Scrigroup - Documente si articole

     

HomeDocumenteUploadResurseAlte limbi doc
BulgaraCeha slovacaCroataEnglezaEstonaFinlandezaFranceza
GermanaItalianaLetonaLituanianaMaghiaraOlandezaPoloneza
SarbaSlovenaSpaniolaSuedezaTurcaUcraineana

AdministracjaBajkiBotanikaBudynekChemiaEdukacjaElektronikaFinanse
FizycznyGeografiaGospodarkaGramatykaHistoriaKomputerówKsiążekKultura
LiteraturaMarketinguMatematykaMedycynaOdżywianiePolitykaPrawaPrzepisy kulinarne
PsychologiaRóżnychRozrywkaSportowychTechnikaZarządzanie

Projekt okładki Maciej Sadowski

książek



+ Font mai mare | - Font mai mic



DOCUMENTE SIMILARE

Projekt okładki Maciej Sadowski

Redakcja

Jerzy Kwaśniewski

Redakcja techniczna Elżbieta Babińska



Korekta Jadwiga Pillcr

Łamanie

Elżbieta Rosińska Małgorzata Wnuk

ISBN 83-7337-059-5

Wydawca

Prószyński i S-ka SA

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

Dorotce i Pawłowi oraz tym, którzy chcą kochać

Druk i oprawa

OPOLGRAF Spotka Akcyjna

45-085 Opole, ul. Niedziatkowskiego 8-12

Niedziela

Poniedziałek przypominał miejsce przy potoku, wtorek miał wygląd starej szopy, w której przechowywali narzędzia, środa była ciężka, czwartek szary, a piątek mglisty. Sobota wy­glądała jak gotycka wieża kościelna. Niedziela zaś była niebie­ska. W niedziele niebo byto bezchmurne. Nawet jeśli padało, niedziela była dniem, kiedy można było poza te chmury na chwilę wyskoczyć. A jak tam było pięknie!

W niedzielę pamiętało się, że ponad chmurami jest słońce. Księżyc. Gwiazdy. Niedziela była święta. Niedziela nie dzieli­ła ich na pół. Niedziela z dwóch kalekich ciai tworzyła jedno. Kochał niedziele, Poranny sobotni autobus tak naprawdę wiózł go od poniedziałku do niedzieli.

Dla niego cały tydzień był podróżą. Od wczesnych godzin rannych, w poniedziałek, kiedy się budził na ostry dźwięk sy­reny i zimną wodą spryskiwał twarz. Zgnieciony kawałek chle­ba do torby - i do roboty.

W kamieniołomach zdejmował koszulę, starannie układał w skostniały kwadrat, i chował do torby, ale przedtem wyjmo­wał kawał chleba i butelkę wody, odstawiał to pod ulubiony duży kamień, gdzie zawsze był cień, wieczny cień i zielony wil­gotny mech, woda tu schowana była dłużej chłodna.

Lubił kamienie.

Były jak żywe. Nie znal ich nazw, ale wyczuwał pod kilo­fem łagodną miękkość jednych, niezdecydowaną kruchość in­nych, oporną moc tych ciemnych, od których jego kilof pękał i trzeba się było natrudzić, żeby taki głaz obłaskawić. Przecię­te czerwonymi żyłkami marmury wzruszały go. Prawie płakał, kiedy jego ostre narzędzie próbowało wedrzeć się do ich wnę­trza. Z niepokojem patrzył na pękające głazy. Z lękiem, jakby w granicie ukryło się mięsiste, prawdziwe serce. Był przeko­nany, że w końcu spod jego kilofa spłyną krople krwi, i cieszył się, że dotychczas to się jeszcze nie zdarzyło. Nie było na świe­cie takiego kamienia, którego nie mógłby obrobić. Był najlep­szy. Pręgi, nitki, żyły, cienkie linie i grube wstęgi, plamy i mie­szanki kolorów, przezroczyste i matowe, kruche i mocne, miękkie i twarde - wszystko kruszyło się pod jego mocnymi uderzeniami. Kamienie trzeba kochać, żeby móc je ranić jak najmniej. Trzeba wiedzieć, gdzie przebiega ta granica, w którą należy nieraz sto, tysiąc razy lekko uderzyć, żeby nagle, jak ol­brzymie wrota, kamień się otworzył. Otwierał kamienie. Taka była jego praca. Te mniejsze kawałki, które wzruszały go bez­bronnością, bo tak łatwo mógłby je zmiażdżyć, poruszały w nim tęsknotę i chęć ocalenia. Zbierał je delikatnie, poranio­ne, ostre odpryski i przynosił do siebie, do baraku. Staty przy nim w nocy, jarząc się w ciemności. Omalże czuł, jak oddycha­ją, gdy tylko ciężki sen podcinał mu mięśnie. Tylko dlatego, że już nie miał siły się ruszyć, że ciężar zmęczenia tak bardzo przytrzymywał powieki, nie zobaczył nigdy ich pulsującej zbroi. Ale wiedział, że one są mu wdzięczne za to, że je uchro­nił od przemiału. Uchronił? Czy aby na pewno?

Ostry kilof ranił. Zagłębiał się w nie. W niektóre miękko i powoli, jak w ukochaną kobietę, niespiesznymi ruchami, ale

ze zdecydowaną siłą, jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze. Do sa­mego końca. Kilof błyskał w górze złotym odbiciem słońca i opuszczał się dziesiąty, setny raz. Pot spływał mu po pier­siach słonymi strużkami, żłobiąc opalone ciało. Podnieść, ude­rzyć, wedrzeć się, zwyciężyć. Kiedy kamień pękał, odczuwał czysto zmysłową przyjemność, napięcie ustępowało miejsca odprężeniu. Odkładał kilof i zgrubiałymi rękami dotykał ka­mienia jak mężczyzna dotyka kobietę po spełnieniu. Delikat­nie gładził równe krawędzie, zamykał oczy i chłonął ich zimny dotyk. Czasem pchnięcia musiały być ostre i gwałtowne, każ­de wydawało się ostatnie, niecierpliwie łupał brzegi, jak pies targający brudną szmatę. Lecz wtedy nie był zadowolony. Otwarty kamień irytował go, że oto już jest po wszystkim. Ale to stawało się przez niego. A pękający kamień jęczał echem metalu, póki głucho nie odetchnął po raz ostatni, otwierając bezbronny środek.

Dni upływały mu na otwieraniu kamieni. Taka praca. Cały tydzień uderzał, rozbijał, niszczył, obnażał. Okruchy były wy­wożone gdzieś w niewiadomym kierunku, ale to już go nie ob­chodziło nic a nic.

Podnosił kilof setki razy w poniedziałek, wtorek, środę, w czwartekwokół zaciśniętych ust pojawiała się zapowiedź ra­dości, od czwartku było już parę godzin do piątku, a w piątek można było powiedzieć: jutro jadę. Jutro jadę do domu. Będę w niedzielę w domu.

Rozklekotany autobus przyjeżdżał w sobotę, przedzierał się przez góry, jęcząc i dysząc. Charczał silnik, tłumik pluł. Najmilsze dźwięki na świecie w sobotę będą go wieźć do do­mu. Tym razem na pewno. Tam na niego czekała miłość.

Odłupany blok granitowy domagał się obróbki. Napłul w dłonie i podniósł swój kawałek słońca wyżej. Mignęła stał,

głucho uderzyła w kamień. Mężczyzna uśmiechnął się. Lubił wyzwania. Kamień musiał się poddać.

Słodkawy smak jego potu obejmował jej piersi, rozpuszczał się i przenikał przez skórę aż do środka, aż pod.

Ciało dało pierwszy znak. Znak, że już nadchodzi. Że pier­wotne rozpoznanie następuje przed świadomością czy decy­zją. To ono wydaje zgodę. Zaczęło od lekkiego niepokoju, tam, niżej niż I skóra zrobiła się na lewą stronę. Chroniona zwykle wiecznym zakazem, teraz nagle obnażona jednym mocnym zerwaniem wierzchniej warstwy, kiedy jego ręce przyciągnęły jej łopatki. A między nimi był zamek błyskawicz­ny i on właśnie pękł, rozerwał się i wypłynęło, uwolniło. No więc, skóra najpierw. I uszy.

Robią się za duże, o wiele za duże. Robisz się słuchem. Po­skręcana muszla ucha prostuje zwoje, a każde pół słowa prze­dostaje się przez ciemne korytarze bezpośrednio do błony, i każdy ruch powietrza jest powielany i zwielokrotniany, każde niedopowiedzenie i brak tchu nawet odbija się echem. Bicie serca wraca podwójnie, oba bicia nakładają się, i ucho zaczyna żyć niezależnie od reszty. A smak też już nie ten.

Pomarańcze są pomarańczowe w ustach i ten kolor spływa do miejsca, skąd się wszystko zaczęło, skąd przyszła zapowiedź i zgoda. Język smakuje i odróżnia drobne kawałki miąższu, od­dziela mniejsze drobiny, przerywa przezroczystą błonę między nimi, odkrywa kroplową pomarańczowość, która pęka pod je­go dotknięciem i niezmierną słodyczą obmywa wnętrze ust. 10

Pachniesz pomarańczową namiętnością.

Uda rozsuwają się bez twojego rozkazu, idą naprzeciw prag­nieniu. Twój początek miłości, nienasycony dotykiem innego ciała, jest falą. Fala delikatnie obmywa narastające pragnie­nie, już, już, już. Ale jeszcze nie. Obnaża ukrytą tajemniczość, oddaje w niewolę, tęskni coraz bardziej, a serce ukrytym ryt­mem pomaga nie umrzeć teraz jeszcze, spieszy ci na pomoc

coraz szybciej.

Drżysz, bo oto anioł wilgotnym skrzydłem pieści twoje uda, przygotowując cię na rozkosz, której nie zatrzymasz, która stanic się poza twoją decyzją. Już nie obronisz swojego prag­nienia, już umknęło twojej kontroli, już widać je jak na dłoni, to pragnienie, co je chciałaś ukryć, ale on przyjmuje ten dar jak naturalne piękno stworzone przez jego namiętność, nie musisz bronić niczego, bo danina raz złożona wraca do ciebie dziesięciokroć w pulsującym rytmie rozkoszy. I ta fala coraz jest większa i wynosi cię coraz wyżej, ale nie wiesz, gdzie cię zostawi. I kiedy już nie możesz o tym myśleć, bo ty jesteś tą wodą i on jest jej brzegiem, staje się światłość.

I już wiesz, że to, co się dzieje, jest jak otwarcie drzwi, do których kołatałaś latami na próżno, a były cały czas otwarte, wystarczyło po prostu wejść, i wiesz, że to nie obce drzwi, ale drzwi do twojego domu.

To już wiedziała, l czekała na niego cierpliwie przez te mie­siące, które on rozbijał na kamienne dni, na dni odmierzane kamieniami do obrobienia.

Samotnymi nocami tęsknota robiła z nią, co chciała. Ja­śniejące nad ranem niebo wchodziło do sypialni, a ona, prze­wracając się na drugi bok, dotykała ręką swoich piersi, a skó­ra parzyła ją jak obca. Podnosiła się z łóżka i zimną wodą przemywała twarz. Świt zaskakiwał ją w kuchni, pochyloną

nad dębowymi deskami stołu, szorowanego parę razy na ty­dzień wodą z mydłem.

Do niedzieli tak daleko. Dla niej tydzień miał kolory osob­ne, poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, piątek i sobota by­ły bladym świtem, białym światłem, dopiero niedziela to świa­tło rozszczepiała na wszystkie kolory tęczy.

Każdy niedzielny ranek rodził ją na nowo. Włosy zaczyna­ły żyć swoim życiem. Spleciony przez tydzień warkocz oddy­chał nareszcie swobodnie i wypuszczony na wolność mienił się na plecach jak arkusz srebrnej blachy. Oczy powiększały się, i w środku pojawiały się krople rtęci. Ramiona unosiły ciężar rąk z takim wdziękiem, że ptaki zatrzymywały się nad nią w locie, dziwiąc się, co też taka kobieta robi na ziemi. Jak lek­ko niosły ją ciężkie w tygodniu nogi na spotkanie mężczyzny jej życia! Powietrze, chłodne rankiem, wchodziło w jej płuca ożywczym tchnieniem. Przepełniała ją miłość. Miłość do sie­bie, do niego, do autobusu, który zepsutym tłumikiem zapo­wiadał mocny uścisk jego ramion. Tak musiało być. Ich życie składało się z niedzieli. Tak było zawsze. Nie mogło być ina­czej. Pogodziła się z tym tak dawno temu, że nie próbowała nawet mieć pretensji do losu. On pracował, a ona czekała na jego powroty.

W sobotę obudził się wcześniej. Dużo wcześniej. Granito­wy blok był twardy i nie poddał się wczoraj tak lekko. Ale przecież kamień nie może czekać. Dlatego wstał wcześniej i ruszył do kamieniołomów.

Na wszelki wypadek, gdyby coś się stało - oczywiście ani przez moment w to nie wierzył - zostawił kartkę. Z prośbą 12

o przekazanie żonie, gdyby. „Gdyby' nie mogło się stać, tym razem na pewno nie - granit podda się przed upływem dwóch godzin najdalej. Pisał kartkę szybko, parę słów. Kocham Cię, miła, to tylko tydzień, wybacz.

Na pewno zdąży wrócić przed odjazdem autobusu. To jedy­nie parę uderzeń. Wierzył w to. Wczoraj po południu granit już się zarysowywał. Może zresztą to tylko zachodzące słoń­ce Ale był pewien, że to nie potrwa długo. Autobus przyje­dzie dopiero po południu. A on nie może zostawić tego bloku do poniedziałku, Poradzi sobie z nim.

Patrzyła na zegarek. Wskazówki wolno przedzierały się przez okrąg tarczy. Za wolno.

Słońce podnosiło swoją twarz na niebie również za wolno.

Aż wreszcie nadszedł czas. Narzuciła na ramiona chustę, te, którą tak bardzo lubił, i przygotowała się do wyjścia.

Wyszorowana podłoga lśniła, zapach gotowanej kapusty ukradkiem sączył się z dużego garnka, w piekarniku czekał kawał mięsa, pieczony jak zwykle na jego przyjazd. Była goto­wa. Zamknęła za sobą drzwi i wyszła na ulicę.

Pilnowała się, żeby nie przyspieszać kroku. Nogi nie chcia-ty jej słuchać, szły szybciej i szybciej, tak jakby jej bieg miał wpływ na autobus, jakby mógł przyspieszyć spotkanie.

Miała przed sobą całą niedzielę. Niedzielę z ukochanym. Wyczekaną niedzielę. Nareszcie. I jej oczy błyszczały rtęcią, a ramiona tęskniły. Skóra różowiała. A sąsiedzi spotkani na ulicy uśmiechali się.

Autobus zjeżdżał z gór. Dzień był pogodny i widać było z daleka, jak jedzie, jak jedzie za wolno na jej czekanie. Stała

cierpliwie, co rusz podnosząc oczy tam, w górę. Za chwilę zniknie i pojawi się tuż-tuż, zakręt zasłaniał drogę. Autobus wyłonił się nagle, klekocząc. Serce jej zadrżało. Stała nieporu-szona, jedynie jej oczy robiły się większe. Bardziej uważne.

Mężczyzna w ciemnej koszuli, którego już znała z widze­nia, zbliżał się do niej powoli. Za szybko. Nie odwróciła jed­nak wzroku od drzwi autobusu, ale wszyscy już wyszli.

Wyciągnął do niej rękę. Bez słowa.

Wzięła od niego małą kartkę papieru i nie patrząc na treść, stuliła w dłoni.

A potem odwróciła się i poszła do domu. Kocie łby pod nogami śledziły ją aż do samych drzwi. Sięgnęła po klucz i otworzyła je. Podłogi lśniły. Garnki stały na kuchni.

Otworzyła drzwi do sypialni. Wykrochmalona pościel pachniała. Podeszła do komody i otworzyła szufladę. Dopiero wtedy rozprostowała pieczołowicie mały kawałek papieru. Tarła go dłonią i uklepywała, żeby się wyprostował. A potem włożyła go do szuflady, z prawej strony, na kupkę takich sa­mych karteczek, i zamknęła szufladę.

Kolorową narzutą nakryła łóżko.

Weszła znowu do kuchni i siadła przy stole.

Do następnej niedzieli przecież tak niedaleko. Jeszcze tyl­ko sześć dni.

Kot mi schudł

Bo, panie doktorze, kot mi schudł. On już jakiś czas tak wygląda, ale ja się zbytnio tym nie przejmowałam. W życiu jest tyle ważniejszych rzeczy niż kot. Kot. No i cóż, że kot? Myślałam, że mu nic nie jest. Mam sąsiadkę, ona strasznie pa­nikuje. Byle co się zdarzy i od razu biega po ludziach, a to się żali, a to rady szuka, a w życiu przecież to sami sobie zawsze musimy radzić. I ja tak patrzyłam, je, to je, nie je, to nie je, a niech nie je, przecież z głodu nie zdechnie. Nie histeryzuję od razu jak Halinka. Jej wystarczyło, żeby pralka wylała, i od razu aż szkoda gadać. Cały pion musieli zamknąć. Dla tylu lu­dzi, z powodu jednej głupiej pralki. No ile tam wody wchodzi? Dwadzieścia, trzydzieści litrów? Nie więcej. No, może trochę mniej.

Pamiętam dobrze tę wodę, bo Staś (to mój mąż) wrócił z pracy, ani umyć rąk, ani nic. Ja ziemniaków nie zdążyłam za­lać, tylko co obrałam i obtoknęłam nad zlewem, a Staś to się wtedy zezłościł. Na mnie, bo najbliżej byłam. Taka złość go chwyciła, że od razu drzwiami rąbnął i dopiero nad ranem wrócił. A czy to moja wina, że ziemniaki niegotowe były, bo wodę zakręcili? Ale człek zmordowany, ani pomyślał, ani nic,

tylko od razu drzwiami prasnął. Czy to moja wina? Nie. Choć to dobry człowiek. Tylko że się zdenerwował.

Ale temu kotu to jakby tak smutniej z pyska patrzało. Nale­wam do miseczki mleka, a on nic. Co jak co, ale mleko to za­wsze w domu musiało być. Staś, znaczy mąż mój, to rano kawę z mlekiem pije. I nie daj Boże, żeby tego mleka zabrakło. Raz zabrakło i się wtedy nauczyłam, że nie wolno, żeby zabrakło. Bo Stach ciężko pracuje i nerwy mu czasami puszczają.

Puściły mu przy tej kawie. Bez mleka. Ale on naprawdę nie jest zły. Więc mleko, to się przyzwyczaiłam, zawsze jest i rano kotu leję. Pił. A teraz ostatnio już zsiadłe wylewam. Z piąty dzień już tak wylewam. A rano patrzę, on chudy taki, jakby schudł ostatnio. Ale ja też głowy nie miałam, żeby się przyglą­dać wcześniej. Zwierzaki to o siebie dbają najprędzej. Mówię nawet do siostry - patrz, chyba Burasek chudy się zrobił. Sta­chowi jakbym powiedziała, toby się od razu do krzyków wziął.

Jak Burasek byt jeszcze malutki, to tak patrzyłam i mówię do Stacha - patrz, on nieduży taki, a Stach, że na cholerę ko­ta do domu przynosiłam. Że jak kot najważniejszy, to on sobie pójdzie. I poszedł. Ja nie mówię, żeby mężczyzna sobie nie wypił. Grzech to nie jest. Wiadomo, pracuje. I ja tam nie osą­dzam ani żalu nie mam. Ale przykro mi się zrobiło, bo Bura­sek rzeczywiście, panie doktorze, malutki był. A Staś wrócił wieczorem, tylko się w przedpokoju rozbijał, to ja się podnio­słam, szybko Buraska do kuchni, bo alkohol to z niego innego człowieka robi. Znaczy ze Stacha, nie z kota. Koty to takie spokojne stworzenia. Takie milusie. Puchate. A Stach jak za dużo wypije, to kota kopnąć, za przeproszeniem pana dokto­ra, potrafi. Że niby zarazki roznosi, jak na łóżku leży. Jaki tam zarazki. Ja tobym życzyła sobie, żeby on taki czysty był j ten Burasek nasz kochany. Nikt nie widział brudnego kota

A Stachu to z buciorami do wyra, aż muszę sobie tapczan dru­gi rozkładać, tylko po cichutku, żeby go nie urazić, bo krzyczy od razu. Co krzyczy? Ano różnie, brzydkie wyrazy nawet cza­sami. Ale on z biedy krzyczy, że taki opuszczony, że ja wolę sama spać, że go już nie kocham. To ja mówię, kocham cię Stasiu, kocham, tylko brzuch mnie tak boli, nie chcę ci prze­szkadzać. No to on albo się uspokoi, albo i nie. Najważniejsze to go nie zdenerwować. Bo jak on zdenerwowany, to nad sobą nie panuje. I potem mi przykro, że go musiałam zdenerwo­wać, że aż mu nerwy puściły. Jakbym twarzy nie otwierała, to­by nic nie było. Nie żeby często. Często to nie. Ale czasem. Stachu mój to dobry jest, panie doktorze, naprawdę, tak mnie jakoś na mówienie wzięło i może jeszcze wyjść, że ja na niego narzekam. A ja nie narzekam, Boże broń. Człowiek to sam sobie życie psuje. A tu trzeba się cieszyć każdą chwilką, bo ona ulotna jest bardzo.

Jak Buraska zobaczyłam w piwnicy, takie to malutkie było, to aż krzykłam. Bo on do szczura, panie doktorze, był bardziej w podobie. Ale zakwilił, myślę sobie, nie szczur. Podchodzę, a to kotek malusi. Jak mały szczur. To go wzięłam najpierw, wiadro z węglem zostawiłam, kotka szybko wzięłam, nawet nie podrapał. Do mieszkania kotka, żeby nie uciekł, a potem dopiero szybko po węgiel. Rozpaliłam pod kuchnią, nagrza­łam wody, umyłam go dobrze, taki maluni byt, że nawet nie drapał. I chudziutki jak teraz. Mleka nagrzałam, bo mleko to zawsze mam. A on nawet pić nie chciał. Jak Stach przyszedł z roboty, to go schowałam, tak żeby później powiedzieć, że mamy kotka. Ale Burasek miauczeć zaczął, Stach się zdener­wował - żadnych zwierząt w domu, krzyczał. Brud tylko, krzy­czał, ale ja twardo powiedziałam, kota nie wyrzucę, bo sam Pan Bóg mi go dał.

2 Podanie o milc

Cicho, cichutko, mały. Pan doktor to cię tylko bada. Pan go tak tu nie naciska, bo on chyba żebra ma zwichnięte. To jak mówiłam, kopnął go. Ale to było na wiosnę. Niechcący mu pod nogi wpadł. Znaczy kotek. A Stachu go niechcący butem tak, o. To leżał potem Burasek, ani się ruszył. Już myślałam, że po kocie. Ale wyzdrowiał. Kot to mocne stworzenie. A Stach mówił, jak go przyniosłam, albo ja, albo kot. I wtedy ja chyba pierwszy raz to powiedziałam - nie, Stachu, dzieci nie mamy, ja całymi dniami na ciebie czekam, nie żebym coś naprzeciw miała, boja się cieszę, że czekam na ciebie, ale sa­ma jestem, ludzi nie widzę, ja to stworzenie będę chować. No to on się obraził, obiadu nie zjadł, na piwo poszedł. Z kolega­mi. To dopiero nieszczęście z takimi kolegami. Ty się z kotem nie równaj, Stachu, powiedziałam jeszcze, bo to niemądre. Żoną twoją jestem tyle lat, zawsze jest tak, jak mówisz, bo ty głowa rodziny, ale kotek musi zostać. I wyszedł. Myślałam, że on, znaczy Stachu, się przyzwyczai. Pomalutku, pomalutku, nie na siłę, to się polubią. Bo mój Burasek takiej poczciwości zwierzątko. Burasek to dlatego, że tu, widzi pan, ma takie bu­re, pod brzuszkiem i na zadku. Dziwne, nie? Takie niespoty­kane u kotków, no to Burasek taki dobry był. Ani pazurków nie wyciągał na mnie, futerko mu się zrobiło takie mięciusie, a co ja się go nagłaskałam, naprzytulatam, jak Stach do robo­ty poszedł. A on chodził za mną krok w krok. Ale wieczorem to się koło pieca kładł i jakby go nie było. Tylko w nocy do łóż­ka przychodził, jak Stacha gdzieś poniosło. I tak tu koto mojej szyi leżał. To przecież nie może być prawda, że taki kot choro­bę jakąś da człowiekowi.

Ja to od razu lepiej się czułam. A przecież i na rękę narze­kałam, na pogodę to mnie rwie. O tutaj, tak z tej strony, aż do góry. Na deszcz. Upadłam kiedyś i o piec walnęłam. Stachu 18

mnie popchnął, bo jak go zwolnili ze stolarni, tej, co wtedy tam pracował, to wrócił na gazie. To nie wiedział, co robi. Ale miałam kłopotu. Z jedną ręką trudno dom obrobić. Jakie on wyrzuty miał! A potem to krzyczał, ty specjalnie udajesz, że boli, bo skurwysyna, za przeproszeniem pana doktora, chcesz ze mnie robić! Udawałam, że nie boli, bo człowiek jest od przebaczania, a nie od pamiętania. Jak się mężowi nie wyba­czy, to komu? Temu kotowi?

No to jak ta ręka mnie rwała, trudniej mi było robić. A Stach wolał, jak się uśmiechałam. No i pewnie. Ale jak Burasek mi się przyłożył, to dobrze mi się robiło na ciele i na duszy też.

Człowiek potrzebuje czasem do przytulenia takiego zwie-rzaczka. Może jakbym dziecko miała, to inaczej na tego Bura-ska bym patrzyła. Ale ja zaciążyłam od razu po ślubie, Stachu to się nawet nie cieszył, bo tak od razu mieć babę z pełnym brzuchem może chłopu niewygodnie. I też kłopoty wtedy miał, oj, jaki on był niecierpliwy do wszystkiego. Bo to i z pra­cą lekko nie było, z zakładu dopiero co wyszedł, ja na niego, panie doktorze, dwa lata czekałam i wierzyłam, że człowiek się zmieni, byle dać mu czas. A Stach to po tym zakładzie taki nerwowy był. No i za kołnierz nie wylewał. Mnie to już ciężko było nosić węgiel, ale gdzie tam chłopa takiego prosić, on na dom pracuje cały dzień, tylko co on głos podniósł, że zmęczo­ny, to ja do tej piwnicy zeszłam, na schodach się omskłam i po dziecku. I już więcej nie zaciążyłam.

Wtedy to dopiero wiedziałam, że Stachowi na dziecku za­leżało. Pił przez tydzień, sąsiadki mówiły, bo ja w szpitalu le-żatam, ledwo co mnie odratowali. A on pił biedak z żalu, bo ja już nigdy miałam dzieci nie mieć, panie doktorze. To co on miał robić? Ale mnie nie zostawił. Chociaż bez dzieci to jaka to rodzina.

Tu go pan tak mocno nie bierze. Bo on się wtedy niespo­kojny robi. Nie, ja go nie potrzymam, bo ja tych palcy zgnieść dobrze nie mogę. Może by pan dat rta znieczulenie, bo to szkoda patrzeć, jak się męczy. Taka to dola sieroca. Ani nic z tego świata nie rozumie, tylko piska. Nie piskaj, nie piskaj, pan doktor pomoże. Żeby tak człowiekowi kto pomógł. W te rękę to ja się zacięłam i palce od tamtej pory jak nie moje. Tyl­ko tak przykurczyć mogę. Dalej nie. To właściwie przez Bura-ska. Mięsko kroiłam, a kotek mruczył i mruczy!. Stacho się ro­zeźlił, za nóż chwycił i wymachiwać zaczął, najpierw do Buraska, to on aż pod szafę, tycia szczelinka, a wszedł, aż wyjść nie mógł, to mówię, Stachu czyś ty zgłupiał, kot przecież rozumu nie ma. To Stach się na mnie zamierzył. Ja wiem, że krzywdy by mi nie zrobił, tylko tak się droczył, ale chwyciłam ten nóż, ostry był, i po palcach. Stach to jak tylko krew zoba­czył, od razu odskoczył, pobielał na twarzy. Krew to trudno mężczyźni znoszą. Prawie mi omdlał. Pojechaliśmy na pogoto­wie, to mnie zszyli, ale tak już mi zostało. Mówią na to przy­kurcz.

Co się Stach naprzepraszał, o Boże, jak dobrze w domu by­ło, dobre z niego wylazło. Bo człowiek dobrego, co w nim sie­dzi, to się wstydzi. Ale potem to już normalnie było. Tylko po­wiedziałam, Stachu, ty mi więcej ręki na Buraska nie podnoś.

Nie, te łapkę to on od dawna ma taką. Od samego począt­ku. Stachowi kiedyś przez okno wypadł. Mężczyzna wiadomo, nie dopatrzy. Ale kot jak to kot, na cztery łapy spada. Co się z nim nachodziłam! Na Grochowskiej w klinice w nocy byłam. Bo niby wysoko u nas nie jest, ale on taki dziwny był. Nóżka mu się taka zrobiła dziwna, to go wzięłam nocnym. Nastałam się na przystanku, a tam nieprzyjemnie po nocy nawet cho­dzić. Ale wzięłam Buraska, bo stworzenie cierpi i jak człowiek 20

mu nie pomoże, to nikt mu nie pomoże. I nóżka mu została taka chromawa. Troszkę ciągnie.

Tylko zmizerniał ostatnio. Tak mi coś schudł. Ja już mu na­wet jedzenie dobre kupuję, teraz to troszkę oszczędzę i mu płucek naszykuję, nawet wątróbki. A on taki niemrawy. Niech pan coś zrobi, panie doktorze, proszę.

Ten kotek oprócz mnie to nikogo nie ma. A ja nie wiem, czemu on taki chudzieńki.

Jak odeszłam od Stacha, no bo już czas było odejść, jak Bu-raskowi ogon obciął, to kotek odżył. Jak mu obciął, to ja już wiedziałam, że ja się w życiu pomyliłam. Człowiek musi być dobry dla zwierząt, bo one są słabsze i one potrzebują jego opieki. Zresztą ja powiedziałam, nie podnoś mi więcej na nie­go ręki. A on, znaczy Stachu, mówi, że drzwi trzasnęły i ogo­nek przycięły. Jak drzwi tak mogły trzasnąć, panie doktorze? Nie mogły. Od kuchni to cały czas roztworzone są i takim sto­łeczkiem przytrzymane. W łazience przeciągu nie ma. A do pokoju to Burasek tak znowu nie wchodził, jak Stachu był w domu. To gdzie te drzwi trzasły? Szybka by pękła, jakby tak hukły, żeby ogonek Buraska złamać.

A w życiu nie wolno się tak pomylić, jak ja się pomyliłam. Tak tego Stacha kochałam, bo on zły to nie był, nie. Ale za Buraska to ja jestem odpowiedzialna. To mu tak robić nie mo­gę, żeby go na cierpienie wystawiać. I powiedziałam, to już koniec z nami, Stachu. On się śmiać zaczął, a gdzie ty pój­dziesz. A ja Buraska wzięłam, walizkę spakowałam i poszłam do siostry. Ona mi taką komórkę za kuchnią przysposobiła. I pracę znalazłam, choć to niełatwo, o nie. Teraz to na stołów­ce pracuję, bo gotować to, panie doktorze, ja umiem. Stach niewybredny taki był, to mu za tłusto, to za chudo, to za słone, a to takie. Cielęcinkę robię pyszną, czosnku wrzucę, jak Pan

Bóg przykazał, a Stachu to nie lubił, żeby śmierdziało. Zupki dobrej siostrze w niedzielę nagotuję, to się rodzina cieszy. Śmietaną zaprawię, porządnie, a nie knorem, za przeprosze­niem. Syta jest. Aż drugie niepotrzebne. Tylko kotek mi schudł, panie doktorze. Może on za domem tęskni? Czy to prawda, że koty do miejsca się przywiązują? Ale ja tam już wrócić nie mogę.

Bo kot, panie doktorze, nie człowiek. On potrzebuje miłości.

Powrót do domu

Wchodzit po schodach z każdym rokiem coraz wolniej. Dopiero dzisiaj zdał sobie z tego wyraźnie sprawę. Tylko trze­cie piętro, a musi odpoczywać. Kiedyś wbiegał po dwa stop­nie. Ale nie będzie korzystał z windy. Lekarz zresztą zalecił chodzenie po schodach. To dobra gimnastyka dla serca. Ser­ce! To serce, jak nie może złapać tchu? Zawsze dbał o siebie. Palenie rzucil w czterdzieste urodziny. I namówił do rzucenia Marię.

- Skoro się mamy razem starzeć, róbmy to zdrowo - zażar­tował pewnego wieczoru i nazajutrz po prostu nie kupił pa­pierosów. Trochę się męczył, Maria pożegnanie z nałogiem przeszła bezboleśnie. Kobiety są zawsze silniejsze.

Zanim wsadził klucz do zamka, zadzwonił. Zawsze w ten sposób dawał znać Marii, że wraca, czekała na niego w przed­pokoju lub w drzwiach kuchni. To był ich rytuał, wypracowany przez trzydzieści dwa lata wspólnego życia. Niewiele par mo­że się pochwalić takim stażem. Oni mogli. I to nie chwaląc się, dzięki niemu. Wiedział, jak ważna jest tradycja, dbanie o pew­ne niezmienne formy wspólnego życia. Coś stałego, do czego się wraca jak do domu. Nie do mieszkania.

Wiedział, że musi dbać o swój związek, że tylko ciężka pra­ca może zaowocować wspólną przyszłością.

Drzwi otworzyły się z lekkim skrzypieniem. Nie zauważył tego rano, jak wychodził. Trzeba koniecznie trochę naoliwić zawiasy. Powiesił kapelusz i rozejrzał się po pustym przedpo­koju.

- Mario! - zawołał w głąb mieszkania.

Po raz pierwszy od trzydziestu dwóch lat odpowiedziała mu cisza.

Coś podobnego. Maria wyszła. Wyszła, choć dobrze wie­działa, o której wraca. W ciągu tych wspólnych lat spóźnił się do domu tylko dwa razy, i to za każdym razem uprzedzał ją, że będzie później. I nigdy jeszcze nie zdarzyło się, żeby nie wy­chodziła na jego spotkanie. Oprócz tych tygodni, które spę­dziła w szpitalu. No, ale to była siła wyższa.

Powiesił płaszcz na wieszaku, wszedł do łazienki i staran­nie umył ręce. Przejrzał się w lustrze nad umywalką. Niczego mu nie brakowało, doprawdy. Owszem, zakola na czaszce są z każdym rokiem większe, ale niektórzy jego koledzy (ci, co jeszcze żyją, oczywiście) byli zupełnie łysi. Udało mu się nie podhodować brzuszka, ale też dokładnie Marii tłumaczył, ja­ka dieta jest wskazana dla osób w ich wieku. Zawsze o wszyst­kim musiał myśleć. Ale w ten sposób Maria czuła, że się o nią troszczy, a on mógł jej dać to, co miał najcenniejszego. Siebie.

Dlaczego i dokąd Maria wyszła? To się nie zdarzało. Będą musieli usiąść wieczorem i porozmawiać o swoich oczekiwa­niach. Będzie jej musiał powiedzieć, co czuł, kiedy wszedł do pustego domu. Zawsze można zacząć wszystko od początku. Wiedział, że rozmowa o uczuciach to najważniejsza rzecz w życiu każdego małżeństwa. Jak niewiele osób przywiązuje do tego wagę! I, nie chwaląc się, był chyba jedynym mężczy-

zna, który nie wstydził się o tym mówić. Wprost przeciwnie, uważał, że to właśnie robi z niego prawdziwego mężczyznę.

Trzydzieści lat temu zdecydował, że zmieni swoje życie. Kiedy poznał Marię. I o związek z Marią postanowił zadbać.

Zgasił światło i wszedł do kuchni. Czysto i schludnie.

A jednak. Nie mylił się. Coś się musiało stać! Maria zosta­wiła na gazie ziemniaki. Lekko pyrkały, stuknął w jeden wi­delcem. Twardy, musiała widocznie wyjść niedawno. Będzie jej musiał zwrócić uwagę. Cóż za lekkomyślność! Ale to do Marii nie pasowało. Musiało się wydarzyć coś ważnego.

Odsunął krzesło i ciężko usiadł. Co przeoczył? Maria była wszystkim w jego życiu. Powiedział jej to wyraźnie, obiecał, że będzie dla niego zawsze najważniejsza. I dotrzymał słowa.

Oparł głowę na dłoniach i przyglądał się kratce obrusa. Czy zrobił coś nie tak? Wiedział przecież od początku, że bę­dzie szczęśliwy tylko wtedy, gdy uczyni szczęśliwą Marię. Ni­czego jej przecież nie brakuje.

Ziemniaki podskakiwały w garnku, okno w kuchni zaparo­wało.

Maria. Jego jedyna wielka miłość. Miała zaparowane oku­lary, jak zobaczył ją po raz pierwszy. Kiedy je zdjęła, żeby przetrzeć szklą rąbkiem spódnicy, ujrzał chabry w jej oczach. Wyciągnęła do niego rękę i powiedziała: Jestem Maria. Nie Marysia, Majka, Maryla. Maria.

I tak już zostało.

Wiedział, że spotkanie z nią odmieni jego życie. Cierpliwie zabiegał o tę dumną, kruchą dziewczynę. Wiedział, że ta albo żadna. Co się z nimi stało przez tyle lat? Kiedy zaczęło się coś psuć? Teraz sobie uświadomił, że już dawno nie widział na twarzy Marii uśmiechu, a przecież śmiała się tak często. Jej śmiech roznosił się w powietrzu jak zapach konwalii. Świat

wydawał się lepszy, i on był lepszy dzięki niej. Dlaczego jej nie ma? W tak ważnym dniu?

Dzisiaj mu powiedzieli, że pójdzie na wcześniejszą emery­turę. Emerytura. Jak to brzmi. Jak śmierć. Jak koniec. Jak niepotrzeba. Ale teraz będą mogli sobie poświęcić więcej cza­su. Będzie miał więcej czasu dla Marii. Może gdzieś pojadą? Może w ogóle zaczną podróżować? Kiedyś obydwoje o tym marzyli. Jakoś się nie składało.

Podniósł się i wyjął z pudełka zapałkę. Nikły pomarańczo­wy płomyk zapalił gaz. Postawił patelnię, ukroił kawałek ma­sła. Maria przysmażyłaby na oliwie, zdrowiej, ale w takim dniu mógł sobie pozwolić na odrobinę luksusu. Rzucił na teflon, zaskwierczało. Uniósł pokrywkę rondelka. Kotlety mielone? Dawno już nie było mielonych. Nie są specjalnie zdrowe, ale będzie wyrozumiały Z prawej strony z pietruszką, z lewej z czosnkiem. Nie, poczeka na Marię, nie będzie sam jadł. Zgasił gaz, masło topiło się powoli na ciepławym teflonie.

Ziemniaki będą za moment gotowe. No cóż, to wypije naj­pierw kawę. Nastawił wodę, wyjął niebieską filiżankę z miś­nieńskiej porcelany. Detale były ważne. Życie składało się przecież z detali.

Dla niego życie składało się z Marii, pracy dla Marii i po­wrotów do Marii. Bycia z Marią. Rozmów z Marią. Mężczy­zna, który nie ma zaplecza w postaci kochającej kobiety, jest martwy. Jest nikim. On wie o tym najlepiej. Zna tych wspania­łych mężczyzn z pustymi domami, z kobietami w innych do­mach, z wolnością w kieszeniach, biednych samotnych ludzi, którzy nie mają dokąd wracać. I na szczęście on do takich nie należy.

Maria zawsze robiła kotlety z pół kilograma mielonego. Jedne z tym, drugie z owym. Nie znosił monotonii. Te wiecznie

zapracowane kobiety z rękami o nabrzmiałych żyłach, praco­wicie gotujące obiad w sobotę i niedzielę na cały następny ty­dzień! Od razu po ślubie uświadomił Marii, że najważniejsze są kompromisy. Przestała pracować. Bardzo tego chciał i w końcu ona też zechciała. Niech kobieta stworzy prawdziwe gniazdo, a mężczyzna nigdy nie odejdzie.

Zalał kawę wrzątkiem i odcedził ziemniaki. Nienawidzi ta­kiej kawy, ale nie będzie włączał ekspresu dla jednej osoby.

Maria na pewno zaraz wróci.

No i siedzi sam w kuchni nad filiżanką. Ale też dawno już tak nie siedział z Marią. A przecież zawsze było im tak dobrze razem. Ograniczyli nawet swoje niewielkie znajomości. Lu­dzie zaburzali rytm ich życia, wprowadzali zbyt dużo niepoko­ju. Robert z żoną na przykład. Kiedy zaczęli się rozwodzić, rozsądniej było nie zajmować stanowiska, trochę się odsepa­rować. Właściwie ta przyjaźń od początku wpływała destruk­cyjnie na ich związek. Najważniejsze to wyważyć wszystko, Po­moc pomocą, a utrata własnego życia i własnej tożsamości to co innego. Pamięta długą rozmowę z Marią na ten temat. Ta rozmowa przywróciła proporcje pomiędzy ich życiem a ży­ciem Robertów. Cierpliwie tłumaczył, że to ich małżeństwo jest najważniejsze, nie ludzie, którzy pojawiają się obok i prze­mijają.

Prawie zapomniał o tej całej sprawie z Robertem. A prze­cież parę razy, jeszcze przed rozwodem, pokłócili się przy nich. Cóż za nietakt! Jakby kulturalni ludzie nie mogli sobie wszystkiego wyjaśnić w sposób kulturalny. On nigdy nie po­kłócił się z Marią. Wszystkie sprawy omawiali na bieżąco. I wtedy zgodzili się, że trzeba ograniczyć ten kontakt.

Zresztą wystarczali sami sobie. Mogli rozmawiać godzina­mi j nigdy się nie nudzili. Patrzył na Marię z taką samą miło-

ścią, przez te wszystkie lata. Zmarszczki koło ust i oczu pogłę-bialy się, ale dla niego będzie zawsze tą dziewczyną w zaparo­wanych okularach. Jej chabrowe oczy bladty, ale nie przesta­wał jej kochać. I ona o tym wiedziała. Nie pracowała, to prawda. Lecz zapewni! jej byt na odpowiednim poziomie. Ni­gdy nie musiała wypatrywać pierwszego lub prosić go o su­kienkę czy buty. Miała wszystko, czego pragnęła. A co najważ­niejsze, była rozsądna w swoich pragnieniach. I jest dobrze zabezpieczona, gdyby, nie daj Boże, on

Miał zresztą w cichości ducha nadzieję, że odejdzie przed Marią. Ale jest ubezpieczony dodatkowo na życie i Maria nie będzie się musiała martwić, gdyby została sama. Pomyślał o wszystkim. Mężczyzna musi być odpowiedzialny za swoją kobietę.

Maria Łagodna i dobra Maria Dopasowali się do sie­bie prawie od razu. Maria zresztą była podatna na wpływy. Głupi melodramat potrafił z niej wycisnąć morze leź. Tłuma­czył, że ludzie na pewnym poziomie nie powinni emocjono­wać się bzdurami. W końcu nawet w telewizji jest sporo lep­szych programów z dziedziny psychologii. Pomagał jej zrozumieć i rozpoznawać świat. Maria stała się bardziej zrów­noważona dzięki niemu. Przywrócił jej pogodę ducha.

Nigdy też w ich domu nie było śladu nieporządku. Wytłu­maczył jej, jakie to dla niego ważne, żeby budzić się w miesz­kaniu, w którym w zlewie nie leżą brudne od wczoraj szklanki. I nigdy damska garderoba nie walała się po kątach. Pożądanie można było wyrazić w inny sposób, niż zrywając z kobiety ubranie w najmniej spodziewanym momencie.

Tak, te szklanki Ale przecież wystarczy raz złamać zasa­dy, żeby potem nie móc się pozbierać. Jednego dnia szklanka, drugiego już dwie, a trzeciego naczynia po obiedzie To tak 28

jak z tymi szkodliwymi filmami. Niby nic, a jednak wsącza się do mózgu jakąś truciznę. Jakąś iluzję. Życie jest o wiele cie­kawsze. A filmy? Potem traci się kontakt z najbliższą osobą, diabli biorą wspólną płaszczyznę porozumienia. I Maria to zrozumiała. Coraz mniej ich dzieliło.

Jak wyglądało ich życie? Ksiądz, który udzielał im ślubu, powiedział: „niech piękno dobrej żony' Tak było. Maria by­ła dobra. Była bez wątpienia najlepszą rzeczą, jaka zdarzyła mu się w życiu. Choć na początku, musiał to przyznać obiek­tywnie, daleko jej było do pełnego wdzięku umiaru, którego potem tak bardzo zazdrościli mu przyjaciele. Przyjaciele. No cóż. Dom jest twierdzą i trzeba go chronić przed złymi wpły­wami. Niektórzy się powykruszafi, niektórzy założyli nowe ro­dziny. Poglądy jego i Marii w tych sprawach były jednakowo tradycyjne. Stałość - to było to, o co im w życiu najbardziej chodziło.

Jeśli się chce ocalić swój dom, trzeba go chronić i pilnować przed światem. Tyle zła dookoła. Wystarczyło obejrzeć dzien­nik albo otworzyć gazetę. Małżeństwo będzie dobre, jeśli bę­dzie otoczone dobrymi związkami. A ile ich było, tak dobrych jak jego związek? Czyż go nie ocalił od rozpadu?

Kawa wystygła. Tak zatopił się w myślach, że zapomniał o niej, a przecież nie znosił zimnej kawy. Czy coś się między nimi popsuło? I kiedy?

Przeżyli też wspólnie trudne chwile. Kiedy Maria po­wiedziała, że jest w ciąży, próbował się cieszyć, choć widział, co dzieci robią z małżeństwem. Jak kobiety przestają być żo­nami, a stają się wyłącznie matkami. Ale Maria była taka szczęśliwa.

Kiedy znalazł ją na podłodze w kuchni nieprzytomną i za­krwawioną, obok jeszcze wilgotnej białej firanki i przewróco-

nego stołka, myślał, że oszaleje z bólu. Ale był przy niej cały czas, w karetce i w szpitalu. Wszędzie. Z wyjątkiem sali opera­cyjnej, na którą zawieźli Marię natychmiast.

Marii trudno było wrócić do normalnego życia. Pogodzić się z faktem, że już nigdy nie będą mieli dzieci. Płakała całymi dniami. Dopiero jak jej wytłumaczył, że on się nie martwi, właściwie to się nawet cieszy, Maria przestała płakać. A on nie oddałby jej za żadne najcudowniejsze na świecie dziecko, nawet za chłopca, który nosiłby jego nazwisko. Nigdy więcej nie widział Marii płaczącej. Czy to nie dziwne, że dopiero te­raz to sobie uświadomił?

Pamięta tamten swój strach o Marię. Stojąc pod salą ope­racyjną, modlił się o Marię, nie o nie. Ono. Minęło tyle lat, a nie potrafił myśleć o nim inaczej. Ono umarło. Nie chciał mieć więcej dzieci. Kiedy wyszedł do niego lekarz i powie­dział, że musi podpisać zgodę na operację, że ciąża zaczęła się zachowywać jak nowotwór, zaśniad graniasty - bez chwili wa­hania podpisał. Zrobiłby wszystko, żeby ratować życie Marii. I w karetce bezradnie szeptał: „Mario, nie, proszę, zaczekaj'. To był jedyny moment, kiedy stracił panowanie nad sobą.

Jego miłość była wieczna jak trawa. Nie opierała się na ulotnej namiętności czy pożądaniu. Była potrzebą serca i o tym nigdy nie zapominał. Oczywiście, była też namiętność między nimi. Kochali się przecież, choć ani on, ani Maria nie należeli do tych, co to dyszą w sposób nieprzyzwoity czy wyda­ją z siebie jęki. A jednak dłonie Marii były delikatne jak ta­jemnica jej wnętrza, pod wpływem jej dotyku jego serce top­niało i zapadał się w niebyt. Całował ją delikatnie i oplatał sobą w miłosnym rytmie, pilnując, aby jej zawsze było dobrze.

Mieli przecież udane życie. Byli dobrym małżeństwem. Najlepszym, jakie znał. Ich znajomi rozchodzili się i schodzili,

zdradzali i wybaczali, kłócili i godzili - oni jedni trwali nie­przerwanie przez te wszystkie lata.

Ale rzeczywiście, coś było nie w porządku. To, że Marii nie ma dzisiaj, to nie przypadek. Może coś mu chce dać do zrozu­mienia? Tylko że przecież mogli o tym porozmawiać. Przeko­nał ją wiele lat temu, że tylko rozmowa Że ich związek przetrwa, jeśli będzie poza wszelką manipulacją. Ale Maria rzeczywiście ostatnio była inna. Coś się w niej zmieniało. Mo­że nie dość jej okazywał uczuć? Może się boi, że mąż już jej tak nie kocha? Postarzeli się oboje, ale przecież najpiękniej­sze chwile mogą być jeszcze przed nimi. Teraz będą mieli mnóstwo czasu dla siebie. Wyjadą gdzieś Od dawna odkła­dany wyjazd będzie możliwy. Musiał coś przeoczyć Zawsze czekała na niego z ciepłym obiadem, potem No właśnie, potem ona zmywała, on odpoczywał po pracy, a potem Za­wsze było coś do zrobienia w domu, zresztą często przynosił do domu robotę. Przepisy tak szybko się zmieniały, trzeba być na bieżąco. Dziś księgowość to nie to, co kiedyś Zresztą najważniejsze było utrzymanie domu na pewnym poziomie. Żeby Maria miała zawsze to, co chce

No więc, kiedy coś się zmieniło? Prowadzili dość samotne życie, ale przecież mieli siebie. I Maria się z tym zgodziła. Więc? Na pewno nie chodzi o dzieci, dzieci już by wyfrunęły z gniazda, też byliby już dwojgiem samotnych starzejących się ludzi Po ślubie? Po ślubie określili swoje priorytety i trzy­mali się tego przez następne lata A może, może nie powi­nien się godzić na Tak! Nigdy nie powinien był się zgodzić, żeby Maria była, tak jak chciała, Marią. W tym nie było czuło­ści ani intymności, a przecież to właśnie chciał dać Marii. To się musi zmienić. Wszystko będzie inaczej. Ileż razy miał

ochotę powiedzieć Marysiu, Marylko, Marysieńko, ale pamię­tał jej ton „Jestem Maria, nie Mania, Marysia, Majka. Maria'. Jak mógł sobie na to pozwolić? To jej zdanie wpłynęło tak na­prawdę na ich życie!

Wylał zimną kawę i przepłukał filiżankę. Sięgnął po ście-reczkę, dokładnie wytarł i odstawił do szafki. Nawet przestał myśleć o jedzeniu.

Musi odpocząć.

Wszedł do sypialni.

Pod kocem, odwrócona do niego tyłem, leżała Maria. Ser­ce podskoczyło mu w piersiach. Bat się, że zemdleje. Maria! Boże, ona nie żyje!

Przypadł do tóżka i chrapliwym szeptem zaczął żarliwie powtarzać:

-Boże, nie, Bożenie!

Maria poruszyła się i podniosła rękę do czoła.

- Zasnęłam? - zapytała, a jej głos rozniósł się po pokoju zapachem konwalii. Bogu niech będą dzięki!

Potem jej powie, jak się czuł, kiedy zobaczył, że nie czeka­ła na niego. Teraz ma ważniejsze rzeczy na głowie. Serce uspokajało się. Zaczął mówić:

- Wszystko rozumiem, wszystko. Mario, to wszystko moż­na zmienić. Zaczniemy od nowa. Przecież życie przed nami. I nie będę do ciebie mówił Mario, nie zgadzam się, będę do ciebie mówił tak, jak zawsze chciałem, a ty mi na to nie po­zwoliłaś, tyle lat, tyle lat - szeptał do jej odwróconej głowy. -Marysiu, Marysieńko moja. Wszystko zmienimy. Będziesz najszczęśliwszą kobietą na ziemi. Tak cię kocham, Marysiu -powtarzał z lubością zdrobnienie jej imienia, którego nigdy nie miał odwagi wymówić.

Usłyszał łkanie i położył uspokajająco rękę na jej głowie. Był naprawdę wzruszony. Wszystko można zacząć od nowa. Niech płacze, niech sobie nareszcie przy nim popłacze.

Maria strąciła jego rękę.

Przez utamek sekundy widziat jej twarz. Ale musiało po­trwać, zanim dotarto do niego, że Maria nie płacze. Maria się śmiała. I zanim zdążyła zakryć rękami twarz, błysnął mu obcy grymas jej ust.

3- hulanie o miłość

Podanie o miłość

Do Sądu Rejonowego Wydzial Karny za pośrednictwem odwołuję się od decyzji nr rej. 1328/01 w sprawie wykroczenia ruchu drogowego. Dnia 01 r. Straż Miejska wylegitymowała mnie za niewłaściwe parkowanie pojazdu marki. Mandatpodpi-sałem krzyżykiem - taki mam rodzaj podpisu. Strażnik miejski powiedział, że sprawę wobec tego kieruje do Kolegium ds. Wy­kroczeń i widać słowa dotrzymał. Nie było moim zamiarem ob­rażenie kogokolwiek, a tym bardziej przedstawiciela władz lokal­nych. ..

Podniosła oczy na mężczyznę. Uśmiechał się.

- To dowcip? - zapytała ostro.

Była w pracy i nie miała czasu na głupie dowcipy.

- Nie, proszę pani - odezwał się łagodnie, a oczy dalej mu się uśmiechały. - Załączam stosowne dokumenty, wzór pod­pisu z banku itd.

Zacisnęła prawą dłoń. Nie wierzyła ani jednemu słowu. Ale skoro ludziom się chce wyprawiać takie rzeczy Była zła na siebie, że w ogóle się odezwała, że zapytała o cokolwiek. Ona nie była od myślenia. Była od przepisywania.

- Proszę usiąść i zaczekać.

Położyła ręce na klawiaturze i spod jej palców popłynęły słowa do sądu rejonowego w sprawie nr rej. 1328/01. Zleciła komputerowi „drukuj' i dopiero wtedy ponownie spojrzała na mężczyznę.

By! niski. Niewiele wyższy od niej. Gdyby włożyła buty na obcasach, nie mógłby się pokazać przy niej na ulicy. I miał ładne włosy. Gęste. Jakby mu je przeczesać ręką, tak jak robią na filmach - pewno nawet by nie poczuł przez tę gęstwinę. Ile czasu musi spędzać u fryzjera? Był dobrze ostrzyżony, nie za długo, nie za krótko. I miał ładne dłonie. Zauważyła od razu, jak tylko jej podał te swoje bazgrały. Fajne męskie dłonie, za­dbane i silne.

Drukarka zrobiła pipipipip.

Czy doszczętnie zgłupiała, żeby tak myśleć? Widać ma za dużo czasu. I nie zapytała, w ilu kopiach. Co się z nią dzieje?

- W dwóch egzemplarzach, jeśli pani tak uprzejma. Pani tak uprzejma. Przecież od tego tu jest.

- Dwadzieścia złotych - powiedziała ugrzecznionym to­nem.

To jest klient, a ona tu pracuje. Nie może o tym zapomi­nać. Coś widać wisi w powietrzu, że zapomniała.

- Dziękuję pani. - Mężczyzna podniósł się i położył pienią­dze przy komputerze.

- Rachunek? -Nie, dziękuję pani.

Kiedy podawała mu kartki, ich dłonie zetknęły się na mo­ment. Zdrętwiała, a on był już przy drzwiach.

Jego „do widzenia' pozostało bez odpowiedzi, drzwi się zamknęły. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że wstrzymuje oddech. Wstała od komputera i miała wrażenie, że stoi nie na

własnych nogach. Nigdy, przenigdy się jej to nie zdarzyło. Że­by w sposób tak fizyczny zareagować na obcego mężczyznę. Może to ta pogoda, na pewno spadło ciśnienie. Jest tak strasz­nie duszno. Od wczoraj niebo zaciągało się szarością, będzie deszcz.

Otworzyła okno i odetchnęła pełną piersią. Listopad -i tak ciepło! Patrzyła na ulicę bezmyślnie, choć było tyle pracy. Na jutro musi skończyć przepisywanie pracy magisterskiej, a on wychodzi z bramy, jest w nim coś przyciągającego wzrok, a przecież niscy mężczyźni nie są przystojni, i jeszcze dwa krótkie podania do spółdzielni mieszkaniowej. Boże, stanął i spojrzał w górę!

Odskoczyła od okna jak oparzona. Zobaczył ją czy nie? Ja­ki wstyd!

Siadła przy komputerze i zaczęła płynnie wystukiwać zda­nie. Jakie szczęście, że kiedyś zrobiła kurs maszynopisania! Tu jej na pewno nikt nie będzie szukał. Może zacząć wszystko od początku.

Wnoszę o rozwód z winy mojego męża Ireneusza D. syna Jó­zefa i Michaliny, który mimo że ze mną ożeniony od lal nie speł­nia swoich obowiązków i nastąpil trwafy i dlugi rozklad pożycia, na co dowody ja mam, Wysoki Sądzie, i przedstawię Wysokiemu Sądowi, bo to drań taki i obibok, chyba żeby Sąd mu powiedzial, bo przecież dzieci mamy, może się on opamięta, Wysoki Są­dzie. ..

Spojrzała na ekran i jeszcze raz przeczytała przedziwny po­zew. Gołym okiem widać, że ta kobieta nie chce się rozwo­dzić! I sąd będzie miał ubaw po pachy razem z Ireneuszem D. I po licho wtrącać się do cudzego życia? Nie! Nie i jeszcze raz nie. To jest BIURO PRZEPISYWANIA NA MASZYNIE. Nic więcej.

Dlaczego kobiety nie mogą pogodzić się z tym, że przesta­ją być kochane?

Ona pogodziła się już dawno. Na umierającą miłość nie ma lekarstwa. Można tylko odejść. Próbować zapomnieć. Nie żyć złudzeniami. Przestać się oszukiwać. Wstawać rano, jeść sa­motnie śniadanie. Pracować. Nie myśleć o głupstwach. Nie czekać. Tak jak ona,

To podanie w sprawie nieprawidłowego parkowania jej za­szkodziło.

Od bardzo dawna starała się odzyskać spokój i właściwie po­godziła się ze swoją samotnością. Wracała do domu późno, po drodze kupowała coś do jedzenia, brała prysznic i przebierała się w długą domową suknię z miękkiego aksamitu. Wyglądała w niej jak z innej epoki. Rozpuszczała długie włosy, przez cały dzień ściągnięte w węzeł i musiała przyznać - wyglądała jak jak kobieta. No, może nie piękna, ale na pewno interesująca. Podwijała nogi na fotelu i włączała Bregovica. Cichutka muzy­ka łagodziła jej rysy, a ona czytała prawie do północy. Książki były jej całym światem. Podróżowała. Była w miejscach, o któ­rych tylko mogła marzyć. Płakała nad nieszczęściami innych, nie wstydząc się łez, a czasem śmiała się głośniej, niż śpiewał Sting. Rano zaś budziła się i znowu wiązała włosy w ciasny wę-zei na karku, ubierała się w skrojoną prosto szarą lub beżową sukienkę, która ukrywała jej kształty. Tak trzymać.

Ranek następnego dnia był inny. Zamyślona stała przed lustrem przy drzwiach, gotowa do wyjścia, a potem jednym ru­chem dłoni wyciągnęła spinkę. Włosy rozsypały się na ramio­na. Wyglądała zdecydowanie bardziej atrakcyjnie. Dlaczego właściwie nosi spięte? Powinny czasem odpocząć. Dzisiaj od­poczną.

BIURO PRZEPISYWANIA NA MASZYNIE tego dnia wy­dało jej się jeszcze bardziej ponure. A spędza tu polowe swo­jego życia! Nigdy nie zwracała uwagi na ściany, nagie i suro­we, smutne po prostu. I gdyby postawić w oknie jakieś kwiaty A może wręcz nie w oknie, tylko przy fotelu? Tam, w rogu? Byłoby na pewno przyjemniej

Po co zawracać sobie głowę takimi rzeczami. Dziś napraw­dę ma sporo pracy. Włączyła komputer i na ekranie wykwita­ły nowe słowa w związku z powyższym uprzejmie proszę o po­nowne rozpatrzenie

Było już po czwartej, kiedy spojrzała na zegar u dołu ekra­nu. Jak to dobrze, że żona Andrzeja D. nie przyszła, podanie jeszcze nie było gotowe.

Odchyliła głowę do tyłu, bolał ją kark i w ogóle jakoś tak I wtedy skrzypnęły drzwi i stanął w nich On.

Chwyciła jedną ręką włosy, skręciła je mocno, a drugą grzebała w torbie w poszukiwaniu spinki. Była zła na siebie, jak dawniej. Co też jej strzeliło do głowy! Upięła włosy, a on stał i przyglądał jej się spokojnie. To trwało wieczność.

- Dzień dobry-powiedział. -Właściwie

- Słucham. - Opanowała się szybko i wzrok jej stward­niał.

- Chciałem panią zaprosić na kawę. - Nie uśmiechał się tak jak wczoraj, był spięty.

- Dziękuje bardzo - odpowiedziała służbowo. - Po pierw­sze, nie pijam kawy, po drugie, nie mam zwyczaju umawiać się z klientami, po trzecie, mam dużo pracy. Coś jeszcze?

Mężczyźnie twarz się lekko skurczyła, a może jej się przy­widziało.

- To przepraszam - powiedział, a ona znowu położyła dło­nie na kławiaturze.

Drzwi trzasnęły, nie podniosła głowy i wpatrywała się w ze­gar u dołu ekranu. Minuta, dwie, trzy. Wychodzi z bramy, pil­nować się, żeby nie podejść do okna, tak głupio się zachowała, i po co to tłumaczenie, po pierwsze, po drugie.

Była zła. Była zła na siebie. Nie powinna I te włosy.,. Przestańmy się oszukiwać. Po prostu miała nadzieję, że go jeszcze zobaczy. Mężczyznę, który policjantowi podpisuje się krzyżykiem! Który na pewno drwi ze świata i z takich jak ona kobiet. Mężczyznę, który - nie ukrywajmy tego - zrobił na niej wrażenie.

W związku ze zmianą mojego statusu zawiadamiam odpo­wiednie organy

Nazajutrz przyszła do biura wcześniej niż zwykle. Źle jej się spało, obudziła się nad ranem przerażona.

Siedziała przed ekranem komputera już trzecią godzinę, kiedy wszedł. Powiedział uprzejmie, bez śladu zakłopotania i już bez tego beztroskiego uśmiechu:

- Mam dwie strony tekstu, można prosić o przepisanie na jutro?

Starała się na niego nie patrzeć, ale to było bez znaczenia. Jego głos robił swoje. Był głęboki i ciepły, choć obcy. Petent.

- Proszę bardzo,

Po jego tekst sięgnęła, kiedy zapadł zmierzch. Zapaliła lampkę przy biurku. Pomyślała, że może dłużej popracować. Ależ tu nie było początku! Co za niechlujstwo! Otworzyła nowy plik i zaczęła pisać:

- - .wyglądałaby jak lania. Tak ruszają się tylko zwierzęta pelne wdzięku i wolne. Nie wyobrażam sobie, jaka by to byla przyjem­ność iść kolo tej smukłej kobiety. Mógibym być zazdrosny o spoj-

rżenia innych mężczyzn, więc kupiłbym kolorowe parasole i oto­czył ją ze wszystkich stron. A mimo to królowalaby i na ulicy, i wszędzie, gdzieby się znaiazta. Myślę, że ziemia, po której cho­dzi, jest jej wlasnością, tak pewnie stawia każdy krok

Przerwała. Na pewno się pomylił. Dal jej niewłaściwe kart­ki. Nie ten tekst. To są jakieś prywatne zapiski, nie wolno jej nawet tego czytać. A mimo to przebiegła wzrokiem spięte czerwonym spinaczem kartki. Ukradkiem, szybko,

Nie wiem, co się ze mną dzieje. Docieram do siebie z trudno­ścią i znajduję w sobie pokłady uczuć, których istnienia nie po­dejrzewałem. Bezbronność, z jaką patrzy, wzrusza, nawet obojęt­ność i gniew nie są w stanie jej osłonić. Ale czułem, kiedy dotknęła mojej ręki

Odłożyła rękopis. Serce jej biło szybko, jakby biegła nie wiadomo dokąd, a teraz czas zatrzymać się i spojrzeć za sie­bie. Oto poznaje tego mężczyznę, wbrew jego woli. Niechcą­cy. Tak jakby podglądała kochającą się parę przez dziurkę od klucza. I już nie można się wycofać, bo zauważą. Można tylko zamknąć oczy. Zamknęła oczy i pomyślała, że o niej nigdy nikt w ten sposób. A może to pisarz? Może poeta? I podpi­suje się krzyżykiem? Otrząsnęła się ze smutku, który nagle za­wisnął w powietrzu. Trzeba mu oddać ten tekst. I nie trzeba było go czytać.

Mieszkanie wydało jej się nieprzyjemne i zimne. Leżała w wannie z przymkniętymi oczyma. Od razu po kąpieli wtuli­ła się w kąt na tapczanie. Nie mogła czytać, nie chciała słu­chać muzyki. Chciała tylko spać, nic więcej.

W środę Mężczyzna pojawił się tuż przed zamknięciem.

- To nie jest chyba ten tekst, który pan chciał, który któ­ry ja - plątała się, a on patrzył jej prosto w oczy, być może trochę speszony.

- Rzeczywiście. Przepraszam panią. Tu jest ten właściwy. Będę jutro po południu, zdąży pani?

Zdąży. Zanim się zorientowała, już go nie było.

Wyobrażam sobie, że wlożyła buty na obcasach. Wyglądałaby wtedy jak łania Przyglądałem się jej, jak pisze. Jak delikatnie jej palce biegną po klawiaturze, ajejoczymają wzrok zwierzęcia, które się kryje. I oby nikt tego nie zauważył.

Jak on śmie! Jak śmie robić sobie z niej pośmiewisko, idiotkę, Taki tani chwyt, taki bezczelny typ, niedobry czło­wiek, który będzie bawił się jej zażenowaniem. Przewracała kartki w pośpiechu. O proszę!.,.

Wczoraj nasze ręce spotkały się po raz pierwszy. Miałem uczucie, jakbym dotknął płomienia, który nie parzy, ale w które-go cieple można grzać się całe życie. Podniosłem oczy. Twarz nie­dostępna i obca. Co zrobić, żeby móc się zbliżyć? Jest taka jak jej włosy - puszczone z uwięzi żyją własnym życiem.

Na przemian oblewała się rumieńcem i bladła ze złości. Tak ją zaczepiać! Wydawać sądy o niej! Znać ją tak dob­rze

Co mogę zrobić, żeby strach nie paraliżował jej oczu, jak wte­dy, kiedy zaprosiłem ją na kawę?

Strach! Też coś! Po prostu nie bawi się w takie gierki. Oczy­wiście, że przepisze ten tekst i odda. Jakby nie był o niej. Jak­by to nie była jego zabawa. Po prostu ma zadanie do wykona­nia. Ze złością położyła ręce na klawiaturze. Wydrukowała tekst i spięła spinaczem. Granatowym. Ot co!

Długo przewracała się na łóżku. Kołdra była za gorąca, bez kołdry chłód listopadowej nocy przenikliwy. Litery z ekranu komputera układały się w słowa, które nie chciały zniknąć.

.. .Przecież chodzi tylko o szansę, nic więcej. Żeby nie prze­gapić czegoś, co może być istotne.

Nie miała żadnych złudzeń. Nie była pięknością. Nie była już nastolatką. Była dojrzałą kobietą, a takim podobne rzeczy się nie zdarzają. Jeśli są naprawdę. Więc to nie jest prawda, tylko jakieś nieporozumienie. Gra jakaś. Która ma ją znisz­czyć. Odsłonić. Zniewolić. Nie da się.

Ranek zastał ją przy stole. Kawa dymiła.

Otworzyła szafę i spod stosu szarych i beżowych rzeczy wy­dostała nie noszoną od dawna sukienkę z czerwonego kaszmi­ru i czarny żakiet. Nie ma co się ukrywać, udawać, że się boi. Nie boi się i on to zobaczy.

Stanęła przed lustrem i zaczęła czesać włosy. Długie, spa­dają poniżej ramion. Błyszczące po wczorajszym myciu, nie związała ich na noc, luźno i swobodnie próbują teraz wolno­ści, skręcając się w małe loczki tuż przy twarzy. Odrzuciła do tyłu głowę. Tak będzie dzisiaj wyglądać.

Kiedy wszedł, był niewątpliwie zaskoczony. Nawet bardzo. Przyglądała mu się z satysfakcją. Uśmiechnęła się. Powie­działa;

- Za ekspres stawka jest podwójna. 42

I ani słowa więcej. Wyciągnął pieniądze, podziękował,

chwilę się wahał, a ona dalej się uśmiechała:

- Coś jeszcze? Pan wybaczy, mam dużo pracy.

Patrzył na nią z uwagą, jakby chciał zobaczyć coś, czego chyba nie dojrzał, bo odwrócił się i wyszedł.

A ona ponownie siadła przed ekranem i skończyła odłożo­ny pozew w sprawie męża Ireneusza D. Drania i obiboka.

Nie dała się nabrać.

W nocy kołdra znowu wydawała jej się za ciężka i gorąca. Odkrywała się, a wtedy chłód listopadowy przenikał ją do szpiku kości. Zasnęła nad ranem umęczona. Po raz pierwszy spóźniła się do biura,

Przed drzwiami stał niechlujny chłopak z walkmanem na uszach.

- Pani Hanna M.? Przesyłka dla pani.

Wrócił do samochodu, po tę przesyłkę a ona otworzyła drzwi. Podstawił jej do podpisania kwit. Kwiaty położył na biurku i zniknął.

Bukiet był olbrzymi. Różnokolorowy. Nazw niektórych kwiatów nie znała. Do wysokiej róży dołączona była koperta. Rozerwała ją i zaczęła czytać:

Przepraszam, jeśli Panią urazilem. Przepraszam, że nie bylem szczery. Nie miotem innego pomyslu, jak przyjść do Pani z poda­niem, które by zwrócilo Pani uwagę. Wiem, że po pracy nigdzie Pani nie bywa. Przepraszam również za to, że uczucia, które mną targnęfy, przypisałem także Pani. To we mnie jest strach przed światem, któremu próbuję się opierać. Kiedy dotknęla Pani nie­chcący mojej ręki, poczulem, jak skorupa, w którą się zaklepi-lem wiele lat temu, pęka. Nie umiałem sobie z tym poradzić. Pa-

ni odmowa byla tak stanowcza, że chwycilem się ostatniej deski ratunku - tych tekstów, które musiala Pani przepuścić przez komputer. Miotem nadzieję, że jeśli pozna Pani prawdę, wspólnie możemy dać czemuś szansę mój telefon będę czeka!

W podpisie krzyżyk.

Nie musi dzisiaj pracować. Po prostu wywiesi kartkę: „Biu­ro nieczynne z powodu choroby'. Ot, takie proste. Kiedy przycinała kartonik z tą informacją, do pokoju weszła żona Ireneusza D.

I wtedy zrobiła coś, czego nie miała prawa robić.

- Niech się pani zastanowi - powiedziała, podając jej prze­pisany pozew. - Przecież pani go kocha. Dopóki ktoś chce ko­chać, jest jeszcze szansa.

Kiedyś

- Dwadzieścia po pierwszej, co ja tu robić? -Po dwunastej.

Odwrócił się, niebieska piżama zniknęła w drzwiach, które nigdy nie zostały dobrze dopasowane.

- Dobranoc. - Przytłumiony głos niósł się ze schodów w puste mieszkanie. - Nie siedź za długo.

- Nie będę. Dobranoc.

Papieros zsuwał się z popielniczki na obrus. Podniosła go do ust i spojrzała na zegarek. Siedemnaście po dwunastej. Za­śnie, za chwilę zaśnie i nie zauważy, że jej nie ma. Ale jeszcze nie można podejść do telefonu. Jeszcze za wcześnie, mimo że tak późno. Przesunęła palcem po klinkierze pokrytym sadzą.

Tak przecież nie może być. Ogarnęło ją zmęczenie. Wszechogarniające zmęczenie wieczną ucieczką przed wspól­nym pójściem spać, przed wspólnym porannym wylegiwaniem się w łóżku, przed wspólnymi spacerami. Jak długo można udawać, że pilna robota na jutro jest koniecznością? Że najle­piej jej się pracuje w nocy? Bo w dzień, sam rozumiesz

Może rozumiał, może się domyślał, może podejrzewał, że po prostu chce być sama. Bez powodu.

Piekło wybrukowane dobrymi chęciami. Dobre chęci zmontowane z nieustających drobnych niedomówień w imię nieranienia. A w środku proste, nieskomplikowane kłamstwa. Bala się, że kiedyś ją Tam zaprowadzą. Ze w końcu nie da się tego uniknąć, a już na pewno w tej sprawie nie będzie można nic a nic oszukać.

Telefon kusił coraz bardziej. Zadzwonić już! Dwa krótkie sygnały, rozłączyć się, odczekać dwie minuty, z zegarkiem w ręku, i znowu się połączyć. Jeśli jest, jeśli może podejść do telefonu, jeśli może rozmawiać - usłyszy jego ciepły głos przez moment.

Wtedy będzie miała dość siły, żeby znieść niechciany dotyk swojego męża, kiedy już wejdzie do małżeńskiego łóżka. Mi­mowolne spotkanie dwóch obcych ciał. Odwracał się przez sen w jej stronę i ciepłą senną ręką przysuwał ją bliżej. Bez miłości.

A ona drętwiała z rozpaczy, że to nie ta ręka, nie ten czło­wiek, i piekło otwierało się coraz szerzej. Ale też mogła sobie wyobrażać, że to nie on. Tylko że wtedy chwilowa, czysto zmy­słowa przyjemność przenosiła ją poza bramę piekła. Ze ster­czącymi sutkami i ciałem przygotowanym nie do tej miłości odwracała się do okna i długo nie mogła zasnąć.

Grzech. To jest właśnie grzech.

Na górze skrzypnęły drzwi. Odskoczyła od kominka, sięg­nęła po rozłożone na stole kartki. Niech nie wie, że nic nie ro­bi. Niech się jeszcze nie dowie, jeszcze nie teraz.

Poczuła się jak uczennica złapana przez rodziców na pale­niu papierosów. Jak dziś pamięta to uczucie. Stalą na balko­nie w śniegu po kostki, ojciec położył jej rękę na ramieniu. Co robisz, co ty wyprawiasz!!!

Nigdy już nie da się tak głupio przyłapać. To śmieszne. To dziecinne. Ma prawo siedzieć we własnym domu i nie udawać.

Czego nie udawać? Odłożyła kartkę. Odbite linie papilarne jej usmolonych palców zdobiły górny prawy róg.

- Czy ty musisz o tej porze palić?

- Nie możesz spać? - Pytania były lepsze niż odpowiedzi. -Napij się mleka.

Napięcie rozlewało się w pokoju jak olej. Tłuste, nie do usunięcia.

- To pomaga. - Zdobyła się na troskę w glosie. - Przynieść ci?

- Dlaczego siedzisz po nocy? Czy ty to robisz specjalnie? Siadł przy niej i wziął do ręki kartkę maszynopisu.

- Naleję ci. - Podniosła się. Za szybko.

Musi uważać. Musi cały czas uważać na to, co robi. Nie za szybko, nie od razu, nie za troskliwie. To budzi podejrzenia. Lodówka, karton mleka, chude, 0,5%, nie więcej. Powinna rozciąć nożyczkami - rano nie będzie afery, ale może lepiej, żeby lekkie spięcie zaiskrzyło z rozerwanego kartonu. Pre­tekst. Szukanie pretekstów, wieczna manipulacja.

- Co ty tam robisz?

- Szukam nożyczek.

- W lewej szufladzie, chyba że jak zwykle nie odłożyłaś na miejsce.

O, to lepiej. Jak zwykle. Już nie trzeba udawać. Można się tekko naburmuszyć. I tak nici z dzisiejszego telefonu. Za to może być niezadowolona. Rozerwała karton palcami. Nierówno. Mleko lało się poszarpanym strumieniem do szklanki.

Postawiła ją na stole.

- Jest po pierwszej. Długo będziesz siedziała?

- Nie wiem. Mam tyle do zrobienia.

Czas minąt. Minęła najcenniejsza godzina - między dwu­nastą a pierwszą w nocy, kiedy można było zadzwonić, usły­szeć dwa sygnały, poczekać dwie minuty i zadzwonić raz jesz­cze, usłyszeć tamten głos i zasnąć spokojnie z tym wspomnieniem.

Czas minął.

- Idę spać - powiedziała w tłustą oliwę. - Dobranoc.

Kiedy odcinają sznur i kładą na podłodze lekko sztywne ciało, zastanawia się, w którym momencie zdecydował się zdjąć lampę. I czy się nie pomylił. Właśnie, nie pomylił. Może myślał, że taki marny haczyk nie wytrzyma. Może chciał tylko spróbować. Szklanka z mlekiem stoi dalej na stole. Wypił tyl­ko trochę. Mroźne powietrze wpada przez uchylone okno.

Policjant stoi tuż przed nią. Ona widzi ruchy jego warg, ale nie rozumie tego, co mówi. Patrzy niewidzącym wzrokiem. Cegły na kominku układają się we wzory, których przedtem nie zauważała. Na pewno szyber jest nie zamknięty, dlatego tak wieje. I okno, oczywiście okno.

Policjant się usuwa. Lekarz, który przed chwilą nachylał się nad ciałem jej męża, teraz nachyla się nad nią.

-Jak się pani czuje?

Wzory z przybrudzonych cegieł układają się w kształt wi­sielca. To zabawne, że nigdy tego nie spostrzegła. Nastawia ostrość wzroku na lekarza. Cegły rozpływają się, wisielec zni­ka. Twarz lekarza lekko nabrzmiała, krostka pod okiem nada­je się do wyduszenia. Może najpierw do nakłucia igłą? Taki mały paskudny kaszaczek.

Ciało męża już na noszach.

- Na sekcję. Oczywiście, że na sekcję. - Krostka odwraca się w kierunku tamtych ludzi.

Z profilu jest podobny do buldoga. Policzki niemalże falują, a płaski nos może spokojnie nawet nie rzucać cie­nia.

Nosze znikają, policjanci również. Buldog zamienił się w okrągły księżyc w pełni. Podczas pełni nie może spać. A teraz pełnia ma oczy mężczyzny, który patrzy na nią z tro­ską. Tylko ten kaszak pod okiem Dobrze, że okno otwar­te

- Przestań.

O, na ty do niej mówi, buldog jakiś niewydarzony, Syfili-tyczna Księżycowa Twarz z Wypryskiem.

- Przestań już. Znam to.

Zna to. Mądrala Buldogowa. Doktor Nauk Medycznych Drugi Stopień Specjalizacji od Wisielców i Ich Żon.

- Teraz dostaniesz zastrzyk. Wszystko będzie dobrze. Nie chce, żeby ją kłuł. Nie chce, żeby wszystko było dobrze.

Ale jej ręce leżą bezwładnie i nie może się poruszyć. Zanim zdąży ułożyć usta, żeby warknąć „nie', długa igła wchodzi lek­ko w ramię, jak w masło. Przez gruby sweter, ten stary, szaro-niebieski, robiony jeszcze przez babcię.

- Dwadzieścia po pierwszej. Co ja tu robię?

- Po dwunastej.

Odwrócił się, niebieska piżama zniknęła w drzwiach, które nigdy nie zostały dobrze dopasowane.

- Dobranoc. - Przytłumiony głos niósł się ze schodów w puste mieszkanie.

4. Podanie o miłość

Papieros zsuwał się z popielniczki powoli w kierunku obru­sa. Podniosła go do ust i spojrzała na zegarek. Siedemnaście po dwunastej.

On zaśnie, za chwilę zaśnie i nie zauważy, że jej nie ma. Nawet nie zauważy, że jej przy nim nie ma.

Nie będzie chciał, jak kiedyś, podejść do telefonu, żeby usłyszeć jej głos. Wtedy tak wyczekiwany i oczekujący. Za­wsze, przed zaśnięciem. Kiedyś.

Kiedy jeszcze nie byli małżeństwem.

Taka umowa. O dwunastej. A teraz on śpi.

Czas minął. Ich czas. Za późno.

Przesunęła palcem po klinkierze

Tak przecież nie może być. Ogarnęło ją zmęczenie. Wszechogarniające zmęczenie wieczną ucieczką przed wspól­nym pójściem spać. Przed wspólnym udawaniem, że jeszcze można poleżeć w łóżku. Przed wspólnymi spacerami, z obo­wiązku, dla zdrowia. W których już nic nie ma. Wszystko do­konało się bez ostrzeżenia. Ile lat można udawać, że pilna ro­bota na jutro jest koniecznością, że najlepiej jej się pracuje w nocy? Bo w dzień, sam rozumiesz

Rozumiała, domyślała się, podejrzewała, że to właśnie on po prostu chce już być sam.

Piekło wybrukowane dobrymi chęciami

Przegrali.

Telefon kusił coraz bardziej. Zadzwonić! Zadzwonić gdzie­kolwiek, żeby nie czuć się tak bardzo samotną! Ani chwili dłu­żej tu, w tym miejscu, gdzie już nic

Kłaść się w tym samym łóżku, kiedy nie zostało nawet wspomnienie miłości. Mimowolne spotkanie dwóch obcych ciał. Odwracał się przez sen w jej stronę i ciepłą senną ręką przysuwał ją bliżej. Z przyzwyczajenia.

A ona drętwiała z rozpaczy, że to nie ta ręka. co kie­dyś, choć ta, nie ten człowiek, co kiedyś, choć ten, a piekło otwierało się coraz szerzej. Ale też mogła wyobrażać so­bie, że to ktoś zupełnie obcy. Kogo nigdy nie kochała. Kto nigdy między dwunastą a pierwszą w nocy nie czekał na jej telefon.

Grzech. To jest właśnie grzech.

Na górze skrzypnęły drzwi.

- Czy ty musisz o tej porze palić?

- Znowu nie możesz spać? - Pytania były lepsze niż odpo­wiedzi.

- Napij się mleka.

Bo przecież nie powiesz tak jak kiedyś „nie mogę bez cie­bie zasnąć'.

Napięcie rozlewało się w pokoju jak olej. Tłuste, nie do usunięcia.

-To pomaga. - Zdobyła się na troskę w glosie. - Przy­nieść ci?

- Dlaczego siedzisz po nocy? Czy ty to robisz specjalnie? Siadł przy niej i wziął do ręki kartkę, którą przedtem mia­ła w ręku.

- Naleję ci. - Podniosła się.

Za szybko. Trzeba uważać, trzeba cały czas uważać na to, co robi. Nie za szybko, nie od razu, nie za troskliwie. To budzi podejrzenia. Pomyśli, że czegoś od niego chce. Że jeszcze cze­goś oczekuje. A przecież nic już się nie może zdarzyć. A ona nie da mu tej satysfakcji.

Lodówka, karton mleka, chude, 0,5%, nie więcej. Powinna rozciąć nożyczkami.

- Co ty tam robisz?

A głos? Jaki ma glos? Smutny? On już nie miewa smutne­go głosu. To jest glos wyprany z jakichkolwiek emocji.

- Szukam nożyczek.

- W lewej szufladzie, chyba że jak zwykle nie odłożyłaś na miejsce.

O, to już lepiej. Jak zwykle.

Już nie trzeba udawać. Można się lekko naburmuszyć. Już nie musi tęsknić. Może powoli zapominać. Przeszłość jest nie­ważna. Jest tylko dzisiaj. Dzisiaj jest właśnie takie.

Rozerwała karton palcami. Znowu nierówno. Mleko lało się poszarpanym strumieniem do szklanki.

Postawiła ją na stole.

- Jest po pierwszej. Długo będziesz siedziała? Ciekawość, wyrzut? Boże, jakżeby chciała powiedzieć, tak

jak kiedyś: „może ci to jest na rękę?'. Ale kiedyś zapalały mu się oczy i głos matowiał, kiedy mówił „niedoczekanie' i pod­chodził do niej z tym, brał jej twarz w swoje ręce i delikatnie całował. Nie pozwalał jej myśleć już dłużej o niczym, oprócz tego, że oto są we dwoje.

Teraz jej nie było.

Czas minął.

- Nie wiem. Idź spać - powiedziała w tłustą oliwę. - Do­branoc.

W którym momencie decyduje się zdjąć lampę? I czy się nie myli? Właśnie, czy się nie myli? Może myśli, że taki mar­ny haczyk nie wytrzyma. Może chce tylko spróbować? Szklanka z mlekiem stoi w dalszym ciągu na stole. Wypił tyl-

ko trochę i odszedł. Jest sama. Niech wobec tego będzie sama. Bez udawania, że nie jest. To uczciwe. To nie grzech.

Mroźne powietrze wpada przez uchylone okno. Cegły roz­pływają się, wisielec zamienia się w buldoga, buldog zamienia się w okrągły księżyc w pełni. Podczas pełni nie może spać. A teraz pełnia ma oczy mężczyzny, który patrzy na nią z miło­ścią. I już tak zostanie. Chce wyciągnąć do niego ręce, ale jej ręce już zwisają bezwładnie.

Księżyc d upadł

Deszcz dopadał ziemi dość wolno.

Tak, jedyne co lubiła w mieście, to widok mokrych drzew w świetle latarni. Wszystkie bez wyjątku robiły się koliste lub półokrągłe, żadnych kantów. Po prostu błyszczały w świetle jak obsypane srebrem stare bombki. Nierzeczywiste, nieteraź-niejsze. Budziły wspomnienia z bardzo dalekiej, miękkiej przeszłości

Ale nie teraz. Teraz już nie widziała nic, tak mokro miała pod powiekami. To wszystko nieważne. Jak najszybciej do do­mu. Trzeba tylko przebiec przez ulicę, jeszcze zdąży na ostat­nią kolejkę. Jak najszybciej w przejściu podziemnym. Bez­domni i pijani o tej porze mieszkańcy dworca podmiejskiej kolejki budzili strach.

Nic nie jedzie.

Wbiegła na jezdnię. Bruzdy błotnego szlamu tworzyły na asfalcie dwie pokraczne linie. Ślady jej butów przecięły ten wzór, a torba obijała się o udo. Jeszcze schody w dół. Kolejka elektryczna już warczała - zamykające się drzwi o mały włos nie przycięty poły jej płaszcza.

W ostatniej sekundzie, zdążyła w ostatniej sekundzie. Co by zrobiła sama w mieście o tej porze? Co by się stało, gdyby była minutę później? Na pewno, wie to już na pewno, nie zwróciłaby się do niego o pomoc. Już nigdy. Wszystko prze­padło, wszystko się skończyło.

Zostawił ją w środku nocy, samą na ulicy. Nie ma o czym rozmawiać. Nie ma nawet o czym myśleć.

Otworzyła torbę. Bilet. Musi mieć bilet.

Od jak dawna nie jeździła swoją kolejką? Z okien swego domu na wsi widziała wieczorami jasną gąsienicę - jedyny znak łączności z cywilizowanym światem. Tam był jej dom. I kiedyś przed samym nadjeżdżającym pociągiem przeszły spokojnie dwie sarny. I na małej stacyjce słychać wszystkie ptaki, jak się jedzie rano i czeka.

Teraz już nie zapomni tak szybko, co jest ważne. Ważne są te sarny. I żeby mieć zawsze bilety na kolejkę. Nigdy nie ufać też mężczyznom. To jest najważniejsze.

Nie ma. Oczywiście nie ma biletu.

Rozejrzała się po wagonie. Zmięte dwie starsze kobiety. Jedna już przysypia. Głowa oparta o szybę. Na pewno mie­sięczny. Druga wlepiła wzrok w okno. Po co? I tak nic nie wi­dać, tak brudna jest ta szyba. Musi przejść do innego wagonu. Drzwi. Zacinają się. Ale tam ktoś jest. Mężczyzna, kobieta

i dziecko.

- Przepraszam, może macie państwo bilet do odstąpienia?

- Nie ruszaj tego, mówiłam ci tyle razy, siedź spokojnie, mówiłam, że to za późno o takiej porze, ale ty nigdy mnie nie słuchasz. - Monotonny głos niestarej jeszcze kobiety wlewał się w ucho nieprzyjemnym zgrzytem. - Zobacz no, Boguś, o tej porze to się nawet biletu nie dostanie, siedź spokojnie, ile razy mam to powtarzać, daj pani, Boguś, ten bilet - mówi-

la kobieta, nie podnosząc na nią oczu. - No daj, w porponet-ce schowałeś albo może i ja mam, pani czeka chwilkę. - Ko­bieta grzebała dłonią w torbie.

Porponetka, coś takiego!

Stała nad nią, niezręczna, wciśnięta między zdania kobiety.

- Tu gdzieś wsadziłam, a ty, Boguś, co myślisz, dobrze my­śmy zrobili, że tam pojechaliśmy? Siedź, mówię ci. - Ręka wy-wędrowała z torby i lekko klepnęła chłopca.

Chłopiec odwrócił się od szyby pomazanej w esy-floresy i spojrzał zdziwiony na matkę.

- Pani poczeka, bo przecież o tej porze to jak kontrol przyj­dzie albo co, to co pani zrobi? Boguś, no, dobrze zrobiliśmy? Patryk, nie kręć się, jak ja mam do tego chłopaka mówić, o pro­szę, jest! - Dopiero teraz podniosła na nią oczy i wyciągnęła rę­kę z biletem. A oczy miała przygarbione wieczną troską, szare.

-Dziękuję pani bardzo, w ostatniej chwili

- Proszę, proszę, ludzie to sobie powinni pomagać, ja pa­trzyłam jak pani biegła, nawet mówiłam do Bogusia zdąży czy nic zdąży, nie Boguś? To ostatni pociąg dzisiaj, kiedyś to wię­cej jeździło i konduktor był, i inaczej tu było, a teraz strach po nocy jeździć samemu.

Wsypała na drobną dłoń kobiety pieniądze za bilet.

- Proszę pani, mogę skasować? - Chłopiec patrzył na nią usłużnym spojrzeniem. Czarne oczy i w środku jasne iskry, choć w kolejce ciemno, lampy po jednej stronie się nie paliły.

- Bardzo proszę. - Podała mu bilet i iskry rozjarzyły się. Chłopiec już był przy kasowniku, pobiegł do niego, roz­chlapując maź, która pokrywała podłogę wagonu. No tak, już jesień.

- Patryk, Patryk - podniosła głos kobieta - co ja z nim mam, nieusłuchany taki, nie z tego świata, bardzo panią prze-

praszam, Patryk, chodź no tu, Boguś, dlaczego ty nic nie mó­wisz, no? - zwróciła się z pretensją do męża.

Mężczyzna nasunął czapkę na oczy i wzruszył ramionami.

Pociąg szarpnął i zatrzymał się. Kolejna stacja.

Chłopiec podał jej bilet i usiadł na ławeczce koło matki, już nie przy oknie. Drzwi rozsunęły się. Czterech mężczyzn zajęło miejsca pośrodku wagonika. No, to już nie usiądzie tam, gdzie chciała, z dala od tej dziwnej pary i ich synka. Tamci na pewno są po wódce, kto o tej porze jeździ, niech lepiej myślą, że je­dzie wspólnie z tymi tutaj. Zawsze tak bezpieczniej.

Poczuła gorąco na policzkach. Jak on mógł ją zostawić? W ogóle nigdy jej nie rozumiał. Jak mogła tego przez tyle cza­su nie wiedzieć?

- Dziękuję pani. - Zdobyła się na uśmiech, a postaci ko­biety, mężczyzny i dziecka rozmazywały się coraz bardziej.

Przeszła koło kasownika i usiadła tyłem do tamtych męż­czyzn, tak żeby nikt nie widział jej łez. Przed sobą miała plecy kobiety i mężczyzny, naprzeciwko chłopca, ale on i tak patrzył

w podłogę.

Spuściła głowę, kręciła bilet w palcach, a nos robił się co­raz bardziej zatkany. I dusiło ją w gardle. Pod gardłem. Da so­bie z tym radę. Nie szkodzi.

Jak mógł powiedzieć, że ma dosyć? Tak powiedział? Nie, inaczej. Powiedział, że nie może jednocześnie prowadzić i za­stanawiać się nad ich przyszłością. Że trzeba się zastanowić, jak to wszystko urządzić, bo kredyt, bo niespłacony samo­chód. .. trzeba usiąść spokojnie i obliczyć Obliczyć co? Ilość zainwestowanego uczucia? Spotykali się przez ostatnie dwa lata i ona nie widziała obok siebie liczydła? Była ślepa, czy co? Nigdy już nie będzie ślepa.

- Mamusiu!

Podniosła oczy. Glos Patryka był wysoki, może dlatego, że starał się krzyknąć szeptem.

- No co, Boguś, on od dawna powinien być w łóżku, do cie­bie mówię, Boguś, ostatni raz, mówię, ostatni raz tak późno wracamy, takich rzeczy nie załatwia się od razu, wiadomo by­ło, a teraz on jest zmęczony!

- Mamusiu, mamusiu, zobacz - glos chłopca stal się natar­czywy.

Mężczyzna ani drgnął. Uspokoi się ten dzieciak wreszcie czy nie?

- Uspokój się w tej chwili, nie widzisz, że z ojcem rozma­wiam! Boguś, do ciebie mówię!

Dlaczego ona tak na niego krzyczy? Dokładnie takim sa­mym tonem on mówił! Kiedy nagle zaczai liczyć. A jak powie­działa, że nie rozumie, nie rozumie, co to ma do rzeczy, to po­wiedział, że buja w obłokach, a ktoś musi stać na ziemi i nie mówić dużymi literami. Ona mówi dużymi literami? Bez prze­rwy. A wszystko to zupełnie inaczej wygląda.

O, dobrze zrozumiała, co zupełnie inaczej wygląda. Praw­da objawiła się w całej pełni. W prawdziwości. W gruncie rze­czy nigdy mu na niej nie zależało. Zapewne zawsze w duchu podśmiewał się z jej patrzenia w gwiazdy. Na ziemi jest prze­cież tyle ciekawszych rzeczy, doprawdy. Kredyty, i obliczanie, na co można sobie pozwolić, a na co nie. O nie! Nigdy więcej! Dobrze, że przejrzała na oczy. I z takim człowiekiem chciała być przez całe życie? Kochać go? Nie, nie, nie.

- Mamusiu, proszę, popatrz!

- Boguś, czy ty nie możesz mu czegoś powiedzieć, dlaczego zawsze wszystko na mnie spada, ja już naprawdę nie mam siły do tego dzieciaka, a mówiłam, wyjedźmy wcześniej, dlaczego myśmy tak późno wyjechali, przecież nic się nie da załatwić od

ręki, to było wiadomo, czy nam to potrzebne było, chociaż jakbyśmy

- Mamusiu, ale zobacz!

-1 dlaczego on tak marudzi? Marudzi, bo zmęczony, zaraz wysiadamy, już daj spokój z tym mamusiu zobacz, nie wstawaj, nie wstawaj mówię, gdzie ty się wybierasz. Boguś, Boguś ty

śpisz?

Wytarła nos i spojrzała na chłopca. Siedział dziwnie wyprę­żony i wpatrywał się w podłogę wagonu.

Spojrzała również. Nic, oprócz błotnego szlamu, nanoszo­nego cały dzień przez tysiące osób.

- Mamo, ale popatrz - chłopiec prawie krzyknął i napięcie na jego buzi zmieniło się w czerwoną plamę.

Wlepiła wzrok w błoto. Nic, naprawdę nic. Może nie wszystko z nim w porządku? Nie jej sprawa ostatecznie. Ale to przedziwne, żeby widzieć coś, co nie jest. Nic. Zmięty ka­wałek torebki po czipsach pod siedzeniem koło drzwi. Szlam. Mokry skasowany bilet przylepiony żałośnie do pierwszego stopnia. Ciemne kałuże błotnistej wody.

Drzwi otworzyły się i zamknęły.

Następna stacja.

No, dobrze. Dobrze jest tak, jak jest. Lepiej teraz niż póź­niej. Rozczarowanie i złość ogarnęły ją niespodziewanie sil­nie. Dlaczego nie nauczy się widzieć wszystkiego rozsądnie? Może i miał rację z tym błądzeniem w chmurach, skoro tak bardzo nie widziała go takim, jakim jest. Tylko wymyślonego. Nierealnego wspaniałego faceta. Zacisnęła pięści, paznokcie boleśnie wbiły się w dłoń.

- Co mi możesz pokazać?

- Sztuczkę?

- Nie. Pytam, jaką część twojego ciala możesz mi poka­zać.

- Żartujesz chyba.

- Nie, nie żartuję. Pokaż mi, proszę, swoją rękę. Powiedz: chcę, żebyś zobaczył moją dloń. Bliżej, bliżej, proszę. Nie bój się, to tylko ręka. Teraz dobrze

- Chcę ci pokazać moją rękę. Zobacz, proszę. Mam ladne dlonie, nie nie, jeszcze raz. Chcę ci pokazać moją rękę. Moje dlonie. Każda ma pięć palców. Kończą się paznokciami. Są po­malowane, te paznokcie.

Widzę, są bardzo ladne.

- A tutaj mnie podrapał kot. Ale już się zagoiło.

- Mogę cię pocałować w to zadrapanie?

-Atu mam bliznę, bo kiedyś umówiłam się z jednym chłopa­kiem, że będziemy do siebie pisać codziennie o dwudziestej listy. On mieszkał w innym mieście. Przy świeczce do siebie będziemy pisać, o tej samej porze, i to będzie tak, jakbyśmy na tę chwilę byli razem. Miałam taki plastikowy długopis

-Jaki?

Taniutki, ale z bardzo miękkim fajnym wkładem. -I co?

-1 ten długopis włożyłam w świeczkę, zapalił się i pisałam ta­ką płonącą pochodnią. To było bardzo romantyczne pisać czymś, co się na końcu pali. Ale ten plastik się roztopił i upadł mi gorącą kroplą w zagłębienie między środkowym a serdecznym palcem

Tutaj? Mogę dotknąć?

I dalej się palił. Pomyślałam sobie, że to dobra pieczęć, na zawsze, tak siedziałam z tym płonącym palcem i nawet nie krzyknęłam. Ten kawałek plastiku zastygł i odpadł, ale skóra pod nim się też roztopiła i została taka gorejąca bruzda. Wgłębienie

w moim ciele. Goiło się długo i został ślad jak po obrączce. Jak ten chłopak mial na imię, do którego wtedy pisałam? Długopis był niebiesko-szary, zakręcany i dość krótki -A tutaj?

Topieprzyk.

- Jak nazywają się te palce, ten i ten, i ten?

- Te palce to kciuk, wskazujący, środkowy, serdeczny, w lewej ręce to spod serdecznego palca idzie żyła prosto do serca. Dlate­go się nosi pierścionek zaręczynowy

-Mogę dotknąć twojego serdecznego palca? To tak jakbym dotykał twojego serca.

- Nie wiem

- Chciałbym dotknąć, ale nie zrobię nic bez twojego pozwole­nia. Proszę.

- Tak możesz

- Czujesz? Dotykam twojego serca.

Tak. A tutaj się skaleczyłam.

- Nie bój się.

- Jak trzymam tak moją dłoń i pokazuję tobie, taką otwartą, to się czuję obnażona

- Jakie są twoje ręce?

- Jak obejmują i przytulają ? Są wtedy ciepłe.

- Czy mogę potrzymać twoją dłoń? Może razem będą cieplej­sze, zrobimy tak? Czujesz? Razem są cieplejsze

- Ale mamo, księżyc panu upadt!

Otworzyła oczy. Chłopiec stal w przejściu miedzy ławkami, a matka kurczowo trzymała go za kurtkę.

- Ja już zdrowia do ciebie nie mam. Roisz się i roisz!

- Mamusiu! Mamo, patrz, księżyc panu upadł! - zajęczał cienkim dyszkantem. Podniósł oczy i wtedy spotkali się. Nie

było już iskierek, tylko mgła rozżalenia. A chłopcy przecież nie plączą!

- Księżyc panu upadł - powiedział chłopiec do niej, a głos złamał mu się na pół,

Drzwi rozsunęły się i zasunęły. Przykleiła czoło do szyby i zo­baczyła, jak na peronie kobieta szarpie go za tę nieszczęsną kurt­kę, a mężczyzna stoi obok. Chłopiec zapierał się i kulił ramiona.

Kolejka ruszyła. Cała trójka zginęła w oddali. Ale za szyba­mi już nie było ciemno. Zza chmur wyjrzał księżyc i osadził białawe światło na polach, drzewach i parkanach. Za oknami łagodnie zajaśniała noc. Srebrzysta i przytulna.

No tak. Jeszcze dwie stacje. Trudno. Trzeba się przyzwy­czaić do samotnych powrotów do domu. Jak po takim oświad­czeniu, że się tak bardzo różnią, że nie ma miejsca dla niej z jej chmurami w jego życiu pełnym kredytów i zobowiązań mogłaby choć chwilę dłużej z nim być? I po co? Żeby ją od­wiózł do domu i pożegnał grzecznie przed bramą? Taki cho­lernie troskliwy, obcy już mężczyzna? Musiało mu ulżyć, kiedy wrócił z papierosami i już jej nie było. Ale jakby chciał, toby ją znalazł. Wiedział, gdzie może iść o tej porze. Gdzie musi iść. Nienawidzi go z całego serca.

l już zawsze będzie nosić rękawiczki.

Czego chciał ten chłopiec? Księżyca?

Zaraz jej stacyjka. Z jedną latarnią. I położy się od razu do łóżka. I nie będzie o niczym myśleć. Zapiekło ją pod powieka­mi. Nigdy już go nie zobaczy. Nigdy.

Podniosła się i przerzuciła torbę przez ramię. I na dodatek całkiem przemoczyła buty. Gdyby wiedziała, że tak się skoń­czy ten wieczór, włożyłaby inne Patrzyła pod nogi uważnie, jakby szła po wąskiej linie nad przepaścią. Co ten chłopiec wi­dział, czego inni nie widzieli?

To???

Schyliła się i wygrzebała z błota matą podkówkę. Przetarła palcami srebrny, wytarty, schodzony kawałek blaszki, który przybija się do obcasa męskiego buta. Piekące spod powiek spłynęło z kącików oczu i poleciało po policzku.

Księżyc! Oczywiście, że księżyc. Księżyc panu upadł!

Stuliła blaszkę w dłoni, a łzy ciekły aż na gruby golf. No właśnie. Chmury. Księżyc.

Pociąg zwolnił, drzwi otworzyły się. Wyskoczyła na peron. Światło jedynej żółtawej latarni osiadało na najbliższych ko­narach starej akacji. Oblepiało zgrubienia gałęzi, a pociąg ru­szył. Czerwone światła oddalały się niby oczy zwierzęcia. Drzewo wyglądało jak opatulony bandażem kaleka.

Zrobiła krok w stronę przejścia przez tory. Jak najszybciej do domu. Wypolerowane przez deszcz szyny lśniły jak nóż.

Od drzewa oderwał się ciemny cień. Zanim zdążyła krzyk­nąć, oplotły ją mocne znajome ręce.

- Nigdy więcej mi tego nie rób, słyszysz! - Gniewny głos przedostał się przez jej rozpuszczone włosy, a ramiona, które ją trzymały w uścisku, drżały. - Nigdy więcej. Zapamiętaj to sobie. Ani teraz, ani za dwadzieścia lat. Tego robić nie wolno. Nikomu. Tak się balem o ciebie!

Stał tak blisko, a był taki daleki. Bał się? O nią? Przecież Czego nie zauważyła? Stała z opuszczonymi rękami, a on schylił głowę i schował ją w jej golf. A ona stoi jak żona Lota, nieruchoma, sparaliżowana, martwa. Bał się. O nią. Jest bli­sko. To ona jest daleko. Podniosła ręce i delikatnie dotknęła jego włosów. Nie ruszył się.

Rozprostowała palce, blaszka wypadła z jej dłoni i srebrzy­ście zadźwięczała na mokrej szynie. Objęła go mocniej, pod­niósł głowę i spojrzał na nią.

- Coś ci upadło - powiedział, a glos miał jak nigdy przed­tem.

Oderwą! się od niej i schylił. Podniósł kawałek metalu.

- Księżyc ci upadł, zobacz - szepnął. I dopiero wtedy się rozpłakała.

Drugi Brzeg

A więc pojedzie po raz pierwszy w życiu nad morze! Nie mógł zasnąć z wrażenia. Ojciec wrócił do domu dość późno, uchylił drzwi do jego pokoju i oznajmił:

- A więc pojedziesz z matką po raz pierwszy nad morze. I potem jeszcze powiedział:

- A teraz dobranoc, późno już.

Nie mógł spać. Morze! Morze to bardzo wielka woda - tyle wiedział. Raz przejeżdżali w Nysie przez most, widział z bliska spienioną rzekę, ale trwało to tylko moment. I rzeka nie była wcale taka duża. Jak strumień z kranu, tylko na ziemi, nie z gó­ry na dół, tylko w bok, no i oczywiście szerszy, dużo szerszy., Ale morze? Morze to zupełnie co innego. Po morzu pływają statki. Takie domy, w których się pływa. Zabawnie było sobie wyobrażać pływające domy. Teraz to zobaczy, zobaczy na włas­ne oczy, prawdziwe pływające duże domy. Z marynarzami w środku. Którzy chodzą ubrani w marynarskie kołnierze. Czyszczą pokład i śpiewają przy tym piosenki. Wszystko to już niedługo zobaczy. Jutro będzie mógł o wszystko zapytać.

Tata zawsze wraca do domu taki strasznie zmęczony. Szko­da, że nie można teraz siedzieć z rodzicami w stołowym poko-

s- Peanie O milo k1

ju i słuchać, o czym rozmawiają. I na pewno rozmawiają o po­dróży. Ale tata słusznie zauważył, że jest bardzo, ale to bar­dzo późno. Dzieci o tej porze śpią. A on ma jedną noc więcej na to, żeby się cieszyć. Nie wiedział przecież, że w tym roku gdziekolwiek pojadą! A tu taka niespodzianka.

Próbowai sobie wyobrażać strasznie dużą wodę. Więcej niż w wannie, milion milionów razy więcej. Wanny rosły mu w tysiące szarych łazienek i z tym obrazem pod powiekami usnął.

Spał niespokojnie. Zbudzit się wcześnie. W pokoju było jas­no, ale o tej porze roku było jasno od samego rana. Chwilę nasłuchiwał, cały dom spal. Zsunął się z łóżka i cichutko pod­szedł do okna. Odsłonił zasłony w duże fioletowe kwiaty. Słońce zalało pokój.

Ale ulica wydawała się jeszcze uśpiona. Nawet sklepik pa­ni Piątkowej spał. A przecież zawsze był otwarty. Musiało być bardzo wcześnie.

Podciągnął piżamę. Opadała mu niżej pępka, gumka była już stara. I strasznie chciało mu się siusiu.

Tylko że lepiej nie wychodzić z pokoju, póki nie wstaną ro­dzice. Lepiej ich nie budzić tak rano. Tata mógłby być nieza­dowolony. A on chciał, żeby tata był zawsze szczęśliwy. Poza tym siku nie jest wcale takie ważne. Przecież nie zleje się w majty jak maty chłopczyk. Zawsze robił później, to przecież wytrzyma. Za chwilę zacznie się dzień. Mama wejdzie do po­koju, a on już na nogach. A to się mama zdziwi!

Teraz trzeba spakować najważniejsze rzeczy. Parę osobi­stych drobiazgów. Tak mówi tata przed kolejnym wyjazdem. Więc on też musi spakować parę osobistych drobiazgów.

Najciszej jak potrafił, ściągnął z półki stare pudełko po bu­tach.

Było tam piórko ptaszka, którego znalazł z chłopakami na łące. Ptak już nie żył. Więc zrobił mu pogrzeb. Ale przedtem wyrwał mu jedno pióro, na pamiątkę. Długie, niezwykle żółte pióro. I uklepał mały kopczyk. I związał dwa patyczki zielo­nym perzem na krzyż. I wtedy duży Witek powiedział, że to grzech i będzie się musiał wyspowiadać. Że powie księdzu. I że ptaki nie mają duszy i jak on robi krzyż, to jest antychryst. l Witek kopnął w ten kopczyk z krzyżykiem i powiedział, że wszystko powie tacie. I trzeba było gonić Witka i prosić go, że­by nic nie mówił tacie. A Witek kazał mu za to dać szklaną kulkę, którą on kiedyś znalazł w toaletce babci.

Może ukradł nawet, ale babcia by mu na pewno dała, gdy­by żyła, więc to nie całkiem była kradzież. To nie jego wina, że babcia umarła. Wtedy właśnie po raz pierwszy i jedyny po­dróżował. Mama płakała całą drogę. Jechali autobusem i to było wspaniałe. Trochę się wstydził, że mama plącze. Tata klepał mamę po ramieniu i mówił, no już, no już, ludzie pa­trzą.

A on miał nos przyklejony do szyby i na szybie osiadała pa­ra z jego oddychania, musiał przecierać bez przerwy drugą rę­ką okno, żeby cokolwiek widzieć. Potem robił już tylko otwor-ki. Okrągłe i podłużne. Przez taki otworek świat był ciekawy. Jak sztuczny.

Ale potem tata zobaczył, że on się tak bawi, i powiedział, jak możesz, i tata miał rację, że kazał mu się przesiąść.

W domu babci mama płakała cały czas i próbowała coś uprzątać, i wyrzucała z szafy rzeczy babci, a on wysunął trosz­kę szufladę od toaletki, pachniała babcią, i usłyszał, jak po­między różnościami zaterkotała ta szklana kulka. I kiedy tatuś krzyknął, co ty tam robisz, niewiele myśląc wsadził ją szybko do kieszeni.

To właśnie tę kulkę musiał dać Witkowi. Lecz za to miał żółte pióro ptaszka. Ale piórka przecież nie weźmie nad mo­rze. I jeszcze miał żołnierzyka na koniu.

Był całkiem szary. Pamiętał dzień, kiedy tata mu podaro­wał te żołnierzyki. Dostał je na imieniny i jednego cały dzień nosił ze sobą, nawet przy jedzeniu miał go na kolanach, a tata mówił przecież, żeby nie bawić się przy jedzeniu, więc żołnie­rzyk tylko tam leżał, a tata powiedział, co ty masz tam na tych kolanach, i krzyknął do mamy, widzisz, jemu coś kupić! Ale chociaż był zły, nie odebrat mu żołnierzyka.

Powinien był bardziej uważać na to, co robi, i nie bawić się przy jedzeniu. I jeszcze miał pudełko zapałek z dziwnym ko­tem na wierzchu. Starsi chłopcy zbierali pudełka od zapatek i mieli bardzo, ale to bardzo dużo tych pudełek. Żaden z nich nie miał jednak pudełka z dziwnym kotem. Bo to było pudeł­ko, które brat taty przywiózł mu z zagranicy. I starsi chłopcy chcieli się zamieniać, ale on się nigdy, przenigdy nie zamieni. Ojejku, jak strasznie chce mu się siusiu. Ale musi wytrzymać. Właściwie żołnierzyka może wziąć ze sobą nad morze. I pióro też może wziąć. Jak dobrze owinie w papier, to się nie znisz­czy. Pudełko zostawi. Nad morzem jest dużo piasku do zaba­wy. Inne rzeczy też się nie przydadzą. Kawałeczek czerwonej kredy, zakładka do książki z zasuszonymi kwiatami w środku, dwa bilety do cyrku, zużyte, dostał od kolegi. Ale będzie też miał swoje, bo tata na pewno kiedyś przyniesie identyczne dwa bilety i powie, idziemy do cyrku! Tak będzie na pewno.

Pogładził zmięte kawałeczki papieru, a potem podciągnął piżamę.

Bilety zostaną. Spakuje tylko żołnierzyka i piórko. Było ta­kie wesołe. Jakby ten ptaszek żył jeszcze. I żółte. Jak piasek.

Tata odwoził ich na dworzec. Nawet położył mu rękę na ra­mieniu jak prawdziwemu przyjacielowi i powiedział, będziesz się opiekował mamą, prawda? I uśmiechał się cały czas. A je­mu aż glos się zrobił taki chrypiący, jak wtedy, kiedy miał an­ginę, i powiedział jak dorosły, możesz na mnie liczyć. A oni oboje z mamą się śmiali.

I jak szli na dworzec, to pytał taty: jak wielkie jest morze? A tata mówił: Duże. Bardzo duże? Duże jak co? Jak najwięk­sze jezioro. Jest takie duże, powiedz, powiedz tatusiu, jakie duże? Takie duże, że nie można zobaczyć drugiego brzegu! Zobaczę, ja zobaczę, tatusiu! A tatuś się śmiał i mówił, nie zo­baczysz! Założę się, że zobaczę. Ja zobaczę! Prawie krzyczał z podniecenia. Tatusiu, ja zobaczę drugi brzeg! A tata wtedy powiedział najważniejszą rzecz na świecie. Powiedział, jak zo­baczysz, to kupię ci Przestań, mówiła mama, ale tata nie przestał i powiedział, kupię ci, jeśli zobaczysz drugi brzeg Ale jest drugi brzeg, prawda? Musiał się upewnić. Jasne, że jest, tata zawiesił głos i wstrzymywał obietnicę. Jeśli naprawdę - to naprawdę podkreślił tak mocno, że została pod nim dziu­ra w powietrzu - go zobaczysz, kupię ci, co będziesz chciał, obiecuję.

Śmiali się razem z mamą, a jemu prawie serce wyskoczyło z piersi. Nie pamięta, jak wsiedli do pociągu, i chociaż na po­czątku cieszył się, że będzie siedział przy oknie, teraz to było nieważne. Tata pomachał im i peron odjechał, i uciekały coraz szybciej drzewa, ale on tylko wtulił głowę w brązowe zasłonki PKP.

Och! Zobaczy drugi brzeg! Oczywiście, że zobaczy! I wte­dy pójdą razem z tatą do sklepu z zabawkami na główną uli-

cę. Tata wróci wcześniej z pracy i pójdą sobie razem za rękę, jak gdyby nigdy nic. Wejdą do sklepu i on pokaże ręką kolej­kę elektryczną z dodatkowymi torami i semaforami i zwrotni­cami, które jak je przesuniesz, robią zgrzyt, jak prawdziwe. I wagoniki, i lokomotywa! Sprzedawca zdejmie to wszystko z półki i wrócą do domu, a tata będzie niósł to pudło, takie duże! I te tory ułożą razem z tatą w dużym pokoju na całym, calutkim dywanie - a może mama pozwoli zwinąć dywan? Tak jak przed świętami Bożego Narodzenia? Kiedy całą podłogę najpierw czyści się terpentyną i już nie ma jaśniej­szego śladu po dywanie, a potem się pastuje i tak pachnie, a kiedyś to mama mu data takie grube szmatki i powiedziała, żeby jeździł po podłodze i ślizgał się tam i z powrotem, a kie­dy nikt nie widział, specjalnie się rozpędzał i przewracał i je­chał na pupie prawie od połowy pokoju do ściany. I podłoga była taka błyszcząca. I tak zrobią. Tata zwinie dywan, zamkną się sami w pokoju i powoli otworzą pudło. A może to nawet będą dwa pudełka. W jednym będą tory, a w drugim reszta. Tata będzie te tory łączył ze sobą i układał pełną zakrętów trasę. A potem poprosi go, żeby wyjął z drugiego kartonu wa­goniki. I on wyjmie! Te wagoniki będą jak żywe! I lokomoty­wę, co naprawdę rusza kołami i takim drążkiem przymoco­wanym do kół. I ma światełka na początku! Jak już ułoży się całą trasę, może nawet zrobią wiadukty z książek, i jak wszystko będzie gotowe, to tata zapyta, gotowe? A on powie tak. I kolejka ruszy. Będzie jeździć po całym, calutkim po­koju, a on będzie przestawiał zwrotnice, a tata będzie kiero­wał i nawet tak szybko pojedzie, że któryś wagonik wypad­nie z szyn i okaże się może, że tata niedokładnie włożył jedne tory w drugie, bo tam są takie dziurki z jednej strony i druciki wystające w drugich torach, i wtedy tata powie, ale

gapa jestem. I będą się razem śmiać, a mama, jak będzie chciała wejść do pokoju, to tata krzyknie, bez biletu nie wpuszczamy!

Ale może namówią się z tatą, żeby jednak mama mogła wejść, i wtedy da mamie bilet do cyrku, ten zużyty, i będą uda­wać, że to jest bilet na przejazd i pozwolą mamie wejść, i sią­dą wszyscy na podłodze, i mama będzie patrzeć, jak oni kieru­ją kolejką, która będzie jechać przez cały świat i tunele, aż pod ścianę, i będzie tak dobrze

Bo na pewno zobaczy drugi brzeg!

- Przespałeś całą drogę, synku, za chwilę wysiadamy.

Otworzył oczy i natychmiast przytulił nos do szyby. Ale szy­ba odbijała tylko to, co było w przedziale. A za oknem była ciemność i gdzieniegdzie, jak przysłonić szparę między czo­łem a szybą - światełka.

- A morze? - zapytał.

- Morze zobaczymy jutro.

Jutro? Tak bardzo czekał, a teraz się okazuje, że nie ma

morza?

Ale kiedy wysiedli z pociągu, poczuł inny zapach. I wie­dział, że to morze tak pachnie. Mama nachyliła się nad nim i powiedziała:

- Słyszysz ten szum?

Oczywiście, że słyszał, tak szumiały drzewa w lesie, ale to nie były drzewa, bo mama powiedziała, to morze tak szumi,

i przytuliła go.

I wieczorem, kiedy leżeli w łóżkach, i wcale nie chciało mu się spać, powiedział mamie o tamtym ptaszku i że ma jedno

piórko, choć to była jego tajemnica, a mama powiedziała, że to dobrze, że to na szczęście.

Następnego ranka wstał, zanim wstała mama. Otworzył okno, ale widział tylko sosny i inne małe domki, takie jak ten, w którym spali z mamą. Wiec siedział przy oknie i wąchał mo­rze, i słuchał morza, ściskając w ręku ołowianego żołnierzyka. Mógł czekać, bo przecież morze jest. I zaraz się spełni wszyst­ko. Zjedzą śniadanie, nie muszą się spieszyć, mama powie­działa, że będą plażować cały dzień, i potem, zaraz jak wrócą, to poprosi mamę, żeby napisała do tatusia. I na pewno tatuś się bardzo zdziwi i pomyśli o nim z dumą, ha! mój mały synek jednak zobaczył drugi brzeg! ho, ho!

Więc może cierpliwie czekać i słuchać szumu morza.

Kiedy stanął na brzegu, poczuł, że dzieje się coś dziwnego. Ono było żywe, prawdziwe, ale zupełnie inne niż wszystko, co widział do tej pory. Łagodnie wypluwało na piasek białe pazurki piany, nie było ani groźne, ani podobne do rzeki, roz­lewało się jak mleko i cofało. A na piasku zostawał mokry ślad, co jak wdepnąć na niego nogą, to piasek obok robił się jaśniejszy, a potem ciemniał i w dołku po pięcie zostawała woda.

Starał się patrzeć najpierw na piasek, potem powoli prze­suwał wzrok trochę wyżej, wyżej, lecz tam już z wodą łączyło się niebo.

Mama rozłożyła koc i wyjęła z koszyka jabłka, tylko że on nie chciał jeść. Patrzył i patrzył. Ale niebieskie wcho­dziło w niebieskie. Coś było nie w porządku. Oczywiście! Z tego miejsca nie zobaczy drugiego brzegu! Stoi za nisko.

Musi wejść wyżej. Mama była w dobrym humorze i pozwo­liła mu chodzić po plaży pod warunkiem, że nie wejdzie do wody. Obiecał to jej szybciutko - właśnie zobaczył wieżę, taką jak na polanie u babci. Tylko że tam podobno wchodzili myśliwi, a tu siedział pan w samych slipkach. Tak, z tamtego miejsca będzie lepiej widział. Mama chciała, żeby zdjął ubran­ko, ale ściągnął tylko koszulkę, w spodenkach miał żołnie­rzyka i żółte piórko, więc przecież nie mógł tego tak sobie

zostawić.

Strasznie wysoka była ta wieża. I stopnie miała takie jak drabina. Trzymał się poprzecznej barierki i nie patrzył na dół, bo robiło mu się niedobrze. Ale nie szkodzi. Jeszcze tylko pa­rę stopni. Wytrzyma! Nigdy nie wchodził tak wysoko. Patrzył w dół, a nogi były coraz dalej od piasku. Wisiał w powietrzu. Chciał wymiotować. Zamknął oczy. A potem pomyślał o ta­cie. Będzie dzielny, I kiedy wychylił głowę nad drewniany po­most, ten pan w samych slipkach aż podskoczył i krzyknął: tu nie wolno wchodzić, co ty tu robisz! Wtedy dopiero troszkę się zachwiał, ten pan natychmiast chwycił go za ręce i wciąg­nął do siebie. Chciało mu się płakać, bo pan był zły, i chyba nawet go coś tak drapnęło w gardle, ale przecież musiał zoba­czyć drugi brzeg!

Odwrócił się w stronę morza i patrzył, nie słuchal wcale, co tamten pan mówi. Ale morze wyglądało tak samo roz­wlekle, aż hen, hen i nic nie było widać tylko wodę i wodę. Musiał źle patrzeć! Niech go tamten nie szarpie, bo on musi zobaczyć, a tu wszystko coraz bardziej zatarte i za mgłą, nie,

nie będzie płakał, jest już przecież całkiem duży, tacy duzi chłopcy nie płaczą! Wytrze szybko oczy i musi zobaczyć, mu­si, a tamten pan nachylił się nad nim, co ty musisz? Muszę zobaczyć drugi brzeg! Drugi brzeg? Przecież to jest morze! Pan się roześmiał, nic nie rozumiał. Ale ma drugi brzeg? Ma, ale nie zobaczysz, chodź sprowadzę cię na dół. Nic ale to nic nie rozumiał ten opalony pan. Nie da się nigdzie zaprowadzić, póki nie zobaczy, nie może zejść na dół, nigdzie nie pójdzie!

Macha! rękami i nogami, przyszli jeszcze dwaj panowie i nie pamięta, co było dalej, tylko swoje stopy w piasku po kostki i mamę, która bardzo przepraszała tych panów.

Chciał zobaczyć drugi brzeg, mówił tamten pan w majt­kach, już nie był zły, uśmiechał się do mamy, a mama powie­działa, ach tak? Ojciec sobie z nim żartował przed wyjazdem, widać potraktował to wszystko zbyt serio. Ach te dzieciaki, westchnął pan, a mama dodała, to jeszcze głuptasek.

I jak te słowa weszły mu do uszu razem z szumem fal, to zrozumiał, zrozumiał, że nigdy nie miało być kolejki, wspól­nego układania torów, nigdy nie miało być dywanu i zamknię­tych przed mamą drzwi ani semaforów, ani tunelu, ani śmie­chu taty, ani biletów dla mamy, ani po prostu nic. I tata o tym wiedział, tylko z niego po prostu dzieciak. I tata wiedział, że on nie zobaczy drugiego brzegu. Dlatego się z nim założył. I obiecał, że kupi wszystko.

Wieczorem nawet nie płakał, Mama próbowała mu tłu­maczyć, że morze jest takie duże, że nikt, ale to nikt nawet o najlepszych na świecie oczach nie potrafi zobaczyć dru­giego brzegu, żeby się nie martwił. Ale mama nic nie rozu­miała.

Już wiedział. Wiedziat, że wystarczy pójść. Żeby się zbliżyć. Musi być takie miejsce, skąd widać Drugi Brzeg. I on to miej­sce odnajdzie. Nie szkodzi, że woda jest taka zimna. Wie, że zobaczy, jak troszkę podejdzie do drugiego brzegu. Udowod­ni wszystkim. Tacie udowodni. Weźmie ze sobą tylko żołnie­rzyka. A mama chciała dobrze, to nie jej wina.

Dlatego zanim wymknął się wieczorem nad morze, położył przy jej łóżku żółte piórko ptaka.

Wieczne pióro

Krzyś Pędziwiatr miał przedziwną zdolność rozkochiwania w sobie dziewczynek. Robił to za pomocą wiecznego pióra. Ostre stalówki powszednich zapapranych atramentem obsa­dek, granatowych lub czarnych, rysowały papier, ciągnąc za sobą pasma celulozy cienkie jak włos, i zostawiały kleksy. Cza­sem litera es rozszarpywała papier, stalówka rozdwajała się przy zbyt mocnym przyciśnięciu, czarne krople rozmazywały mozolnie pisane zdania. Pióro Krzysia Pędziwiatra nie szar­pało. Ślizgało się po papierze jak kulka, po tym śliskim śladzie szły zgrabne litery z niebieskiego atramentu. Na to pióro Krzyś rozkochiwał w sobie wszystkie dziewczyny w klasie.

- Chcesz potrzymać? - pytał, a jego ciemne oczy wbijały się w dziewczęcą nieśmiałość jak włócznie. Nie podstawiał no­gi dziewczynkom ani nie ciągnął ich za włosy. Tylko Anie.

I tylko do Ani pisał drobne listy na wyrwanej ze środka dzienniczka podwójnej kartce papieru.

- Kocham cię jak nikogo na świecie - oświadczało pióro Krzysia Pędziwiatra.

Ania biegła na przerwie do łazienki szkolnej, zaciskając mocno dłonie na kartce od Krzysia. Zamykała się w kabinie i powtarzała aż do dzwonka - kocham cię, kocham cię, ko­cham cię. Siedziała na desce klozetowej, a Balbina waliła w zamknięte drzwi kabiny.

- Wychodź, chcę się wysikać!

Kocham cię. Kocham cię. Kocham cię. Ania szarpała za porcelanową rączkę. Kocham cię. Woda z szumem spływała do muszli. Jak nikogo na świecie. Balbina stała przed drzwia­mi kabiny.

- Głupia. - Balbina trącała ją w ramię. /Kocham cię/.

- Sama jesteś głupia. /Jak nikogo na świecie/.

- Jesteś głupia i Krzychu też jest głupi - mówiła z wyższo­ścią Balbina. - Tata mi kupi takie pióro.

Pióra wieczne wtedy nie istniały. W świecie dzieci nie było takich piór. Dorośli, bogaci i niesprawiedliwi mogli mieć cza­sami takie pióro. I Krzyś. Ale nie Balbina.

Kocham cię jak nikogo na świecie.

Ania uśmiechała się. Wracała na lekcje jak gdyby nigdy nic. Jakby nigdy nie dostała listu od Krzysia Pędziwiatra. Urywała ukradkiem kawałek kartki i pisała „ja też'. Nad zet robiła się większa plamka, z jej pióra powszedniego -obsadka i srebrna stalówka - spływał atrament, żet robiło się ciężkie i duże. Ważne. Krzyś dostawał zwinięty w rulonik liścik, rozprostowywał go i patrzył na Anię. Ona patrzyła w okno. Ale słyszała, jak Krzyś Pedziwiatr wolno wyrywa następną kartkę. Patrzyła w okno. Za oknem wisiało -

kocham cię.

Szelest zwijanego papieru przerywał ciszę. Ale ten szelest słyszała tylko Ania. Potem Ola stukała ją w ramię.

- Masz - szeptała, wychylając się i podając jej kartkę.

Zazdrośnie.

- Od narzeczonego - dodawała złośliwie.

Ożenię się z tobą, jak będę duży - obiecywało pióro Krzysia Pędziwiatra. Litera y wypływała spod pióra Krzysia jak ptak

z urwanym skrzydłem. Przez to „duży' Ani robiło się ciepło.

Wracała do domu tak, żeby nie nadeptywać na przerwy chodnika. Żeby nie było żadnego nieszczęścia. Jak nadepnąć na przerwę między płytami, to można wywołać nieszczęście. Podskakiwała z radości, bo był maj, miała prawie dziewięć lat i była szczęśliwie zakochana.

-Krzyś obiecał, że się ze mną ożeni, jak będzie duży -oświadczyła rodzicom przy obiedzie.

Tego dnia był makaron z białym serem. Jej siostra grzeba­ła w talerzu i wyciągała dłuższe pasemka widelcem. Chowała jeden koniec do buzi i z lekkim gwizdem powietrza wciągała makaron do środka.

- Niech ona się nie bawi jedzeniem - powiedział ojciec do mamy.

-Nie baw się jedzeniem - powiedziała mama do siostry Ani.

- Ożenię się z Krzysiem, jak będę duża - powiedziała Ania do nich.

Siostra Ani z westchnieniem odłożyła widelec.

- Nie umiem inaczej jeść - powiedziała.

- Niech ona się uspokoi, bo odejdę od stołu - zagroził oj­ciec.

- Jak będę duża - spróbowała jeszcze raz Ania. Siostra Ani zassała makaron.

- Powiedziałem - powiedział ojciec i odszedł od stołu.

- Widzisz, co narobiłaś. - Mama Ani trzepnęła w głowę siostrę Ani.

- Mamusiu - powiedziała Ania - Krzyś

- Idź przeproś ojca - powiedziała do jej siostry mama.

Siostra Ani wstała od stołu, sięgnęła do półmiska z maka­ronem i palcami chwyciła jeden długi makaronik. Makaron jak żywy zwinął się i zniknął w jej ustach.

Ania nasypała cukru na talerz.

Kocham cię.

Ser z makaronem i cukrem tworzył na talerzu jasną breję.

Jak nikogo na świecie.

- Nie baw się jedzeniem - krzyknęła mama do Ani. Kocham cię jak nikogo na świecie.

Ożenię się z tobą, jak będę duży.

Krzyś Pędziwiatr miał lat osiem i pół. I nigdy nie miał więcej.

Miat lat osiem i pól, kiedy został na sztachetach płotu, przez który przechodził.

Płot był pomalowany na grafitowe farbą, którą jego rodzi­ce przewieźli w zapasowym kole swojego starego mercedesa, nie płacąc cła, z zagranicy.

A wieźli ją z samego Berlina, ze średnią prędkością dzie­więćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Zanim Krzyś Pędziwiatr został na sztachetach płotu, rodzi­ce rozbili starego mercedesa i siebie przy okazji na drodze Puł­tusk-Wiązowna, przekraczając dozwoloną prędkość o sześć­dziesiąt kilometrów na godzinę.

Ojciec Krzysztofa Pędziwiatra nie zauważył znaku „roboty drogowe' i wsunął maskę swojego mercedesa na walec.

Walec stał również na poboczu, porzucony przez robotni­ków drogowych w chwili otwarcia wiejskiego sklepiku.

Robotnicy drogowi odczuwali silną potrzebę zaspokojenia pragnienia, które dręczyło ich od wczesnych godzin rannych, kiedy to zaczynali prace.

Żeby wytłumaczyć jakoś ten karygodny fakt, że Krzyś Pę-dziwiatr został tak wcześnie sierotą, choć nie byt nim długo, należy dodać, że rodzice w mercedesie spieszyli się do szpita­la, gdzie na różyczkę umierała ich córeczka, a młodsza siostra Krzysia Pędziwiatra. Która zresztą zmarła, nie dowiedziawszy się, że umiera sierotą, chociaż od dawna w Polsce różyczka nie tylko była chorobą uleczalną, ale też szczepiono na nią dziew­czynki około piętnastego roku życia.

Krzyś natomiast dowiedział się, można powiedzieć, hurtem o wszystkim, co w konsekwencji pozwoliło mu przechodzić przez płot bez stresu: ani matka, ani ojciec nie mogli mu już tego zabronić.

Owego dnia, parę miesięcy po zniknięciu mercedesa, ro­dziców i siostry, Krzyś podsunął swoje wieczne pióro Ani. -Zamiast pierścionka zaręczynowego - wyjaśnił. - Pierścionek kupię ci, jak będę duży.

Po czym wyszedł ze szkoły godzinę wcześniej. Wywołali go koledzy z równoległej klasy, która kończyła właśnie lekcje.

Krzyś, z poczuciem wolności i świadomy litości, która kaza­ła zarówno nauczycielom, jak i babci, bo ta przejęła trud wy­chowywania wnuka, patrzeć przez palce na to, co zaczął wy­prawiać, bez zbędnego tłumaczenia się komukolwiek z faktu opuszczenia ostatniej lekcji, a była to plastyka, poszedł z kole­gami puszczać kaczki.

Była to zabawa polegająca na zbieraniu płaskich, obmytych przez wodę kamieni, i rzucaniu ich na wodę tak, aby się śliz­gały po niej, a nie szły od razu na dno.

Tak więc Krzyś Pędziwiatr z kolegami najpierw puszczał kaczki, a że zrobiło się późno, wrócił do domu na skróty, to znaczy przez płot z metalowych sztachet, na których się zawie­sił. Jedna przeszła przez jego bok, wślizgując się między że­brami lekko i bez zgrzytu, druga zaś osunęła się na kości ra­mienia, przytrzymując Krzysia w takiej pozycji. Żyt jeszcze, kiedy przyjechało pogotowie.

Pogotowie zawiadomiła sąsiadka Krzysia, która usłyszała jego jeden długi rozpaczliwy krzyk. Lekarz, niestety, nie mógł zrobić nic poza dostarczeniem organizmowi Krzysia Pędziwia­tra zastrzyku znieczulającego. Zastrzyk robit, stojąc na ramio­nach kierowcy karetki, ponieważ Krzyś wisiał wysoko. Szta­chety zakończone były tak jak indiańskie włócznie, czymś na podobieństwo grotu, Krzyś lekko przez nie przeszedł w stronę ziemi, ale nie mógł już się cofnąć. Dopiero wezwana straż po­żarna przyjechała na pomoc z odpowiednim sprzętem do cię­cia metalu, niewykluczone że tym samym, którym rozcinali mercedesa rodziców Krzysia, żeby ich stamtąd wyjąć.

Sztachety byty żeliwne i grube, ich przecinanie trwało do­brą chwilę.

Krzyś tymczasem z wysokości dwóch i pół metra obserwo­wał głowy krzątających się wokół niego, choć może raczej na­leżałoby powiedzieć - pod nim - ludzi i czuł dziwną błogość. Choć w pierwszym momencie myślał, że się boi, po zastrzyku zrobiło mu się lekko i już się nie bał. Zastanawiał go łysieją­cy środek głowy doktora, uzyskana perspektywa pozwoliła mu po raz pierwszy w życiu widzieć dorosłych z góry. Nie, nie po raz pierwszy. Przypomniał sobie, że kiedyś już widział czubki głów dorosłych ludzi, czubek głowy ojca, który go trzy­mał na ramionach, jak wracali skądś, wszyscy razem. Mama trzymała na ramionach jego siostrzyczkę, a tata jego. Nosy

Podanie o

z góry szczególnie były śmieszne, zupełnie inne. Teraz miał okazję przyjrzeć się nosom innych ludzi. Nie podobało mu się to całe zamieszanie, ale jak już się jest tego wszystkiego uczestnikiem, warto skorzystać. Więc korzystał. Strażacy w hełmach stąd wyglądali jak dojrzałe prawdziwki, lekko błyszczące, słońce tego dnia świeciło mocno. Krzyś musiał mrużyć oczy, jak na te hełmy patrzył. Środek głowy doktora był różowawy, włosy okręcały się dookoła tego środka, śmiesznie jak zwinięta niedbale cienka linka. Dlaczego dok­tor ma taką różową głowę? Tata miał ciemne włosy, dużo ciemnych włosów, i kiedy ostatni raz - zanim zawisł na tych sztachetach - był tak wysoko, to trzymał tatę za brodę, gład­ko wygoloną, a jednak troszkę już szorstką. Tata z góry wy­glądał śmiesznie - szczególnie ten nos -jakby doczepiony, ta­ki rozdziawiony, niepotrzebny trójkąt. Tata go trzymał za nogi, a teraz nie czuł uścisku taty, kręciło mu się w głowie, nie czuł nóg, a jego trampek, zasznurowany, leżał na ziemi, tuż przy nogach kierowcy karetki.

Głowa Krzysia Pędziwiatra robiła się coraz cięższa, ale na­reszcie nic nie bolało. Strażacy dostawili drabinkę i chwycili go mocno, razem z dwoma kawałkami sztachet został zdjęty, delikatne ręce przytrzymywały go, jak wtedy kiedy był malut­ki albo jak zasnął w samochodzie, i tata go wynosił, i to nie by­ła całkiem prawda, że nie spał, bo się obudził i mógł sam iść, ale tata go wziął na ręce i on udawał, że śpi, i niósł go na trze­cie piętro, a on był bezwładny, żeby się tata nie domyślił, że jednak nie śpi. Teraz też postanowił udawać, że się nie może ruszać, zrobił tak, żeby ciało było bezwładne, a niebo nad nim było coraz bardziej przezroczyste, nie musiał już mrużyć oczu, bo to tata go niesie w swoich silnych rękach, i jest już zmęczo­ny, tak przyjemnie zmęczony i zaraz będzie noc i zaśnie, i ma-

musia jak zwykle przed snem przyjdzie i zrobi krzyżyk na czo­le i będzie mógł spać i spać, nareszcie się wyśpi za wszystkie czasy.

Kiedy Krzysia Pędziwiatra mocne ręce kładły na nosze, ze spiłowanych sztachet sfrunął na ziemię Anioł.

Był wysoki i postawny, a mimo to nikt go nie zauważył. Sta­nął przy drzwiach karetki, Krzyś otworzył jeszcze na moment oczy i uśmiechnął się do niego. Anioł miał twarz ojca i mrug­nął. Puścił oko po prostu. I też się uśmiechnął. Krzyś chciał się jeszcze raz uśmiechnąć, ale przypomniał sobie, że musi uda­wać śpiącego i bezwładnego, a potem drzwi karetki zamknęły się i samochód na sygnale pomknął w dół ulicą św. Barbary.

Ania miała prawie dziewięć lat i płowe warkoczyki, związa­ne gumką z pociętej starej opony od roweru, kiedy dowiedzia­ła się o śmierci Krzysia Pędziwiatra. Było to w szkole na pierwszej lekcji następnego dnia.

Na matematyce. W klasie już szumiało, ale Ania wpadła do klasy już po dzwonku na lekcję i nic nie wiedziała. Pani kazała dzieciom się uspokoić, podniosła linijkę i parę razy musiała uderzyć w blat swojego stolika, żeby zapanowała cisza.

Ania patrzyła na panią i była zdziwiona. Pani zawsze była dla nich dobra i nigdy się nie złościła, nawet jak Bartek nie umiał dodawać prostych liczb. Teraz pani nie wyglądała na do­brą, Ania ostrożnie odłożyła teczkę na krzesełko obok i nie wyjęła zeszytu. Patrzyła na panią, nową panią, która zaczęła mówić o Krzysiu. Że go nie ma. Że już nie przyjdzie do szko­ły. Że będą musieli się z nim pożegnać. Okropne, głupie, nie-

potrzebne rzeczy mówiła pani, a Ania patrzyła na jej usta, które ogromniały, a spomiędzy warg wystawały zęby, jeden był krzywy, Ania wcześniej go nie widziała, a z rozciągających się ust płynęły słowa, które były obce i niedobre.

-Już nigdy - mówiła pani - zawsze - mówiła pani, a Ania wiedziała, że wszystko to wierutne bzdury. Krzyś jesz­cze wczoraj ciągnął ją za nędzne warkoczyki i na pewno to jeszcze kiedyś zrobi, może nie dzisiaj, bo dzisiaj go rzeczywi­ście nie ma, może babcia przeniosła go do innej szkoły, ale nie wolno, na pewno nie wolno takich rzeczy mówić małej dziew­czynce. Krzyś jeszcze nieraz pociągnie ją za włosy, a ona bę­dzie udawać, że to nic a nic ją nie obchodzi. Bo Krzyś się w niej kochał i ona kochała Krzysia.

- Krzyś już nie żył, kiedy go zdejmowali z płotu - mówiła pani - i to dla was jest wielka, wielka nauka, żeby nigdy nie robić tego, co niebezpieczne. Ciebie, Antek

Krzyś przechodził przez płot? Zawsze był najodważniej­szy z całej klasy. Ale ten płot, to żelazne ogrodzenie, był nie do przechodzenia. Nie zrobiłby takiego głupstwa, na pewno,

widziałam, jak przebiegałeś przez ulicę. Jest mi nie­zmiernie przykro, że w takiej chwili -mówiła pani.

Ania chwyciła teczkę i podniosła się z krzesła.

- Siadaj, Aniu - powiedziała pani. A Ania wtedy krzyknęła:

- Dlaczego pani nam to mówi? To nieprawda. Widziałam Krzysia przed szkołą, przed chwilą, to wszystko nieprawda, stoi jeszcze przed bramą, o!

Dzieci rzuciły się do okna, pani biła linijką w stół, ale nikt jej nie słuchał, a Ania otworzyła drzwi na korytarz i wybiegła z klasy. Niech ma, ta wstrętna głupia baba, za to, co jej zrobi-

la! Nie pójdzie już nigdy do tej szkoły i nie będzie słuchać już nigdy tej pani. Człowiek, który mówi takie bzdury, na pewno nie potrafi dzieci nauczyć niczego dobrego.

Biegła po chodniku w kapciach, z teczką w ręku, teczka obijała się o nogi. Było ciepło. Z jednego kucyka zsunęła się gumka i mysie włosy Ani powiewały z jednej strony jak skrzy­dło ptaka.

Mroczna klatka schodowa starego budynku pachniała lek­ką zgnilizną, jak stara piwnica. Po dwa stopnie, byleby szyb­ciej, do domu, tam gdzie jest prawda. Ania biła pięściami w dębowe drzwi, potem usłyszała szybkie kroki i trzask dolnej zasuwy. Wpadła prosto w ramiona mamy, ciepłe i pachnące.

Następnego dnia pojechały do dziadków na wieś. Mama z nią pojechała. Przez cały maj i prawie cały czerwiec Ania chodziła do małej wiejskiej szkółki drogą wśród rosnących co­raz wyżej łanów pszenicy. Po szkole biegła ze swoją nową przyjaciółką Marysią na łąkę. Pasły tam krowę Malwinę.

Przekładały kołek, do którego krowa była przywiązana, i pilnowały, żeby nie poszła w koniczynę. Maryśka wiedziała, że od koniczyny to krowa się robi taka opuchła, że może się rozpęknąć. Więc trzymały ją z dala od koniczyny. Kiedy były spragnione, doiły Malwinę prosto z cycka do buzi. Krowa sta­ła spokojnie, zadowolona, że ktoś nareszcie ulży jej wymio­nom. Mleko było ciepłe i pachnące gnojem. Kiedy byly głod­ne, Marysia częstowała ją grubymi pajdami chleba. Gniotły z niego kulki i dopiero takie twarde kulki wkładały do ust, a one tam miękły i robiły się naprawdę chlebowe.

Kiedy były zmęczone, kładły się na trawie i patrzyły w chmury. Chmury pędziły czasami po niebie jak dzikie, jak spuszczone ze smyczy psy, układały się w różne historie, które dziewczynki opowiadały sobie nawzajem.

Kiedyś Ania chciała powiedzieć Marysi o Krzysiu Pędzi-wiatrze, ale Marysia powiedziała, że nie ma takiego nazwiska, że to wymysł, Pedziwiatr to postać z bajki i Ania pod koniec lata zaczęła w to wierzyć.

Potem dojechała na wieś jej młodsza siostra. A kiedy lato minęło, przyjechał po nie tata i zabrał i je, i mamę do nowego mieszkania w zupełnie innym mieście.

Już nie wróciła do tamtej szkoły, w której tak bardzo wszy­scy ją okłamali.

Tak więc Ania rosła, mysie kitki nad uszami ciemniały i zmieniły się w brąz, jasny, ale jednak brąz, podobny do skór­ki świeżo rozłupanych kasztanów.

Pewnego dnia kitki zostały obcięte, a włosy Ani zaczęły ukladać się w fale. W tym samym czasie przechodziła swoją wielką przemianę. Z dziewczynki stawała się kobietą. Choć nic się nie zmieniło i nawet piersi nie chciały jej urosnąć, ma­ma pewnego dnia powiedziała: „Stajesz się kobietą'. Bycie kobietą polegało na razie na sprawdzaniu, czy już ma pokrwa­wione majtki i pilnowaniu, żeby nikt nie zauważył tego wcze­śniej niż ona. Przyzwyczaiła się do tego prędko. Ale najwięk­szym problemem był brak piersi. Któraś z koleżanek jej powiedziała, że na piersi dobrze robią kurze jaja. Ania wszyst­kie zaoszczędzone pieniądze zaczęła lokować w jajach, które w tajemnicy przed rodzicami jadła rano, wieczór i w południe. Inna koleżanka poradziła jej masowanie okrężnymi ruchami miejsca, w których chciałaby mieć piersi. Szorstką szczotką za­dawała sobie Ania codziennie pod prysznicem ból, skóra czer­wieniała wokół sutek, ale piersi pozostawały płaskie jak de-

ska. Podwoiła liczbę jajek. Na masowaniu skóry wokół sutek złapała ją kiedyś mama. Krzyknęła:

- Co ty robisz, dziecko!

Ale Ania nie była już dzieckiem, była kobietą, i chciała mieć piersi. Za wszelką cenę.

Potem wcierała w nie oliwę j zmieniła szorstką szczotkę na gąbkę. Lecz i to nie pomagało.

Kiedy wyjechała na wakacje, zapomniała o piersiach. Na­uczyła się skakać na główkę do wody z pomostu, zbierać raki wieczorem przy latarce, łapać ćmy i umieszczać je delikatnie na rozkładnicy, tak żeby nie uszkodzić skrzydeł i nie zrzucić delikatnego pyłku. Biegała po lesie boso, zachwycona delikat­nością mchów i szorstkością igliwia, wspinała się na wiekowe sosny, których niskie grube gałęzie zapraszały do nieba, przy­glądała się kijankom i żukom. Piersi przy tych czynnościach straciły swoją ważność. Kasztanowe włosy wiązała Ania w koński ogon, który łapał zielone igły sosen i jałowców, zapo­mniała, że chce być kobietą.

Z tych wakacji pisała wiecznym piórem Krzysia Pędzi-wiatra kartki - serdeczne pozdrowienia z wakacji przesyła Ania.

A kiedy wróciła do miasta, jej piersi zrobiły się ciężkie i od razu musiała kupić duży stanik. Teraz się wstydziła, że tak nie­naturalnie wygląda, nie mogła swobodnie biegać, bo przy każ­dym podskoku bolało ją, tak samo jak przycinki kolegów, któ­rzy zauważyli tę zmianę natychmiast i krzyczeli za nią na korytarzu-muuu!

Znowu chciała być dziewczynką, którą ciągnął za kucyki Krzyś Pędziwiatr, ale niestety, było już za późno.

Wieczne pióro schowała głęboko do prawej szuflady biur­ka, brudziło palce, i już prawie nikt nie pisał wiecznym pió-

rem. Tata kupił Ani długopis. Ten długopis oświadczał tylko, co to jest całka i co zdarzyło się dwieście lat temu.

I czasami Ani wydawało się, że słyszy cichy szept, gdzieś tam z góry, kiedy wieczorem przez otwarte okno wpadały nie­uważne anioły.

Kocham cię jak nikogo na świecie.

Miłość i morderstwo

Agacie Ch.

I. MILIONER JOHN WATHE

Notariusz przetarł okulary.

- Nie bardzo rozumiem, dlaczego to robisz - powiedział, choć w gardle ściskało go z niepokoju. Nie płacono mu za ko­mentarze. Pracował dla pana Johna Wathe'a od pięćdziesię­ciu lat. Wiedział, że starszy pan potrafił być mocno meczący, ale właśnie spisany testament zdumiał go bez granic.

John Wathe uchylił powieki. W jego oczach pojawił się młodzieńczy błysk. Zawsze mówił cicho, tym razem jego głos zabrzmiał jak grzmot.

-Jeszcze pożałują! - Blade usta starca rozciągnęły się w uśmiechu. O dziwo, prawie krzyczał. - Polują na mnie. Cze­kają, hieny. I nic nie mogą dla mnie zrobić, nic! Wiem wszyst­ko! - John podniósł się na łóżku i chwycił notariusza za rękę. - Banda egoistów! Im chodzi wyłącznie o pieniądze! Zawsze! Mój wnuk Peter przegrał trzydzieści tysięcy dolarów i śmie do mnie przychodzić po tym wszystkim i prosić o czek! Był dość dorosły, żeby zrobić tej Hariett dziecko i nie chce ponosić

żadnej odpowiedzialności! Wieczny chłopczyk w krótkich spodenkach! Tym razem nie!

Notariusz nie wiedział, co robić. Nigdy w czasie pięćdzie­sięciu lat ich znajomości milioner John Wathe nie pozwalał sobie na szkalowanie rodziny.

Tarł szkła, jakby chciał je przedziurawić.

-A Diana? Jedyna wnuczka - ciągnął milioner John Wathe. - Ten jej absztyfikant puścił ją kantem, jak się dowie­dział, że ona nic ode mnie nie dostanie! Ma do mnie preten­sje, głupia, głupia, po trzykroć głupia! Wiele by dała, żeby mieć forsę i rzucić się w jego ramiona! Taka zakochana! A jej matka stoi za nią murem Przyszła i powiedziała, że znisz­czyłem jej córce życie Widziałem to spojrzenie Jest zdol­na do wszystkiego, wierz mi

Notariusz siedział jak sparaliżowany.

- Ani słowa nikomu! Ani słowa! - John ściskał go mocno, za mocno jak na ciężko chorego człowieka. - Mają bardzo mało czasu Muszę być ostrożny i czujny Pamiętasz o ta­jemnicy zawodowej?

Notariusz włożył okulary i delikatnie uwolnił rękę. Nie spodziewał się zgoła, że starszy pan obarczy go tajemnicą włas­nej śmierci.

- Możesz na mnie liczyć.

- A więc załatwione. Jeśli mnie zawiedziesz, nie dostaniesz tych dwustu tysięcy dolarów. Zabezpieczyłem się.

Milioner John Wathe chichotał, twarz mu się wykrzywiała w spazmatycznych skurczach.

-A zięć Ten idiota nie wie, że wiem o jego romansie z tą panną Pilar. Głupiec! Tylko idiota może myśleć, że dwudzie-stodwuletnia pielęgniarka kocha bezinteresownie mężczyznę

pod pięćdziesiątkę. Który myśli, że za moment będzie bogaty! Cha, cha, cha, już ja im pokrzyżuję plany!

Umilkł, opadł na poduszki, a potem spojrzał prosto w oczy notariusza.

- Dziękuję ci za te wszystkie łata. Teraz wyjedź i zgodnie z umową wróć za miesiąc. Mnie już może nie być na tym świe­cie

Notariusz drgnął.

- Nie mów tak. Lekarze sądzą, że to jeszcze potrwa.

- Nie przy takiej rodzinie. Banda egoistów. Wierz mi i bądź czujny. Postępuj zgodnie ze wskazówkami, a nie poża­łujesz.

Notariusz podniósł się z miejsca. Nie chciał wierzyć, że to, co mówił stary człowiek, jest prawda. Znał córkę Johna, Ka-thy, od urodzenia. Był na jej ślubie z Krisem, widział, jak ros­ną ich dzieci, Diana i Peter. Owszem, zauważył, że pielęgniar­ka pojawiała się w polu widzenia Krisa częściej, niż należało. Wiedział, że Peter miał kłopoty, zdarzało mu się grywać do białego rana w kasynie w mieście. Najbardziej żal mu było Diany. Narzeczeństwo nie trwało długo, ale jaka ona była za­kochana! Rzeczywiście, narzeczony po rozmowie z panem Johnem wyjechał, zostawiając krótki list: „W tej sytuacji nie mogę ci zapewnić takiego życia, do jakiego jesteś przyzwycza­jona, zasługujesz na kogoś lepszego niż ja. Będę czekał pół ro­ku, może coś się zmieni'. Brzydki list od małego człowieka. Diana - choć minęło pół roku - nie mogła chyba wybaczyć dziadkowi, że przyczynił się do tego rozstania.

Ale Kathy? Łagodna, dobra Kathy? Nie byłaby zdolna skrzywdzić ojca.

John Wathe wziął głęboki oddech i jego głos złagodniał.

- Byłeś dobrym przyjacielem przez te wszystkie lata. Dzię­kuję ci za wszystko i dotrzymaj danego mi słowa.

- Obiecuję - powiedział notariusz. - Do zobaczenia. Starszy pan pokiwał przecząco głową.

- Żegnaj - powiedział. - Idźcie już.

Prawnik i świadek cicho zamknęli za sobą drzwi.

II. INSPEKTOR DAYID

Inspektor David Crobe był mężczyzną po przejściach. Od kiedy w jego życiu zabrakło Helen, nie czekał na nic. Dlatego bez większego żalu odwołał rezerwację hotelu w Pushington, gdzie po raz pierwszy od dwóch lat miał cieszyć się urlopem. Telefon od szefa obudził go nad ranem.

- Milioner John Wathe nie żyje. Jedź i rozejrzyj się. Cała ta sprawa mocno śmierdzi.

Inspektor David ogolił się, nie patrząc do lustra. Wiedział, co tam zobaczy. Zmęczona twarz trzydziestoczterolatka, od którego odeszła żona. Z najlepszym przyjacielem. Jak mógł do tego dopuścić? Jak mógł nie zauważyć? Helen wzięła nie tylko przyjaciela, ale i siedmioletnie oszczędności, przezna­czone na domek za miastem. Z utratą pieniędzy łatwo się by­ło pogodzić. Gorzej z utratą Helen. Co zaniedbał? Czego jej nie dawał? Przecież kochał ją tak bardzo!

Wspomnienia już nie bolały, ale jakiś rodzaj otępienia pozo­stał. Pracował za dwóch. Brał trudne sprawy. Wyjeżdżał w teren. Mógł sobie na to pozwolić. Przecież nikt na niego nie czekał.

Rezydencja Johna Wathe'a była imponująca. Samochód Davida pokonywał drobne wzniesienia z ciężkim charkotem silnika. Minął z prawej jezioro leżące w przyjaznej dolinie

i wjechał w cień alei lipowej. Zahamował na podjeździe, za­stanawiając się, czy dobrze robi.

W drzwiach pojawiła się smukła postać. Kobieta miała włosy koloru miodu upięte w kok. Inspektor wysiadł. Kathy Childhood podała mu rękę.

- Mam nadzieję, że wyjaśni pan sprawę śmierci ojca. - W jej oczach zakręciły się łzy.

Mogła udawać, ale David czuł, że łzy są prawdziwe.

- Obiecuję pani, że dojdę prawdy.

Spojrzała na niego i teraz miał wrażenie, że się zaniepo­koiła. Weszli do obszernego hallu, Kathy poprowadziła go na górę.

- Oto pański pokój. Zapraszam na obiad za godzinę, po­tem będziemy do pana dyspozycji.

Inspektor rzucił torbę na łóżko. Stanął przy oknie i jego wzrok padł na ładną dziewczynę w kwiecistej sukience, po­dobną do Kathy, która dawała gwałtowne znaki ręką komuś, kto szedł od strony stajni. David wychylił się bardziej i zauwa­żył młodzieńca. Syn Childhoodów, Peter, i córka Diana - znał ich z fotografii.

Dziewczyna wcisnęła bratu coś do ręki i ruszyła w stronę domu. Peter przyglądał się małej paczuszce. Inspektor sięgnął po lornetkę. Z domu wyszła Kathy. Młody człowiek, zoba­czywszy matkę, odwrócił się w panice i szukając miejsca dla zawiniątka, szybko pochylił się i dźwignął marmurowego amorka.

Kathy podeszła do syna. Wprawne oko inspektora uchwy­ciło moment, kiedy Peter chował paczuszkę pod prawą stopą uśmiechniętego bożka miłości. Matka z synem ruszyli w stro­nę domu. Inspektor już, już chciał odłożyć lornetkę, kiedy w polu jego widzenia zamajaczyli młoda kobieta i starszy pan.

Ukryci za krzewami tamaryszku stanowili jedną plamę. Kris Childhood, zięć nieboszczyka, trzymał kobietę za dłonie, po­trząsał nią, ona się wyrwała i przemknęła w stronę wejścia dła służby. On wyłonił się za chwilę, przecierając czoło. Wyraźnie

zdenerwowany - zanotował inspektor.

Gong na obiad rozlał się po rezydencji cichym głębokim brzmieniem. Inspektor, już po przechadzce w ogrodzie i kilku rozmowach telefonicznych, zmienił koszulę i zszedt na dół. Kathy wskazała ręką na mężczyznę zza tamaryszku:

- Inspektorze, pozwoli pan, to mój maż.

Mocny uścisk dłoni świadczył o tym, że Kris jest mężczy­zną stanowczym.

- Moja córka Diana - głos Kathy nabrał miękkości, gdy w drzwiach stanęła śliczna brunetka. Kiedy inspektor poczuł jej dłoń w swojej, jego serce fiknęło koziołka, a w uszach za­brzmiały anielskie chóry. Dziewczyna od paczuszki patrzyła na niego błękitnymi niewinnymi oczami.

- Peter, to inspektor David, obiecał, że znajdzie mordercę dziadka.

- Miło mi - powiedział Peter.

Ręka Petera była wyraźnie niechętna dłoni inspektora.

Inspektor zastanawiał się, jak zareaguje Peter, kiedy zoba­czy, że pod stopą amorka nie ma już buteleczki z lekarstwem nasercowym, które -jak dowiedział się z telefonicznej błyska­wicznej rozmowy z kolegą - mogłoby zabić tuzin milionerów, zwłaszcza schorowanych.

Siadali już do stołu, kiedy drzwi do jadalni otworzyły się i stanęła w nich blondynka spod tamaryszku.

- Przepraszam za spóźnienie, w tej chwili wróciłam z zaku­pów.

-To panna Pilar, pielęgniarka. Opiekowała się do końca ojcem.

Blondynka wyciągnęła rękę, inspektor poczuł, że jej dłoń jest lekko spocona.

- Jestem prosto z drogi, przepraszam.

Fałsz w jej głosie był dla inspektora Davida tak wyczuwal­ny, jak fałsz w głosie byłej żony Helen, kiedy mówiła, że jedzie do chorej matki, a jechała wiadomo gdzie.

Dziwił się, że nikt oprócz niego tego nie zauważył. Rozglą­dał się ostrożnie po zebranych. Każdy z nich mógł być mor­dercą. Ale dlaczego tak bardzo nie chce, żeby mordercą oka­zała się ciemnowłosa Diana? Ona najwięcej zyskuje na śmierci Johna. Miała pół roku, żeby pogodzić się z ukocha­nym.

Głos panny Pilar przywołał do porządku rozbiegane myśli inspektora Davida.

- Czy pan mnie słucha, panie inspektorze? Ja wiem, kto zabił pana Wathe'a.

III. PANNA PILAR, PIELĘGNIARKA MILIONERA JOHNA WATHE'A

W ciszy, która zapadła po słowach panny Pilar, brzęk tłuczo­nego kieliszka zabrzmiał jak strzał armatni. Inspektor spojrzał na Krisa. Był czerwony jak burak, rozlane wino rozlało się po śnieżnobiałym obrusie niby krew. Kris stał nad stołem.

- Zabraniam pani tak mówić! - krzyknął. - Nie ma pani żadnych dowodów!

Panna Pilar pochyliła głowę, a kiedy ją podniosła, w jej oczach błyszczały prawdziwe łzy. Inspektora przeszedł dreszcz. Jak w oczach jego żony, kiedy przysięgała, że go ko­cha, że była u przyjaciółki, a była wiadomo gdzie.

- Muszę powiedzieć prawdę! Pan John nie zasługiwał na ta­ki koniec! To pani! - Umalowany na złoto paznokieć skiero­wany był prosto na osobę siedzącą po przeciwnej stronie stołu. - Wiem, że to pani! Słyszałam pani kłótnię z panem Johnem, prosił panią o coś, a pani krzyczała „mogłabym cię zabić'.

Inspektor patrzył na dłoń pielęgniarki. Kątem oka jednak obserwował to, co działo się między Peterem a Dianą. Szybkie spojrzenie - porozumiewawcze spojrzenie - oto co dojrzał. Poza tym? Ulga? Niepokój? Niepokój Diany obudził na dobre jego martwe serce. Dlaczego ona się niepokoi? Co ma na sumieniu?

Paznokieć panny Pilar wisiał w powietrzu naprzeciwko twarzy Kathy. Kris położył rękę na ramieniu żony.

- To nie ona! Nie ona! To nie moja żona, inspektorze, pro­szę mi wierzyć!

- Ha! - Twarz Pilar wykrzywiła się w grymasie złości. -Proszę zapytać, czy nie rozmawiała ze mną o środkach naser-cowych? Czy nie pytała pani w piątek, jaka dawka wystarczy, żeby serce przestało bić? To, co pomaga, może również szko­dzić! Ale ja nie mogę milczeć, nie mogę! - Panna Pilar roz­szlochała się. - Pan John był dla mnie taki dobry

Diana spuściła głowę i przez moment inspektor David mógł patrzyć na prosty przedziałek dzielący jej włosy na dwie części. Nie wiadomo dlaczego wzbudziło to w nim dawno za­pomnianą tkliwość, a anielskie chóry w uszach zabrzmiały jeszcze głośniej.

Odgłos odsuwanego krzesła był zbyt głośny jak na to kultu­ralne towarzystwo. Kris podniósł się i powiedział:

- Panie inspektorze, panna Pilar nie wie, co mówi. Oczy­wiście środki nasercowe były cały czas w naszym domu, teść je zażywał regularnie, wszyscy jesteśmy pod wrażeniem tego, co się stało, ale doprawdy, moja żona akurat nie miała z tym nic wspólnego!

Krisowi trzęsły się ręce, kiedy podnosił serwetkę, żeby otrzeć kąciki ust. Kathy trwała nieporuszona. Kłamie - pomy­ślał inspektor, tak jak kłamała Helen, kiedy mówiła, że wszyst­ko między nimi w porządku.

- Panie inspektorze, ja wiem, gdzie pani Kathy schowała te środki! Widziałam, jak wynosiła je z pokoju starszego pana! Maleńka buteleczka z żółtym napisem, na mój widok speszyła się, to było dwa dni po rozmowie, na temat szkodliwości ta­bletek! Niech pani się przyzna! Zresztą Kris wie, gdzie to schowała, bo sam mi tym powiedział!

Fiolka z żółtym napisem spoczywała w torbie inspektora na górze, w jego pokoju. Również notes z notatkami, które in­spektor zdążył zrobić przed wyjazdem. Również wyniki sekcji i inne dokumenty.

Kathy podniosła dumnie miodowy kok i spojrzała prosto w oczy inspektora.

- Panna Pilar nie kłamie. To ja podałam ojcu śmiertelną dawkę leku. Prosił o to. Nie chciał już żyć. Guz mózgu, który ujawnił się trzy miesiące temu, zabijałby go po trochu. Wyłą­czałby funkcje ciała. Nie mogłam na to pozwolić. Jestem goto­wa ponieść konsekwencje swojego czynu!

- Mamo! - krzyknęła Diana. Za szybko, za głośno. Peter uspokajająco położył jej rękę na kolanie.

Nic nie mogło ujść uwagi inspektora. Ale inspektor patrzył również w brązowe oczy Kathy i wi­dział, że kłamie.

97

Panna Pilar usiadła i szybkim haustem wypiła wino. Kathy czekała na reakcję inspektora. Inspektor nakładał sobie ziem­niaki na talerz i powoli zbierał myśli. To nie ona, nie ona. Więc dlaczego to robi?

Panna Pilar przesłała umęczone spojrzenie Krisowi. Kris jednak stał nad stołem jak wmurowany.

Inspektor był zmęczony.

- Proszę usiąść. Czy wie pan, gdzie żona schowała fiolkę z lekarstwem?

- Nie muszę zeznawać przeciwko żonie! - wymknęło się Krisowi.

Co za gnida. Inspektor podniósł do ust kęs befsztyka. A może mu się rzeczywiście wymknęło? - pomyślał, a głośno powiedział:

- Jeszcze nikogo nie oskarżyłem.

- Jako rodzina mam prawo do odmowy zeznań

Nic gorszego nie mógł powiedzieć. A jednak Inspek­torowi nie starczało widać wyobraźni.

- ale z niego nie skorzystam - dokończył Kris.

Panna Pilar zamarła w zadziwieniu, Kathy zwiotczała na swoim miejscu. Po prostu siedziała tam kupka eleganckich ubrań, bez kobiety w środku.

-Ale z ciebie szuja, tato - Peter odsunął się z krzesłem od stołu.

Diana spojrzała na inspektora i teraz zamarł inspektor. We wzroku Diany czaiła się nienawiść. Taka sama jak w spojrze­niu Helen, kiedy odchodziła.

- Wiem, gdzie schowana jest fiolka, ponieważ sam ją tam położyłem. - Kris stał naprzeciw inspektora Davida dumny i potężny. - Sam ją tam schowałem, ponieważ to ja zabiłem swojego teścia.

IV KRIS CHILDHOOD, ZIĘĆ MILIONERA JOHNA WATHFA

- To nieprawda! Nieprawda!

Piskliwy głos panny Pilar przerwał ciszę. A jednak w tej ci­szy inspektor usłyszał cichy wiew powietrza wypuszczanego z ust Diany. Peter opadł na krzesło i z niebotycznym zdumie­niem wpatrywał się w ojca.

- Ty oszuście - piszczała panna Pilar. - Ty oszuście! Cały plan na nic! Jak mogłeś mi to zrobić? Mogliśmy być tacy szczęśliwi! Taka jest prawda, inspektorze! Mamy romans! Żo­na go w ogóle nie rozumiała! On nie jest z nią szczęśliwy! Co ty robisz? Dlaczego jej bronisz?

I panna Pilar rzuciła się na Krisa.

Wtedy Kathy miękko i bez słowa osunęła się na podłogę. Silne ramiona Krisa podniosły ją bez trudu. Peter zerwał się od stołu i pochylił nad obojgiem. Choć inspektor nie podsłu­chiwał, usłyszał cichutkie słowa Petera:

-Tato Ja mam tę fiolkę

- Czy mogę żonę odprowadzić do sypialni? Nie ucieknę pa­nu, przy żonie zostanie córka, ja wrócę za chwilę. - Głos Krisa brzmiał władczo. - A ty - zwrócił się do Pilar -jesteś zwolniona.

- Nikt nie jest zwolniony, dopóki ja tego nie zarządzę. - In­spektor nienawidził siebie samego za te słowa. Spojrzenie, które posłała mu Diana, przeszyło go na wskroś. Chóry aniel­skie w jego uszach zabrzmiały jak dzwon żałobny.

Kris troskliwie wziął w ramiona Kathy i wraz z synem i Dianą zniknęli w głębi domu. Panna Pilar zarumieniła się ze ztości i wyszła, trzasnąwszy drzwiami.

Inspektor siedział sam przy stole i sączył wino. Wiedział, jaki był stan zdrowia Johna Wathe'a. Wiedział, że szybki spa­dek pozwoliłby Dianie na powrót związać się z ukochanym.

Peterowi pozwoliłby zapłacić długi i być może spłacić te dziew­czynę, która spodziewała się jego dziecka. Od Krisa nie oczeki­wał wyjaśnień - to konto jego żony było obciążone na sumę 320 tysięcy dolarów, o czym dowiedział się przed obiadem.

Sprawa nie była tak prosta, jak mu się zdawało. Choć po­dejrzewał, no, przeczuwał, kto zabił, na samą myśl o tym prze­chodził go zimny dreszcz. To niemożliwe, muszę być bardzo ostrożny - myślał. - Taki szatański plan mógł wymyślić tylko głęboko zraniony człowiek.

W chwilę potem Kris i Peter pojawili się w drzwiach. Kris usiadł przy inspektorze, Peter był spokojny, choć chłód prze­bijał z każdego jego gestu.

Kris sięgnął po butelkę i nalał sobie pełny kieliszek wina.

- Może mnie pan aresztować, inspektorze. Nie mam nic do stracenia. Rzeczywiście miałem romans z Pilar. Moja żona - Kris zająknął się. - Ostatnio nie działo się między nami naj­lepiej, Ja

Peter wpatrywał się w ojca z napięciem.

- Ja nie wiedziałem, co robię Chciałem zacząć nowe ży­cie z Pilar. Do tego były potrzebne pieniądze Pieniądze Johna Powiedziałem Pilar, gdzie żona

- Gdzie pan schował fiolkę? - Inspektor dopijał powoli swoje wino.

- Wszystko mi się miesza jestem zmęczony. Ta ta -Kris szukał odpowiedniego słowa - wykorzystała wiadomość o długu Kathy przeciwko niej. Pan Bóg mi chyba rozum ode­brał. Trudno. Przynajmniej

- Przynajmniej pańska żona pokryje dług, który wynosi 320 tysięcy dolarów, prawda?

Peter patrzył na ojca nierozumiejącym spojrzeniem. Kris zbladł.

~ Skąd pan wie? Przecież konta objęte są tajemnicą ban­kową!

- Nie w przypadku śledztwa o morderstwo.

-Kathy Ona nie wiedziała, co robi Na co się zgadza Ja zainwestowałem na giełdzie w zeszłym roku, ale

- Ona miała powód, żeby zabić własnego ojca. Lada moment bankierzy weszliby na hipotekę waszego domu.

- Nie, inspektorze, nie! Ja znam tę kobietę od dwudziestu pięciu lat. Kocham ją. To niemożliwe! - Kris opanował się. -Niemożliwe, ponieważ to ja zabiłem. I te pieniądze tak na­prawdę sprzeniewierzyłem ja. Powiem prawdę.

Peter wpatrywał się z napięciem w twarz ojca.

- Owszem, zapomniałem się. Panna Pilar była blisko, a Ka­thy Już mnie nie kochała. Miała pretensję, że zainwestowa­łem jej pieniądze i przegrałem. Nienawidziła mnie. Myśla­łem, że mogę zacząć od nowa Panna Pilar mówiła, że mnie kocha. Kochała spadek po Johnie. A ten stary skąpiec nie da­wał nam ani grosza. Kathy nie mogła stracić domu, w którym się wychowywała.

- Kris - kobiecy głos zabrzmiał miękko i łagodnie. - Jak mogłeś myśleć, że cię nienawidzę - Kathy stała w drzwiach, oparta na ramieniu Diany. - Zrobiłeś to dla mnie żebym nie straciła tego, co kocham najbardziej Ale stracę to, jeśli jesteś winny Mogę żyć gdziekolwiek, lecz nie bez ciebie, nie rozumiałeś tego?

Kris w sekundzie znalazł się przy żonie. Inspektorowi zakręci­ły się w oczach Izy. No, stanowczo był zbyt zmęczony. To na pew­no uczulenie na jakieś pyłki. Odwrócił wzrok od małżonków.

I wtedy usłyszał mocny glos Petera:

- Niczego nie stracisz, mamo, ponieważ to ja zabiłem dziadka

V. PETER CHILDHOOD, WNUK MILIONERA JOHNA WATHFA

Inspektorowi kręciło się w głowie. Jedno morderstwo i trzech morderców przyznających się kolejno do winy. To się zdarza tylko w powieściach. Zobaczył trupio bladą twarz Dia­ny i rozszerzone ze zdumienia oczy Kathy. Kris trwał niepo-ruszony przy żonie. Inspektor David zrozumiał, że potrzebu­je powietrza. W salonie było albo duszno, albo wypił za dużo wina. Słabym głosem powiedział równocześnie z Krisem:

- Słucham?

- To ja zabiłem dziadka. Fiolka po lekarstwach jest pod stopami amorka w ogrodzie.

Inspektor nie mógł przeoczyć faktu, że Diana spojrzała na brata karcąco.

- Położyłem ją tam dzisiaj przed południem. Bałem się, że będzie rewizja czy coś takiego. Byłem zadłużony. Dług karcia­ny to dług honorowy. Harriet jest w ciąży. Myślałem, że dziadek i tak był ciężko chory. Skróciłem mu męki. Przyniosę panu tę fiolkę. - Peter ruszył w stronę drzwi.

- Nie trzeba, młody człowieku. Dowód rzeczowy jest już u mnie. - Inspektor potarł dłonie. Jakoś dziwnie mu spotnialy.

- To jedyny dowód w tej sprawie, inspektorze? - glos Dia­ny był ciepły, Serce inspektora Davida znów fiknęło koziołka, a chóry w jego uszach poweselały.

- Ale wystarczający - powiedział, choć nie lubił siebie za to kłamstwo.

- Mamo, zadzwoń po herbatę. - Diana usiadła obok in­spektora i uśmiechnęła się. - Napijmy się herbaty.

Kathy podniosła mosiężny dzwonek i zadzwoniła po służ­bę. Wszedł służący z imbrykiem z chińskiej porcelany i filiżan­kami. W takiej chwili myśleć o herbacie? I to zaraz po obie-

dzie? To również inspektorowi nie mieściło się w głowie. Ale z takich rąk jak ręce Diany Nalała do pełna filiżankę, robi­ła to długo, pieczołowicie. Potem podała mu cukier. Jego włas-na żona nie podawała mu herbaty.

Wypił odrobinę, cała reszta towarzystwa trwała bez ruchu i przyglądała mu się z niepokojem. Zmarszczył czoło.

- Pamiętam pana wypowiedź, była puszczona w HBR, brał pan udział w wiecu przeciwko legalizacji eutanazji.

- Tylko krowa nie zmienia poglądów, inspektorze.

- Pamiętam również zeznanie służby Pana Giowaniego zacytuję; „Wtedy pan Peter wybiegł wzburzony z pokoju pana Johna, krzycząc: «nie zmusisz mnie do tego»'. Czy nie cho­dziło o prośbę chorego, żeby skrócić mu cierpienia?

Inspektor David patrzył badawczo w twarz Petera.

- Nie. Dziadek chciał, żebym ożenił się z Harriet. Uważał, że mężczyzna musi odpowiadać za swoje czyny. A ja nie lubię, kiedy mi się dyktuje, co mam robić. To wszystko, co mam do powiedzenia

- Ale Peter - głos Diany był cichy jak szmer - przecież ty

- Zamknij się! - Peter ściął słowa siostry jak siekierą. - Nic nie mów!

- Czy pani chce uzupełnić zeznania brata? - Inspektor zwrócił się wprost do Diany i ku swojemu zdumieniu zoba­czył, jak jej wątłe ramiona prostują się.

- Nie? - Omiótł wzrokiem zebranych.

Ładna rodzinka, nie ma co. Nic się nie zgadzało. Musiał weryfikować cały misternie ułożony przez siebie plan. Osoba najbardziej niewinna jest winna - myślał.

- Proszę mnie aresztować! - krzyknął Peter. -1 skończmy tę szopkę!

Dlaczego on się tak denerwuje? David byt zmęczony. Są­czył herbatę, miała dziwny wschodni smak. Dzień okazał się za długi. A może to świeże powietrze tak na niego wpłynęło? Inspektor był bardzo, ale to bardzo zmęczony.

- Przepraszam państwa, lecz muszę odpocząć. Dokończy­my jutro.

Inspektor wstał od stołu i chwiejnym krokiem ruszył przed siebie. Schody wydłużały się w nieskończoność, z trudem do­tarł do łóżka i nie pamiętał, kiedy zasnął.

Nie mógł słyszeć, że ktoś wsunął się za nim do pokoju.

VI. GIOWANI, SŁUŻĄCY MILIONERA JOHNA WATHE'A

Inspektor obudził się o świcie z ciężką głową. Zwlókł się z łóżka, zrzucił ubranie i wziął długi prysznic. Okręcił się ręcz­nikiem i wrócił do pokoju. Spojrzał na porozrzucane w nieła­dzie rzeczy. Nie miał wątpliwości, że fiolka zniknęła. Podniósł i włożył do torby notes i lornetkę. Naiwność rodziny Childhoo-dów sięgnęła dna. Szkoda. Zanim porozmawia z Dianą, prze­prowadzi krótką rozmowę z Giowanim. Parę rzeczy wymaga wyjaśnienia. Tak dali się nabrać na fiolkę leków? Jadąc tutaj, sprawdził w aptece, co, kto i kiedy kupował. Prowincjonalni aptekarze traktują swój zawód bardziej serio niż ci w mieście. Obejrzał spisy z dwóch ostatnich miesięcy. I to nie lek na ser­ce przepisywany od lat starszemu panu wzbudził jego podej­rzenia.

Ale jak w takim tempie zaczną się samooskarżać, sami wy­dadzą na siebie wyrok. Wcześniej czy później. Zamknął oczy i położył się w ręczniku na łóżku. Biedna Diana! Myśli, że ten facet byłby ją kochał, gdyby była bogata. Dwóch rzeczy nie

można kupić - zdrowia i miłości. Ale o tej prawdzie na ogół dowiadujemy się zbyt późno. Tylko John Wathe o tym wie­dział.

Inspektor David pomyślał ciepło o tym nieznanym sobie człowieku.

Telefon do notariusza również niczego nie wyjaśnił. Nota­riusz wspomniał tylko, że testament ma być otwarty miesiąc po śmierci Johna Wathe'a. Powiedział, że świadkiem ostatniej woli był Giowani, oraz że on sam przez najbliższy miesiąc nie będzie uchwytny.

Inspektor David nie mógł zasnąć. Widział słabego człowie­ka na łożu śmierci, otoczonego rodziną, która go nienawidzi. Pieniądze nie dają szczęścia.

Kiedy powtórnie otworzył oczy, blask słońca zalewał po­kój. Było wpół do siódmej. Znakomita pora, żeby porozma­wiać z Giowanim. Ale trzeba to zrobić umiejętnie.

Ubrał się i zszedł na dół. Nie mylił się - cały dom spał, tyl­ko w kuchni kręciła się służba. Giowani zaparzył kawę i usie­dli obaj na tarasie.

-Ale panie inspektorze, ja nic nie wiem - zastrzegł się wierny sługa. Kawa pachniała smakowicie.

- Kiedy pan John dowiedział się, że jego guz mózgu jest nieuleczalny?

- O, dawno, ale nie pamiętani kiedy.

- Czym był pan tak zburzony, że w dzień jego śmierci wło­żył pan buty nie od pary? - Inspektor rozkoszował się świe­żym porankiem.

- Niczym, proszę pana, niczym. - Giowani był poruszony, ale David nie zwracał na to uwagi.

- Dlaczego z pana polecenia w dniu śmierci pana Wathe'a została zwolniona służąca Beatris?

- Ona - Giowaniemu plątał się język.

- Czy nie dlatego, że wiedziała, kto zamówił w aptece za dużo leków na serce? Kto zamówił dodatkowe strzykawki?

- Ale Przecież pan Wathe otrzymywał dożylnie środki

- Przez wenflon na stałe wprowadzony do żyły. Zamówie­nie z piętnastego, robione przez pannę Filar, obejmowało dwadzieścia sztuk. Po co komu innemu potrzebne były strzy­kawki?

- Ale to nie pani Kathy zamówiła strzykawki - wyszeptał Giowani.

Inspektorowi zrobiło się przykro.

- Niech mi pan pomoże, zanim ktoś niewinny wyląduje w więzieniu.

Giowaniemu pot sptywał z czoła.

- Pan John strasznie się denerwował, że oni nic dla niego nie chcą zrobić. Że chcą, żeby zdychał tak jak warzywo. Strasznie się pieklił, a oni byli dla niego tacy dobrzy Tylko że przez niego odszedł od panny Diany ten człowiek Najpierw starszy pan obiecał pieniądze, a potem się roz­myślił. Zupełnie nie w jego stylu. I wtedy pani Childhood bar­dzo go prosiła, a on krzyczał, że nic nie dostaną, skoro nic nie rozumieją! I pan Kris z nim rozmawiał, słyszałem niechcący, jak krzyczał; „Ojciec to celowo robi! Ale ja znajdę sposób!'. I pan Peter, od kiedy się ożenił, też potrzebował gotówki

- Peter się ożenił? Giowaniemu pot zalał czoło.

- Boże, Boże, obiecałem, że nigdy nikomu, to była tajem­nica. .. Przecież panna Hariett była w ciąży, ale oni to już daw­no planowali. Tylko pan Peter się uparł, żeby nic nie mówić, żeby się dziadek nie dowiedział, żeby nie myślał, że to pod je­go naciskiem Niech pan o tym nie wspomina

l wtedy wzrok inspektora Davida padł na pobladłą Dianę, która wyszła zza drzewa i stanęła przy nich. Ale Diana się za­chowywała tak, jakby nie widziała inspektora. Wlepiła wzrok w Giowaniego, a Giowani cofał się przed jej spojrzeniem.

- Dlaczego mi nie powiedziałeś? - wyszeptała i David wie­dział, że ma do czynienia z kobietą przestraszoną. Dlaczego nie mógł jej ochronić?

- Bo panicz zakazał. Powiedział, że przyjdzie czas, to po­wie Ojej, panienko, proszę na mnie tak nie patrzeć, chcia­łem dobrze Nic więcej nie mogę powiedzieć, nie mogę po­wiedzieć

- Jesteś wolny, Giowani. - Diana usiadła przy inspektorze. - Niech pan go nie męczy. Musi pan porozmawiać ze mną.

Giowani spojrzał na Dianę i wstał.

- To ja zamówiłam strzykawki. Mój dziadek nie zginął od tabletek nasercowych. Wstrzyknęłam mu 400 gramów potasu. To zabije każdego. Mój brat o tym wiedział i postanowił mnie chronić - powiedziała Diana i inspektor poczuł, jak ziemia usuwa mu się spod nóg. Znał wyniki sekcji i wiedział, że Dia­na nie kłamie.

Spojrzał na Giowaniego. Giowani wyglądał na zdruzgota­nego, ale kiedy się odwrócił, w szklanych drzwiach tarasu przez sekundę inspektor widział odbicie jego twarzy.

Giowani uśmiechał się pogodnie.

VII. INSPEKTOR DAVIDI DIANA, WNUCZKA MILIONERA JOHNA WATHE'A, SIOSTRA PETERA

Inspektor szedł z Dianą polną drogą. W głowie kłębiły mu się myśli. Wszystko to było pozbawione sensu. Diana po raz

pierwszy wyglądała na odprężoną. Jej ciemne włosy lśniły w słońcu i inspektor powstrzymywał się, żeby ich nie dotknąć. Włosy morderczyni. Niewiele rozumiał z tego, co się działo, ale instynktownie czuł, że po raz pierwszy w życiu chce zrezy­gnować z zawodu.

- Kochaliśmy dziadka, był dobry - mówiła Diana. - Potem nagle się zmienił, wszyscy to odczuliśmy. Może to był już wpływ choroby. Mama zabrała buteleczkę lekarstw, które dziadek zamówił przez tę Beatris, zwolnioną służącą. Chciał je zażyć i skończyć ze sobą. Mama nie wiedziała, co to jest, i rzeczywiście pytała Pilar o ich moc. Mogło wyglądać, że to ona Ojciec zachował się wspaniale, prawda? Czułam, że za­wsze mamę kochał. Przyznał się, żeby ją chronić. A mama my­ślała, że to Peter, bo on najbardziej potrzebował pieniędzy. Hariett jest zamożna, Peter nie chciał być u niej w kieszeni i dlatego opierał się pomysłowi ślubu. Chciał stanąć na włas­nych nogach. Być mężczyzną. Oni się bardzo kochają.

Diana patrzyła na inspektora, a jego serce fikało koziołka za koziołkiem i czuł, że gdyby spotkał tamtego chłystka, który tak niecnie ją porzucił, toby go zabił. Za głupotę i bezmyśl­ność. Za to, że miał w ręce taki skarb i tego nie widział. Pomy­ślał również, że sam był głupcem, tęskniąc za Helen, skoro po tym świecie chodziły takie dziewczyny jak Diana. Niedostępna dla niego na zawsze. Spojrzał na profil Diany, delikatny jak stara chińska rycina i zanim pomyślał, z jego ust wypłynęło py­tanie:

- Warto było dla takiego chłystka?

- On się zmienił - powiedziała Diana, a inspektorowi za­parło dech w piersiach. - Już dawno nie gra. Dziecko musi mieć ojca. A on chciał chronić rodziców. Mam nadzieję, że pan to rozumie.

Teraz inspektor niewiele rozumiał. Zaraz, zaraz, ona mówi o bracie

- Peter jest dobry. Ale ja byłam z dziadkiem związana naj­silniej, każdy panu to powie. Nie mogłam patrzyć, jak on cier­pi. Myślałam, że się nie wyda Tyle leków Potas przecież nie zostawia śladów Dziadek brał potas Nie męczył się, to była chwila

- Nie mówiłem o Peterze, mówiłem o tamtym przecież chciała pani, żeby wrócił

-Inspektorze - Diana uśmiechnęła się łagodnie - nie dałabym za jego powrót złamanego grosza Zrobiłam to dla dziadka, nie dla niego On mnie nie kochał, kochał tylko moje pieniądze Dlatego tak trudno mi się z tym pogodzić A Peter jest wspaniały. Ileż trzeba odwagi i męstwa, żeby pod­jąć taką decyzję. Hariett jest zamożna, on nie ma nic. Wahał się To trudne dla mężczyzny. Mam nadzieję, że będą bar­dzo szczęśliwi. Hariett kocha jego, a nie jego pieniądze. Do­brze, że to zrozumiał.

Inspektor powziął decyzję. No cóż, straci tę pracę. Wyrzu­ci dowody rzeczowe. Zgubi pobrane kwity z apteki, nikt nie dojdzie prawdy, Tej dziewczynie nie należy się kara. Gdyby to wszystko miało miejsce w Holandii, nikt by nie ucierpiał. Nie, nie zgadza się z eutanazją, ale dla ukochanej kobiety warto poświęcić poglądy.

Żeby tylko milczeli. Skoro potrafili tak nieprzekonująco kłamać, niech teraz kłamią w dobrej wierze. John Wathe zo­stał cudownie ocalony. Diana ma przed sobą życie. To ona za­biła, bo tylko ona wiedziała, co było przyczyną śmierci.

Stanął przed nią i chwycił ją za rękę.

- Niech pani posłucha, Diano. Dowody winy mam w ręku. Zniszczę je. Nie dopuszczę do tego, żeby pani życie legło

w gruzach. Nie zgadzam się z pani teorią o śmierci. Uważam, że tylko Bóg nam dat życie i tylko Bóg może je odebrać. Ale mniejsza z tym. To już pani sumienie. Jednak nie mogę przy­łożyć ręki do pani zguby. Wiem, co to znaczy, jak bliski czło­wiek odejdzie. Ale życie na tym się nie kończy. Niech pani ży­je szczęśliwie. Pojadę do miasta po południu. Niech pani porozmawia z rodziną. Ustalcie wersję, która nie będzie sprzeczna. Śledztwo zostaje umorzone wobec braku dowodów winy. Niech panią Bóg ma w swojej opiece.

Fiołkowe oczy Diany znalazły się niepokojąco blisko. Za­nim inspektor się zorientował, wilgotne usta dziewczyny do­tknęły jego ust.

- Cudowny z pana człowiek. Mogłabym pana pokochać. Ale nie przyjmę tego prezentu. Tak będzie najprościej.

Zanim David zdążył się zorientować, Diana odwróciła się na pięcie i pobiegła w stronę domu. Stał przez chwilę w miej­scu i próbował ochłonąć. Dlaczego kiedyś wydawało mu się, że kocha Helen, byłą żonę?

A potem z szybkością błyskawicy przez mózg przeleciała mu scena, kiedy pierwszy raz zobaczył Dianę. Przypomniał so­bie jej sukienkę w różowe kwiaty i moment, kiedy fiolkę z le­karstwami oddawała Peterowi. I jego ściśnięte bólem serce nagle znów fiknęło radosnego koziołka.

VIII. NOTARIUSZ MILIONERA JOHNA WATHFA

Równo miesiąc po śmierci pana Johna Wathe'a inspektor przyjechał do rezydencji Childhoodów. Stary notariusz sie­dział w salonie. Peter i kobieta, w której inspektor domyślił się Harriet, odwrócili się ku niemu i Peter uśmiechnął się szero-

ko. Diana stała przy kominku. Inspektor nie wiedział, czy po­wiadomiła o wszystkim rodzinę. O tym, że on, David, przyjął jej oświadczyny. Ostatecznie był prawdziwym mężczyzną, a ona obiecała, że będą żyli na poziomie, jaki on jej zapewni. Miłość była ważniejsza niż pieniądze. Inspektor nie bardzo wiedział, jak się zachować. Ale był tutaj w innym celu. Obie­cał, że wszystko wyjaśni. Notariusz zadzwonił do niego wczo­raj wieczorem i poprosił o przybycie. Kathy Childhood pode­szła do niego z wyciągniętymi ramionami.

- Witam pana serdecznie, Davidzie. Tak się cieszę!

Kris mocno potrząsał jego ręką. A Diana podeszła i po prostu pocałowała go w usta. Inspektor David poczuł, że robi się czerwony jak burak.

Peter przyjaźnie poklepał go po ramieniu.

- Inspektorze, to moja żona Harriett. Czy mogę do pana w tej sytuacji mówić po imieniu?

Diana uśmiechnęła się promiennie i zaprowadziła go do barku.

- Czego się napijesz?

Notariusz skończył gwałtowne przecieranie okularów, któ­re cudem przeżyły ten zabieg.

- Mogę zaczynać?

Nie, najpierw inspektor wyjaśni, jak na to wpadł. David poczuł na sobie spojrzenia wszystkich obecnych i wziął głęboki oddech.

- Byłem w prostszej sytuacji niż reszta państwa - zaczął. -Już przyjeżdżając tu, wiedziałem, że John Wathe umarł od wstrzykniętego dożylnie potasu. A tymczasem pierwszą sceną, którą widziałem, było niezdarne chowanie słynnej fiolki z le­kiem nasercowym, o którą awanturowało się wiele osób. A pańska - tu zwrócił się do Krisa - szarpanina z panną Filar

nie pasowała mi do całości. Pan chciał ją przed czymś po­wstrzymać. Tak się nie zachowują ludzie, którzy przygotowali morderstwo. Poza tym tylko morderca wiedział, że to nie te lekarstwa spowodowały śmierć. Było dla mnie jasne, że oskar­żenie panny Pilar, w tej sprawie również niewinnej, jest fałszy­we. Przyznanie się do winy Krisa też nie było przekonywające. Myślał, że to tabletki, które widział u swojej żony. Peter wpadł w ten sam kanał. Pomógł mi nieco Giowani.

Giowani siedzący sztywno przy stole podniósł wzrok na in­spektora.

- Ja nie mogłem panu pomóc, proszę pana - powiedział ci­cho. - Ja zawsze dotrzymuje słowa.

- Pomógł mi pan. Wtedy kiedy Diana przyznała się do winy, nie mógł pan powstrzymać uśmiechu. Pan, który ją nosił na ba­rana i kochał jak własne dziecko, nie mógł się przecież cieszyć, że pana pupilka okazała się morderczynią. Jeśli zaś Diana -Inspektor zająknął się. - Dla Diany była szokiem wiadomość o ślubie brata. Wtedy podjęła decyzję, że weźmie na siebie winę Petera. Zrobiła to tak dobrze, że jej przez moment wierzyłem. Ale coś mi nie dawało spokoju. Jeśli była morderczynią, to pierwsza scena, którą niechcący zobaczyłem z okna, była bez sensu! Dlaczego zajmowała się fiolką? Przecież musiała wie­dzieć, że to dowód bez znaczenia. I dlaczego podała mi herbatę, po której byłem nieprzytomny? Dlaczego chciała dostać się do pokoju i usunąć dowód rzeczowy, który nie był dowodem? Ale to olśnienie spłynęło na mnie później. Od razu powinienem był skojarzyć pewne fakty. Dlaczego starszy pan, który miał świetny słuch, tak bardzo krzyczał, rozmawiając z notariuszem?

Dlaczego nie zwróciłem uwagi na notes, w którym miałem notatki ze śledztwa? Dlaczego złodziej fiolki nie wziął za­świadczenia z apteki, o kupnie strzykawek?

Mógł być jeden powód. Bo nie wiedział, że to jest istotne. Natomiast zdążył przeczytać akt zgonu i poznać prawdziwą przyczynę śmierci. Diano, nabrałaś mnie. - Inspektor David przesłał uśmiech Dianie i nie speszył się, kiedy ona przesiała mu pocałunek. - John Wathe zrobił to samo. Odnalazłem le­karza, który pól roku temu przepisał mu potas. Pomogła mi zwolniona przez was i niesłusznie posądzona służąca Beatris. To ona na prośbę Johna Wathe'a zamówiła strzykawki. Star­szy pan sam przygotował się na najgorsze. Wiedział, co go czeka. Mam nadzieję, że dalsze wyjaśnienia znajdziemy tutaj

- My już znamy treść testamentu, ale chcemy, żebyś ty również, Davidzie, wysłuchał, co miał do powiedzenia dzia­dek, szczególnie teraz, kiedy prawie należysz do rodziny!

Notariusz nałożył okulary i zaczął czytać.

„i dlatego postanowiłem was sprawdzić. Wszyscy mi od­mówiliście, z czego byłem niezadowolony, ale szanuję wasze decyzje i cieszę się, że wychowałem swoją córkę na człowieka godnego najwyższego szacunku. Niestety nie mam pewności, czy z moich pieniędzy zrobicie właściwy użytek. Kris nie słu­chał moich rad, również Peter i Diana wiedzą lepiej, co dla nich dobre. Diana nie może zapomnieć o człowieku niewar­tym jej jednej Izy, Peter odrzuca kobietę, która jest wartościo­wa i dobra. Kris myśli, że panna Pilar może przewyższyć do­brocią moją córkę. Niech przekonają się zatem wszyscy, jakimi są ludźmi.

Niech nie moje rady, ale trudna dla nich sytuacja wyzwoli to, co najlepsze. Majątek mój przekazuję wszystkim tym, któ­rzy w sytuacji zagrożenia będą w stanie zrobić coś dla drugie­go człowieka. Tym, którzy nie okażą się egoistami i będą umieli przedłożyć interes cudzy nad własny. Kocham was'.

S Podanie n miłość

Diana płakała, Kathy ocierała oczy, mężczyźni również by­li poruszeni.

Notariusz odłożył okulary.

- Zaprosiłem pana - zwrócił się do inspektora Davida - na prośbę Diany i przy absolutnie jednomyślnej decyzji rodziny Childhoodów, ponieważ musimy dbać o uczciwe wykonanie ostatniej woli zmarłego. Diana opowiedziała, że chciał pan, wierząc przez moment w jej winę, uchronić ją, nie bacząc na konsekwencje. Dlatego należna panu część wynosi

Suma, którą wymienił notariusz, na chwilkę zamroczyła Davida. A potem poczuł ramiona Diany wokół swojej szyi i wiedział, że miłość jest ważniejsza niż pieniądze i silniejsza niż śmierć.

Pozwól mi odejść

WIECZÓR

Marta patrzy na łóżko, a potem rozkłada lniany obrusik na nocnej szafce. Spływa do ziemi i otula niezgrabny mebel. Na lampkę narzuca wełnianą chustkę w czerwone róże. Światło umyka z kątów i przykuca koło niej. Półmrok obejmuje patch-work w kolorowe pasy, rozsypane na poduszce jasne włosy Iwony, jej przymknięte powieki, szczupłą postać. Marta patrzy na leżącą kobietę. Potem przenosi wzrok na kilim nad łóż­kiem. Delikatne owoce -jarzębina lub kalina - z lewej strony, liście i drobne brązowe gałązki z prawej.

Iwona leży spokojnie. Zaciśnięte mocno powieki drgają le­ciutko. Marta schyla się do torby i wyjmuje butelkę szampana, dwa kryształowe kieliszki, popielniczkę. W jej dłoniach dźwię-czy delikatnie szkło. Iwona porusza się.

- Jeszcze nie otwieraj, jeszcze nie Poczekaj, bądź cierpli­wa, jeszcze tylko - Marta jest czujna.

- Już? - Iwona z zamkniętymi ciągle oczyma zwraca twarz w kierunku Marty.

-Nie podglądaj! - Marta kładzie rękę na oczach Iwony. Patrzy na jej jasną twarz, delikatny makijaż, w tym półmroku

Iwona wydaje się dużo młodsza, wygląda na dobrze utrzyma­ną trzydziestkę, a przecież ma czterdzieści lat. Marta nie cofa ręki - podnosi drugą dłonią wazonik z bukiecikiem kwiatów, i ustawia obok lampki. Kwiaty pochłaniają i tak dość nikłe światło lampki, szerokim cieniem przechodzą na ścianę i tam rozkładają się wygodnie, moszczą miedzy sufitem a krzesłem. Marta schyla się raz jeszcze, niebieski dywanik zrobił się teraz prawie granatowy, gmera ręką w torbie w poszukiwaniu mag­netofonu. Sprzęt jest malutki, srebrny, kaseta wchodzi gład­ko. Marta omija szafkę i szuka kontaktu.

Nie patrz, proszę, wytrzymaj jeszcze chwilę.

Iwona kiwa potakująco głową, jej jasne włosy, rozpuszczo­ne włosy koloru miodu drżą, a lekko pomalowane usta uśmie­chają się.

- Słyszałam!

Marta odwraca się, z magnetofonu płynie cichutka muzyka.

- Nic nie słyszałaś!

Iwona otwiera oczy, chwyta Martę za spódnicę jak kapryśne dziecko, podnosi się na łokciach, sukienka z długim suwakiem opina jej się na piersiach. Iwona wygląda jak przebudzona ze snu królewna. Pociąga mocno za prostą spódnicę Marty.

- Jesteś naprawdę wielka! Chodź, to cię ucałuję!

Marta zgrabnie się odsuwa, patrzy na nią uważnie, a potem mówi:

- Daj spokój, tylko bez czułości, bo jak nas ktoś nakryje i

- Och, nie zapominaj, że jesteśmy dorosłe. - Iwona pod­ciąga nogi, obejmuje rękami szczupłe łydki, opiera głowę na kolanach i rozgląda się, jakby ten pokój widziała pierwszy raz w życiu. Zapada cisza, Marta czuje, jak jej ciało lekko się na­pina, brzuch i nogi, ramiona, Iwona patrzy i milczy, lekko głaszcze patchwork, a Marcie wydaje się, że już nie wytrzyma

dłużej tej ciszy, zaraz jej brzuch zacznie burczeć, jak w czasach dzieciństwa, kiedy przynosiła dwóję i na pytanie „co w szkole' pierwszy odpowiadał jej brzuch. Trzeba udawać obojętność, nic za szybko. Ale milczenie przedłuża się niebezpiecznie, więc Marta wsuwa nogą torbę pod łóżko i obojętnym tonem pyta:

-No i jak?

Iwona dotyka delikatnym gestem kilimu, czułym gestem rozpoznania.

- Normalnie! Normalnie! - A potem oddycha z ulgą i od­chyla głowę do tyłu. - Normalnie - powtarza raz jeszcze, jak­by się chciała upewnić, że to wszystko prawda.

Napięcie Marty spływa w dót, przez szary sweter i granato­wą spódnicę, prosto w szare półbuty na płaskim obcasie. Jej głos jest obojętny, kiedy mówi:

- No to dzięki Bogu.

Teraz obie milczą, nagle skrępowane swoją obecnością, Iwona pierwsza przesuwa się w stronę wezgłowia, poprawia kolorową poduszkę, opiera ją o metal łóżka i daje znak Mar­cie, żeby usiadła. Marta siada na brzegu łóżka, a wtedy Iwona gorączkowo zaczyna szukać czegoś. Klepie narzutę dłonią, za­gląda pod poduszkę, wreszcie tonem, w którym jest kropla pretensji, mówi:

- Tu gdzieś miałam zegarek!

Marta zrywa się, czegoś nie dopatrzyła, zegarka nie ma ani na stoliczku nocnym, ani na łóżku, znowu ten cholerny mo­ment paniki, zanim ręka powędruje do szarego swetra, kie­szeń jest lekko rozepchana. Srebrna błyskotka kołysze się wreszcie w jej dłoni. Do cieni kwiatów dołącza cień zegarka, jest olbrzymi, wąski, przecina kwiaty jak kosa. Ręce kobiet spotykają się - paznokcie Iwony, pomalowane łososiowym la-

kierem, stukają o srebro. Marta cofa swoją dłoń, palce z krót­ko obciętymi paznokciami, i natychmiast się tłumaczy:

- Schowałam przecież, tak jak chciałaś, żeby nic

Ale Iwona zakłada zegarek na rękę i przerywa jej w pól słowa:

- Przecież musze wiedzieć, która godzina! - Jej glos jest lekko zirytowany.

Marta pamięta układ drobnych strzałek na tarczy.

- Siedem po.

Iwona ma kłopot z miniaturowym zameczkiem.

- A wiec odliczam siedem! Marta wzrusza ramionami.

- Jasne.

Iwona śmieje się, jakby udał jej się dobry dowcip.

- Siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa jeden, start!

I Marta łapie w lot, o co chodzi, jej drobne, nieprzyozdo-bione palce się prostują. Nie musi ich zaciskać.

- Uhm. Od czego?

- Grasz w pytania? - Iwona wchodzi w jej słowa bezbłęd­nie.

- A ty nie? - Marta uśmiecha się, jest szybka.

- To było pytanie retoryczne?

- A jak sądzisz? - Marta nie przegra, trzeba tylko pamię­tać, żeby to były pytania, nie odpowiedzi.

- Wpuszczasz mnie w maliny?

- Od kiedy jesteś taka spostrzegawcza? - Marta rozluźnia się.

- A czy to ma jakieś znaczenie?

Przerwy między pytaniami nie mogą być za długie. Marta się nie zastanawia.

- Dlaczego zmieniasz temat?

- A jaki był temat na dzisiaj? - Iwona jest szybka, szybsza od Marty. Jej słowa nakładają się niemalże na ostatnie słowa Marty.

- Czyżbyś nie wiedziała? - Marta się dziwi.

- Nie chcesz odpowiedzieć na moje pytanie?

- Naprawdę myślisz, że wygrasz?

Och, chwila przerwy. Iwona patrzy na nią, a potem pyta:

- Która godzina?

- Przecież masz zegarek - wyrywa się Marcie. Iwona śmieje się radośnie.

- Przegrałaś, przegrałaś! Marcie nagle robi się przykro.

- Zawsze przegrywam. Iwona grozi jej palcem.

- Tylko bez takich! - napomina, a potem robi jej miejsce w łóżku, naprzeciwko siebie. - Zrzucaj buty, wskakuj i nie ob­rażaj się. Dzisiaj ja rządzę.

Ale Marta nie może się powstrzymać.

- Ani przez moment o tym nie zapomniałam.

Iwona jakby tego nie słyszy, Marta zrzuca zdeptane panto­fle, zastanawia się, czy aby nie poszło oczko, nie chciałaby sie­dzieć tutaj i pić szampana z oczkiem. I tak przy Iwonie wyglą­da jak uboga krewna. Ale rajstopy są w porządku.

- A teraz szampan. Kieliszki skrzą się w świetle. -Tak, ale

- Tylko bez ale. Papieroski.

Marta czuje, że powinna coś powiedzieć.

- Są, ale

-No to daj. Bez ale, bezale, bezalemucio - nuci Iwona, a Marta znowu sięga poza łóżko. Czerwona paczka, zapal-

niczka. Rzuca jedno i drugie w kierunku Iwony, Iwona z lu­bością zaciąga się, nikły płomień zapalniczki oświetla jej twarz wyraźniej niż lampka. A potem bez ostrzeżenia zaczyna kaszleć. Marta jest zła.

-Widzisz?

Iwona macha ręką niecierpliwie. Rozgarnia dym.

- Taka była umowa. Bez ale - Kaszle sucho. - Nienawi­dzę słowa ale Ty, odpręż się Najgorsze słowo we wszyst­kich językach świata Masz śliczną sukienkę, ale

Marta uśmiecha się i kończy:

- Wyglądasz w niej jak krowa.

- Kocham cię, ale

- musimy się rozstać. Dla naszego dobra. Iwona zaciąga się mocno, już nie kaszle.

- Brawo! Masz cudnie obcięte włosy, ale

- tobie i tak nic nie pomoże. Iwona kładzie popielniczkę na łóżku.

- No właśnie. Będziesz żyć, ale

Iwona strzepuje popiół. Czeka. Marta milczy. Iwona trąca ją lekko.

- Dlaczego milczysz? Miałyśmy się świetnie bawić. - Ale ostatnie słowo już wypluwa z siebie razem z ostrym napadem kaszlu.

Marta nie wytrzymuje. - - Wolałabym, żebyś nie paliła.

- Ty neofitko! Sama dymiłaś jak piec. A dlaczego to niby mam nie palić? Dostanę raka i umrę? Kochana, dlaczego mam nie palić? - Iwona robi się zła.

Marta opanowuje się w mgnieniu oka.

- Jak chcesz, to pal.

- Lepiej, lepiej, dużo lepiej. - Glos Iwony jest ostry. - Bę-

de żyła długo i szczęśliwie. Dla ciebie zawsze butelka jest do połowy pusta. A u mnie do połowy pełna.

- Rób, co chcesz. - Marta czuje się urażona.

Iwona spogląda na nią, zaciąga się jeszcze raz, a potem gwałtownym ruchem gasi papierosa.

- Jestem wstrętna. Zobacz, gaszę. Tego już gaszę. Olewam. Robię to dla ciebie. No?

Pytanie jest wyraźne i Marta czuje się w obowiązku wytłu­maczyć:

- Naprawdę palenie jest

- szkodliwe dla zdrowia, minister zdrowia i opieki spo­łecznej i chuj mu w du

O nie, tak nie można! Marta nie chce tego słuchać!

- Iwona! Jesteś wstrętna z tym przeklinaniem.

Ale Iwona jest zadowolona. Wyraźnie ją prowokuje.

- Nie bądź taka delikatna, siostro, od brzydkich wyrazów jeszcze nikt nie umarł. Ani od mówienia, ani od słuchania Byłabym pierwszym wypadkiem Upierdliwa jesteś jak Ta­kie słowo w ekstremalnych warunkach może uratować życie.

Marta wykrzywia z dezaprobatą usta.

- Eeee. Ty jak coś powiesz

Niedobrze powiedziane. Iwona już się nie uśmiecha. -Ja - przywołuje Martę do porządku - dzisiaj mogę mó­wić, co chcę.

Ciało Marty znowu napina się lekko.

-Tak.

Ale to nie wystarcza. Glos Iwony jest cieńszy niż zwykle.

- Może nie odzywaj się niepytana? - Iwona patrzy na Mar­tę, widzi jej ramiona, które drgnęły przed chwilą w nieznacz­nym geście wzruszenia ramionami, czuje jej urazę i oświadcza: - Nie wolno ci się obrażać.

Marta jest zgodna:

- Okej. - Ale jej ramiona znowu się poruszają, urażone osobno, wbrew zgodzie ust.

Iwona nie chce kłótni.

- Nie wolno ci się obrażać. No, nie rób takiej minki, no, dziubasku - Przymilny ton nie robi wrażenia na Marcie.

-Daj spokój.

Ale Iwona nie ma zamiaru rezygnować. Przechyla się w stro­nę Marty, podnosi wysoko brwi, nadaje oczom niewinny wyraz.

- Dziubasku-kutasku, popatrz na mnie! Szczygielku, to ja twój burek-siurek, twój szczurek-pisiurek, zrób ładną minkę do grzecznej dziewczynki, grzeczne dziewczynki mają ładne minki, minetki nimfetki, to grzeczne

Marta nie wytrzymuje, parska cichym śmiechem. Twarz Iwony również się rozjaśnia.

- No właśnie. Okej. Palimy, pijemy i sobie szalejemy. Otwieraj! - Podaje Marcie szampana.

Kryształowe kieliszki cicho dźwięczą przy stuknięciu. A Marta odstawia na chwilę swój i zapala świece.

f

Świeca daje inne światło. Bardziej okrągłe i przyjazne. Twarze kobiet wygładza, zmniejsza kanty mebli, ociepla wnę­trze. Leżą obok siebie, na poduszce jasne włosy Iwony, te pszeniczne fale, balejaż robi swoje, i ciemniejsze włosy Marty, związane w koński ogon, niemodny ogon, ściągnięte mocno gumką frotte. Trzymają w dłoniach kieliszki, pusta butelka stoi przy łóżku, odsłonięte nogi unoszą wysoko w górze. Mar­ta podciąga spódnicę i wyciąga nogi jeszcze wyżej.

Nogi Iwony są dłuższe i szczuplejsze.

- Zdecydowanie ja! - Iwona naciąga stopy jak tancerka. -E, bo ty mierzysz nieuczciwie. - Marta nie pozwala się

przekonać, zsuwa się niżej. - O, proszę, ja! Nie oszukuj!

Jej kieliszek drży, resztka szampana odbija się kręgiem od ścianek. Marta zsuwa się coraz bardziej i jej szampan wyle­wa się na piersi Iwony. Iwona odsuwa się z krzykiem, nogi Marty, samotnie wyciągnięte ku sufitowi, lekko się kołyszą.

- Jezu!

-Nowidzisz? Moje!

- To nieuczciwe! - Iwona wyciera sukienkę, zostaje na niej mokra plama.

Marta sięga po chusteczkę, wyciera dekolt Iwony i mówi przekornie:

- Prawda jak oliwa, zawsze na wierzch wypływa.

Znów kładą się obok siebie, Iwona dzieli swojego szampa­na na dwa kieliszki.

- Przez chwilę czułam się całkowicie zadbana A tyle rze­czy zaniedbałam

Marta grzecznościowo mruczy coś pod nosem, potakując, przechyla kieliszek i złocisty płyn spływa prosto do jej ust.

- Wiesz, kiedyś powiedziałam na podwórku, że moja młodsza siostra jeszcze sika w majtki. Dzieciaki się śmiały -Iwona patrzy w sufit, nie może zauważyć, że twarz Marty tę­żeje. - Nie przerywaj! Ale potem przestały. A ona pobiegła do domu. Nie odzywała się do mnie. Przestała wychodzić na podwórko. Teraz bym jej powiedziała, że Deszcz pada, słyszysz?

- Słyszę - mówi Marta drewnianym głosem.

- Nie wiedziałam, że to ją tak zaboli. Lubię spacery w desz­czu Poszłabym na spacer Na takim spacerze idziesz w ka-

loszach i odgłos taki chłepczący i słychać kaaap kaaap przez gałęzie Pajęczyny całe w drobniuchnej mgiełce. Po deszczu widać, jak taki pająk się narobi Tak precyzyjnie niteczka po niteczce zapierdala, żeby akurat na wysokości twojej twarzy to powiesić. Uee -wzdryga się.

- Przesadzasz.

Ale Iwona jakby jej nie słyszała.

- Bo w pogodny dzień nie masz szans, żeby to zobaczyć, a po deszczu widać Chciałabym to zobaczyć

Marta odstawia zdecydowanym ruchem kieliszek na szafkę.

- Myślisz, że lepiej by nam teraz było w zimnicy, z pajęczy­ną na gębie, z mokrymi nogami

Iwona ma przymknięte oczy.

- A krople kaaap, kaaap jak z kroplówki

- A krople sraaap, sraaap

- Nienawidziłam chodzić na spacery. Trzy cztery, Ciapku! Teraz na spacerek! Jak do psa. Piotr był taki zdrowowyzna-niowy. Bo to zdrowo, Ciapku. A teraz podziwiaj, Ciapku! Na trzy cztery! Przed obiadkiem, bo to zdrowo na apetyt, Ciap­ku, po obiadku nażarty Ciapku, bo brzuszek musi strawić. Zdrowo! - Iwona prycha, a potem jej głos smutnieje. - A te­raz bym poszła

- Po nocy? - Marta jest realistką. Iwona ożywia się.

- No! Kiedyś się założyłam I poszłam. W nocy. Na cmen­tarz Ciemno Cyprysy jak ludzie. A pamiętasz, jak chłopcy pod Krakowem się założyli, że jeden z nich pójdzie o dwunastej w nocy na cmentarz i na dowód, że był, wbije gwóźdź w krzyż?

-Nie.

- No i wbił ten gwóźdź, odwrócił się, żeby szybko wiać, a tu jak go coś nie pociągnie - Iwona nagle pociąga silnie za

spódnicę Marty, Marta podskakuje, Iwona się zaśmiewa. -Tak samo on się przestraszył! I umarł ze strachu! A może to plotka On kurtką o ten gwóźdź zaczepił

- Rzeczywiście, strasznie zabawne. - Marta odsuwa się od Iwony.

-No i poszłam na ten cmentarz - Iwona przeciąga się i zamyka powieki. - Powiem ci, że myślałam, że umrę ze stra­chu, chciałam wracać

Na pewno nie chciała.

- Ty? - W głosie Marty brzmi wyzwanie. - Ty na pewno nie

- Ale usłyszałam za sobą głosy Sprawdzali mnie I ja już wiedziałam, że nie jestem sama A oni myśleli, że jestem od­ważna Możesz zrobić coś z tym światłem?

Świeca zaczyna drżeć. Knot zapada w miękki wosk. Marta przechyla się i dwoma palcami próbuje podnieść palący się knot.

- Zgasić jeszcze mogę

- Lubię świece chciałabym, żeby było dużo świec - Iwo­na jest senna, Marta oblizuje gorące palce. - No, twoja kolej, mów, na pewno miałaś coś strasznego, jak byłaś mała o czym nie mówiłaś nikomu, no

- Zeszliśmy kiedyś do kanału. Po „Kanale' Wajdy. Wiesz, koło Głównego?

Iwona ożywia się.

- Wiem.

- No i zeszliśmy, z Grześkiem. A głupi Kotwa zasunął pły­tę i powiedział, że nas nie wypuści. I że nas szczury zjedzą, jak nie damy dwóch dych.

- W życiu bym nie zeszła do kanału.

- A potem Kotwa odsunął ten właz. Bez tych dwóch dych. Najedliśmy się strachu! Ale człowiek jak młody to głupi

Iwona obraca twarz w kierunku Marty.

- Wiesz, do kurwy nędzy

- Czy ty naprawdę aż tak musisz To niesmaczne - Mar­ta wykrzywia usta.

- A tak. Do kurwy nędzy, to życie jest doprawdy bardzo krótkie I tyle rzeczy robi się niepotrzebnych i głupich

- Mówisz o Francji? - Nie, nie będę jej więcej zwracać uwagi, postanawia Marta. - Żałujesz, że wyjechałaś?

- Nie wiem, o czym mówię. Tak ogólnie Siku mi się chce Idziemy? Nie, chyba nie żałuję. Tyle ludzi wyjechało w osiemdziesiątym pierwszym Idziemy?

- E tam Chyba nie

Iwona tąpie Martę za włosy, jej oddech pachnie alko­holem.

- Proszę Marteńki, chodź ze mną do łazienki Marta opiera się.

-No, nie wiem

Iwona wyskakuje z łóżka, chwieje się, Marta natychmiast jest przy niej. Łapie ją za rękaw, przytrzymuje.

- Chyba się upiłaś.

Iwona potakująco kiwa gtową.

- Nie jest to całkowicie wykluczone. Opiera się o Martę i obie wychodzą z pokoju.

NOC

Świeca jest biata i długa. Wosk z tamtej, dopalonej, wylał się ze świecznika i ścieka na lniany obrus. Marta wyjmuje z pudełka papierosa, zapala, zaciąga się, potem opada na po­duszkę koło Iwony.

- Nie wydal ci się dziwny ten kraj, po tylu latach? Iwona chwilę milczy.

- Wprost przeciwnie, bardziej normalny. Co to jest te parę­naście lat wobec wieczności Nie zaszkodzi ci ten papieros? Przecież rzuciłaś?

- Daj spokój z tym filozofowaniem. - Marta podnosi papiero­sa do góry, kreśli nim koła. - Nie sądzę. Nie będę paliła. Wiem.

- A daj ci Boże. Wieczność jest niebezpieczna Boisz się śmierci?

- A kto tu mówi o śmierci? - Marta patrzy na swoje dłonie. Dym krąży po pokoju.

- Ja. Nie o śmierci, tylko o strachu. Marta decyduje się.

- Jak ojciec był w szpitalu, to zapytałam go, czy się boi A on powiedział, że nie. Że życie już dla niego straciło smak Powiedział to tak, że aż poczułam tę stratę Może się bał

Marta czeka. Iwona podejmuje temat:

- Ludzie są dziwni. Nie mogą przyznać się nawet do stra­chu Żałuję, że nie byłam z rodzicami jak wiesz, odcho­dzili Wszyscy chcą prawdy, ale pod warunkiem, że ta prawda będzie po ich myśli Czy mnie kochasz? Ale powiedz prawdę. Kocham cię, oczywiście Czy mnie nie zdradziłeś? Nigdy Czy będę żył, doktorze? Zniosę wszystko, byleby to była praw­da byleby się okazało, że będę żył Taka prawda wygodna dla mnie Nie sądzisz? - Iwona zawiesza ostatnie słowo w powietrzu.

Marta podnosi się na łokciu i gasi papierosa. Przydusza go mocno, tak żeby nie dopalał się w popielniczce jak niedopałki Iwony.

-Nie wiem. - Jej drobne palce przyduszają niedopałek jeszcze raz i jeszcze.

Iwona milknie. Może zaśnie, jest już późno.

- Widziałaś się z Saranowiczem?

To pytanie przeszywa Martę na wskroś.

- Nie. Wyjechał. Mówiłam ci już, że wyjechał na dwa tygo­dnie.

- Ten to ma dobrze. - Iwona mówi wolno, sennie. Na pew­no za chwilę zaśnie. - Nie ma szampana?

Jednak nie zasnęła. Marta przechyla butelkę, parę kropel trzyma się szyjki.

- Wypiłyśmy.

-To nalej mi coca-coli. - Ten rozkazujący ton działa na Martę jak płachta na byka, ale schyla się i wyciąga spod łóżka butelkę.

- Mam wrażenie, że

Niepotrzebnie gada. Twarz Iwony robi się zła.

- Nie płacę ci za opowiadanie wrażeń, do cholery! Nalej!

- Niezdrowa jest - mówi Marta i nalewa do podstawionego kieliszka brunatnego płynu.

- Co ty nie powiesz? Zachoruję? Za pół roku mi się poro­bią dziury w zębach, a za dziesięć lat wrzody? Dlaczego mi nie każesz wrzucić złotówki, żebym zobaczyła, jak coca-cola zżera nasz cynk, czy co tam dodajecie do tych waszych pieniędzy? Obiecaj mi, że za parę lat dopadnie mnie paradentoza z po­wodu coca-coli! Obiecaj. - Iwona jest agresywna. - Obiecaj no! Ty masz nie po kolei z tym „niezdrowo', kobieto! - Pod­nosi kieliszek w kierunku Marty. - Chcesz trochę?

- Dziękuję - szepcze Marta. Iwona pochyla się nad nią.

- Bez obrażanka koleżanka.

- Bez. - Marta kiwa głową.

- Głupio się kłócimy. - Iwona czuje, że przesadziła.

- Ja się nie kłócę. - Marta jest znowu drewniana, drewnia­ne są jej ręce i jej głos. Żeby tylko brzuch nic nie mówił.

- Jakoś mi tak Nie wiem - próbuje się usprawiedliwić Iwona.

Ale Marta już nie jest ta, co przed chwilą.

- Sami sobie robimy to, jak nam jest.

- Czyja ci płacę za komentarze? - Iwona przesuwa się na krawędź łóżka, już nie jest senna, jej oczy zwęziły się.

- Nie wiem. - Marta nie może ukryć irytacji.

- Otóż nie płacę. Już wiesz. - Te słowa rozłażą się na wszystkie strony, zimne, niedobre.

Kobiety milkną.

ŚWIT

Marta unosi się na łokciach i przygląda się śpiącej Iwonie. Prawą rękę Iwona zarzuciła wysoko nad głowę. W bladym brzasku świtu jej gęste rzęsy rzucają cień na policzki, niezmy-ty makijaż, włosy w nieładzie.

- Co się tak gapisz? - Na dźwięk głosu Iwony Marta pod­skakuje.

A więc nie spała. Marta się podnosi.

- Nie gapię się. Pozwól mi odejść.

Ręka i pomalowane paznokcie. Lakier francuski, ładny od­cień. Maleńki zegareczek obok. Dłoń powoli pełznie w kie­runku srebrnej tarczy przy poduszce.

- Przed czasem? Która godzina?

- Masz zegarek obok.

- Już prawie szósta. - Iwona odkłada zegarek na szafkę.

I wtedy Marcie wymyka się:

- Dzięki Bogu.

Iwona unosi brwi w odwiecznym odruchu zdumienia.

- Nie podobało ci się?

- Nie, dlaczego?

- Czy to znaczy, że znowu zaczynamy?

Marta wstaje i podchodzi do szafki. Bierze do ręki świecz­nik i zaczyna z niego wydłubywać resztki wosku.

- Chyba nie ma potrzeby.

- Nie udało się.

Marta to słyszy, ale wzbiera w niej lekka irytacja.

- Nie wiem, co miałoby się udać.

Idzie w kierunku kosza na śmieci. Zza pleców słyszy pyta­nie:

- Nie możemy pogadać?

Marta wydłubuje wosk łyżeczką. Kruszy się nad koszem jak płatki szronu. Głos Marty jest też jak szron.

- Pewnie już szósta.

- Nie możemy pogadać? - pyta jeszcze raz Iwona, jakby godzina nie była ważna, jakby nie była przedmiotem wcześ­niejszej umowy. Jest szósta. Szósta to szósta.

Marta nie odpowiada, Obchodzi łóżko, zdejmuje kilim, który w brzasku świtu nie jest wcale taki ładny. To nie jest ja­rzębina, to po prostu czerwone packi, a i liści nie ma. Stara wełna łatwo daje się zwinąć w rulon. Marta odstawia parawan na miejsce, przy zlewie. Odsłania stojak od kroplówki. Ściąga lniany obrus z metalowej szafki. Nawet kwiaty na białym bla­cie, z którego płatami zeszła farba, straciły swoją świeżość. Marta strzepuje serwetę nad zlewem.

- Wściekła jesteś? - Iwona obserwuje krzątaninę Marty z łóżka.

W Marcie wzbiera pretensja, energicznym ruchem składa i pakuje do torby serwetkę. Jeszcze tylko schować kieliszki, butelkę po szampanie, po coca-coli. Ważne, żeby nie dać się sprowokować.

- Widzę przecież, że jesteś wściekła.

- Już szósta. - Marta odwraca się w stronę łóżka i jednym ruchem ściąga z niego patchworkową kapę. Iwona uśmiecha się i wtedy Marta podejmuje decyzję.

- Owszem, jestem wściekła, że dałam się nabrać - mówi. -Na tę twoją grę.

Iwona wydyma wargi, nie spuszcza oczu z Marty.

- Przypominam, że za niezłą sumę.

Jeszcze dywanik. Niebieski. W izolatce szpitalnej nie może być żadnych dywaników.

- Owszem. To cię usprawiedliwia, prawda?

- Może to ciebie usprawiedliwia? - Ton Iwony jest głębszy. Już się tak głupio nie uśmiecha.

- Może. Dostałam pieniądze i wywiązałam się z umowy. Miałaś tak, jak chciałaś. Jak w domu. Ale czasem ten, kto pła­ci, jest bardziej upokorzony niż ten, kto bierze. I to jest wła­śnie taki przypadek.

Spakowana torba jest już przy drzwiach. Marta wyjmu­je z szafy pielęgniarski czepek i fartuch, i staje przed umywal­ką. Lustro jest stare, ale ona wprawnym ruchem poprawia wtosy, wciąga fartuch i wkłada czepek. Czerwony pasek oży­wia jej zmęczoną twarz. Z tylu godzi w nią podniesiony głos Iwony;

- A cóż ty wiesz o mnie, żeby wydawać sądy? Nie wiesz nic! Marta gwałtownie się odwraca.

- Oto pierwsza prawda dzisiejszego dnia. Masz rację. Nic. Nic nie wiem, i dlatego mogę z czystym sumieniem powie-

dzieć: koniec mojego dyżuru. Wierz mi, to byty najciężej zaro­bione pieniądze w moim życiu. - Marta sięga na krzesło, bie­rze białą powloczkę i białą poszwę. Znak szpitalnej pralni jest prawie niewidoczny. Podchodzi do łóżka. - Przepraszam, mu­szę przebrać pościel.

Iwona posłusznie się odsuwa, a Marta wprawnym ruchem składa kolorowy patchwork w kostkę.

- Nie przypominam sobie, żebym cię specjalnie zmuszała do ich zarobienia, siostro. Ale dwadzieścia tysięcy to niezła suma za dwanaście godzin, o ile orientuję się w tutejszych ce­nach.

-1 owszem. Masz tę swoją nędzną satysfakcję. - Glos Mar­ty jest jadowity. - Może liczysz na to, że się obrażę? Powiem, że mam je

- w dupie? - W kpiącym glosie Iwony jest nadzieja, że oto ona zniży się do jej poziomu. Nie.

- gdzieś! Że mam je gdzieś! Aleja tego nie powiem. Po­proszę czek, zgodnie z umową.

Iwona podnosi się w kierunku szafki, w której szuflada się zacina, wyjmuje długopis i książeczkę czekową. Opiera się na łokciu.

- Proszę bardzo, siostro.

Marcie trzęsą się ze zdenerwowania ręce.

- Dziękuję bardzo. - Brzmi to tak obraźliwie, że Iwona kurczy się na łóżku.

- Przyjdziesz jeszcze do mnie na płatny dyżur, siostro?

Marta jest gotowa do wyjścia. Jej dyżur się skończył. Pró­buje upchnąć dywanik do torby, która jest duża i pełna, jak po podróży. Kilim na pewno nie wejdzie. Marta czuje, jak policz­ki zaczynają ją piec.

- Samo zło! Oto, czym jesteś! Duszę się w jednym pokoju

z tobą. - Marta już nie panuje nad swoją wściekłością. - Du­szę się, bo tak wielkie jest twoje pieprzone ego, nawet w ta­kiej chwili!

- A w jakiejże to chwili ono jest tak wielkie?

Zawsze ten sam kpiarski ton. Boże, trzeba nad sobą zapa­nować. Jeśli wyjmie się butelki i dywanik schowa na sam spód, to może się wszystko zmieści. Ale się nie mieści. Butelka po szampanie toczy się pod zlew. Marta podnosi się z kolan i od­wraca do Iwony. Ona nie ma prawa się śmiać! Trzeba jej to uświadomić.

- Bądź zadowolona, że masz forsę i możesz sobie kupować czyjąś obecność - mówi Marta. - Moją obecność! I opowia­dać te głupie sentymentalne historyjki, od których ma się zmienić świat. Ale on się od tego nie zmieni! Tylko za pienią­dze! Bo gdyby było inaczej, kazałabym ci się zamknąć po pierwszym zdaniu! To jest jedyna prawda o tobie, ot co! -Marta rozpędza się, jej słowa nabierają kształtu słów Iwony: -Moja siostra się zsikała teraz to bym jej powiedziała Moi rodzice umierali beze mnie Tak mi było ciężko ruszyć dupę i przyjechać do mamusi i tatusia! Taką ciężką dupę miałam, że nie mogłam przyjechać! A co mnie obchodzi pani życiorys! Trzeba było sobie zamówić księdza i spowiadać się! Cala para­fia robiłaby w majtki z radości za to! - Marta macha czekiem. -I kupić sobie rozgrzeszenie! Bo ja ci go nie dam! Ale wtedy nie byłoby tej przyjemności, prawda? - Głos Marty opada w profesjonalny ton grzecznej panny z okienka na poczcie. -A więc do widzenia i jeszcze raz serdecznie dziękuję za pie­niążki.

Bierze torbę do ręki i tuż przy drzwiach dogania ją zdanie, w którym nie ma prośby.

- Chciałabym, żebyś przyszła wieczorem.

Klamka już naciśnięta, drzwi już otwarte, ale Marta nie może tak odejść. Jeszcze raz odwraca się i jej słowa są o wiele za ostre.

- Ale ja nie chcę. Kupisz moje chcenie? Wymień cenę, to się będę zastanawiać! A na dzisiaj koniec przedstawienia!

Trzask drzwi i oto Iwona zostaje sama w separatce. Opada na ióżko - biała poduszka, jasne wtosy, zmęczona twarz. Przy­myka oczy. Drzwi otwierają się, w oczach Iwony pojawia się nadzieja, ale Marta podchodzi do zlewu, podnosi butelkę po szampanie i wychodzi, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.

Iwona chwilę leży wyciągnięta jak struna, a potem odwraca się w kierunku okna, naciąga na siebie kołdrę i zwija się w kłę­bek. Za oknem rozległy kasztan zakwita pierwszymi promie­niami słońca.

RANEK

Marta delikatnym ruchem dotyka ramienia Iwony. Biały fartuch, czepek, w dłoni termometr.

- Proszę. I chciałam przeprosić za tamto Jednak umowa to umowa. Nie miałam prawa się złościć, skoro się zgodziłam.

Iwona przeciera oczy, bierze termometr i wkłada go sobie pod pachę.

- Miałam nadzieje, że jesteśmy zaprzyjaźnione.

Marta uklepuje poduszkę, Iwona lekko podnosi się w łóżku.

- Przecież tak naprawdę wcale się nie znamy. - W głosie Marty pobrzmiewa smutek.

Iwona przeczesuje ręką włosy, Marta zgarnia kubek po wczorajszej kawie, trzeba będzie zwrócić uwagę kuchenkowej, żeby zabierała brudne naczynia.

Iwona przypatruje się krzątaninie Marty.

- Przyjechał Saranowicz?

- Nie, coś mu się przedłużyło - Pod palcami Marty i stru­mieniem wody puszcza w końcu ten ciemny pasek po kawie w kubku. Marta odstawia czysty kubek na szafkę koło łóżka.

- Coś? To musi być zadowolony

Marta jest zażenowana. Trzeba jeszcze prześcielić łóżko, potem nie będzie czasu. Przesuwa delikatnie Iwonę.

- Podnieś pupę Powoli, o tak, to minie Na razie tak jest, bo Lekarz mówi, że masz leżeć, możesz być osłabiona po ostatnich lekach, to takie częste pogorszenie związane ze zmianą na lepsze, takie przesilenie. Daj termometr - Wycią­ga rękę, ich dłonie znowu spotykają się na moment, dłoń Marty ucieka, Iwona niezgrabnie próbuje się podnieść. - Nie, nie wstawaj! - mówi Marta ostrzegawczo, i trzeba zaznaczyć jeszcze, jaka temperatura.

- Muszę do łazienki

- Mowy nie ma! - głos Marty jest zdecydowany.

- Proszę, siostro. Zawieź mnie do łazienki, nie chcę ba­senu.

Iwona prosi! Marcie robi się przykro. Musi się jakoś wytłu­maczyć. Iwonie nie wolno wstawać.

- Lekarz mnie zabije.

- Ale ja bardzo proszę

A więc jest jednak furtka. Glos Iwony nabiera cieplejszych tonów. Gdzie ona nauczyła się tak prosić?

Marta wychodzi i po chwili wózek jest przy łóżku. Iwona wolno się podnosi, a ona przytrzymuje ją, schyla się, kładzie jej nogę na czarnej gumie skrzydełek wózka.

- Najpierw tę, powolutku, nie, nie opieraj się tak o łóżko, oprzyj się o mnie, nie bój się, będzie ci łatwiej Dobrze, teraz

te nogę, o tak, a potem Odpocznij chwile Potem dobrze, drugą. Gdybyś miała trzecią, to teraz byłaby trzecia, ale nie mamy trzeciej nogi. Wspaniale. Potóż tutaj, na tym, zimna ta podłoga, nie, nie pomagaj mi

Iwona wspiera się na niej całym ciężarem.

- Do facetów też tak mówisz?

- Coś ty? - Marta jest oburzona.

- Myślisz, że w szpitalu im nie staje?

- Staje, staje. - Powiedziała, zanim pomyślała. Jaki wstyd! Ale Iwona uśmiecha się łobuzerskim uśmiechem, w jej oczach migają iskierki.

- Opowiadaj! Opowiadaj!

Teraz trzeba z wenflonu wyjąć kroplówkę. Kiedyś zapo­mniała i pociągnęła pacjentkę razem ze stojakiem do kro­plówki. Marta delikatnie usuwa plastikową rurkę.

- Raz stanął. To znaczy jednemu stanął. Ale to było daw­no, jeszcze na praktykach. Doktor nas wziął na cewnikowanie, mnie i Gośkę. No i cewnikowałyśmy jakiegoś staruszka Ze czterdzieści lat miał

- Nie mów! To mężczyźni żyją tak długo? - Iwona jest roz­bawiona.

- No wiesz, nie zapominaj, że ja miałam wtedy dwadzie­ścia

-No i?

- No i wkładamy z Gośką rękawiczki. Ten jego penis

- Kutas - prostuje Iwona.

- tak leży bezwładnie. - Marta nie zamierza zwracać uwagi na te prowokacje. - Malutkie toto, to biorę w dwa pal­ce, policzki mnie palą, facet też czerwony jak burak, rurkę Gośka trzyma, a tu z takiego beleco robi się

- Kutas! - radośnie krzyczy Iwona.

-1 to jaki! Puściłam go, a facet baka „przepraszam, siostro, przepraszam'

- A za co? Głupek, gdyby nic, to rozumiem Nie miał się

czego wstydzić.

Udało się. Marta nie lubi przełączać kroplówki w trakcie działania.

- No, nie miał. Lekarz udaje, że nie widział, a widzę, że du­si się ze śmiechu, aten

- kutas!

- kurczy się. No to znowu biorę delikatnie, a to rośnie! Jak słowo daję, nigdy potem mi się to nie zdarzyło!

- Współczuję. - Iwona jest szybka jak karabin maszynowy.

- No wiesz, nigdy tak Oj, nie chodzi mi o normalne życie!

- Może zacznij używać poza szpitalem rękawiczek! - Iwo­na poprawia się na wózku. Jest blada, niebieskie oczy bez ma­kijażu patrzą tak niewinnie. Podnosi rękę do góry i zarzuca sobie włosy na plecy, przekrzywia zabawnie głowę i naśladuje falsetem domniemany ton głosu: - O Boże, i co ja mam z tym zrobić, ty babonie jeden, ty, fe!

Marta nie może się nie roześmiać.

- Słuchaj, prawdę powiedziawszy, to był zdrowy czterdzie­stolatek. - Iwona robi się poważna.

- Chory, on był chory - prostuje Marta i wypycha wózek z sali.

POŁUDNIE

Marta przytrzymuje kolanem drzwi. Musi bardzo uważać, wózek jest szeroki, a drzwi stanowczo za wąskie. Wpycha wó­zek do separatki. Iwona cierpliwie czeka, aż Marta poprawi

pościel, strzepnie prześcieradło, dostawi wózek do łóżka i po­może jej się przemieścić. To już nie jest takie proste. Marta musi mocno stanąć na ziemi, a potem pomalutku podnieść Iwonę. Musi uważać na swój kręgosłup - lekarz powiedział, że to choroba zawodowa pielęgniarek. Choć Iwona jest z każ­dym dniem lżejsza, Marcie sprawia coraz większą trudność podnoszenie jej.

Udało się. Iwona leży, oddycha ciężko, Marta przykrywa ją kołdrą.

- Kurczak! Zjadłabym kurczaka! - Iwona przymyka oczy.

- W kraju, gdzie tak drastycznie spada przyrost naturalny, chcesz jeść ptaki?

- Kurczaka, powiedziałam! Nie bociana! Choć nie zostało udowodnione, że to bociany.

- To zupełnie inne ptaki A nawet na pewno! - podejmu­je temat Marta.

- Nie poznaję cię, siostro! - Iwona nie może powstrzymać się od śmiechu. Ale Marta wcale nie jest wesoła.

- No cóż, głodnemu chleb na myśli - przerywa w pół słowa. Wie, że za dużo powiedziała.

- O ile się orientuję, masz męża.

Teraz trzeba się zdecydować i Marta decyduje się. Siada na łóżku Iwony, Iwona się przesuwa, robi jej miejsce. Marta po­ważnieje.

- Ale coś ostatnio nie za dobrze się między nami układa. -Reflektuje się. - To znaczy w ogóle dobrze Tylko

- Pamiętam Byłam mężatką - Głos Iwony jest ciepły.

- No i co? - Marta postanawia słuchać. Zawsze to łatwiej­sze, niż mówić.

- Fajnie to się dopiero rozwodziliśmy.

- Dlaczego?

- Dlaczego co?

- Dlaczego się rozwiedliście?

-Oj, czy ja wiem. Bo dlaczego nie ugotowałaś rybnej? Dla­czego rybna? Dlaczego ta długa spódnica? Pokaż nogi. Dla­czego taka krótka spódnica, przecież pokazujesz nogi! Na spacerek, raz dwa, raz dwa. Dlaczego mam z tobą chodzić na spacery, idź sama. I tak dalej.

Marta sięga na szafkę Iwony. Otwiera karton soku poma­rańczowego i nalewa do kubka bez śladów kawy.

- Eeee - mruczy cicho, patrzy na kubek - chcesz trochę?

- Nieee. Dopiero na rozwodzie porozumieliśmy się. Choć nie całkowicie. Sędzina nas prosi na salę, Piotr drepcze za mną. Siada przy mnie. Sędzina mówi, miejsce pana jest po przeciwnej stronie, to przemieszcza się, ale znacząco mnie do­tyka, tak wiesz, dodaje mi otuchy szarpie za rękę. Sędzia py­ta, od jakiego czasu nie żyje pan z żoną. No, chyba ze cztery lata - mówi Piotr. Ale przecież państwo jesteście trzy lata po ślubie. A to przepraszam, to prawie trzy, poprawia się. A po orzeczeniu rozwodu taki speszony podchodzi i pyta, czy przyj­mę od niego prezent.

- Prezent?

- Wyobraź sobie! Akurat skończył książkę i dostał gratisy. „Siedemnaście wypróbowanych sposobów na trwały związek!' - Kiedy Iwona się śmieje, wygląda prawie jakby była zdrowa.

Marta krztusi się ze śmiechu.

- Przys przys przys przys przy sędzinie ci to dał? -Marcie udaje się skończyć zdanie, ale parska przy tym głośno i zaraźliwie.

- To nie był rozwód! To było rozwiązanie adopcji! - oświad­cza Iwona między wybuchami śmiechu. - Opowiem ci jeszcze coś wesołego. - Prostuje się. - Był u mnie lekarz. Dwa dni po

operacji! Od razu mu powiedziałam kawał, wiesz, ten o Chry­stusie. Idzie z uczniami, a tam człowiek jęczy, w bólach się wije.

- Ale brzydki kawat! - Marta nie chce słuchać bluźnierstw.

- No i Chrystus - Iwona patrzy na Martę uważnie - powie­dział „jesteś zdrów', jęczący się zerwał i pobiegł. Uczniowie zachwyceni, ale następnego dnia ten sam człowiek leży i jęczy, sytuacja się powtarza, człowiek się podnosi, lecz po czwartym razie Chrystus się nawet nie zatrzymuje i uczniowie pytają dlaczego, a On macha ręką i mówi „jemu już nic nie pomoże, on ma raka!'. - Iwona wybucha śmiechem. - Nie podoba ci się? Lekarzowi też się nie podobał.

- Jakoś mnie to nie bawi. - Marta podnosi się z łóżka, my­je kuhek po soku pomarańczowym, wraca przed lustro i przy­gląda się swojej twarzy. Iwona już się nie śmieje.

- No dobrze, mów, co tam z mężem. - Iwona przerywa milczenie.

- No właśnie o to chodzi, że nic. Nawet nie mamy czasu porozmawiać. Jakoś tak się zrobiło że jakoś nam trudno Czyja wiem

- Zaskocz go czymś.

- Zaskoczyć?

- No tak. Na przykład rozpuść włosy. - Iwona z wysiłkiem podnosi się na łokciu.

- Nie zauważy.

- Jak nie zauważy, to go zabijesz.

Marta patrzy na siebie w lustrze. Blada, nie umalowana twarz, wysokie czoto, oczy piwne, usta nawet ładnie wykrojo­ne, ale jakoś tak

- Włosy - powtarza bezwiednie.

- Chodź tu, daj grzebień. - Iwona klepie ręką materac. -Jest w szafce na dole. - Marta posłusznie podchodzi i siada na

łóżku, Iwona również siada i nachyla się ku Marcie, przecze­suje jej włosy. Niepotrzebna gumka leży obok. - No, właśnie tak. Zobacz, zupełnie inaczej wyglądasz. Musi cię zapytać, co się stało, a ty i tak od słowa do słowa. Podmaluj się. Cho­dzisz zawsze taka wyblakła.

- Będę z siebie robiła idiotkę! - Marta nigdy się nie malo­wała i teraz ma zacząć? Przed czterdziestką?

- Głupia! Nie idiotkę, tylko atrakcyjną kobietę, której za­leży na mężu.

- On pomyśli, że to nie dla niego.

- To mu wytłumaczysz. Zaskoczenie. Tego mężczyzna się boi. Daj mi kosmetyczkę.

- Ale ja nie chce, żeby on się bał! - Marta schyla się jednak do szafki. Iwona jest ożywiona, oczy jej błyszczą. Wyjmuje i tusz, i róż, i podkład, i coś jeszcze, czego nazwy Marta nie zna.

- Chodzi o to, żeby cię zauważył. Przymknij oczy. - Iwona smaruje twarz Marty, Marta poddaje się temu bez protestu. Miękki dotyk gąbki i grubego pędzla jest przyjemny. - Jesz­cze oczy.

Iwona jest zadowolona z efektu swojej pracy, podaje jej maleńkie lusterko.

- Zupełnie inaczej wyglądasz. I zrób mu jakiś prezent. Tak sobie.

- Ja jemu? Bez okazji? - Marta przygląda się sobie z mie­szanymi uczuciami. No, owszem, inaczej wygląda, ale jakoś tak obco.

- Oczywiście, że bez. - Iwona jest z siebie dumna. - Świet­nie wyglądasz.

- Jaki? - Marta odkłada lusterko.

- A ja wiem? Może krawat?

- No. Bardzo oryginalne.

- Much?! Tak, muchę. - Iwona zakrywa się kołdrą. - Ale wiesz co? Nie normalną, tylko jaką może tak hiszpańską! Śliczna!

- Muchę?

- No. To świetny prezent, niech się przekręcę, jeśli to nie będzie oryginalny prezent. - Iwona patrzy na Martę, dumna ze swojego pomysłu.

- A gdzie ja dostanę akurat hiszpańską?

- Gdzie? U Calvina Kleina na pewno. Zobaczysz. Będzie zaskoczony. A jak będzie zaskoczony, to rozumiesz Rutyna niszczy. Element zaskoczenia jest po prostu jak z poradnika

A jeśli Iwona ma rację?

- Eeee Hiszpańską? - Marta się krzywi, ale już w niej coś kiełkuje, może tak zrobi, na pewno tak zrobi.

-Koniecznie, koniecznie! Wiesz, hiszpańska jest ma­giczna. Taki przesąd,.. Zobaczysz, przysięgam! Zrobisz to? Zrób nareszcie coś coś innego! Zobacz, jak pięknie wyglą­dasz!

Marta jeszcze raz podchodzi do umywalki. Teraz widzi w lustrze dość atrakcyjną szatynkę, z dużymi oczami i pomalo­wanymi ustami. Rozpuszczone włosy opierają się na ramio­nach. Tak pielęgniarka nie może wyglądać. Marta sięga po gumkę i związuje włosy z tyłu. Ściera szminkę. Ale z lustra na­dal patrzy na nią obca i - ach - atrakcyjna kobieta. Pójdzie do tego Kleina jeszcze dzisiaj.

-Wygodnie ci? Nie potrzebujesz niczego? - mówi do Iwony.

- Nie. Mówię ci, leć, nie zastanawiaj się, raz się nie zasta­nawiaj, zrób głupstwo, głupstwa są bardzo pożyteczne -Iwona ma wypieki na twarzy.

- Dobra, to do jutra. - Marta już jest przy drzwiach.

- Do jutra - mówi do siebie Iwona. - Mam nadzieję, że nie

przesadziłam.

POPOŁUDNIE

Marta wpada do sali i w pierwszym momencie nawet nie zauważa, że separatka jest pusta. Stawia koło łóżka wypchaną foliową torbę i odgarnia kołdrę.

- Tutaj jestem! - głos Iwony jest cichy, płynie od drzwi, zza jej pleców. - A kuku!

Marta podbiega do Iwony.

- Dlaczego wstajesz? - Przenosi niemal Iwonę na łóżko, ale jest zła. - Na co ty mnie naraziłaś, idiotko!

- Podziałało? - Iwona jest bystra.

- Jesteś wstrętna! Po prostu brak mi słów.

Marta,wyjmuje z foliowej torby różową pościel w niebie­skie kwiaty i fachowymi ruchami szybko przerzuca koc i po­duszkę. Podnosi nogi Iwony - są cienkie jak patyki - i delikat­nie je przykrywa.

- Opowiadaj, opowiadaj. Ciekawie się zaczyna. -Ty idiotko!

- Ja idiotko? - Iwona nie jest obrażona, śmieje się.

-Ja, idiotko, idiotka taka sama! Co mnie podkusiło, żeby tak się mucha, mucha hiszpańska!

- Nie wiedziałaś, co to jest? Naprawdę?

- A skąd do cholery miałam wiedzieć? - Marta jest zta. Rzuca białą pościel ze szpitalnym druczkiem koło drzwi. Po­tem wytłumaczy lekarzowi, że to w końcu separatka, więc niech chora ma, co chce.

- To nawet dzieci wiedzą - śmieje się Iwona.

-Nie śmiej się! Wchodzę do sklepu, oglądam cholerne muchy, aksamitne, w kratę, czarne, bordowe, no i pytam, czy mają hiszpańskie, bo podobno są magiczne. - Marta uważa, że domowa serwetka też nie zaszkodzi. - No, bardzo śmiesz­ne, bardzo. Im też było wesoło. Uraczyli mnie paroma eufe­mizmami na temat porno shopów! Pokładali się ze śmiechu, jak wyszłam! Widziałam przez szybę!

- A małżonek?

- Zapytał, co się stało. Ale wiesz Byłam taka zła, że wszystko mu opowiedziałam. Pierwszy raz mnie słuchał od wiciu miesięcy. Chyba nawet Ma taką zmęczoną twarz, tak ciężko pracuje. Podobały mu się moje włosy

Iwona patrzy na Martę. Naprawdę jest jej lepiej w rozpusz­czonych.

- Ale woli, jak nie jestem tak wymalowana. Zmizerniał ostatnio. Nie zauważyłam

- Siadaj tutaj, koło mnie. - Iwona ma proszące oczy i Mar­ta siada. - Element zaskoczenia zrobił swoje.

- Nie powinnaś mnie była tak podpuścić, bo Ale pogada­liśmy. Pierwszy raz nie o szpitalu. Powiedziałam mu zresztą, że pomysł z muchą nie był mój.

- No i dobrze.

- Aż się popłakałam. Bo wiesz, kurczę, on nie rozumie, że ja też potrzebuję czułości i w ogóle - Marta nie chciała się rozkleić, ale już jest za późno.

- Każdy potrzebuje - mówi cicho Iwona.

- No, masz większe doświadczenie. - Tym razem Marta chce robić przykrości Iwonie.

-Mam.

- Ale jesteś sama - wzdycha Marta.

- Ano tak.

- Z wyboru. Czasem to ci zazdroszczę. Robisz, co chcesz. Z nikim nie musisz się liczyć. Małżeństwo, romanse. Ciekawe życie Twoje obrazy są kupowane w całej Europie! A ja? Je­den mężczyzna i to - Robi ręką koło i w tym kole znajduje się tylko szpitalne łóżko.

Zapada milczenie, które przerywa Iwona.

- Co ty za głupstwa mówisz?

- Sama już nie wiem. Muszę iść, czekają na mnie. - Marta się podnosi, przecież jest na dyżurze, nie może stale siedzieć tutaj.

- Przyjdziesz potem?

Marta otwiera drzwi i od tych otwartych drzwi uśmiecha się do Iwony.

- Tak, oczywiście.

WIECZÓR

f

Światło z korytarza wślizguje się do sali podłużną smugą. Marta maca ręką ścianę w poszukiwaniu kontaktu, rezygnuje, podchodzi do łóżka, zapala małą lampkę. Nachyla się nad Iwoną. Ciemne cienie pod oczami i jasne rzęsy.

- Halo! - mówi cicho.

Iwona otwiera oczy i mówi tak samo cicho:

- Nie spalam. Możesz zapalić górne.

Marta cofa się do drzwi i jarzeniówka zalewa pokój jasnością.

- O matko, jaki tu burdel. Będę musiała opierdolić salową.

- Jak ty mówisz, Marta!

- Daj spokój. Nikogo tu dziś nie było, czy co? - Marta nie zwraca uwagi na Iwonę.

- Nie sprzątaj, proszę. Usiądź tu, koło mnie. - Iwona mówi cicho, zanim sens stów dociera do Marty, już zgarnia naczynia od obiadu. Kładzie je w zlewie, a potem ściąga czepek i pod­chodzi do Iwony. Przystawia krzesło do łóżka.

- Jestem. Co słychać?

Iwona ma zamknięte oczy. Mówi z wysiłkiem, nie spraw­dza, czy Marta jej słucha.

- Wózek ten co rozwozi posiłki ma taki charaktery­styczny dźwięk I kroki Wiesz, odróżniani kroki Basi i Joli wiem, która ma dyżur Właściwie nic mnie poza tym nie ob­chodzi Może ci się to wyda śmieszne, ale teraz nie zoba­czysz, bo jest ciemno Tam jest taka nisza, za oknem, widzę ją stąd Gołębie Ta gołębica przed srokami tych jaj pilnuje Aon, znaczy jej mąż, przylatuje do niej i tak ją dzióbkiem ca­łuje.

- Karmi - poprawia Marta.

- Może też i karmi. Potem przylatują sroki i drą się. Ona się niepokoi Teraz to ja codziennie czuwam najważniejsze, czy one dopilnują tych jej śmieszne, nie? - Iwona otwiera oczy, niebieskie w piwnych.

- Nie - Marta mówi nie, ale to nawet nie zaprzeczenie.

- Wiem, że to głupie.

Marta nie wie, co odpowiedzieć. Jest niespokojna, za chwi­lę odezwie się brzuch.

- Potrzeba ci czegoś?

- Nie. - Iwona odwraca wzrok.

- Może chcesz pić? -Nie!

- Może przyniosę ci telewizor? -Nie.

Marta nie wie, co powiedzieć.

- Naprawdę ci nic nie trzeba? -Nic.

Marta podnosi się, białym rękawem przeciera blat szafki. Nie wie, co robić.

- Może już pójdę? - pyta nieśmiało. Może Iwona nie chce jej obecności.

A więc tak. Milczenie.

- Zostań jeszcze proszę - szept tak cichy, że Marta nie wie, czy się nie przesłyszała.

Siada naprzeciw Iwony, zdejmuje buty. Nogi ma spuchnię­te w kostkach. Iwona przygląda jej się uważnie. Marta masuje stopy. Widzi wzrok leżącej i natychmiast niepokój w brzuchu powraca.

- Jestem po dublecie wiesz, co to znaczy? Podwójny dy­żur, od szesnastu godzin na nogach. Popatrz!

Będzie milczała?

- Ciężki miałaś dyżur?

Marta zdziwiona podnosi wzrok, widzi zmęczone oczy Iwony. Ona naprawdę chce wiedzieć.

- Nie ma lekkich dyżurów, wierz mi.

- Słyszałam ten cholerny wózek, od trupów. Umarł ktoś?

- Tak. - Marta nie chce rozmawiać o śmierci. -Kto?

-Nie dręcz mnie, proszę. Piękna osiemnastoletnia dziew­czyna. Kiedyś. A dziś osiemdziesięcioletnia staruszka. Lepiej, Wtedy lżej, prawda? Ale to nieprawda. Za każdym razem jest tak samo. Nigdy się nie przyzwyczaję Nigdy Cały czas czeka­ła, że córka przyjdzie Nie przyszła Na karcie jak byk stało, że przywieźli ją z domu starców Ale do końca udawałam, że wierzę w tę córkę Pozwól mi odejść, jestem taka zmęczona

- Byłaś przy niej, jak umierała?

- Nie mówrny o tym. Posiedzę z tobą chwilę i pójdę. Zapo­mniałam, jak mój dom wygląda. Nie powinnam brać dwóch dyżurów z rzędu Potrzebujesz czegoś?

Iwona sięga po grzebień. Rzadkie włosy, trzycentymetro-

we odrosty. Przeczesuje je z trudem.

- Przepraszam, nie pomyślałam.,. To dlatego, że jesteś sta­ła jak wzorzec metra czy coś takiego Wydajesz mi się taka Zupełnie o tym nie pomyślałam Idź już, oczywiście, że idź Jak wyglądam?

- Dobrze. - Marta nie słyszy w swoim glosie kłamstwa, ale wie, że Iwona je słyszy. - Znowu tak nie chwytaj mnie za sło­wa - Prostuje ramiona, jakby zrzucając z siebie ciężar. - Bez przesady. Mogę jeszcze chwilkę posiedzieć.

- Nie, idź, bardzo proszę, idź już. Zajrzysz do mnie jutro, prawda? Na chwilkę, proszę, jeśli będziesz mogła

Marta podnosi się, nachyla nad Iwoną, catuje ją w poli­czek.

- Oczywiście, śpij. Miałaś dzisiaj zastrzyk?

- Nie. Mam jeszcze poczwórniaka z południa. Odłożyłam na potem. Będę spać. obiecuję, no idź już, idź.

PÓŹNE POPOŁUDNIE

Iwona nie chce zapalać światła. I tak nie może czytać. Ktoś delikatnie puka do drzwi. To Marta - Iwona uśmiecha się. Wygładza obok siebie pościel. Dzisiaj w niebiesko-fioletowe pasy. Żeby pasowały do dywanika przed łóżkiem.

Drzwi uchylają się i staje w nich Tomasz. Przed sobą trzy­ma niezgrabnie bukiecik wątłych gerberów.

- Iwona? - Tomasz ma miękki głęboki głos.

Chwila paniki. Opanować się szybko, zanim on podejdzie bliżej. Przepchnąć ucisk z gardła niżej. Żeby móc chociaż wy­krztusić słowo. Żeby się nie zorientował. Potem to z brzucha samo przejdzie.

- To ja. - Iwona się uśmiecha. - Nie poznałeś mnie? Tak źle wyglądam?

Szkoda, że nikt jej nie uprzedził, może by się podmalo-wała.

- Wyglądasz ślicznie. Mogę? Liczyłem, że nie będzie Marty

- Pewno już jest w domu. Nie stój w drzwiach. Wejdź.

A więc chce z nią porozmawiać. Podchodzi. Przysuwa so­bie krzesło.

- Jak się czujesz?

Glos ma niezwykły, spokojny, pewny. Kłamać? Nie kłamać? Wie? Niech wie.

- Umieram - mówi Iwona i znów się uśmiecha. - A co u ciebie?

Oczy Tomka tak blisko. Zmarszczki. I ta powaga w oczach.

- Chciałem się z tobą zobaczyć

- To miło.

Będą tak milczeć? Nie będą milczeć.

- Chciałem cię prosić

- Chciałam cię o coś prosić

Razem to powiedzieli, w jednym momencie, i razem prze­rwali. Patrzą sobie teraz w oczy, uśmiechają się niepewnie.

- Ty pierwszy - mówi Iwona.

- Chciałem, żebyś mi wybaczyła. Tomek jest odważny.

- Masz to u mnie jak w banku. - Ucisk sobie przeszedł ni­żej, nie przeszkadza, nie widać go przecież, można mówić tym lekkim tonem, nie ma sprawy.

L

- To ważne dla mnie. Nie chciałem

- Niestety pamiętam. Ale to już bez znaczenia. Czego on chce?

- Może dla ciebie, ale dla mnie Iwona nie może sobie na to pozwolić.

- Daj spokój.

- Właściwie chciałem ci podziękować Nie ułatwi mu sprawy.

- A za cóż to?

- Że Marta się nie dowiedziała.

- Nie chwal dnia przed zachodem słońca.

- Żartujesz? Tomek się wystraszył?

- Żartuję, żartuję - Iwona kręci glową.

- Bałem się, jak przyjechałaś. Jesteście teraz

- jak siostry? - Trzeba wchodzić mu w słowa, wtedy roz­mowa przebiegnie tak, jak ona sobie życzy.

- Można tak powiedzieć. Właściwie chciałem cię prosić, żebyś jej nie mówiła

Czy on z niej kpi?

- O czym? Tomku, kochanie? O jednej zwariowanej nocy na styropianie? Zachowujesz się doprawdy jak kobieta.

- Nie powinienem był wtedy Tomek nie chce żartować. Jego sprawa.

- Owszem, nie powinieneś.

- Już byłem z Martą. Jakby o tym nie wiedziała!

- Od kiedy wróciłaś, nie mogę

- Wtedy mogłeś. - Iwona nie może sobie podarować odro­biny kąśliwości. Lekkości. Żeby nie było jej tak ciężko.

- Nie kpij.

Zna ją. Więc będzie szczera.

- Po co mnie o to prosisz? Nie bój się, nie zniszczę twojego świetlanego małżeństwa.

- Nie chodzi o nas. Damy sobie rade.

O nas. Czyli o niego i o nią, tamtą, Martę. O nas.

- Więc o co chodzi? - Iwona czuje chłód. Jest zmęczona.

- O ciebie. O mnie.

- Słucham?

- Chciałem cię przeprosić.

Znowu! Ten ton! Mój Boże. Niech on już sobie idzie. Albo nie.

- Teraz dopiero mnie wkurzyłeś. Nie odgrywaj roli skru­szonego małżonka. Ja umieram. Nie zasługuję na coś tak plu­gawego Zrobiłeś to tak dobrze prawie dwadzieścia lat temu, że możesz sobie podarować powtórkę.

Zraniła go. A zaraz go zrani jeszcze bardziej.

- Nie przyszedłem tu po to, żeby cię obrażać. Iwonko, ja Iwona podnosi się na łokciu. Jej oczy ciemnieją. Teraz ją

wkurzył.

- Nie masz prawa mnie oceniać ani rozgrzeszać.

- Iwonko, przyszedłem cię po prostu zobaczyć. Podzięko­wać ci. Zawsze byłaś ważna dla Marty Dla nas.

Ciężkie milczenie kładzie się na łóżku. Iwona mruży oczy. Za dużo światła? Przecież jest prawie ciemno A potem na­gle podpiera się, nie może tak rozmawiać, z dołu do góry. Mu­si go mieć przed oczyma. Nie będzie żartować. Nie.

- A nie pomyślałeś, że nie zgrzeszyłam, śpiąc z tobą? - Sło­wa nie powinny być tak ostre, powinny być okrągłe. - Wpadło ci do głowy, że mogłam kochać cię całym sercem i że ta noc była dla mnie

- Kochałem już Martę. - Tomasz mówi to z bólem.

- Jednak nie na tyle mocno, żeby móc się oprzeć moim wdziękom.

Może i nie chciała być tak bardzo sarkastyczna, ale tak wy­szło.

- Nie trywializuj, błagam. Teraz dopiero się zdenerwowała.

- Słyszysz, co mówię? Trudno ci to przyjąć do wiadomości? To takie niewygodne, prawda? I co teraz, Tomeczku?

- Nie wiem, co powiedzieć. Prawie go nie usłyszała. Prawie. -Nic. Wynoś się.

Tomek się podnosi, patrzy na nią, oczy ma takie jak kiedyś. Jak mogła nie zauważyć tego cholernego smutku? Wyjdzie bez słowa, bo co tu można powiedzieć? Nic.

Iwona zaciska zęby. Ucisk przechodzi z gardła do brzucha. Żeby tylko nie zaczęło burczeć. Niepokój już wziął ją we wła­danie. On pójdzie. Już jest przy drzwiach. Plecy ma nieco bar­dziej przygarbione niż wtedy, kiedy odchodził, dwadzieścia lat temu. Ale się odwraca, napotyka jej przestraszony wzrok, nie zdążyła nic z nim zrobić. Wraca, siada, przysuwa krzesło, za blisko, iwona przymyka oczy i słucha głosu, który niegdyś ko­chała.

- Wiedziałem, że mnie kochałaś. I dlatego przyszedłem cię przeprosić. Bo ja kochałem Martę. To nie ty byłaś nieuczciwa, tylko ja. Ciąży mi to. Mogę nie mieć okazji porozmawiać z to­bą. Nie przerywaj mi, błagam. Może to trudniejsze, niż myśla­łem. Wiedziałem, że ty myślałaś, że czujesz, że mnie kochasz, ale Żałuje

I wtedy Iwona mu przerywa:

- Ty durniu! Żaden facet nie ma na tyle uzwojonego móz-

gu, żeby po tylu latach żałować czegokolwiek. Że myślałam, że czuję? Ja nie myślałam, ja czułam!

- Tym bardziej mi przykro. - Glos mu lekko drży.

- Dziękuję. Myślałeś, że to wystarczy? - Iwona uspoka­ja się.

- Chciałem po prostu to powiedzieć.

- No, to już powiedziałeś.

Po co on siedzi? Już po wszystkim. To wcale nie było takie straszne.

- Iwona?

Śmieszna ta pościel. Wcale nie jest twarzowa, a ona w tym świetle pewnie wygląda jak trup. Ale pasuje do dywanika przed łóżkiem. Takie bazgroły. Esy-floresy. Iwona podnosi głowę.

-Tak?

- Naprawdę przepraszam. I naprawdę chciałem ci podzię­kować. Za wszystko, za te wszystkie lata. Za pomoc. Nawet za tę hiszpańską muchę. Chciałem cię tylko zobaczyć.

- No to zobaczyłeś. - Jej głos sztywnieje wbrew czemuś miękkiemu w środku brzucha.

- Tak. Trzymaj się.

Wyjdzie. Już teraz wyjdzie. Więc: -Trzymaj się. -Tak.

I wtedy to miękkie ze środka wydostaje się. Brzmi rozpacz­liwie.

- Dlaczego? Dlaczego nie ja? Dlaczego ona?

O Boże, dlaczego o to zapytała? Iwona zamyka oczy. Nie, niech nie odpowiada. Ale on odpowiada. -Bo ją kocham.

Teraz decyzja należy do niej.

- Dziękuję ci - mówi cicho.

- Nie rozumiem

On patrzy na nią i nie rozumie. Co tu jest do rozumienia?

- Dziękuję ci bo mogłeś powiedzieć tyle innych niepraw­dziwych rzeczy. Więc dziękuję ci, choć nie było mi łatwo

Tomek i te jego spojrzenia. Takie jak dwadzieścia lat temu. Teraz pójdzie.

- Możesz zostać jeszcze chwilę? - Iwona chce go zatrzymać.

- Z przyjemnością. - Tomasz uśmiecha się nieśmiało. - Je­śli to nie sprawi ci przykrości.

- Z przyjemnością nie sprawi mi to przykrości. - Iwona podnosi rękę do włosów. Ma odrosły, włosy straciły blask, wiąże je z tyłu, mniej widać, w jakim są stanie. - Fatalnie wy­glądam, prawda?

- Nieprawda. - I tak wygląda, jakby to, co mówił, mówił szczerze. - Iwonka?

-No?

- To dla mnie ważne spotkanie. Cieszę się, że w końcu mo­żemy tak pogadać.

-Jak?

- Od serca.

Od serca? To przecież nie jest od serca, co on sobie myśli. Nic nie zrozumiał? Iwona znowu czuje ciężar w brzuchu, taki zły ciężar, ciężar, który już przeszkadza. Co właściwie ma do stracenia? Nic. Teraz. Powie mu. Niech go zaboli, tak jak ją bolało.

- Od serca? Wiesz, że wyjechałam przez ciebie?

- Przeze mnie?

On jest naprawdę zdziwiony.

- Tak. I kiedy, kiedy rano no wiesz

- Pamiętam aż za dobrze

- Więc przez ciebie Dopiero potem okazało się, że je­stem - Iwona robi przerwę, nabiera powietrza w płuca, podej­muje jeszcze raz decyzje - że jestem w ciąży. - Patrzy na To­masza, ale Tomasz już na nią nie patrzy. - Tomek? Czy ty mnie słyszysz?

-Tak.

- Byłam w ciąży. Z tobą. - Już nie można się wycofać.

- Ze mną?

W głosie Tomka nie ma zdziwienia, jest tylko niedowierza­nie.

- Z tobą - potwierdza mocnym głosem Iwona.

- Iwonka proszę cię Po co? Głos ma łagodny, napominający,

- Nie żałujesz? - Iwona czeka, aż on no właśnie, co on?

- Nie wiem. Nie wierzę. Powiedziałabyś mi.

- Miałam przefaksować ci moją ciążę? -Daj spokój.

Jest smutny. Więc Iwona podejmuje ostatnią próbę. -Jak możesz

- Słuchaj - Tomek przerywa jej gwałtownie. - To było niepotrzebne, to było niepotrzebne My nie mamy dzieci

Jakby nie wiedziała!

- Przecież wiem! I to nie mogła być jej decyzja! Czy to by­ła twoja decyzja, czy to ty zmusiłeś Martę

- Do niczego nigdy jej nie zmuszałem.

- Ale nie macie dzieci! - Iwona chce teraz wiedzieć wszyst­ko. - Marta mi napisała, że podjęliście taką decyzję!

W oczach Tomka znowu to naiwne zdumienie.

- Tak ci napisała?

- Boże, czy ty mnie w ogóle słuchasz? Nic nie zrobi na to-

bie wrażenia? Czy mam współczuć Marcie, zamiast jej zazdro­ścić?

Milczy. Tomek milczy. A potem przerywa milczenie, ale nie tak, jakby ona tego chciała.

- A może nam jest ciężko, że nie mamy dzieci, nie pomy­ślałaś o tym?

- Czy wam jest ciężko, że nie macie dzieci? Czy byłbyś szczęśliwy, mając NASZE dziecko?

On jej w ogóle nie słucha. Mówi do siebie, w każdym razie bardziej do siebie niż do niej.

- Na początku było ciężko. Marcie było ciężko, aleja

- To ty zdecydowałeś? - Iwona jest zaskoczona. - Nic nie mów! To twoja decyzja?

- Niewiele wiesz - mówi Tomasz. Ale Iwona musi wiedzieć.

-Dlaczego postanowiliście nie mieć dzieci? Tomek! Mó­wię do ciebie! Już mogę o wszystko pytać, już przekroczyłam wszystkie granice, już nic mi nie będzie policzone na zło albo na dobro, Tomek, ale muszę to wiedzieć. Ty czy ona?

Patrzy na niego i mogłoby jej się zrobić go żal, gdyby nie to, że jeśli to jego decyzja

- Ale to nie ona, Iwonko, to nie ona zdecydowała.

- Jak mogłeś? - Iwona nie panuje nad sobą. Jest jeszcze gorzej, jest najgorzej. - Jak mogłeś ją do tego zmusić? Ona za­wsze była bardziej delikatna, wiedziałeś, że podporządkuje się we wszystkim, jak mogłeś?

Tomek patrzy na nią z niedowierzaniem.

- Iwona! To nie ona ja jej nie zmuszałem Ona zdecydo­wała, że ze mną zostanie mimo

Iwona opada na poduszkę. Wszystko jasne.

- Wiedziałam! Wiedziałam, że musiałeś ją zmusić do takiej

decyzji. Ona tak bardzo chciała mieć dzieci. Tak nie wolno, macie jeszcze czas. Życie jest takie krótkie

Tomasz podnosi się i podchodzi do okna. Niewiele zoba­czy, jest ciemno. I spod tego okna odzywa się łagodnie:

- Nie naprawiaj naszego życia. Niewiele wiesz. To była jej decyzja. Że zostanie ze mną. Że nie opuści mnie aż do śmierci. Że chociaż cierpię na chroniczne Jednym słowem moje plem­niki są martwe i były martwe zawsze, ona mnie nie opuści

Iwona nie rozumie, jeszcze nie rozumie, boi się, że nigdy nie będzie rozumiała.

- To ja nie mogę mieć dzieci - powtarza Tomasz.

To nie był dobry pomysł z tą ciążą. Teraz jej głupio, dzieje się coś ważniejszego. Tylko co?

- Dlaczego ja nic nie wiem? Dlaczego ja nic o niej nie wiem? - Iwona mówi to z bólem. Tomasz odwraca się od okna.

- Usłyszałaś, co ja mówię? Cierpię na chroniczne zapale­nie

- Biedna, biedna Marta - szepcze Iwona i ma ochotę się rozpłakać, choć tego nie zrobi.

- Więc skłamałaś. Po co? Ja i tak Mnie i tak było ciężko Ałe cieszę się, że wróciłaś

Iwona jest myślami gdzie indziej. To nie on jest ważny.

- Przepraszam cię, Tomek, przepraszam - mówi niedbale. - Chciałam cię zezłościć. Przepraszam.

Tomasz pochyla się nad nią. Jej niebieskie i jego ciemne oczy patrzą w siebie uważnie.

- Ty już nic nie musisz, Iwonko. Nic nie musisz. Wykorzy­staj to. Ale nie przeciwko sobie. Wszystko, cokolwiek robisz przeciwko innym, robisz przeciwko sobie. Nie musisz. Ty już nie musisz.

Tomek nie siada. Teraz już pójdzie.

- Miałaś do mnie jakąś prośbę. Powie mu, poprosi go. Trzeba chronić

- Chciałabym, żeby ona nie, żebyś jej nie mówił o moim stanie. Nie chcę, żeby ona się dowiedziała. Szczególnie teraz.

W drzwiach staje Marta.

- O czym mam się nie dowiedzieć? Tomek odwraca się.

Iwona czuje nagtą suchość w gardle. Oczy Marty ciemnieją ze złości. Zamyka za sobą drzwi, do­kładnie naciskając klamkę.

- O, Tomeczku, co za spotkanie, nie wiedziałam, że cię tu­taj znajdę. O czym mam się nie dowiedzieć?

Iwona milczy.

- Mówiłem ci, że chcę się zobaczyć z Iwoną.

- Myślałam - Marcie głos więźnie w krtani.

- Chciałem się z nią widzieć sam.

Marta tanecznym krokiem podchodzi do męża.

- To miłe. Prawda, Iwona? Czy to nie mile, że Tomek po­stanowił cię odwiedzić? O czym mam się nie dowiedzieć?

Iwonie i Tomkowi wyrywa się:

- Marta, proszę!

Ich glosy, nałożone na siebie, współbrzmią w pokoju nie­przyzwoicie.

- Och, jaka zgodność! Nie, to ja proszę! O czym mam nie wiedzieć?

- Marto! Miej wzgląd na nią! - Tomek jest przy Marcie, już jest przy Marcie.

A Marta przestaje się liczyć z Iwoną, chorą Iwoną, która leży wyciągnięta na łóżku, podczas gdy oni stoją obok siebie, która leży nieledwie u ich stóp. Podsuwa sobie krzesło, siada, zakłada swobodnie nogę na nogę, a wygląda lepiej niż kiedy-

kolwiek. Fryzjer skrócił jej włosy, lekko podmalowane oczy błyszczą, a na policzkach pojawił się rumieniec.

- Może mam nie wiedzieć o tym, że rżnąłeś ją dwadzieścia lat temu? Czy to o tym mam nie wiedzieć, Iwonko? A ty Tomeczku, jak myślisz, czy to jest ta rzecz, o której nie będę wiedzieć?

Tomek kładzie jej rękę na ramieniu.

- Marto! Proszę, chodźmy do domu. To nie jest miejsce na takie rozmowy.

- O nie, kochanie. - Marta strząsa jego rękę jak uprzykrzo­ną muchę. - Tylko tu jest miejsce na takie rozmowy.

Głos Marty już jest spokojny. Patrzy mu prosto w oczy.

- Mógłbyś mieć tyle taktu, żeby zaprzeczyć. Lub powie­dzieć, nie rżnąłem, tyłko kochałem się z nią, czy coś równie głupiego

-Marto, ja

- Milcz, ty głupcze! - Marta podnosi głos i nie widzi kulącej się od tego głosu Iwony, widzi tylko swojego męża, któremu nareszcie może powiedzieć to, o czym wie od dawna. - Myślisz, że o tym nie wiedziałam? Dwadzieścia lat z tym żyłam. Wie­działam, że w tobie to siedzi. Ale nie możesz z nią być!

Wtedy Iwona słabym głosem prosi:

- Wyjdźcie stąd. To nie jest moja sprawa.

I Marta jakby dopiero teraz zauważyła, że nie jest z Tom­kiem sama, zwraca się do łóżka:

- To jest twoja sprawa!

- Nie, kochanie. - Iwona nie chce rezygnować ze swojego prawa do spokoju. - To nie jest moja sprawa.

-Jeśli mogę - Tomek próbuje nieudolnie zaistnieć. -Chcę to wyjaśnić. Z wami obiema.

- Nie ma czego wyjaśniać. - Iwona podciąga kołdrę na piersi.

-Wiec to prawda? - Z Marty uchodzi powietrze. Przez cale lata żyła nadzieją, że jeśli dojdzie do konfrontacji, Tomasz zaprzeczy.

- Dajcie mi spokój.

Proszę spod kołdry już jest błagalne.

Kobiety patrzą na siebie.

Glos Tomasza jest spokojny, jak zawsze.

-To prawda. Owszem, Marto, w czasie strajku mieliśmy, wtedy na uczelni incydent. - Patrzy na Iwonę i mówi cicho: -Przepraszam.

- Za co? Przecież to prawda

-Atmosfera czy Bóg jeden wie, co - Tomek spuszcza oczy, stoi przed Martą bez ruchu.

Iwona patrzy na niego i na nią, jej szczupłe ręce, wymęczo­ne ręce ze śladami po wenflonie, który na to popołudnie jest wyjęty, chwytają mocno poszwę. Teraz!

- Ja cię kochałam. I to wszystko. Walczyłam. -Przeciwko mnie? - Marta z bezbrzeżnym zdumieniem

unosi głowę, teraz ich spojrzenia się spotykają, w obydwu czai się ból.

- Nie przeciwko tobie, ale o Tomka. - Iwona nie spuszcza wzroku z piwnych oczu. Niech wie. - Kochałam go.

-Ale - Tomek znowu chce zaistnieć, lecz żadna z nich nie zwraca na niego uwagi.

-Przegraiam. - Iwona widzi, jak kąciki ust Marty lekko drżą. - Więc wyjechałam.

- Stało się. A ona wyjechała! Ile lat można myśleć o tym, co się stało?

Marta patrzy to na Tomka, to na Iwonę.

- Nic się nie stało. - Iwona już obojętnieje. Powiedziała, co chciała powiedzieć.

- Stało się. - Dla Tomka istnieje tylko Marta. - Ona wyje­chała Jak mogłaś za mnie wyjść i nie powiedzieć mi, że wiesz?

- To była twoja sprawa. Twoja i jej! - Marta zrywa się na równe nogi. - Co miałam powiedzieć? Że wiem, że żenisz się ze mną z żalu za nią?

- Co ty mówisz? - Glosy Tomka i Iwony znowu się łączą.

- To bardzo ciekawe spotkanie, nie sądzicie?

-Tyle lat Nie powiedziałaś ani słowa - Tomasz mówi teraz tylko do żony.

-To ty obiecywałeś szczerość! - Marta odrzuca włosy do tyłu, jest silna.

-1 dotrzymałem słowa.

- A ona? - Ten ruch ręki w stronę łóżka, za którym nic idzie wzrok!

- Iwona jest nieistotna! To było dawno Kochałem cię i nie chciałem cię stracić! Iwona wyjechała. Przeszłość nie mo­gła być tak ważna, żeby niszczyła teraźniejszość! Byłem lojal­ny wobec ciebie. Zawsze. To ty byłaś nieuczciwa.

- Słucham?

- Wiedziałaś. Ale nie zapytałaś mnie nigdy. A ja się stara­łem przez te wszystkie lata, bo nie chciałem cię ranić żadnymi nieistotnymi dla nas wyznaniami o przeszłości. I tylko tobie to ciążyło, Marto.

-Ty chyba żartujesz?-W głosie Marty jest jad.- Ja? Ja je­stem winna? Nie wiem, czy cię dobrze rozumiem - Marta widzi, że Iwona chce coś powiedzieć, więc zwraca ku niej nie­dobrą twarz. - Nie, nie, ty nic nie mów, tak ładnie mówisz, że zapomnielibyśmy może, o czym mówimy. - Odwraca się do męża. - Więc ja jestem winna?

- Wiedziałaś i nigdy nic zapytałaś. Miałaś dużą przewagę, Marto. Szczerość, to nas łączyło?

- Łączyło? - Marta jest przestraszona.

- Starałem się przez te wszystkie lata udowodnić ci

- że potrafisz o niej zapomnieć?

- Nigdy mnie nie zapamiętał. - Nie widzą jej, Iwony, na­prawdę jej nie widzą. - Nie można zapomnieć kogoś, kogo się nie zapamiętało.

- Iwona jest naprawdę teraz nieistotna, Marto. Chodzi o nas. Nie, to nieprawda, Marta patrzy na kolorową pościel i zno­wu widzi tam Iwonę, choć jakby jej nie było.

- Jak ty śmiesz? - Z Marty wylewa się złość. - Jak śmiesz tu przychodzić i mówić, że ona jest nieistotna. Że to był błąd. Ty męski gnoju ty! Jak możesz przy niej tak mówić? Ona nie zasługuje, żeby tak ją traktować! Gdyby nie ona

- Dajcie mi, do cholery, spokój! - Iwona zbiera siły, żeby się przedrzeć przez ten mur.

- Szanuję i podziwiam Iwonę. Ale kocham ciebie, Mar­to, nie chcę cię stracić. Ona o tym wie. Nie zadowolę was obu. Wybrałem. Boję się, że nie zadowolę ciebie, Marto, nigdy. Ani z Iwoną, ani bez Iwony. Myślałem, że coś się zmie­niło. Szczególnie ostatnio. Nie muszę ci się zwierzać z naszej rozmowy. - Tomek wytrzymuje spojrzenie Marty, a potem podchodzi do łóżka Iwony i bierze ją za rękę. Całuje wątłą dłoń. - Dziękuję ci za wszystko. Dziękuję ci. Do zobaczenia.

- Wychodzisz? - Marta staje w drzwiach, rozkłada ramio­na. - Nie wyjdziesz w ten sposób!

Tomka uderzają w plecy słabe słowa Iwony:

- Marta! Pozwól mu odejść!

Tomek dotyka ramienia Marty, łagodnie ją odsuwa. Jest tylko smutny.

- Zobaczymy się w domu. Może wtedy będziemy mogli po­rozmawiać. Chyba najwyższy czas.

- Palant z ciebie, ot co! - Marta się odsuwa, robi mu miej­sce, Tomek wychodzi, a Marta gwałtownym ruchem zatrza­skuje za nim drzwi.

- Ten palant jest twoim mężem. - Iwona jest rozgniewana na Martę.

- No i co z tego?

- Żałuję, że nie wybrał mnie. - Iwona podnosi się na łokciu z wysiłkiem. - Niestety, nie wybrał mnie. Ty uczepisz się wszystkiego, żeby tylko twoje widzenie świata się sprawdziło. Nie słyszysz, co on mówi, ponieważ tak naprawdę gówno cię to obchodzi.

Marta zbliża się powoli do jej łóżka.

- Wiesz, że to najgorsze świństwo, w jakim uczestniczyłam! Wtedy kiedy broniłam ciebie.

- Ja nie potrzebuję obrony, Marto. - Iwona jest rozżalona. -Już nie. Wiemy, jak było. Przepraszam, że tak się stało. Ale wyje­chałam. Wyjechałam od razu, kiedy zrozumiałam, że on mnie nie chce. - Płacze. - Czego jeszcze ode mnie chcecie! Przecież wyje­chałam! Wyjechałam, wyjechałam, dajcie mi już wszyscy spokój

Iwona łka, niezdarnie ociera oczy, odwraca się tyłem do świata i do Marty, naciąga kolorową poszewkę na siebie. Schowa się i nikt jej nie znajdzie.

Marta patrzy na nią z niepokojem, chwilę trwa nierucho­mo przy drzwiach. Nie słychać żadnych kroków. Potem wolno podchodzi do łóżka.

- Iwona?

Ale Iwona nie odpowiada. Marta nachyla się niżej, odsuwa kołdrę.

- Iwona?!

- Nie mieszajcie mnie do waszych spraw, proszę Już nie Marta zrywa kołdrę z Iwony.

- Patrz na mnie!

I Iwona patrzy na nią. Podnosi się, ma jeszcze wilgotne rzę­sy, ale jej oczy patrzą ostro i wyraźnie.

- Nic dość ci, że wyjechałam?

I Marta rozumie to cholerne poświęcenie i nie godzi się z nim.

- Znowu rosną ci skrzydła?

- Ty idiotko! - Już bez śladu płaczu. - Nie zrobiłam tego dla ciebie! Zrobiłam to dla siebie! Chcę zostać sama, zostaw mnie!

I Marta musi się odwrócić i odejść, bo kołdra jest szczelnie przed nią zamknięta i już nic nie da się powiedzieć.

WIECZÓR

Marta nachyla się nad śpiącą Iwoną, wkłada do wazonika bukiecik kwiatów, cicho podchodzi do umywalni, pilnuje, żeby woda wlewała się po ściankach naczynia. W lustrze widzi bla­dą twarz. Czepek pielęgniarski uciska jej skronie. Marta za­kręca kurek i wyjmuje z niego dwie szpilki. Potrząsa głową i włosy rozsypują się w nieładzie. Podnosi rękę i wprawnym gestem zarzuca je do tyłu, błyszczy perłowobiały lakier na drobnych paznokciach. Marta delikatnie stawia dzbanuszek na szafce. Obrusik znów spływa prawic do ziemi, ale nie prze­szkadza w porannym myciu podłogi.

- Śpimy sobie? Bardzo dobrze Sen jest potrzebny. -Marta nie mówi tego głośno, ale czas na wzięcie lekarstw.

Iwona się przeciąga.

- Sen jest zdrowy.

Marta nachyla się nad nią, podciąga ją za ramiona, ukle­puje poduszkę.

- Poprawimy zaraz poduszki, będzie nam się lepiej leża­ło. - Glos Marty jest profesjonalny, ciepły. - Zmienimy

pościel.

Iwona opada ciężko na łóżko.

- O, już jest lepiej. Czy nam wygodnie? Na pewno jest nam dużo wygodniej.

Na prześcieradle zaplątały się cholerne okruszki. Jeden ruch ręki i prześcieradło znów jest gotowe na przyjęcie bez­bronnego ciała.

- Dlaczego znowu zaczynasz? - Teraz głos Iwony z trudem się wydostaje z krtani. - Chcesz wszystko zepsuć? Co mi jesz­cze chcesz zrobić?

- Spokojnie, wszystko będzie dobrze, nie denerwuj się

- Co będzie dobrze? Co będzie dobrze? Może tobie będzie dobrze, bo nam nie będzie dobrze.

- Jezu Chryste, nie chciałam cię urazić!

- Więc nie odzywaj się do mnie tym protekcjonalnym to­nem. Nienawidzę tego, nienawidzę. Możesz sobie podarować te ciumki, ja jestem ja, zachowaj je dla innych pacjentek. I tę pogodną pieprzoną twarzyczkę! - Iwona podnosi glos, staje się silniejszy, wyższy może, ale silniejszy. - I to twoje będzie do­brze, będzie dobrze Będzie dobrze, pani Alinko, Sralinko, a co my tu mamy, zmoczyłyśmy się, zrobiłyśmy kupę, to cudow­ne. Nie! Nie my, tylko ja. Wyłącznie ja. Nie byłyśmy grzeczne, patrzyłyśmy przez okna, miałyśmy bóle. Nie! Kochana siostro, to tylko ja! Ja leżę, a nie my leżymy. To ja gapię się na ten biały prostokąt, to ja mam bóle i to nie my musiałyśmy w nocy dzwo­nić po zastrzyk! Ciebie przy tym nie było! To tylko ja!

Marta przerażona wybuchem Iwony cofa się. Teraz to na­pięcie pójdzie do brzucha, tam się usadowi. Znowu coś źle zrobiła. A potem spokojnie mówi:

- Dobrze. Możesz na mnie napluć. Jestem kretynką. Masz rację. -1 oto dzieje się cud: to, co miało się przenieść i wnik­nąć do jej brzucha, nigdzie się nie przesuwa, nie przenosi, jest lekka jak piórko, żadnego niebezpieczeństwa.

- Oczywiście, że mam rację. - Iwona patrzy na nią spod oka, ale jej głos już się obniżył. -Czy ja ci zadaję te idiotyczne pytania w liczbie mnogiej? Czy zrobiłyśmy wczoraj obiadek? Czy mąż nas zdupczył wczoraj troszeczkę? Byłyśmy u miłych znajomych?

- Masz rację! - Marta krzyczy, ale w brzuchu nie ma nic.

- Wiem - mówi Iwona i milknie.

Więc Marta zdobywa się na jeszcze więcej:

- Przepraszam. Źle się czujesz?

- A dlaczego mam się źle czuć?

No i co na to powiedzieć? Marta płoszy się.

- Leżymy sobie?

- Zgadnij.

Niedobrze. Trzeba inaczej.

- Potrzeba ci czegoś?

- Skąd. Jest mi po prostu fantastycznie. - Iwona robi się sarkastyczna. - Tak sobie leżę już piąty tydzień. Rękę mam unieruchomioną. Z trudnością się podnoszę. Ale jest mi fan­tastycznie. Świeży tlen. Powietrze. Czysta pościel. Bosko. Chcesz się zamienić?

- Jesteś rozdrażniona, ale ja to rozumiem. - Najważniejsze to nie dać się sprowokować.

- Naprawdę? - Głos Iwony brzmi bardziej znajomo.

- Tak, rozumiem.

Teraz Iwona na nią patrzy uważnym spojrzeniem, niezna­nym. Marta nie wie, co robić. Czeka.

- Czy możesz coś dla mnie zrobić?

- Wszystko - mówi Marta z wyraźną ulgą.

Wtedy Iwona podnosi się z wysiłkiem, jej blada dłoń sięga do rurki z tlenem, odsuwa ją, potem wyciąga do Marty rękę, do której podłużnymi kroplami sączy się życie.

- Odłącz - rnówi, wskazując na kroplówkę.

-Nie mogę! Musi zejść do dwudziestej drugiej. - Marta wie, że zbyt pochopnie obiecała to „wszystko'.

- Chcę wstać. Na moment. Proszę. Marta zaciska przezroczysty wężyk. -1 co teraz?

- Pomóż mi. - Iwona wyciąga do niej dłoń, Marta ją chwy­ta, a Iwona podnosi się z wysiłkiem i powoli spuszcza nogi

z łóżka.

- Co ty robisz? - Ale ręka Marty jest silna, nie puści.

- Boże, pomożesz mi czy nie?

- Chcesz wstać? - Pytanie jest głupie, bo Iwona już wstała. Chwieje się na nogach, przezroczysty wąż od kroplówki, spuszczony w dół, trzymają na uwięzi, a ona robi parę kroków w stronę krzesła.

- Popraw to wszystko, proszę

Ach, o to chodziło. Marta strzepuje prześcieradło, wciska skraje pod materac, chwyta za dwa rogi poszwę, prostuje w niej koc, klepie znów w poduszki.

- Tak? - pytająco patrzy na Iwonę - Mogłaś leżeć. Robi jej miejsce, ale Iwona wskazuje ręką na łóżko. -A teraz kładź się.

-Co?

- Kładź się.

- Zwariowałaś?

- Proszę, połóż się.

I Marta posłusznie wyciąga się na łóżku.

- A teraz tlen. A teraz rączka. Wygodnie ci? - Niezgrabny­mi ruchami Iwona podkłada jej tlen pod nos i przymocowuje prawą rękę bandażem do łóżka.

Marta poddaje się temu bez sprzeciwu. Łóżko jest wygod­ne, po całym dniu biegania jej mięśnie powoli się odprężają.

- Tak - mówi. Jest dobrze.

- Leż. Udawaj, że ci jest wygodnie.

Marta nie musi udawać. Jej zmęczone ciało przylgnęło do pościeli.

- Tak? - Poprawia się i nieruchomieje.

- Wlaśnie tak.

- Jak długo mam tak leżeć? Ktoś może tu wejść.

Iwona narzuca na siebie szlafrok, podaje jej rękę. Marta zwalnia ucisk na przezroczystej rurce, kropelki znowu zaczy­nają spływać do żyły. Iwona przestawia stojak do kroplówki bliżej swojego krzesła i siada przy Marcie.

- Nikt nie wejdzie. Przecież wiedzą, że ty tu jesteś. Udawaj, że nie możesz się ruszyć. Zamknij oczy.

- Dobrze Leżę - Marta posłusznie zamyka oczy. Iwona opiera się o poręcz łóżka. Oddycha ciężko i czeka,

żeby jej organizm przyzwyczaił się do nowej pozycji. Jej serce przestaje walić jak oszalałe, nogi już tak bardzo nie drżą.

- Zobaczysz, co to znaczy tak leżeć - mówi cicho. - I nic nie móc. Jaka to przyjemność. Ostatnia. Więc sobie poleź, Marto, a ja posiedzę przy tobie. Aż zdrętwieje ci ręka, kręgo­słup, aż zacznie cię boleć krzyż.

Oddech Marty jest spokojny i równy. Iwona patrzy na nią i ciągnie:

-1 potem porozmawiamy. Kiedy odciśnie ci się gumka od tlenu. Ale za to świeże powietrze. I w ten sposób, Marto, mo­że się zrozumiemy Bo innego wyjścia nie ma. I może wtedy

już nie będziesz wchodzić i pytać, czy sobie leżymy. Bo muszę leżeć, prawda? - Iwona nie słyszy odpowiedzi, podnosi głowę i dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że Marta śpi.

Ma ochotę ją szarpnąć, zrzucić z łóżka, niech zobaczy Ale przygłąda się leżącej kobiecie, fartuch podwinął jej się, prawa noga, ugięta, budzi w niej rozczulenie, cień rzęs na po­liczkach pielęgniarki jest długi. Iwona podnosi się z wysił­kiem, sięga po koc i delikatnie okrywa Martę. Potem znów siada koło niej, a kroplówka wolno wspiera jej organizm.

- Nie możesz wiedzieć -szepcze Iwona. - Może to i lepiej

WIECZÓR

- Jezu! - Marta się podrywa, ale przywiązana do łóżka pra­wa ręką przytrzymuje ją. - Która godzina? Zasnęłam! Iwona!

Iwona z uśmiechem patrzy na Martę, która usiłuje odcze­pić ten cholerny bandaż od łóżka.

- Jestem tu - mówi cicho.

Marta wodzi wokół nieprzytomnym spojrzeniem.

- Kroplówka! - przypomina sobie i w jej oczach widać przerażenie.

Iwona z dumą wyciąga do niej rękę.

- Zeszła. Pilnowałam.

- Przepraszam Taka byłam zmęczona

Pomaga Iwonie wejść do łóżka, układa ją z czułością. Iwona się uśmiecha.

- Odpoczęłaś?

- No - Czy może powiedzieć prawdę? Iwona wyciąga rękę.

- Pomóż mi.

Marta chwyta ją pod ramiona, sadowi wygodniej, Iwona

chce siedzieć, nie chce leżeć.

- Co ty wyprawiasz, co ty robisz - Jakże jej wstyd, że za­snęła.

- Nie możesz wiedzieć - Iwona rzuca w przestrzeń ciem­nego pokoju. -1 ja nie mogę wiedzieć.

- Wiedzieć? Czego? - Marta nie rozumie, mimo że tak bardzo się stara.

Iwona nie tłumaczy. Położyła ją - ale to nie Marta jest cho­ra. Siedziała przy łóżku, ale to nie ona była odwiedzającą. Na nic całe to doświadczenie.

Marta patrzy na zegarek, jest po dziesiątej.

- Późno już. Weź poczwórniaka, nie będzie ci tak niewy­godnie. Będziesz spała Dobranoc - I Marta umieszcza dzwonek blisko ręki Iwony, poprawia kołdrę, a gdy Iwona za­myka oczy, myje kubki, gasi światło, wychodzi, ale zostawia drzwi uchylone, światło pada przez szparę. W drzwiach się od­wraca i mówi ciepło:

-Wrócę jutro

Iwona ma zamknięte oczy, może już śpi. Marta cichutko naciska klamkę i wtedy słyszy swoje imię.

- Marto? - Iwona się uśmiecha. - A jak tam mąż, zdupczył nas wczoraj troszeczkę?

RANEK

-Już.

Marta schyla się i odstawia basen. Iwona poprawia się na łóżku. Cienie pod jej oczami powiększyły się, oczy zapadły w nieznana dotychczas przestrzeń.

- To takie upokarzające

- Co ty opowiadasz Zobaczysz Wszystko w normie Zaczęły działać leki. Tak musi być. Będzie lepiej za dzień, dwa - Głos Marty brzmi przekonywająco. Lata pracy robią swoje.

- Wcale mi życie nie staje przed oczami - skarży się Iwona.

- Przestań, przestań tak mówić! Jeszcze nie wszystko stra­cone!

Ale Iwona wcale nie chce jej słuchać. Chce mówić.

- To bzdury, że całe życie staje przed oczami. W nocy cała zamieniam się w prośbę: niech nie boli, niech już nie boli! Jak się mogłam skurczyć do takiego myślenia! Tylko o tym, żeby nie bolało! Żebym jeszcze dzisiaj mogła normalnie zrobić kupę! Jeszcze tylko dziś! Dlaczego wcześniej nie wiedziałam, że nor­malne wysranie się to takie wielkie, porażające szczęście?

- Proszę cię - Marta delikatnie dotyka jej policzka. Jest suchy i naciągnięty jak struna.

- Nie proś mnie! Dlaczego moje życie skurczyło się do pro­blemu kupy? Dlaczego mnie tak boli?

Marta czuje ten ból, musi zrobić zastrzyk. Przestanie bo­leć. Na chwilę.

- Poczekaj, zrobię ci zastrzyk!

Marta podrywa się, sięga po basen i szybkim krokiem wy­chodzi z pokoju. Musi porozmawiać z lekarzem.

POŁUDNIE

Dzisiaj Marta wzięła ze sobą książkę. Czytasz w domu czy tu, w tej sali, jaka to różnica? Iwona śpi. Marta przewraca kartki książki, wreszcie ją odkłada.

- Siedzisz tu cały czas? - Marta podskakuje na glos Iwor

- Nie Tak - uśmiecha się do niej. - Iwona? -Co?

Marta sięga do kieszeni sweterka, jasnobrazowy ładny swe­terek oplata jej biodra.

- Przyszłam wtedy Nie wiedziałam, że Tomek będzie Przyszłam, bo chciałam ci oddać ten czek.

Iwona musi na nią spojrzeć. Prosto w oczy.

- Nie możesz nic ode mnie przyjąć?

- Mogę - Marta trzyma czek w wyciągniętej dłoni. -Ale Ale tamten dyżur nie był tyle wart. Nie chcę tych pie­niędzy

- Okcj. - Iwona po chwili wahania wyciąga rękę. Ich dło­nie spotykają się w powietrzu.

- Daj. - Iwona drze czek. - Nie żal ci?

Marta bierze haust powietrza do płuc i wypuszcza je z lek­kim szumem.

- Żal. Żal. Jak cholera żal. Taka kupa forsy! Jeszcze jak mi żal. Ale teraz mi lepiej. Jest jedna rzecz, którą chciałabym od ciebie teraz dostać.

Iwona odkłada drobiny papieru na szafkę.

-Nie zaczynaj. Ale możesz sobie obejrzeć - Wskazuje palcem na szufladę. - Tu leży

Marta wyjmuje pierścionek, który w świetle słońca rzu­ca lekki blask na ciemnozieloną podłogę. Ogląda go pieczoło­wicie.

- Ten pierścionek byl dla mnie. -Ale ja go dostałam.

Marta wie o tym doskonale, trudno.

- Nie chcesz mi go dać, bo to by cię za dużo kosztowało?

- Przez prostą złośliwość.

- Nie chcesz mi dać tego, co ja chcę. Chcesz mi dawać tyl­ko to, co ty chcesz.

Iwona przytakuje.

- To wysoce prawdopodobne.

I teraz Marta musi się zastanowić, o co jej chodzi.

- A może tak mi na nim zależy, bo tobie na nim zależy Iwona wyciąga rękę, bierze od Marty pierścionek. Nakłada

na serdeczny palec. Pierścionek wisi jak za duża obręcz.

- Zsuwa mi się ze wszystkich palców A na kciuku nie mo­gę go nosić.

- Piękny.

Iwona przechyla się i wrzuca pierścionek do szuflady.

- Nie chcę ci go dać, Marto.

Iwona znowu gdzieś odpływa, Marta nie wie, gdzie, ale musi ją przywołać.

- Jesteś? Hej, jesteś? - udaje jej się powiedzieć to lekko.

- Jestem, jestem, ale już słabo jestem. Co mówi doktor Sa-ranowicz?

- Saranowicz? - Marta jest zaskoczona, nie spodziewała się teraz pytania o Saranowicza.

- Widziałaś się z nim? - Twarz Iwony jest bez wyrazu. -Z doktorem Saranowiczem? Chyba jeszcze nie przyje­chał.

- Słyszałam jego glos na korytarzu.

Ach, więc to tak. Trzeba szybko coś powiedzieć, nie robić przerw, nie zastanawiać się, nie dopuścić Iwony do głosu.

- Może i przyjechał, ale skąd ja mogę wiedzieć, co mówi. -Marta tak dobrze wczuła się w rolę, że jej słowa się rozpędza­ją i płyną wartkim strumieniem, bez jej udziału. - Czy ty my­ślisz, że ja się opierdalam cały dzień? Nie wiedziałam dzisiaj, w co ręce włożyć. Dawno nie było takiego pieprzonego dnia.

Ta z erki nam zeszła, wiesz, mówiłam ci, ta, co ją przywiózł mąż i rzucił na łóżko. Samobójczyni pieprzona. Mówiłam, za­stawić wenflon, bo żyły mi uciekają. Ale oczywiście lekarz wie-dziat lepiej. Wyjąć, bo jutro wypis. No i spadło ciśnienie. Basia w jedną nogę, ja w drugą, on szuka w dłoniach, ale

- Ta, co się przez męża truła?

- Uhm. Sinieje nam w oczach - Marta bierze głęboki wdech, nie przestać, nie przestać mówić - a Basia z aparatem tylko melduje sto na sześćdziesiąt, osiemdziesiąt na czterdzie­ści, sześćdziesiąt na trzydzieści, a ona pani doktor ja będę umierać, czterdzieści na zero Gdyby był wenflon, można było podać To jak ja miałam Saranowicza pytać o cokolwiek!

- Martuniu

- A potem jeszcze dwa cukry, posiew

- Martuniu - Iwona delikatnie przywołuje ją do porządku. O Boże, jeszcze nie! Marta coraz większy wysiłek wkłada

w nową opowieść.

-Ach, wyobraź sobie, i przyjęliśmy na oddział Piłata. Śmieszne nazwisko, nie? A za mną stanął lekarz, Jacek, wiesz, ten młody z ginekologii i mówi mi na ucho, to wy macie taką umieralność, że z Biblii musicie dobierać?

- Martuniu

- Ale obiecuję, jutro z samego rana

- Martuniu, muszę ci coś powiedzieć - Iwona się uśmie­cha, ale nie jest to uśmiech radosny, ona uśmiecha się smut­no. I wtedy Marta rozumie, że stało się coś, o czym ona nie wie, i rozumie, jaka jest śmieszna z tym opowiadaniem o Piłacie.

- Był tutaj? - Nie zapanowała nad swoim strachem.

- Nie - mówi cicho Iwona, a Marta musi ukryć ulgę, odwra­ca się na moment do okna, potem znowu do Iwony. Uda się.

- No widzisz - mówi pewnie.

Iwona uśmiecha się i teraz ona bierze głęboki wdech.

- Ja te badania miałam robione w Paryżu. Dlatego wróci­łam

Zapada milczenie i poprzez to milczenie przychodzi do Marty zrozumienie wszystkiego. Od początku. Marta podnosi ręce do oczu, zakrywa twarz, potem je opuszcza, idzie do okna, cofa się, ciężko siada na łóżku Iwony. Nie ma odwagi spojrzeć jej w twarz. Ciążą jej ramiona i nogi, wszystko jej ciąży.

- Dlaczego? - wyrywa jej się prawdziwie, z bólem.

- Czasem ci wierzyłam Ze nie ma kto odczytać wyników badań Że wszystko przede mną

- Ale po co, po co? - Marta jest zrozpaczona. Wszystkie jej starania na nic.

- Po nadzieję. Bo ty nie wiedziałaś, że umieram. - Iwona mówi spokojnie, tak spokojnie, że Martę każde słowo boli. A wiec wiedziała. - Mogłam udawać, że też nie wiem.

- Przecież ja od razu wiedziałam - wyrywa się Marcie, ale już jest za późno, nie można cofnąć tych słów.

Iwona uśmiecha się, w jej wymęczonych oczach błyskają te węgielki, które Marta pamięta z przeszłości.

- Ma to dobre strony.

Marta patrzy na nią zdziwiona.

- Możemy przynajmniej zejść z tematu Saranowicza. Trzeba coś powiedzieć, szybko coś powiedzieć - kołacze się

Marcie po głowie i wreszcie ma już gotowe zdanie:

- Wiesz, ale to jeszcze nie znaczy, że

- Oczywiście, Marto. - Iwona przerywa jej w pół słowa. -Nic nie znaczy. Prawic nic nie znaczy. A ja prawie jestem Jestem jeszcze trochę. Poznaję to po tym, że chcę spać. Idź już, Marto, idź już, chcę spać

I Marta podnosi się po raz kolejny i po raz kolejny idzie po iemnozielonym linoleum do drzwi. Iwona leży nieruchomo.

POPOŁUDNIE

Iwona patrzy z przyjemnością na Martę. Jest ładna, na-

irawdę ładna. Świetnie jej zrobiła nowa fryzura i dobrze, że irzestała się ubierać w te spódnice rodem zszafyciotkizpro-vincji. Ma śliczne oczy, a mysie włosy to kolor niezwykły. Trzy aśnicjsze pasemka z prawej strony znakomicie to podkreśla-ą. Iwona patrzy na Martę i podejmuje decyzję tak trudna, że iż zamyka oczy.

- Boję się, że umieram - mówi wreszcie i nie otwiera oczu. 'zeka.

Ciche milczenie, oddech Marty robi się krótki.

- Boję się, że umierasz - mówi Marta i jakby przerażona ym, co powiedziała, chce uciec, ale nie ma gdzie, więc tylko )atrzy na Iwonę, która otwiera oczy i w jej oczach jest podzię-cowanie.

- Nic już nie można zrobić, prawda?

- Zawsze jest nadzieja. - Marta przetyka ślinę o wiele za >łośno.

- Nie pierdol, siostro - mówi Marta, ale jej głos przeczy przekleństwu. Jest spokojny. - Nic już nie można zrobić, prawda?

- Wszystko, co było można, zostało zrobione. W ciszy szpitalnej sali zamiera powietrze.

- Nie ma dla mnie ratunku?

- Zawsze jest nadzieja - powtarza martwo Marta.

- Na cud?

- Na cud.

Iwona wyciąga rękę. Marta pośpiesznie wybiega ze swoją dłonią naprzeciw. Uścisk Iwony jest słaby.

- Dziękuję ci - mówi ręka i spierzchnięte wargi. I wtedy Marta łamie się.

- Tak się boję, siostro.

-Tak się boję, siostro - Iwona oddaje uścisk. - Wydaje mi się, że nie wytrzymam tego strachu. - Iwona kuli się, jej głos jest cichy, tak cichy, że Marta musi się nachylić, - Żeby tak od razu A potem myślę, że to dobrze, że jeszcze nie Jak jest słońce Ale słońce wschodzi niezależnie od wszyst­kiego, prawda?

- Prawda.

-1 wzejdzie po mojej śmierci. - Iwona patrzy w okno, tam, gdzie świt rano przedostaje się przez gałęzie rozłożystego kasztana. Pożółkłe liście drżą na wietrze. - Jakby się nic nie stało. Jak po śmierci rodziców A od ich śmierci nie było dla mnie nic świętego.

- Dla ciebie też?

Iwona patrzy na nią uparcie, a w Martę wstępuje dawny niepokój. Więc woli poprawić koc, poduszkę, woli nic nie mó­wić, bo przecież jest tylko cienka granica

- Marto? Pytałam cię czy dla ciebie też Marto!

A jednak. Stało się. Dlaczego Iwona nie dała jej spokoju? Ale wezbrana fala już ma ujście i twarz Marty wykrzywia się.

-Jak możesz! Jak możesz mnie pytać, co dla mnie było święte! Nigdy ci nie jest za mało siebie samej?

- Nie rozumiem - mówi Iwona i rzeczywiście nie rozumie. Więc przyszedł czas, żeby wszystko powiedzieć.

Marta staje w nogach łóżka, chwyta za poręcz, pochyla się w stronę Iwony, ściska łóżko tak bardzo, że wydaje się, że wy­gnie metalową poręcz.

- Jak możesz używać słowa „też'? Zapomniałaś, że to ja siedziałam przy matce, myłam ją i cierpiałam z nią, to ja by­łam na każde zawołanie, to ja musiałam na to patrzeć!

- Ale ja - Iwona chce słabo zaprotestować.

Lecz Marta jej nie pozwala. W Marcie coś pękło i wylewa się szeroką strugą, której już nie jest w stanie kontrolować.

- Wyjedziesz znowu ze swoimi pieniędzmi? Oczywiście, że dzięki tobie było na najdroższe leki, ale to wszystko. To nic! To już tylko ja wyłam z rozpaczy i widziałam, jak gaśnie dzień po dniu, i nawet wtedy nie zauważała mnie, tylko czuła brak ciebie, i słyszałam twoje imię we wszystkich przypadkach. O tobie, z tobą, przy tobie. Ty, ty, ty! - Marta nie chce, żeby jej głos był tak nabrzmiały żalem, ale jest. - Tęskniła do ciebie, a ja trzymałam ją za rękę

Iwona siada mocniej na łóżku, odrzuca tlen, chce Marcie przerwać.

- Marto!

Ale Marta doskakuje do niej.

- Nie! Nie przerywaj mi teraz! Myślałaś, że nie będę miała odwagi w tej sytuacji? Pieprzyć to! Chrzanić to wszystko! Zawsze ty! Wspaniała ty! - Glos Marty staje się piskliwy, prześmiewczy. - „Bierz z niej przykład, kochanie, dlaczego nie zachowujesz się jak Iwona? Iwona to boże dziecko, widzisz, jaka jest odważna, nigdy nie bała się ryzykować. Jestem ta­ka szczęśliwa, wiedząc, że Iwona sobie ułożyła życie. Iwona jest po prostu bardzo zdolna. Iwona na pewno będzie robiła w życiu coś nietuzinkowego'. - Marta macha rękoma, jakby stała na arenie i chciała szerszemu audytorium pokazać: oto

coś wspaniałego. A potem nagle odwraca się do pustego krze­sła i słodkim fałszywym głosem dodaje: - „Ale to dobrze, że z ciebie taki pracuszek, o, Iwona to ma fantazję, widzieliście, co zrobiła ze swoim pokojem? Iwona jest taka barwna - nadal jej głos brzmi fałszywie - ale i z ciebie jesteśmy dumni, dziecin­ko'. - Marta zbliża się do Iwony, teraz może jej spojrzeć prosto w oczy. - Nawet wtedy kiedy ciebie nie było, było cię o wiele za dużo dla mnie A ty nie przyjechałaś Ty - Marta jest zdziwiona, tak zdziwiona jak nigdy przedtem - ty nie przy­jechałaś

-Marto, ja

Ale Marta już się cofa od łóżka. Już nie mówi do Iwony, mówi do całego świata.

-Ty nie przyjechałaś! Nawet na pogrzeb. A co z Iwoną, o Iwonie, dla Iwony, Iwona? - Głos Marty kpi. - Iwona nie przyjedzie, mamusiu, bo jej się nie opłaca. Bo jak przyjedzie, to już nie wróci do swojej kochanej Francji, swojej nowej oj­czyzny, au revoir! I do Piotra, oczywiście. Już nie będzie mo­gła wrócić, mamusiu. I dlatego masz tylko mnie. Ta, która za­wsze była mniej kochana, siedzi przy tobie i nie boi się, że jej coś zabiorą. Niestety. Tylko ta druga, ta mniej ważna, siedzi przy tobie i słucha o Iwonie. - Głos Marty mięknie niespo­dziewanie. - Przepraszam, mamusiu, że nie jestem Iwonką. Mogłybyśmy się zamienić, bo ja bym przyjechała zewsząd, z końca świata i nie bałabym się ubecji ani stanu wojennego, mamusiu. Ale ta dzielna Iwona też się nie boi, mamusiu. Prze­cież zawsze była taka odważna. Pewnie nie może znieść myśli o twoim umieraniu, mamusiu. Od tego masz mnie. Tyle osób umarło mi na rękach przed tobą, mamusiu. Nie martw się, po­radzę sobie. Zawsze sobie radziłam. A poza tym jestem przy­zwyczajona, mamusiu. Przecież sama sobie wybrałam ten

zawód, choć to był zawód dla ciebie, mamusiu. Zawiodłam cię. - Marcie lamie się głos, chwile walczy ze wzruszeniem i czeka na tę wściekłość, która doda jej sil. Podchodzi do łóż­ka i już ma sile, żeby prosto w te niebieskie, zmęczone oczy nareszcie powiedzieć prawdę. - Nie ćwicz tego ze mną! W tej chwili nie! Zawsze to robiłaś! Teraz jesteś taka biedna, że nie można ci mówić takich rzeczy, prawda?

Ale Iwona jej nie widzi. I Marta z rozpaczą powtarza raz jeszcze:

- To kiedy ci to mogę powiedzieć, kiedy, no!

Iwona nie otwiera oczu, wiec Marta nachylona nad nią szarpie ją za ramie.

- Odpowiedz mi!

I wtedy spostrzega, że Iwona nie może złapać oddechu, wi­dzi, że rurka z tlenem leży obok. Nerwowo zakłada gumkę pod nos Iwony, odkręca kurek mocniej, bierze ją za rękę i czuje zamierający puls.

Strzykawka we wprawnych dłoniach Marty zamienia się w życie, Marta pewnym ruchem wbija igłę i pakuje w leżącą życiodajny płyn.

- Spokojnie, Iwonka - jej głos jest teraz pewny, łagodny -spokojnie, chwileczkę, już dobrze, malutka, już dobrze, pocze­kaj, psiakrew jasna, oddychaj, oddychaj, tak

Odkłada strzykawkę, wpatruje się w twarz Iwony z napię­ciem. Iwona otwiera oczy, łapie powietrze.

- Nie - Iwona macha ręką, jakby odganiała się od much.

- Boże, co ja zrobiłam - Marta jest przerażona. - Nie wy­trzymuję tego napięcia

- Nie nie przerywaj. Mów dalej Proszę.

- Przepraszam, nie wiem, co mnie opętało, to nieprawda, taka jestem podła

Iwona nabiera sił z każdą sekundą. Glos ma mocniejszy, kiedy mówi:

- Nie Nigdy nie myślałam to musiało być straszne dla ciebie. Straszne.

- Nie, ja to w złości mówiłam, ja wcale tak nie myślę.

- Myślisz, dzięki Bogu myślisz. Wybacz mi, Marto, że mu­siałaś mi to powiedzieć

I wtedy Marta czuje, jak znowu wypełnią ją złość. Każdą ko­mórką swojego ciała czuje, jak obcy chłód dotyka jej wnętrzności.

Odchodzi do okna, spod okna rzuca w stronę łóżka i wy­straszonej Iwony zimne stówa:

- Niestety, jednak cię nienawidzę. Nawet teraz musisz być lepsza? Nie sprawdzisz, czy cię nie swędzi pod łopatkami? To taki pierwszy objaw wyrastających skrzydeł! Boże, jak ja cię nienawidzę!

- Zamknij się i pozwól mi coś powiedzieć!

- Już sobie kupiłaś dyżur, żeby było jak u nas w domu, i do­brze za to zapłaciłaś! AJc ja nie muszę się teraz podporządko­wać! Nic się nic dzieje naprawdę! Nic! - Przypomina sobie ton Iwony z tego dyżuru opłaconego tak drogo i przywołuje go. - „Och, moja siostra posikala się w majtki, och, wszyscy się z niej śmiali'. Powiedz: „Przepraszam cię, siostro, że by­łam wstrętną gówniarą, która ośmieszała cię na każdym kro­ku!'. Powiedz to, póki możesz jeszcze mówić!

Iwona kaszle, ale Marta cierpliwie czeka, aż siostra sama odkręci sobie ten kurek, da więcej powietrza. Widzi zmagania Iwony, lecz nic podchodzi, czeka, zamarła w oczekiwaniu, jak­by od tego zależało jej życie.

- Przepraszam, przepraszam, przepraszam - mówi urywa­nie Iwona, ale Marta nie podchodzi. I nagle wściekłość ustę­puje i pojawia się smutek.

- Co ja ci takiego zrobiłam, że tak strasznie się na mnie mściłaś? - Marta patrzy na kasztan za oknem, żałosny jesien­ny kasztan, który zaraz pozbędzie się liści, który będzie stra­szył wygiętymi konarami aż do następnej wiosny.

- Byłam zazdrosna o ciebie - dobiegają do jej uszu mocne słowa Iwony. - To wszystko.

Marta czuje się tak, jakby dostała silne uderzenie w brzuch. Nie może opanować zdumienia.

- Ty???

- To ja clę nienawidziłam. - Iwona mówi tak, jakby stwier­dzała fakt powszechnie wiadomy. - Tego twojego porządku I tego, że z ciebie, gówniary, mam brać przykład. Stawałam na głowie, żeby mnie zauważyli. A moje zeszyty nigdy nie były pokazywane. I nie umiałam żadnego pieprzonego wierszyka na pamięć. I próbowałam się nauczyć „Ojca zadżumionych', żeby nareszcie Trzy razy księżyc obrócił

- Odmienił - poprawia machinalnie Marta - odmienił się złoty, gdy na tym piasku rozbiłem namioty

Iwona gorzko się uśmiecha.

- Widzisz? - Milknie na chwile i potem kończy: - Maleń­kie dziecko karmiła mi żona

- Prócz tego dziecka trzech synów, trzy córki - Marta ro­bi krok w kierunku łóżka.

- Cała rodzina dzisiaj pogrzebiona przybyła ze mną. - Iwo­na się uśmiecha.

Ich zgodne głosy brzmią w pustej sali jak piosenka.

Marta podchodzi do łóżka.

-I nie grałam na pianinie. I to mnie nadepnął słoń na ucho. „Marto, zagraj nam coś, kochanie. Niestety, tu nasz tatuś konfidencjonalnie ściszał głos, Iwonie słoń nadepnął na ucho'. Budziłam się w nocy i czułam te pazury słonia

depczące po moich rozklapcanych uszach Chciałam, żebyś umarła

Iwona milknie, ale Marta nie jest zła.

- Iwona?

Ale Iwona odwraca wzrok.

- Więc jak to było? Trzy razy księżyc odmienił

- Obrócił - mówi machinalnie Marta i widzi światło w oczach Iwony.

Obie uśmiechają się do siebie.

-Uczeszesz mnie? Zobacz, jak wyglądam - Iwona jest odważniej sza.

Marta bierze grzebień i przeczesuje słabe włosy Iwony. Są teraz ciemne, prawie tak ciemne jak jej, ale bez połysku. Upi-na je na czubku głowy.

- Nie będą się wplątywać w to - Zakłada Iwonie z powro­tem gumkę z tlenem. - A ten dyżur? Ten wygłup? Żeby było tak jak w domu, za pieniądze? Po co?

- Nie chciałaś ze mną rozmawiać. To był jedyny sposób, że­bym ci coś mogła powiedzieć.

- Ale już nie usłyszeć. - Marta nie umie się opanować.

- Zgodziłaś się Mogłaś się nie zgodzić. Ale się zgodziłaś. Tak było, musi to przyznać. Więc przyzna.

- No. - Dyżur to dobry pretekst, żeby być razem.

Iwona pokazuje na sok. Marta nalewa do dwóch kubków, jeden podaje Iwonie. Nie powinna tego pić. Ale już nic nie może jej zaszkodzić.

- Tomek mi powiedział - Iwona patrzy na nią ze smut­kiem. - Dlaczego nie ty? Dlaczego nie ty?

Uda Marty napinają się.

- Co ci powiedział?

- Dlaczego nie macie dzieci.

Marta trzyma kubek blisko ust. Zastanawia się. -Boja

- Dlaczego nie ty mi to powiedziałaś? A więc Marta jej powie.

- Kurcze, Iwona. Ty i ta twoja ciąża. Zdecydowałaś się na skrobankę. Ja bym życie oddala, żeby być w ciąży z nim. -Przedrzeźnia Iwonę. - Miałam zabieg, kochana Marto, nie mogę przyjechać, bo miałam zabieg, kochana Marto

- Miałam zabieg, kochana Marto. - Iwony głos jest smutny. - Nie mogłam przyjechać Najpierw leżałam cztery miesiące z nogami do góry, kochana Marto, z zeszytą szyjką, kochana Marto, ale nie udało się, więc miałam zabieg, kochana Marto

Marta patrzy na nią i rozumie. Niestety, z przykrością ro­zumie. Musi się jakoś wytłumaczyć.

- Napisałaś „miałam zabieg'

- A co miałam napisać do ciebie? Która zdecydowałaś, że dzieci właściwie na tym świecie nie powinny się rodzić, bo jest zbyt okrutny? - Teraz Iwona przedrzeźnia Martę - „Kochana Iwonko, postanowiliśmy nie mieć dzieci, nic chcemy dokładać cierpień do bólu tego świata, trzeba być odpowiedzialnym' Jakże cię nie lubiłam, Marto. Nie mogłam przyjechać Leża­łam wtedy z nogami do góry. Nie mogłam

- Jak ja cię przeklinałam! - Głos Marty jest czuły. - Za­bieg! Kiedy ja wszystko bym oddala - A potem tak jakby rzucała się w głęboką wodę, pyta: - Czułaś je?

Iwona nie rozumie.

- Słucham?

Marta z naiwnością dziecka, bardzo łagodnie powtarza py­tanie:

- Czułaś je? Powiedz

-Tak - mówi Iwona, przymyka oczy i uśmiecha się do wspomnień. -Jak? -Takiebulgotanie.

- Bulgotanie?

- Tak. Bulgotanie. Przelewanie Przewracanie Ale głów­nie bulgotanie

I Marta powtarza jak zaczarowana:

- Bulgotanie -Takie łaskotki

- Łaskotki?

-Łaskotki od środka Takie osobne ostrożne Takie bulgotki

- Bulgotki

Głos Iwony twardnieje.

- Nie udało się. -1 dodaje po pauzie: -1 Piotr odszedł.

- Piotra rzuciłaś! - poprawia Marta.

- Skoro odszedł, to musiałam go rzucić! Marta jest znowu zła. Tym razem na Piotra.

- Skurwysyn.

- Marta!

Iwona ją napomina? I Marta powtarza:

- Skurwysyn, powiedziałam.

- Jakich ty słów używasz! - Śmiech w oczach Iwony to taka rzadkość!

- Przepraszam - mówi Marta i ściąga buzię w ciup. Po czym dodaje: - Normalny chuj.

-Marta?!

- Co? Myślałaś, że nie znam takich słów? Od Piotra wiem, że wtedy ty i Tomek Piotr przyszedł do mnie, myślał, że ja

coś zrobię, bo on tak - Marta z ironią kończy - tak ciebie kocha! Skurwysyn!

- Powiedział ci? - Na twarz Iwony wypływa przykrość. -A to skurwysyn. Szkoda, że nie wiedziałam

- Szkoda, że nie - Marta urywa w pół zdania.

- Szkoda że? - Iwona patrzy na nią.

- Że nie wróciłaś - kończy Marta szybko, tak jakby się ba­ła, że jej glos znowu odmówi posłuszeństwa.

- Wróciłam - szepcze Iwona.

- Wcześniej. No. Cieszę się, że wróciłaś.

- Ja też - mówi Iwona i oczy same jej się zamykają, a głowa opada na bok.

Marta bierze ją za rękę. Iwona śpi. To się teraz często zdarza.

- Iwona?

Iwona nie odpowiada, ręka jest bezwładna. Marta przykry­wa ją, opuszcza wezgłowie, głaszcze ją po policzku.

- Ty chudzinko moja, cieszę się Za oknem powoli zapada zmrok.

NOC

Marta wsadza głowę w drzwi. -Hej, to ja! Ja! Iwona patrzy na nią.

- Ja sosna, ja sosna, odbiór.

Marta odchodzi do łóżka i całuje ją w policzek. Uśmiecha się.

- Prawie zapomniałam! O rany, ile to lat! Odbiór.

-To myśmy go tak załatwili. -Głos Iwony jest tak słaby, że Marta musi domyślać się znaczenia słów.

-Ależ skąd! To nasza klasa! - Przysuwa krzesło i naśla­duje napuszony glos męski. - A klasy czwarte zostają w szko­le i ćwiczą przygotowania do wybuchu atomowego! I uzyskają łączność z klasami pierwszymi, które będą na boisku, ha!

-1 klasy czwarte będą się posługiwały radiostacją w klasie, a pierwsze na boisku, choć to maj! - Iwona próbuje mówić głośniej, ale jej to nie wychodzi.

-1 ten maj popamiętają!

- Ipamiętają!

- To Malolepa wymyślił hasło do łączności! Wiesz, że on

teraz jest komputerowcem?

- Ty tym się różnisz od prostej, Małolepszy, że prosta jest nieograniczona! Skończył studia?

- No! A wtedy aż żałowałam, że nie mogę być z wami

w klasie.

- Siedzimy sztywno i wpatrujemy się w to pudło i nagle sły­szymy: Ja sosna, ja sosna, głąb wzywam cię, odbiór! I ten pata­łach bierze to - Iwona ściąga rurkę i mówi w nią jak w mikro­fon -ja głąb, ja głąb, odbiór!

- O matko, jak myśmy się śmiali!

Uśmiech schodzi z twarzy Iwony. Twarz wykrzywia się w spazmatycznym skurczu. -Jakbyś trochę Marta podrywa się, czujna:

- Co mam zrobić?

- Nie wiem Jakbyś mi podłożyła pod nogi

Marta podnosi się natychmiast i podkłada koc pod kolana

Marty.

-Nie, nie tak Pod tę drugą. Wyżej, wyżej. - Iwona się niecierpliwi. - Nie słyszysz, o co proszę! Pod kolano Może by mi było trochę lżej Przepraszam

- Proszę bardzo, do usług.

Z twarzy Iwony powoli schodzi skurcz. Stara się pokonać ból.

- Co słychać?

Ale Marta słyszy wysiłek w jej głosie.

- U nas w porządku.

- My My - powtarza Iwona. - Zawsze liczba mnoga -Mówi bardziej do siebie niż do Marty. - Wasze małżeństwo, wasz dom, wasz czas teraźniejszy, przeszły i przyszły Ja w każdym czasie byłam sama

Marta nachyla się nad nią.

- Teraz nie. Jestem.

- Teraz nie mam już czasu. - Ciało Iwony zwija się na łóżku.

- Zastrzyk?

Iwona mocno zaciska zęby.

- Nie, nie Jeszcze nie. Jeszcze trochę

Może Iwona wytrzyma ten ból, ale Marta go nie wytrzyma. Zrywa się na równe nogi.

- Poczekaj, zaraz zrobię.

Iwona powstrzymuje ją ruchem ręki.

- Nie, jeszcze nieWytrzymam jeszcze trochę Nie, ni­gdzie nie chodź, proszę, nie zostawiaj mnie Nic nie mów Dlaczego tak się dzieje? Przecież to, że mnie boli, nie przyda­je się nikomu To nie jest w porządku Nie jest Potrzymaj mnie za rękę.

Marta siada i posłusznie chwyta przezroczystą dłoń Iwony. Głaszcze ją delikatnie, twarz Iwony martwieje w bólu.

- Proszę cię! Może ty wytrzymasz, ale ja nie wytrzymam! Pozwól mi zrobić ten cholerny pierdolony zastrzyk, bo nie wy­trzymam! Proszę! - Głos Marty, nabrzmiały prośbą, obija się

o ściany. Nad łóżkiem kilimek z wytartymi brzegami, owoce kaliny, nieudolne listki.

Iwona przytakująco kiwa głową, Marta trafia strzykawką w wenflon.

-Wytrzymaj, Iwoniu, kochana moja, wytrzymaj, spróbuj zasnąć, jutro będę u ciebie wcześniej, albo nie, zostanę tutaj. No. Zostanę. Jestem wypoczęta. Tomek napisał do Stanów, do kolegi, on coś zrobi, muszą być jakieś leki, o których nie wiemy. Może nie przetestowane, ale to się sprowadzi na lewo, musi coś być, co ci pomoże,..

Iwona otwiera oczy, ale pozostają wpółprzymknięte.

- Już mi lepiej Opowiedz mi coś - prosi cicho.

- Co? Baję?

- Dlaczego pracujesz akurat na geriatrii?

I Marta musi się nachylić, żeby zrozumieć to zdanie.

- Dlaczego akurat na geriatrii? - powtarza niepewnie, jak­by sens pytania do niej nie dotarł.

- Nigdy cię o to nie zapytałam

Marta przenosi wzrok poza umęczoną twarz Iwony. Pro­stuje się.

- Wiesz, bo oni mnie potrzebują. - Marta wstydzi się, ale może musi sama sobie wytłumaczyć. - To znaczy nie mnie. Kogokolwiek. Bo to najważniejsze. Czekać. Mieć nadzieję. Najpierw strach i radość, jeszcze nie wiadomo Ale przy koń­cu, kiedy już wiadomo, to wszyscy się niecierpliwią. Już? Jesz­cze? Kiedy? A oni nie chcą być sami. Im już jest trudno z włas­nym no wiesz, z tym wszystkim

Iwona kiwa nieznacznie głową.

- A ty patrzysz na te twarze i widzisz W każdym mętnym oku jest ślad zachwytu, którego już nie będzie. W każdej bruź­dzie jest młodość. Przeszła. W każdych ustach są pocałunki,

nawet jeśli Tylko teraz nie mogą Oni nie mogą, sami nie mogą już znieść tej powłoki, która odmawia posłuszeństwa Ale to przecież oni. Ręce. Są niespokojne, biegają wte i wewte A ja widzę pod tymi palcami główki dzieci, gtaskane ciała. Bo ja nie chcę się bać. - Marta jest speszona, podnosi oczy i w oczach Iwony widzi łzy.

- Moje obrazy - Iwona mówi z trudem, a w Marcie jest tylko ślad sprzeciwu, nieuchwytny, ale dlaczego ona o sobie? Marta obrusza się, a Iwona łagodnie patrzy na nią i powtarza: - Moje obrazy nigdy nie były takie, jak to, co ty tworzysz. Ni­gdy o nich nikt tak nie powie jak ty o tym, co robisz Pięk­no i dobro. Ja to chciałam stworzyć, ty to masz.

Teraz Marta czuje, jak nagłe wzruszenie odbiera jej glos, całuje Iwonę w policzek, Iwona zatrzymuje jej rękę. Patrzą na siebie, niebieskie w brązowym.

Marta dotyka ust Iwony.

- Boże, jaką ty masz spierzchniętą skórę? Gdzie krem?

-Tutaj. - Iwona brodą pokazuje na prawo. Na koloro­wej poszwie małe pudełeczko, zagubione wśród czerwonych kwiatów.

Poczekaj, nakremuję cię. - Marta delikatnie smaruje twarz Iwony.

- Skremujesz mnie? - Iwona ma zamknięte oczy, posłusz­nie poddaje się dotykowi.

- Przecież kremuję.

- Pytam, czy mnie skremujesz, jakby co.

Ucisk w gardle wraca, ale Marta uśmiecha się żałośnie.

- A mnie wyłącznie w razie śmierci, nie jakby co -Dziękuję

Wzrok Iwony mętnieje, Marta odkłada krem i zaczyna ją klepać po twarzy. Mocno, coraz mocniej.

-Iwonka, Iwonka, patrz na mnie! - Dzięki Bogu, Iwona wraca. - Patrz na mnie! Przyniosę ci „Gniazdo książąt Dża-wacha', pamiętasz, jak nam mama czytała, będę ci czytać, bę­dzie jak wtedy, nie chcę twojego pierścionka! - mówi Marta gorączkowo. - Iwonka, tak nie może być, coś wymyślimy, nie odchodź, proszę, nie odchodź!

Iwona z wysiłkiem otwiera usta.

- Wiem, że wtedy za mną szłaś

- Kiedy? - Marta jest wtopiona w oczy Iwony.

- Wtedy Na ten cmentarz Dlatego się nie bałam. Marta musi siąpnąć, wierzchem dłoni ociera oczy.

- Namówiłam ich, żeby cię sprawdzić. Umierałam ze stra­chu o ciebie. Atak miałam cię na oku

Usta Iwony nie chcą wypuścić dźwięku. Marta patrzy na nią w skupieniu i wreszcie słyszy cichy szept:

- Dwie dychy

Ale Marta nic rozumie, co Iwona chce powiedzieć, więc Iwona całą swoją silę zbiera po raz ostatni.

- Dwie dychy Jesteś mi winna dwie dychy. - Z trudem wyciąga rękę do Marty. - Dałam dwie dychy Kotwie. Z pro­centami

Marta czuje, jak ciepło w niej rozchodzi się falami od brzu­cha, do rąk, włosów, nawet paznokci u nóg.

- Nie pytasz o Tomka - mówi.

- Nie. Nie muszę

Iwona gaśnie, Marta to widziała tysiące razy. Nikły pło­mień, który jeszcze ostatnim wysiłkiem podnosi się i drży, ale świeca się skończyła, pod spodem nie ma wosku, jest tylko

metal.

- Proszę cię, proszę! - Marta zaklina, może tym razem się uda, jeszcze nie chce, żeby Anioł zdmuchnął ten płomień,

m

choć czuje jego obecność. - Proszę, Boże, co ja mam robić? Co ja mam zrobić? - Nachyla się nad Iwoną. Jeśli ją osłoni, może tamten jej nie zauważy. Jeśli odpowiednio zaczaruje rzeczywistość. - Posłuchaj, Iwonka, chcesz, wezmę urlop, mam chyba sześć tygodni zaległego urlopu, coś razem wymy­ślimy, zawsze coś wymyślałyśmy, proszę, proszę - Czuje pod powiekami przenikliwe zimno, wie, że już nie powstrzyma leź.

Iwona otwiera oczy i patrzy na Martę z miłością. Marta milknie, jest za późno, teraz tylko nie chce uronić ani słowa.

- Jestem taka zmęczona - słowa Iwony stają się cieniut­kie jak pajęcza nić - taka zmęczona Nie plącz Rzeczy ostateczne i tak się dzieją mimochodem Zrób mi zastrzyk, jeszcze jeden i idź już Nie siedź już przy mnie Pocałuj mnie Pozwól mi odejść, siostro, pozwól mi odejść

Spis treści

Niedziela

Kot mi schudł..

Powrót do domu Podanie o miłość

Kiedyś ..

Księżyc ci upadł

Drugi Brzeg.

Wieczne pióro..

Miłość i morderstwo Pozwól mi odejść



Politica de confidentialitate | Termeni si conditii de utilizare



DISTRIBUIE DOCUMENTUL

Comentarii


Vizualizari: 2137
Importanta: rank

Comenteaza documentul:

Te rugam sa te autentifici sau sa iti faci cont pentru a putea comenta

Creaza cont nou

Termeni si conditii de utilizare | Contact
© SCRIGROUP 2024 . All rights reserved