Scrigroup - Documente si articole

     

HomeDocumenteUploadResurseAlte limbi doc
BulgaraCeha slovacaCroataEnglezaEstonaFinlandezaFranceza
GermanaItalianaLetonaLituanianaMaghiaraOlandezaPoloneza
SarbaSlovenaSpaniolaSuedezaTurcaUcraineana

AdministracjaBajkiBotanikaBudynekChemiaEdukacjaElektronikaFinanse
FizycznyGeografiaGospodarkaGramatykaHistoriaKomputerówKsiążekKultura
LiteraturaMarketinguMatematykaMedycynaOdżywianiePolitykaPrawaPrzepisy kulinarne
PsychologiaRóżnychRozrywkaSportowychTechnikaZarządzanie

ROBERT LUDLUM - KLĄTWA PROMETEUSZA 1

książek



+ Font mai mare | - Font mai mic



DOCUMENTE SIMILARE

ROBERT

LUDLUM

KLĄTWA PROMETEUSZA



Przekład JAN KRAŚKO

Prometeusz spłynął z nieba, żeby podarować ludziom ogień.

Błąd. Fatalny błąd.

Prolog

Kartagina, Tunezja
Godzina 3.22

Bezlitosny deszcz, zacinający z furią tym większą, że towarzyszył mu gwałtowny, dziko wyjący wiatr, siekł białawe grzywacze, które z każ­dą chwilą potężniały, by wreszcie zwalić się z łoskotem na plażę i wgnieść ją w kipiel czarnego malstromu. W płytkiej, wzburzonej wodzie tuż przy brzegu podskakiwało na falach kilkunastu ludzi. Jak rozbitkowie z tonące­go okrętu trzymali się kurczowo wodoodpornych plecaków i parli w stronę plaży. Gwałtowny sztorm zaskoczył ich, lecz i ucieszył - lepszej osłony nie mogliby sobie wymarzyć.

Na plaży dwukrotnie rozbłysło czerwone światełko latarki, dając im znak, że mogą bezpiecznie lądować. Bezpiecznie? A co to znaczył Że teren jest czysty? Że nie ma tam żołnierzy tunezyjskiej Garde Nationale? Sztorm był o wiele groźniejszy od nich.

Miotani i targani wzburzonymi falami dotarli wreszcie do brzegu i ty­ralierą wyszli na plażę za ruinami starożytnego punickiego portu. Zdjęli obcisłe wodoodporne kombinezony, odsłaniając czarne ubrania i uczernione twarze. Otworzyli plecaki i wyjęli podręczny arsenał: pistolety maszy­nowe MP-10 Hecklera & Kocha, rosyjskie kałasznikowy i snajperki. Ze wzburzonego morza wychodzili już następni.

Akcja została precyzyjnie zaplanowana i przygotowana przez czło­wieka, który od kilku miesięcy usilnie szkolił ich i bezlitośnie katował. Byli rodowitymi Tunezyjczykami, członkami Al-Nahda, bojownikami o wol­ność, którzy przybyli wyzwolić kraj spod ucisku ciemięzców. Jednakże ich przywódcy byli obcokrajowcami, świetnie wyszkolonymi terrorystami:

oni również wierzyli w Allacha i należeli do małej, elitarnej komórki naj­bardziej radykalnego odłamu Hezbollahu.

Jej dowódcą, jak i dowódcą pięćdziesięciu kilku Tunezyjczyków, któ­rzy właśnie wylądowali na plaży w Kartaginie, był mistrz nad mistrze, człowiek znany jako Abu. Niekiedy, choć rzadko, używano jego pełnego nom de guetre: Abu Intiąuab. Ojciec zemsty.

Nieuchwytny, tajemniczy i okrutny Abu szkolił bojowników z Al-Nahda w obozie pod Zuwarą w Libii. Strategię działania wpajał im pod­czas ćwiczeń w pełnowymiarowej makiecie pałacu prezydenckiego, ucząc ich jednocześnie taktyki gwałtowniejszej, dzikszej, bardziej zwodniczej i barbarzyńskiej od wszystkiego, z czym się dotychczas zetknęli.

Przed trzydziestoma godzinami ludzie ci weszli na pokład rosyjskiego frachtowca, pięciotysięcznika przewożącego tunezyjskie tekstylia i wypro­dukowane w Libii towary między Trypolisem i Bizertą. Stary, potężny okręt, teraz już mocno sfatygowany i pordzewiały, odbił od nabrzeża w Zuwarze, wziął kurs na północny zachód i minąwszy Sfax i Suzę, opłynął przylądek Bon, by tuż za falochronami bazy morskiej w La Goulette wejść do Zatoki Tunezyjskiej. Wiedząc, w jakich godzinach kutry wypływają na patrol, ka­pitan frachtowca kazał rzucić kotwicę osiem kilometrów od brzegu. Terro­ryści błyskawicznie spuścili na wodę sztywnokadłubowe pontony i urucho­mili silniki. W ciągu kilku minut znaleźli się na wzburzonych wodach na północny wschód od Kartaginy, starożytnego fenickiego miasta, niegdyś tak potężnego, że w piątym wieku przed naszą erą uważano je za najwięk­szego rywala Rzymu. Gdyby żołnierze ochrony wybrzeża śledzili okręt na ekranach radarów, stwierdziliby tylko, że się zatrzymał, a po chwili popły­nął dalej kursem na Bizertę.

Mężczyzna, który dał bojownikom znak latarką, brodacz w wojsko­wej parce i w kapturze na arabskiej kufii, rzucał stanowcze rozkazy i ci­cho klął. Abu.

- Cicho! - syczał. - Ciszej! Chcecie ściągnąć sobie na łeb całą Gardę Nationale? Szybko. Szybciej, szybciej! Co za ofermy. Wy się tu obijacie, a wasz przywódca gnije w więzieniu! Ciężarówki czekają!

Stojący obok niego przystojny mężczyzna o gęstych, krzaczastych brwiach, ciemnych, błyszczących oczach i oliwkowej cerze bez słowa lu­strował teren noktowizorem. Był członkiem Hezbollahu, wybitnym eks­pertem od materiałów wybuchowych. Tunezyjczycy nie znali jego praw­dziwego imienia i nazywali go Technikiem. Wiedziano o nim jeszcze mniej niż o Abu. Krążyły pogłoski, że jego rodzicami byli bogaci Syryjczycy, że wychowywał się i kształcił w Damaszku i w Londynie, gdzie poznał tajni­ki broni palnej i materiałów wybuchowych.

Technik otulił się szczelniej czarną peleryną i w końcu przemówił.

- Bracie - rzekł głosem cichym i spokojnym. - Mówię to z lekkim wahaniem, lecz wydaje mi się, że operacja przebiega sprawnie i gładko. Ciężarówki z materie! czekały w umówionym miejscu, a podczas krótkiej jazdy aleją Habiba Burgiby żołnierze nie napotkali najmniejszego oporu. Przed chwilą otrzymaliśmy sygnał radiowy od naszej szpicy: dotarli do pałacu. Coup d'Etat już się rozpoczął. - Nie zważając na ulewny deszcz, zerknął na zegarek.

Abu majestatycznie skinął głową. Sukces - nie spodziewał się nicze­go innego. Odległa seria wybuchów była znakiem, że bitwa trwa. Wie­dzieli, że lada moment obrona pałacu padnie, że za kilka godzin islamskie bojówki opanują cały Tunis.

- Nie gratulujmy sobie przedwcześnie - odrzekł cichym, spiętym gło­sem.

Deszcz słabł i niebawem sztorm ustał równie nagle, jak się zaczął.

Raptem panującą na plaży ciszę rozdarły piskliwe głosy wykrzykują­ce coś po arabsku. Po mokrym, grząskim piasku biegli jacyś ludzie. Abu i Technik zamarli, po czym sięgnęli po broń, lecz w tym samym momen­cie spostrzegli, że są to ich bracia z Hezbollahu.

- Zero j eden! Zero jeden!

- Zasadzka!

- Boże! Allachu wszechmocny! Otoczyli ich!

Podbiegło do nich czterech zdyszanych i przerażonych Arabów.

- Wysłali zero jeden - wysapał ten, który dźwigał na plecach polową krótkofalówkę typu PRC-117. - Zero jeden, sygnał alarmowy. Mieli go wysłać tylko wtedy, gdyby otoczyła ich gwardia pałacowa, gdyby wzięto ich do niewoli. Transmisję przerwano! Zdążyli tylko powiedzieć, że to zdrada!

Zdenerwowany Abu spojrzał na swego doradcę.

- Jak to możliwe?

Za Technika odpowiedział najmłodszy ze stojących przed nimi Arabów.

- Materiel, który im zostawiono, granatniki przeciwpancerne, amu­nicja, C-4: wszystko było wadliwe! Nic nie działało! A w ukryciu czekali na nich gwardziści! Zdradzono nas! Od samego początku byliśmy skazani na porażkę!

Zazwyczaj spokojny i opanowany Abu boleśnie wykrzywił twarz i skinął na głównego doradcę.

- Ya sahbee, potrzebuję twojej mądrej rady. Podchodząc do dowódcy, Technik regulował zegarek. Abu objął go i szepnął:

- Jest wśród nas zdrajca, szpieg. Sprzedał nasze plany.

Mówiąc to, wykonał szybki, niemal niedostrzegalny gest dwoma pal­cami. Na ten znak jego ludzie chwycili Technika za ręce, ramiona i nogi. Doradca szarpnął się, potężnie wierzgnął, jednak tamtych było zbyt wie­lu. Błysnęła stal i Abu dźgnął go w brzuch długim, zakrzywionym szty­letem o zębatym ostrzu, wbijając je głęboko w ciało i natychmiast wycią­gając, żeby zadać ofierze jak największy ból. Złowrogo błysnął oczami i syknął:

- Tym zdrajcą jesteś ty!

Technik głucho stęknął. Choć bardzo cierpiał, twarz miał jak z ka­mienia.

- Ty plugawa świnio! - Abu ponownie wziął zamach, tym razem mierząc w pachwinę. - Nikt inny nie znał naszych planów! Nikt! To ty sprawdzałeś materiel. Tylko ty mogłeś nas wydać!

W tym samym momencie plażę zalało oślepiające światło reflekto­rów łukowych. Abu odwrócił się i zdał sobie sprawę, że zostali otoczeni przez setki żołnierzy w polowych mundurach koloru khaki. Zza wydm wypadli komandosi z Groupment de Commando tunezyjskiej Gardę Nationale. W ludzi Abu celowały lufy karabinów maszynowych, a dobiega­jący z góry łoskot był znakiem, że nadlatuje kilkanaście śmigłowców sztur­mowych.

Wybuchła kanonada i już po chwili ludzie Abu leżeli na piasku, po­drygując niczym szmaciane kukły. Ich przeraźliwe krzyki gwałtownie uci­chły, ich nienaturalnie poskręcane ciała zastygły bez ruchu na ziemi. Jesz­cze jedna seria, jeszcze dwie i strzelanina umilkła. Zapadła upiorna cisza. Ocaleli jedynie Abu Intiąuab i Technik, gdyż do nich nie strzelano.

Jednakże Abu, który był w stanie myśleć tylko o człowieku, który go zdradził, nie zważał na żołnierzy wroga. Mocniej ścisnął zakrzywiony sztylet i ruszył do ataku. Ciężko ranny Technik próbował się bronić, lecz zamiast unieść ręce, powoli osunął się na piasek. Osłabł, stracił zbyt dużo krwi. Abu wziął potężny zamach i już miał zadać śmiertelny cios, gdy wtem chwyciły go od tyłu czyjeś ręce, czyjeś kolana przygniotły go do ziemi.

Gdy żołnierze brali ich do niewoli, patrzył na nich z lekceważeniem i pogardą. Nie obawiał się tunezyjskiego rządu. Nie obawiał się żadnego rządu. Często mawiał, że w rządach zasiadają sami tchórze, że prędzej czy później uwolnią go pod pretekstem przestrzegania norm „prawa między­narodowego', „ekstradycji' i „repatriacji'. Za kulisami sceny politycznej dobiją targu i po cichu go wypuszczą, skrzętnie zatajając wiadomość, że kiedykolwiek przebywał w tym czy innym kraju. Żaden rząd nie chciał ściągnąć na siebie gniewu bojowników Hezbollahu. Żaden rząd nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za kampanię terroru, którą by natych­miast rozpętali.

Zamiast stawiać opór, Abu rozluźnił mięśnie, tak że żołnierze musieli go wlec. Gdy mijali Technika, plunął mu w twarz i syknął:

- Wkrótce znikniesz z tego świata, łotrze! Zdradziłeś nas i umrzesz!

Gdy go zabrano, żołnierze przytrzymujący Technika ostrożnie poło­żyli go na noszach. Podszedł do nich dowódca w stopniu kapitana. Rzucił rozkaz i żołnierze odeszli. Tunezyjczyk przyklęknął i zbadał ranę. Tech­nik wykrzywił twarz, lecz ani drgnął.

- Boże, to cud, że nie straciłeś przytomności! - powiedział po an­gielsku z silnym obcym akcentem. - Jesteś ciężko ranny. Straciłeś mnó­stwo krwi.

Mężczyzna zwany Technikiem z trudem podniósł rękę.

- Gdyby wasi ludzie zareagowali na sygnał trochę szybciej, do ni­czego by nie doszło. - Odruchowo dotknął zegarka, w który wbudowano miniaturowy nadajnik wysokiej częstotliwości.

Kapitan zignorował przytyk i wskazał jeden z krążących nad plażą śmigłowców.

- SA-341 zabierze cię do szpitala rządowego w Maroku. Twoja praw­dziwa tożsamość jest tajemnicą, tak samo jak tożsamość twoich chlebo­dawców, dlatego nie mam prawa o nic cię pytać, ale mam dobry pomysł

- Padnij! - wychrypiał Technik. Błyskawicznie sięgnął za pazuchę, wydobył automatyczny pistolet i oddał pięć strzałów. W pobliskiej kępie palm rozległ się przeraźliwy krzyk i z wierzchołka jednej z nich runął na ziemię strzelec wyborowy ze snajperką w kurczowo zaciśniętej dłoni. Je­den z żołnierzy Al-Nahda cudem przeżył masakrę.

- Na wszechmocnego Allacha! - wykrzyknął przerażony kapitan. Powoli podniósł głowę i rozejrzał się wokoło. - Myślę, że jesteśmy kwita, ty i ja.

- Posłuchaj - szepnął słabym głosem Arab, który nie był Arabem. -Powiedz prezydentowi, że minister spraw wewnętrznych potajemnie sym­patyzuje z Al-Nahda, że należy do spiskowców, którzy chcieli zdobyć pałac. Jest w zmowie z ministrem obrony narodowej, są jeszcze inni

Nie dokończył. Z upływu krwi stracił przytomność.

Część l

Rozdział l

Waszyngton Pięć tygodni później

Wyczarterowany pasażerski samolot odrzutowy wylądował na pry­watnym lotnisku trzydzieści dwa kilometry na północny zachód od Waszyngtonu. Chociaż pacjent, którego przewoził, był jedynym pasaże­rem na pokładzie, nikt się do niego nie odzywał, nie licząc stewardesy, która podawała mu posiłki i napoje. Nikt nie znał jego nazwiska. Wiedzia­no jedynie, że to ktoś niezwykle ważny, nic więcej. Ich numer lotu nie figurował w żadnych rozkładach, ani cywilnych, ani wojskowych.

Bezimienny pasażer wsiadł do nieoznakowanej limuzyny, która za­wiozła go do centrum stolicy. Koło Dupont Circle pasażer kazał kierowcy stanąć, po czym wysiadł. W nierzucającym się w oczy szarym garniturze i mocno znoszonych skórzanych mokasynach wyglądał jak jeden z tysię­cy urzędników średniego szczebla czy mało znaczących lobbystów, dlate­go bez trudu wmieszał się w tłum bezbarwnych, anonimowych biurokra­tów, którzy wypełniali ulice Waszyngtonu. Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.

Wyszedł z parkingu i mocno kulejąc, ruszył sztywno w stronę trzy­piętrowego budynku na skrzyżowaniu Dwudziestej Pierwszej i 1324 K Street. Budynek - beton i przyćmione szkło - nie wyróżniał się niczym szczególnym i był bardzo podobny do niskich, pudełkowatych i nijakich gmachów, od których roiło się w tej części stolicy; mieściły się w nich głównie biura, siedziby przeróżnych organizacji, instytucji, grup lobby-stycznych i zarządów oraz biura podróży. W ścianę przy frontowych drzwiach wmurowano dwie mosiężne tabliczki z napisami informującymi, że budynek ten należy do Zarządu Amerykańskich Przedsiębiorstw

Innowacyjnych oraz do Dyrekcji Amerykańskiej Izby Handlu Międzynarodowego.

Jedynie znakomicie wyszkolony i doświadczony inżynier dostrzegł­by kilka odbiegających od normy szczegółów. Ot, choćby to, że na wszyst­kich okiennych ramach zamontowano piezoelektryczne oscylatory, zapo­biegające próbom ewentualnego podsłuchu laserowo-akustycznego, a na dachu cewki generatora białego szumu, które otaczały budynek ekranem fal radiowych, uniemożliwiających jakikolwiek podsłuch elektroniczny.

Pracujący po sąsiedzku urzędnicy - łysiejący prawnicy i posępni księ­gowi w krawatach i koszulach z krótkimi rękawami zatrudnieni w powoli upadającej firmie konsultingowej - z pewnością tych urządzeń nie zauwa­żyli. W ogóle nie zauważyli nic podejrzanego. Bo niby dlaczego mieli coś zauważyć? Ludzie wchodzili tam rano, wychodzili wieczorem. Śmieci wy­rzucano w wyznaczone dni, jak Pan Bóg przykazał, do pojemników w bocz­nej uliczce. Co mogło ich zaciekawić? Nic. I właśnie o to chodziło szefom Dyrektoriatu. Dlaczego? Dlatego, że pod latarnią jest zawsze najciemniej.

Mężczyzna westchnął i wykrzywił usta w lekkim uśmiechu. Bo kto mógłby podejrzewać, że najtajniejsza ze wszystkich tajnych agencji na świecie ma swoją siedzibę tu, na otwartym widoku, w zwykłym, sza­rym budynku w połowie zwykłej urzędniczej ulicy, pośród zwykłych sza­rych domów?

Centralna Agencja Wywiadowcza w Langley w Wirginii i Agencja Bezpieczeństwa Narodowego w Fort Meade w Marylandzie mieściły się w potężnie obwarowanych fortecach, których nie sposób było nie zauwa­żyć. Ba, robiły wszystko, żeby rzucać się w oczy! Oto jesteśmy! - krzyczały. Tutaj! Zwróć na nas uwagę! Prowokowały przeciwników, rzucały im jawne wyzwanie: proszę, spróbujcie nas zinfiltrować - i do infiltracji nieuchronnie dochodziło. W porównaniu z Dyrektoriatem tak zwana taj­na biurokracja rządowa była odcięta od rzeczywistości jak Amerykański Urząd Pocztowy.

Mężczyzna stanął przed mosiężną tabliczką, na której zamontowano coś, co na pierwszy rzut oka do złudzenia przypominało zwyczajny do­mofon, jaki spotyka się w biurowcach na całym świecie. Podniósł słu­chawkę i palcem wskazującym prawej ręki wprowadził odpowiedni kod. Wcisnąwszy ostatni guzik, przytrzymał palec do chwili, gdy w słuchawce rozległ się cichutki pisk: znak, że jego linie papilarne zostały elektronicz­nie zeskanowane, przeanalizowane, porównane z liniami papilarnymi w bazie danych i pozytywnie rozpoznane. Po chwili w słuchawce zabrzmia­ły trzy krótkie sygnały i bezosobowy, mechanicznie brzmiący kobiecy głos spytał go, w jakiej sprawie przychodzi.

- Jestem umówiony z panem Mackenzi.

W ciągu kilku sekund słowa te zostały rozłożone na bloki bitów, które następnie porównano z wzorcem głosowym z innej bazy danych. Identyfika­cja musiała wypaść pomyślnie, ponieważ rozległ się cichy bzyk, który ozna­czał, że ciężkie, kuloodporne drzwi są otwarte. Mężczyzna powiesił słuchaw­kę, pchnął je i wszedł do pomieszczenia przypominającego niewielki przedpokój. Tu ponownie odczekał kilka sekund, dopóki trzy niezależnie dzia­łające kamery wysokiej rozdzielczości nie obfotografowały jego twarzy i nie porównały jej z wizerunkiem przechowywanym w komputerach Dyrektoriatu.

Wówczas otworzyła się druga para drzwi i wszedł do małego, nija­kiego holu o białych ścianach, wyposażonego w dobrze zamaskowane wykrywacze metalu, zdolne wykryć wszelkiego rodzaju broń. Na marmu­rowym blacie w kącie holu leżała sterta prospektów reklamowych ze zna­kiem firmowym Amerykańskiej Izby Handlowej, organizacji, która ist­niała tylko w sądowych rejestrach i w dokumentach prawniczych. Prospekty zawierały jedynie niestrawne frazesy na temat znaczenia i roli handlu mię­dzynarodowego. Gdy ponury strażnik dał mu znak, mężczyzna otworzył kolejne drzwi i wkroczył do elegancko urządzonego pomieszczenia o wykładanych ciemnoorzechową boazerią ścianach, w którym za biurka­mi siedziało sześciu urzędników. Przypominało to wnętrze szykownej galerii sztuki przy Pięćdziesiątej Siódmej na Manhattanie lub sekretariat dobrze prosperującej kancelarii prawniczej.

- Nick! - wykrzyknął Chris Edgecomb, zrywając się sprzed monito­ra. - Mój as! - Urodzony w Gujanie, zwinny, szczupły i wysoki, miał brązowawą cerę i zielone oczy. W Dyrektoriacie pracował od czterech lat: jako szef zespołu łącznościowo-koordynacyjnego odpowiadał za kontak­ty z zagrożonymi agentami operacyjnymi i za przekazywanie im niezbęd­nych informacji. Serdecznie uścisnął mu rękę.

Nicholas Bryson wiedział, że w oczach ludzi takich jak Edgecomb, a więc tych, którzy pragnęli przejść do wydziału operacyjnego, był kimś w rodzaju bohatera. „Wstąp do Dyrektoriatu i zmień świat' - ilekroć Chris wypowiadał tę żartobliwą maksymę, miał na myśli właśnie Nicka. Urzęd­nicy i personel pomocniczy rzadko kiedy widywali agentów osobiście, twarzą w twarz. Trafiła mu się wyjątkowa gratka.

- Byłeś ranny? - rzucił ze współczuciem. Miał przed sobą silnego, rosłego mężczyznę, który niedawno wyszedł ze szpitala. Nie czekając na odpowiedź, spiesznie dodał: - Pomodlę się za ciebie do świętego Krzysz­tofa. Za dwa dni będziesz jak nowo narodzony.

Naczelną i niepodważalną dewizą Dyrektoriatu była fragmentaryzacja i hermetyczność poszczególnych wydziałów. Każdy agent czy urzędnik

wiedział tylko tyle, ile powinien, więc w żaden sposób nie mógł narazić na niebezpieczeństwo całej organizacji. Jej schematu i struktury nie ujaw­niano nawet najstarszym wyjadaczom, choćby takim jak Bryson. Owszem, Nick znał kilku urzędników, jednak personel operacyjny pracował nieza­leżnie, w całkowitym odosobnieniu, za pośrednictwem odrębnych, spe­cjalnie wydzielonych sieci komunikacyjnych. Jeśli agenci musieli praco­wać razem, znali jedynie swoją legendę, tymczasową przykrywkę. Poza tym o partnerze nie wiedzieli nic. To nie była zwyczajna zasada: to był dyktat, święty nakaz.

- Dobry z ciebie człowiek, Chris.

Edgecomb uśmiechnął się skromnie i wskazał palcem sufit. Wiedział, że Bryson jest umówiony z szefem, samym Tedem Wallerem. A może został przez niego wezwany?

Nick klepnął Chrisa w ramię i ruszył do windy.

- Nie wstawaj - rzucił ciepło, wchodząc do mieszczącego się na dru­gim piętrze gabinetu.

Lecz Waller już wstał. Mierzył metr dziewięćdziesiąt, ważył sto trzy­dzieści dwa kilogramy - było na co popatrzeć.

- Boże święty, jak ty wyglądasz? - Otaksował go spojrzeniem. - Jak­byś wyszedł z obozu jenieckiego.

- Poleź trzydzieści trzy dni w amerykańskiej klinice rządowej w Ma­roku i też będziesz tak wyglądał - odparł Bryson. - To nie Ritz.

- Może i ja dorwę jakiegoś obłąkańca, który wypruje ze mnie flaki. -Waller poklepał się po obfitym brzuchu. Fakt, brzuch był jeszcze większy niż poprzednio, choć szykowny, kaszmirowy garnitur dobrze go masko­wał, tak samo jak kołnierzyk eleganckiej koszuli od Turnbulla & Assera doskonale skrywał jego byczy kark.

- Nick, mam wyrzuty sumienia. Zadręczam się tu prawie od dwóch miesięcy. Powiadają, że załatwił cię bułgarskim nożem, takim ząbkowanym. Dźgnął i przekręcił. Strasznie to prymitywne, acz nader skuteczne. I pomyśleć, że musimy mieć do czynienia z takimi ludźmi. Nigdy nie za­pominaj, że zwykle dopada cię to, czego nie widzisz. - Waller usiadł cięż­ko w miękkim skórzanym fotelu za dębowym biurkiem.

Przez okno wpadały rozmyte promienie popołudniowego słońca. Bry­son też usiadł. Czuł się nieswojo. Nie nawykł do oficjalnych rozmów. Poza tym Waller, zwykle krzepki i rumiany, był blady i miał mocno pod­krążone oczy.

- Powiadają, że szybko wracasz do zdrowia.

- Za kilka tygodni będę jak nowy. Przynajmniej tak twierdzą leka­rze. Powiedzieli, że nie muszę się już martwić o wyrostek robaczkowy. Nie ma to jak drobne korzyści uboczne. - Wypowiadając te słowa, poczuł tępy ból po prawej stronie podbrzusza.

Rozkojarzony Waller skinął głową.

- Wiesz, dlaczego tu jesteś?

- Jeśli uczeń dostaje wezwanie od dyrektora, spodziewa się repry­mendy. - Choć powiedział to lekko, żartem, był spięty i przygnębiony.

- Reprymendy - powtórzył enigmatycznie Waller. Milczał chwilę, spoglądając na oprawione w skórę książki na półce przy drzwiach. Potem przeniósł wzrok na Brysona i łagodnym, zbolałym głosem dodał: - Dy­rektoriat nie publikuje swoich schematów organizacyjnych, ale na pewno domyślasz się, jaką ma strukturę. Decyzje, szczególnie te dotyczące klu­czowego personelu, nie przechodzą przez moje biurko. Chociaż obaj ce­nimy sobie lojalność - diabła tam, większość naszych ją sobie ceni - rzą­dzi tu zimny, bezduszny pragmatyzm. Dobrze o tym wiesz.

Bryson miał w życiu tylko jedną poważną pracę: właśnie tę. Mimo braku doświadczenia w rozmowach z przełożonymi wyczuł, że zaraz może ją stra­cić. Jednakże zwalczył w sobie chęć obrony. Obrona była nie do pomyślenia, stała w sprzeczności z podstawowymi zasadami obowiązującymi w Dyrekto­riacie. Przypomniała mu się jedna z ulubionych maksym Wallera: „Coś takie­go jak pech nie istnieje'. Przyszło mu też do głowy inne powiedzonko:

- Wszystko dobre, co się dobrze kończy. A wszystko się dobrze skoń­czyło.

- Omal cię nie straciliśmy - odparł Waller. - My, a zwłaszcza ja -dodał posępnie jak nauczyciel przemawiający do ucznia, który go zawiódł.

- To nieistotne - odrzekł spokojnie Bryson. - W terenie nie zawsze przestrzega się ustalonych reguł. Sam mnie tego uczyłeś. Trzeba impro­wizować, iść za głosem instynktu. Teoria teorią, praktyka praktyką.

- Tracąc ciebie, mogliśmy stracić Tunezję. W takich przypadkach działa efekt domina: jeśli już interweniujemy, robimy to z odpowiednim wyprzedzeniem, żeby interwencja odniosła pożądany skutek. Każda ak­cja jest starannie przemyślana, każda reakcja starannie wyważona, każdy parametr starannie wyliczony i przeanalizowany. Mało brakowało i mu­sielibyśmy odwołać kilka tajnych operacji, i to nie tylko w krajach Maghrebu. Mogło zginąć wielu ludzi, Nick, wielu agentów i cywili. Dobrze wiesz, że życiorys Technika był ściśle sprzężony z innymi stworzonymi przez nas życiorysami. A ty dałeś się zdekonspirować. Zmarnowałeś kilka lat ciężkiej pracy setek ludzi!

- Chwila, moment

- Dałeś im wadliwą amunicję. I co? Myślałeś, że nie będą cię podej­rzewali?

- Cholera jasna, amunicja miała być dobra!

- Ale nie była. Dlaczego?

- Nie mam zielonego pojęcia!

- Sprawdzałeś?

- Tak! Nie! Nie wiem. Do głowy mi nie przyszło, że coś może nawalić.

- To poważny błąd, Nicky. Zaprzepaściłeś wiele lat przygotowań, wiele lat starannego planowania. Naraziłeś na niebezpieczeństwo naszych najcenniejszych agentów. Mogli przez ciebie zginąć! O czym ty, do dia­bła, myślałeś?

Bryson milczał.

- Wrobili mnie - odrzekł po chwili.

- Kto? Jakim cudem?

- Nie wiem.

- Skoro cię wrobili, musieli cię podejrzewać, prawda?

- Nie wiem.

- Tego też nie wiesz? Nie są to słowa wzbudzające zaufanie. Nie takie pragnąłem usłyszeć. Byłeś naszym najlepszym agentem. Co się sta­ło, Nick?

- Może Może rzeczywiście coś spieprzyłem. Myślisz, że się nad tym nie zastanawiałem?

- Unikasz odpowiedzi.

- Może po prostu jej nie ma, przynajmniej na razie.

- Nie możemy pozwolić sobie na błędy. Nie możemy tolerować nie­ostrożności. Ani ty, ani ja, ani żaden z nas. Owszem, istnieje pewien mar­gines błędu, ale nie wolno go przekraczać. Dyrektoriat nie przymknie na to oka. Nigdy. Wiesz o tym, odkąd zacząłeś tu pracować.

- Uważasz, że mogłem zrobić coś inaczej czy że ktoś inny mógł zro­bić to lepiej?

- Byłeś najlepszym agentem, jakiego kiedykolwiek mieliśmy. Ale, jak już mówiłem, tego rodzaju decyzje zawsze podejmuje góra. Ja je tylko wykonuję.

Brysona przeszedł zimny dreszcz. Waller zdystansował się już od wszelkich konsekwencji związanych z jego zwolnieniem. On, Ted Waller, mistrz, szef i przyjaciel, człowiek, który przed piętnastu laty był jego na­uczycielem. Nadzorował jego pracę, osobiście zapoznawał go ze szczegó­łami akcji, którymi kierował na początku swojej kariery. Był to nie lada zaszczyt i Bryson doceniał jego starania nawet po tylu latach. Waller nale­żał do najinteligentniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek znał. Rozwiązywał

w pamięci równania różniczkowe, miał olbrzymią wiedzę geopolityczną. Jego tusza była bardzo myląca. Kiedyś poszli razem na strzelnicę. Ted stanął dwadzieścia jeden metrów od tarczy i rozprawiając beztrosko o żało­snym upadku angielskiego krawiectwa, wystrzelał osiem dziesiątek. Dwu­dziestka dwójka dosłownie ginęła w jego wielkiej, pulchnej i miękkiej dło­ni - władał nią jak dodatkowym palcem.

- Użyłeś czasu przeszłego. Czy to znaczy, że już nie jestem?

- Chciałem powiedzieć to, co powiedziałem - odparł cicho Waller. -Nigdy w życiu nie pracowałem z lepszym agentem i wątpię, czy kiedykol­wiek będę.

Nick należał do ludzi spokojnych i opanowanych, a długotrwałe szko­lenie i doświadczenie nauczyły go zachowywać kamienną twarz. Mimo to serce waliło mu jak młotem. „Byłeś najlepszym agentem, jakiego kiedy­kolwiek mieliśmy'. Brzmiało to jak hołd, a hołd jest nieodłącznym ele­mentem rytuału pożegnania. Doskonale pamiętał reakcję Wallera na jego pierwszy spektakularny sukces: zapobieżenie zabójstwu pewnego prezy­denta, umiarkowanego reformatora z Ameryki Południowej. Była bardzo wstrzemięźliwa. „Nieźle' - powiedział, ściągając usta, żeby się nie uśmiechnąć. Żadna inna pochwała nie sprawiła mu większej przyjemno­ści. Teraz już wiedział, że kiedy otwarcie prawią komuś komplementy, wyrzucają go tym samym z pracy.

- Nick, nikt inny nie dokonałby tego, czego dokonałeś na Komorach. Gdyby nie ty, kraj wpadłby w łapy tego szaleńca pułkownika Denarda. W Sri Lance ocaliłeś życie tysiącom ludzi po obu stronach barykady, wy­krywając kanały przerzutu broni. A to, co zrobiłeś na Białorusi? Ci z GRU wciąż nie mają pojęcia, jak to się stało, i pewnie nigdy nie będą mieli. Nie­chaj politycy wypełniają puste pola, ponieważ są to pola nakreślone przez nas, zwłaszcza przez ciebie. Historycy? Niech sobie szukają, niech badają. Do niczego nie dojdą i tak jest chyba lepiej. Ale my swoje wiemy, prawda?

Bryson nie odpowiedział. Pytanie było retoryczne.

- Teraz z innej beczki, Nick. Szefostwo zaczyna mnie wypytywać o Banąue du Nord

Banąue du Nord, jeden z tunezyjskich banków. Bryson spenetrował go, żeby wykryć kanały, którymi przesyłano wyprane pieniądze na konta Hezbollahu i samego Abu: pieniądze na sfinansowanie zamachu stanu w Tunisie. Pewnego wieczoru półtora miliarda dolarów po prostu wypa­rowało, zniknęło w cyberprzestrzeni. A konkretnie gdzie? Nie wykryło tego nawet wielomiesięczne śledztwo. Sprawa była niejasna, a Dyrekto­riat nie lubił niejasnych spraw.

- Sugerujesz, że się obłowiłem?

- Ależ skąd. Ale rozumiesz chyba, że od podejrzeń się nie uwolnisz. Gdy brakuje odpowiedzi, pytania uporczywie powracają

- Miałem mnóstwo lepszych okazji. Bardziej lukratywnych i o wiele dyskretniej szych.

- Wiem. Sprawdzaliśmy cię i zdałeś test z wyróżnieniem. Kwestio­nuję jedynie samą metodę. Wykorzystując podstawionych ludzi, przeka­załeś pieniądze na konta kolegów Abu, żeby kupić od nich niezbędne in­formacje.

- Właśnie na tym polega improwizacja. Za to mi płacicie. Za umie­jętność samodzielnego podejmowania decyzji w chwili, gdy decyzję trze­ba podjąć. - Bryson zmarszczył brwi. - Chwileczkę. Nigdy mnie o to nie pytaliście.

- Powiedziałeś nam wszystko sam, z własnej woli.

- Bzdura O Chryste. Naszpikowaliście mnie jakimś świństwem, tak?

Waller się zawahał. Trwało to ledwie ułamek sekundy, jednak wy­starczyło: Bryson znał już odpowiedź. Ted Waller umiał kłamać. W razie potrzeby łgał gładko i bez najmniejszego trudu, ale zawsze uważał, że uczniowi i staremu przyjacielowi kłamać nie wypada, że to niesmaczne.

- Źródła naszych informacji są ściśle tajne, Nick. Dobrze o tym wiesz.

Nareszcie zrozumiał, dlaczego tak długo trzymali go w amerykań­skiej klinice w Laayoune. Środki chemiczne podawano bez wiedzy pa­cjenta, najczęściej w kroplówce.

- Cholera jasna, co to wszystko znaczy? Jaki z tego wniosek? Że już mi nie ufacie? Nie mogliście mnie po prostu przesłuchać? Myślisz, że co? Że świadomie bym coś zataił? Że nic, tylko chemikalia? Chryste, musieli­ście to zrobić bez mojej wiedzy?

- Czasami bywa tak, że najskuteczniejszą metodą śledztwa jest prze­słuchanie, podczas którego przesłuchiwany nie jest w stanie ocenić tego, co leży w jego najlepszym interesie.

- Myśleliście, że skłamię, żeby chronić swój tyłek? Waller odpowiedział głosem cichym, spokojnym i mrożącym krew w żyłach.

- Kiedy stwierdzamy, że nie można komuś ufać w stu procentach, wyciągamy odpowiednie wnioski, przynajmniej tymczasowo. Nie znosi­my tego, ani ty, ani ja, ani nikt inny, ale ta brutalna zasada obowiązuje we wszystkich agencjach wywiadowczych. Zwłaszcza w agencjach równie tajnych, może nawet paranoidalnie tajnych, jak nasza.

Tajność posunięta do paranoi. Już przed laty Bryson odkrył, że Wal­ler i jego koledzy z szefostwa Dyrektoriatu są święcie przekonani, iż v

w Centralnej Agencji Wywiadowczej, Wojskowej Agencji Wywiadow­czej, a nawet w Agencji Bezpieczeństwa Narodowego roi się od wtyczek i szpiegów, że wszystkie te organizacje są skrępowane regulaminami i toczą beznadziejną, niekończącą się wojnę na dezinformację z wrogimi sobie odpowiednikami. Ponieważ były oficjalnymi instytucjami rządowy­mi, ponieważ Kongres otwarcie zatwierdzał ich budżet, Waller lubił nazy­wać je papierowymi tygrysami. Kiedyś, w pierwszych dniach pracy, Bryson spytał go niewinnie, czy nie sensowniej by było nawiązać z nimi współpracę. Waller parsknął śmiechem.

- Z papierowymi tygrysami? Mielibyśmy zagrać w otwarte karty? Dać im do zrozumienia, że w ogóle istniejemy? Nie lepiej od razu napisać do „Prawdy'?

Zawsze uważał, że amerykańskie służby wywiadowcze przeżywają głę­boki kryzys, że kryzys ten wykracza daleko poza odwieczny problem infil­tracji. Prawdziwym tego zwierciadłem był, jego zdaniem, kontrwywiad.

- Skłam wrogowi - mawiał - potem uważnie go śledź, a kłamstwo do ciebie wróci. Tylko że ostatnio kłamstwo coraz częściej staje się praw­dą, ponieważ coraz częściej uznaje sieje za informację wywiadowczą. To tak jak z szukaniem wielkanocnych jajek. Ilu ludzi zrobiło karierę na mo­zolnym odgrzebywaniu jajek, które ich koledzy mozolnie zagrzebali? Ja­jek pięknych, kolorowych, ale nieprawdziwych.

Przegadali wtedy niemal całą noc. Tam, na dole, w podziemnej bi­bliotece Dyrektoriatu, w zacisznej sali wyłożonej siedemnastowiecznymi kurdyjskimi dywanami i ozdobionej starymi angielskimi obrazami przed­stawiającymi wierne, rasowe psy niosące w pysku dzikie ptactwo.

- Dostrzegasz w tym znamię geniuszu? - kontynuował Waller. - Każda operacja przeprowadzona przez CIA, sknocona czy udana, prędzej czy póź­niej zostanie wywleczona na światło dzienne i poddana publicznej krytyce. W przeciwieństwie do operacji przeprowadzonych przez nas, bo nas po pro­stu nie ma. - Bryson wciąż pamiętał cichy grzechot kostek lodu w ciężkiej, kryształowej szklance z bourbonem z beczki, za którym przepadał Ted.

- Tak, ale to, że działamy ukradkiem, nielegalnie, niemal jak bandy­ci, ma też liczne minusy - zauważył Nick. - Ot, choćby kwestia odpo­wiednich środków.

- Zgoda, bogatych środków nie mamy, lecz nie mamy też biurokra­cji, nie krępują nas żadne restrykcje. Biorąc pod uwagę szczególny rodzaj i zakres działalności, jest to dla nas niezwykle korzystne. Dowodzi tego lista naszych osiągnięć. Kiedy możesz improwizować i pracować z doraź­nie zorganizowanymi zespołami ludzi na całym świecie, kiedy nie musisz unikać zbyt agresywnych interwencji, wystarczy ci jedynie kilkudziesięciu

dobrze wyszkolonych agentów. Wykorzystujesz sytuację. Sterujesz wy­darzeniami, koordynujesz pożądane efekty. I wygrywasz. Nie potrzebu­jesz ani biurokracji, ani związanych z nią kosztów. Wystarczy sama inte­ligencja.

- I krew - dodał Bryson, który mimo krótkiego wówczas stażu pracy zdążył już sporo zobaczyć. - I krew.

Waller wzruszył ramionami.

- Józef Stalin, największy potwór naszych czasów, ujął to kiedyś bar­dzo zgrabnie: nie zrobisz omletu, nie tłukąc jajek. - Potem mówił o współ­czesnej Ameryce, o brzemieniu imperium, które na niej ciąży. O dziewięt­nastowiecznym imperium brytyjskim i ówczesnym parlamencie, który przez pół roku debatował nad propozycją wysłania sił ekspedycyjnych na odsiecz generałowi od dwóch lat obleganemu przez wrogą armię. Tak samo jak jego koledzy z Dyrektoriatu był zagorzałym zwolennikiem liberalnej demokracji, lecz wiedział również, że nie da się jej utrzymać, stosując -jak lubił to nazywać - dżentelmeńskie reguły walki markiza Queensbury'ego. Uważał, że jeśli przeciwnik ucieka się do podłego podstępu, zwal­czyć go trzeba podłym podstępem.

- Jesteśmy złem koniecznym - mówił. - Ale nie popadaj w zarozu­miałość. Zło to tylko rzeczownik. Działamy poza granicami prawa. Nikt nas nie kontroluje, nikt nie narzuca nam reguł. Czasami nawet ja czuję się nieswojo, wiedząc, że istniejemy. - Zagrzechotały kostki lodu i Waller dopił resztkę bourbona.

Nick Bryson znał wielu fanatyków, przyjaciół i wrogów, i w kontro­wersyjności poglądów Wallera odnalazł swoiste ukojenie. Zdawał sobie sprawę, że nie dorównuje mu inteligencją, że brakuje mu jego błyskotli­wości, cynizmu, a nade wszystko płomiennego, niemal wstydliwego ide­alizmu, który był niczym promień słońca wpadający do pokoju przez szcze­linę między zaciągniętymi kotarami.

- Mój przyjacielu - powiedział na zakończenie Ted. - Istniejemy po to, by stworzyć świat, w którym nie będziemy potrzebni.

Do gabinetu wpadało popielate światło wczesnego popołudnia. Wal­ler położył ręce na biurku, jakby zbierał się w sobie przed czymś nieprzy­jemnym.

- Nick, wiemy, że bardzo przeżywasz odejście Eleny

- Nie chcę o niej rozmawiać - warknął Bryson. Czuł, że na czole pulsuje mu żyła. Przez wiele lat Elena była jego żoną, najlepszą przy­jaciółką i kochanką. Przed pół rokiem, gdy korzystając z „czystej' linii

telefonicznej, zadzwonił do niej z Trypolisu, oznajmiła, że odchodzi. Nie skutkowały żadne argumenty. Podjęła decyzję i kropka, nie było o czym rozmawiać. Jej słowa zraniły go bardziej niż zębaty sztylet Abu. Kilka dni później, gdy pod pozorem zakupu broni dla terrorystów przyjechał do kraju na odprawę, już nie zastał jej w domu.

- Posłuchaj. Zrobiłeś dla świata więcej dobrego niż jakikolwiek inny agent. - Waller zamilkł, po czym z rozmysłem dodał: - Jeśli cię teraz nie powstrzymam, stracisz to, co zdobyłeś.

- Zgoda, może i zawaliłem - odrzekł głucho Bryson. - Ale tylko raz. Do niczego więcej się nie przyznam. - Targi nie miały sensu, lecz nie mógł się powstrzymać.

- I zawalisz ponownie - odparł beznamiętnie Waller. - Istnieje coś, co nazywamy „wydarzeniami uprzedzającymi'. To nasz wewnętrzny sys­tem wczesnego ostrzegania. Pracujesz tu od piętnastu lat i przez ten czas byłeś doskonały, najlepszy, nie do pobicia. Piętnaście lat! Nick, wiek agenta operacyjnego liczy się jak wiek psa. Coraz trudniej się koncentrujesz, je­steś wypalony, a najbardziej przerażające jest to, że nawet o tym nie wiesz.

Czy rozpad jego małżeństwa też był „wydarzeniem uprzedzającym'? Waller mówił spokojnie, rozsądnie i logicznie, jak to on, tymczasem jego zalała fala zupełnie innych uczuć, wśród których dominowała wściekłość.

- Moje umiejętności

- Nie mówię o twoich umiejętnościach. Pod względem sprawności i wyszkolenia technicznego wciąż jesteś asem nad asami. Mówię o wstrze­mięźliwości, powściągliwości. O zdolności do reakcji pasywnych. Tę zdol­ność traci się najpierw. I nie sposób jej odzyskać.

- W takim razie może wyślij mnie na krótki urlop. - W głosie Bryso-na zabrzmiała nutka rozpaczy i desperacji. Czuł do siebie obrzydzenie.

- Dobrze wiesz, że Dyrektoriat nie przyznaje urlopów wypoczynko­wych - odrzekł oschle Waller. - Nick, przez półtorej dekady tworzyłeś historię. Teraz możesz ją studiować. Zwracam ci normalne życie.

- Życie - powtórzył głucho Bryson. - A więc jednak wysyłacie mnie na emeryturę.

Waller odchylił się w fotelu.

- Słyszałeś o Johnie Wallisie, jednym z najwybitniejszych angiel­skich szpiegów siedemnastego wieku? W latach czterdziestych siedemna­stego stulecia współpracował z „okrągłogłowymi', stronnikami Parlamentu, i rozszyfrowywał dla nich tajne pisma „kawalerów', czyli rojalistów. Był jednym z założycieli Czarnej Izby, odpowiednika dzisiejszej Agencji Bez­pieczeństwa Narodowego. Ale kiedy wycofał się z działalności wywia­dowczej, wykorzystał swój niebywały talent jako profesor geometrii na

uniwersytecie w Cambridge. Jako jeden z pierwszych wymyślił i zastoso­wał rachunek różniczkowy i całkowy: przyspieszył czas. Kto był ważniej­szy: Wallis szpieg czy Wallis naukowiec? Wycofanie się z interesu nie musi oznaczać przejścia na emeryturę.

Klasyczna replika, jedna z mądrych przypowieści Wallera; sytuacja była tak absurdalna, że Bryson omal nie parsknął śmiechem.

- Co dla mnie przewidziałeś? Pracę stróża nocnego, który z sześciostrzałową spluwą i pałką pilnuj e stalowych belek w magazynie?

- Integer vitae, scelerisguepurusnoneget Maurisjaculis, neąuearcu, nec venenatis gravida saggittispharetra. Człowiek prawy i wolny od grze­chu nie potrzebuje ani mauretańskiego oszczepu, ani łuku, ani ciężkiego kołczanu myśliwskich strzał. Horacy. Wszystko już załatwione. Rektor college'u w Woodbridge poszukuje wykładowcy historii Bliskiego Wscho­du i właśnie znalazł wybitnego fachowca. Znasz od groma języków, masz dyplom, jesteś idealnym kandydatem.

Bryson poczuł, że odpływa, że wyrywa się z oków ciała. Podobnego uczucia doznawał podczas akcji: unosił się wówczas i jakby szybował, obserwując wszystko zimnym, wyrachowanym okiem. Często rozmyślał o śmierci, o tym, że kiedyś przyjdzie mu zginąć: był na to przygotowany, zawsze brał to pod uwagę. Ale nigdy nie przypuszczał, że zwolnią go z pracy. A fakt, że zwalniał go Ted, jego ukochany mistrz, tylko pogarszał sprawę - nadawał jej charakter czysto osobisty.

- Nieodłączną częścią planu emerytalnego jest praca - kontynuował Waller. - Nie masz zajęcia? Diabeł je dla ciebie wynajdzie. Znamy to z doświadczenia. Dać agentowi kupę szmalu i puścić go luzem, a natych­miast wpakuje się w kłopoty. To pewne jak dwa razy dwa. Potrzebny ci plan działania. Coś konkretnego i namacalnego. Jesteś urodzonym nauczy­cielem, Nick. Między innymi dlatego tak świetnie szło ci w terenie

Bryson milczał, próbując odpędzić natrętne wspomnienia z akcji w małej południowoamerykańskiej prowincji, obraz twarzy widzianej przez snajperski celownik. Twarz należała do jego „ucznia', dziewiętnastolet­niego Latynosa imieniem Pablo, którego wyszkolił w sztuce minowania i rozbrajania ładunków wybuchowych. Był twardym, lecz porządnym chłopcem. Jego rodzice mieszkali w górskiej wsi, którą zajęli maoistowscy rebelianci: gdyby się wydało, że Pablo kolaboruje z wrogiem, party­zanci natychmiast by ich zabili. Co więcej, na pewno zrobiliby to w spo­sób okrutny i wyrafinowany, gdyż z tego słynęli. Chłopak długo wahał się i miotał, w końcu doszedł do wniosku, że nie ma wyboru: żeby ocalić ojca i matkę, postanowił zdradzić, powiedzieć buntownikom wszystko, co wie­dział o ludziach współpracujących z siłami prawa i porządku. Był twardym, porządnym dzieciakiem uwikłanym w sytuacje, bez dobrego wyj­ścia. Bryson spojrzał mu w twarz przez lunetkę celownika - w twarz mło­dą, zbolałą i przerażoną - i zamknąwszy oczy, pociągnął za spust.

- Od dziś nazywasz się Jonas Barrett - mówił Waller. - Jesteś nieza­leżnym uczonym, autorem sześciu znakomicie ocenionych artykułów pra­sowych. Cztery z nich opublikowałeś w „Dzienniku Studiów Bizantyj­skich'; to zbiorówka: dzięki tobie nasi eksperci od Bliskiego Wschodu nie mieli przestojów. Umieją spłodzić cywilny życiorys, nieźle się na tym znają. - Podał mu kartonową teczkę. Teczka była żółta, co oznaczało, że tkwią w niej magnetyczne paski i że nie wolno wynosić jej poza budynek. Zawierała legendę, fikcyjną biografię. Jego biografię.

Przejrzał gęsto zapisane kartki: szczegóły życia uczonego samotnika, który władał dokładnie tymi samymi językami obcymi co on, Bryson, i któ­rego umiejętności Bryson mógł sobie szybko przyswoić. Równie szybko mógłby się do Barretta upodobnić, choć nie pod każdym względem. Jonas Barrett był kawalerem. Jonas Barrett nie znał Eleny. Jonas Barrett nigdy jej nie kochał. Jonas Barrett za nią nie tęsknił. Jonas Barrett był fikcją - żeby ożył jako postać z krwi i kości, Nick musiałby pogodzić się ze stratą Eleny.

- Podanie zatwierdzono kilka dni temu. Ci z Woodbridge spodzie­wają się, że we wrześniu zawita do nich nowy adiunkt. Moim zdaniem spotyka ich wielkie szczęście.

- Czy mam w tej kwestii jakiś wybór?

- Och, moglibyśmy załatwić ci posadę w którejś z międzynarodo­wych firm konsultingowych. Albo w jednej z tych gigantycznych spółek naftowych. Ale nauczanie jest w sam raz dla ciebie. Z abstrakcjami za­wsze radziłeś sobie równie dobrze, jak z faktami. Kiedyś myślałem, że przeszkodzi ci to w pracy, ale okazało się, że to twój największy atut.

- A jeśli nie zechcę się wycofać? Jeśli nie zechcę odejść spokojnie w cichą, łagodną noc? - Nie wiedzieć czemu przed oczyma stanął mu obraz zębatego noża. Muskularne ramię ponownie wzięło zamach, po­nownie błysnęła stal

- Nie rób tego, Nick. - Twarz Wallera była jak z kamienia.

- Jezu Chryste - szepnął Bryson. Nie chciał, żeby zabrzmiało to tak boleśnie; bardzo tego żałował. Znał reguły gry: dobiły go nie tyle słowa, które słyszał, ile ten, który je wypowiedział. Waller nie rozwijał tematu, nie musiał. Nie dawał mu wyboru - Bryson dobrze wiedział, co czeka opor­nych. Taksówka, która nagle skręca, potrąca przechodnia i znika. Bezbolesne ukłucie igłą, którego idący w ulicznym tłumie nawet nie czuje, by chwi­lę później umrzeć na zawał serca. Zwykły napad - w mieście szczycącym się najwyższym wskaźnikiem przestępczości to przecież codzienność.

- Taką wybraliśmy pracę - powiedział łagodnie Walłer. - Towarzy­sząca jej odpowiedzialność jest ważniejsza od więzów krwi i przyjaźni. Chciałbym, żeby było inaczej. Nawet nie wiesz, jak bardzo. Swego czasu musiałem zatwierdzić poświęcić trzech ludzi. Dobrych agentów, którzy zeszli na złą drogę. Może nawet nie tyle złą, ile nieprofesjonalną. Żyję z tym do dziś dnia. Ale gdybym musiał, bez chwili wahania zrobiłbym to ponownie. Trzech ludzi. Błagam cię, Nick, nie bądź czwartym. - Prosił czy groził? A może prosił i groził?

Walłer wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze.

- Daję ci życie, Nick. Dobre życie.

Jednakże to, co go czekało, nie było życiem -jeszcze nie. Było czymś w rodzaju odurzenia, amnezji, stanem mrocznej półśmierci. Przez piętna­ście lat każdą komórką mózgu i każdym włóknem mięśniowym służył Dyrektoriatowi, wykonując bardzo niebezpieczne i wyczerpujące psychicznie misje. I nagle mu podziękowano. Nie odczuwał nic poza głęboką pustką, Dotarł do domu, pięknego kolonialnego domu w Falls Church, i z trudem go rozpoznał. Patrzył nań jak obcy człowiek. Na dom, na wybrane przez Elenę gustowne francuskie gobeliny, na pastelowe ściany pokoiku na gó­rze, gdzie miało spać dziecko, którego nie mieli. Dom był pusty i pełen duchów. Nalał sobie pełną szklankę wódki. Od tej chwili miał nie trzeź­wieć przez wiele tygodni.

Wszędzie widział Elenę, wszędzie czuł jej zapach i smak. Dom by} nią przesycony. Jakże mógł zapomnieć?

Siedzieli na pomoście przed letnim domkiem nad jeziorem w Mary-landzie, obserwując żaglówkę Nalała mu kieliszek zimnego białego wina, pocałowała go i szepnęła:

- Tęsknię za tobą.

- Przecież tu jestem, kochanie.

- Teraz tak, ale jutro wyjedziesz. Do Pragi, do Sierra Leone, do Dża­karty, do Hongkongu Bóg wie dokąd. I na jak długo.

Wziął ją za rękę. Wiedział, że czuje się samotna, i nie potrafił temu zaradzić.

- Zawsze wracam. Rozłąka sprzyja miłości. Znasz to powiedzenie?

- Mai rarut, mai dragut- powiedziała cicho, zadumana. - Ale wiesz, w moim kraju mówią co innego. Celor ce duć mai mult dorul, lepare mai dulce odorul. Rozłąka miłość podsyca, lecz bycie razem ją wzmacnia.

Fajne.

Pogroziła mu palcem.

- Ale powiadają też: Proin departare dragostea se uita. Jak to się mówi? Długo nieobecny, szybko zapomniany?

- Co z oczu, to i z serca.

- Właśnie. Szybko o mnie zapomnisz?

- Nigdy. Zawsze będziesz ze mną. - Poklepał się po piersi. - Tutaj.

Wiedział, że ci z Dyrektoriatu podsłuchują go i śledzą; miał to gdzieś. Gdyby doszli do wniosku, że im zagraża, już dawno by go zlikwidowali. Kupcie mi cysternę wódy, pomyślał zgorzkniały, i zaoszczędzę wam kłopo­tu. Mijały dni, a on z nikim się nie widywał i z nikim nie rozmawiał. Może Waller popierał jego dymisję, wiedząc, że nie tylko rozłąka była przyczyną tego, że załamał się psychicznie. Bo przede wszystkim było nią odejście Eleny. Eleny, jego opoki, sensu istnienia. Znajomi powiadali, że był przy niej wyciszony i spokojny, lecz on spokojny nie był: spokój przynosiła Ele-na. Jak to nazywał Waller? Namiętna łagodność. Tak, namiętna łagodność.

Nie wiedział, że można kochać kogoś tak mocno, jak mocno ją kochał. W wirze kłamstw, gdzie przyszło mu pracować, była jedyną prawdą, na której mógł się wesprzeć. Jednocześnie ona też była szpiegiem - musiała być szpie­giem, w przeciwnym razie nie mogliby budować wspólnie życia. Ba, zaszła prawie na sam szczyt: pracowała w wydziale kryptografii, a z tymi z kryptografii nigdy nic nie wiadomo. Przechwytywali najróżniejsze wiadomości. Typowa często zawierała skrawki informacji wywiadowczych; ten, kto taki przekaz rozszyfrował, wchodził w posiadanie największych tajemnic rządo­wych Stanów Zjednoczonych, tajemnic, których nie miała prawa znać więk­szość szefów Dyrektoriatu. Analitycy tacy jak Elena spędzali życie za biur­kiem. Za jedyną broń mieli klawiaturę komputera, mimo to ich umysły wędrowały po świecie równie swobodnie, jak agenci operacyjni.

Boże, jak on ją kochał.

W pewnym sensie poznali się dzięki Tedowi Wallerowi, choć do pierw­szego spotkania doszło w najmniej sprzyjających okolicznościach: pod­czas kolejnej misji.

Było to rutynowe zadanie, jedno z tych, które pracownicy Dyrekto­riatu nazywali „kontrabandą', nielegalnym przerzutem ludzi przez granicę. Pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy Bałkany stanęły w ogniu, poleco­no mu ewakuować z Bukaresztu niejakiego Andreja Petrescu wraz z żoną i córką. Andreja Petrescu, genialny matematyk, prawdziwy rumuński patriota i uniwersytecki wykładowca, specjalizował się w kryptografii. Securitate, rumuńska służba bezpieczeństwa słynna z okrucieństwa i bezwzględno­ści, zmusiła go do opracowania tajnych szyfrów, które miały być wyko­rzystane przez najwierniejszych zauszników rządowych Ceausescu. Andrej spełnił ich żądanie, lecz stanowczo odrzucił propozycję współpracy: chciał pozostać na uniwersytecie i nauczać, a poczynania bestialskich agen­tów Securitate znęcających się nad niewinnymi Rumunami mierziły go i napawały odrazą. Na rezultaty nie musiał długo czekać. Na całą rodzinę nałożono areszt domowy, zabroniono im podróżować i nieustannie obser­wowano. Jego córka Elena, dziewczyna równie błyskotliwa, jak on, ukoń­czyła wydział matematyki i chciała pójść w ślady ojca.

W grudniu 1989 w Rumunii się zagotowało. Wybuchły zamieszki i protesty przeciwko znienawidzonemu tyranowi, na co Securitate, gwardia pretoriańska Nicolae Ceausescu, odpowiedziała masowymi aresztowaniami i morderstwami. Na Bulwarze 30 Grudnia w Timisoarze zebrał się olbrzy­mi tłum demonstrantów. Wdarli się do siedziby rumuńskiej partii komu­nistycznej i zaczęli wyrzucać przez okna portrety „Geniusza Karpat'. Woj­sko i agenci Securitate otworzyli ogień. Strzelano do nich dzień i noc, a stosy zabitych grzebano w masowych grobach.

Ogarnięty odrazą Petrescu postanowił wnieść swój udział do walki z tyranem. Znał najtajniejsze rządowe szyfry i doszedł do wniosku, że najwyższa pora przekazać je wrogom komunizmu: Ceaucescu straciłby łączność ze swymi siepaczami, gdyż opozycja znałaby jego polecenia i rozkazy.

Petrescu długo się wahał. Czy nie narazi na niebezpieczeństwo ukochanej żony Simony i uwielbianej córki Eleny? Gdyby agenci Securitate odkryli, że zdradził - a odkryliby natychmiast, ponieważ tylko on znał kody źródłowe - on i jego rodzina zostaliby aresztowani i straceni.

Nie, musiał uciec. Za granicę. Ale żeby to zrobić, musiał najpierw nawiązać kontakt z kimś, kto mu pomoże. Z kimś potężnym, wpływo­wym, dysponującym odpowiednimi środkami, najlepiej z obcą agencją wywiadowczą, z CIA albo KGB, z kimś, kto byłby w stanie wywieźć z kraju i jego, i jego rodzinę.

Przerażony zaczął ostrożnie rozpytywać. Miał dużo znajomych, a znajomi mieli swoich znajomych. Złożył propozycję, postawił warunki. Brytyjczycy i Amerykanie umyli ręce. Rządy Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych nie wtrącały się w sprawy wewnętrzne Rumunii. Ofertę zdecydowanie odrzucono.

I nagle, któregoś ranka, skontaktował się z nim pewien Amerykanin, przed­stawiciel agencji wywiadowczej działającej niezależnie od CIA. Tak, byli zainteresowani, chcieli mu pomóc. Mieli odwagę, której innym zabrakło.

Szczegóły operacyjne zostały opracowane przez najlepszych logistów Dyrektoriatu, wycyzelowane przez Brysona i skonsultowane z Tedem Wallerem. Bryson miał wywieźć z Rumunii nie tylko matematyka z rodziną, ale i pięcioro innych dysydentów, dwóch mężczyzn i trzy kobiety, których uzna­no za cenne źródło informacji wywiadowczych. Dotarcie do Rumunii nie stanowiło większego problemu. Poleciał na Węgry, w Nyirabrany wsiadł do pociągu i z autentycznym rumuńskim paszportem w kieszeni przekroczył gra­nicę w Yalea Lui Mihai. Był w poplamionym kombinezonie, miał zrogowaciałe palce i twarde dłonie, wyglądał jak typowy kierowca - celnicy ledwie na niego spojrzeli. Kilka kilometrów za Yalea Lui Mihai czekała na niego cięża­rówka podstawiona przez agenta Dyrektoriatu, stary rumuński ropniak, kom­pletny rzęch, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Naturalnie wóz został odpo­wiednio zmodyfikowany i gdyby ktoś otworzył tylną klapę, ujrzałby stertę skrzyń rumuńskiego wina i miejscowej śliwowicy, zwanej tzuica. Jednakże skrzyń było w sumie niewiele, ponieważ tuż za ich pierwszym i jedynym rzędem mieściło się duże pomieszczenie dla przemycanych Rumunów.

Mieli czekać na niego w lesie

Bukaresztu. Bryson znalazł ich bez trudu: siedzieli na rozłożonych ko­cach niczym wielka rodzina na pikniku. Niby jedli, niby pili, lecz twarze mieli spięte i przerażone. Przywódcą całej grupy był niewątpliwie Andrej Petrescu, drobny mężczyzna w wieku sześćdziesięciu kilku lat, któremu towarzyszyła cicha, potulna kobieta o dużej, okrągłej twarzy, najpewniej żona. Jednakże
uwagę Brysona przykuli nie oni, lecz ich córka. Nigdy dotąd nie widział
tak pięknej-dziewczyny. Dwudziestojednoletnia Elcua Pciiesuu - szczupła, zgrabna, o kruczoczarnych włosach i ciemnych, błyszczących oczach

- była w czarnej spódnicy i popielatym swetrze, a na głowie miała zawią­zaną chustkę. Milczała i przyglądała mu się podejrzliwie. Bryson powitał ich po rumuńsku.

- Buna ziua — powiedział. - Unde este cea mai apropiata statie Peco?

Gdzie jest najbliższa stacja benzynowa?

- Sinteti pe un drum gresit. Jedzie pan w złym kierunku - odrzekł matematyk.

Poszli za nim do ciężarówki, którą ukrył w kępie drzew. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami piękna Elena wsiadła do szoferki. Pozostali zajęli miejsce w przedziale za skrzyniami, gdzie Bryson zostawił kanapki i wodę, żeby mogli przetrwać długą podróż do węgierskiej granicy.

Przez kilka pierwszych godzin Elena milczała. Próbował ją zagady­wać, lecz odpowiadała monosylabami. Nie wiedział, czy jest małomów­na, czy tylko zdenerwowana. Jechali przez Bihor w kierunku przejścia

granicznego w Bors, skąd mieli dolecieć do Biharkeresztes na Węgrzech. Zapadła noc, pokonali kawał drogi, wszystko szło gładko. Bryson uważał, byli na Bałkanach, a na Bałkanach w każdej chwili mogło

się zdarzyć coś nieprzewidzianego.

Dlatego nie zdziwił się zbytnio, gdy osiem kilometrów przed granicą zobaczył migające światła radiowozu i ubranego w niebieski mundur poli­cjanta. Nie zdziwił się również, gdy policjant kazał mu zjechać na pobocze

- Co to, do diabła, jest? - spytał, siląc się na obojętność. Policjant był coraz bliżej.

Rutynowa kontrola drogowa - odrzekła Elena.

Oby - mruknął Bryson, opuszczając szybę. Po rumuńsku mówi biegle, lecz z obcym akcentem; tłumaczył to jego węgierski paszport Postanowił wykłócić się z gliniarzem, gdyż tak postąpiłby na jego miejscu każdy kierowca ciężarówki, któremu się spieszy.

Policjant poprosił go o prawo jazdy i dowód rejestracyjny. Papier były w porządku.

- Coś się stało? - spytał po rumuńsku Bryson.

Tamten wyniośle machnął ręka w stronę reflektorów. Przepaliła się żarówka. Ale nie, nie zamierzał ich jeszcze przepuścić. Spytał, co przewożą

- Wino i śliwowicę.

- Otwórz.

Nie ukrywając poirytowania, Bryson westchnął, wysiadł i poszedł otworzyć klapę. Broń miał ukrytą w kaburze na plecach, pod grubą, szarą kurtką. Użyłby jej tylko w ostateczności, gdyż zabicie policjanta było bardzo ryzykowne. Mógłby go zobaczyć któryś z przejeżdżających szosą kierowców, poza tym gdyby zatrzymując ich, gliniarz zawiadomił przez radio centralę i przekazał im numer rejestracyjny ciężarówki, dyspozytor czekałby na dalsze meldunki. Gdyby nie nadeszły, natychmiast zawiadomiłby służby graniczne. Bryson nie chciał nikogo zabijać, lecz zdawał sobie sprawę, że może nie mieć wyboru.

Gdy otworzył klapę, policjant powiódł łakomym wzrokiem po butelkach wina i tzuici. Dobry znak: może udałoby się przekupić go kilkoma flaszkami wódki? Ale nie, Rumun zaczął buszować wśród skrzyń, chciał je zinwentaryzować, i szybko dotarł do fałszywej ściany, wzniesionej ledwie sześćdziesiąt centymetrów za klapą. Podejrzliwie zmrużył oczy, postukał w nią - głucho zadudniła.

- Co to, kurwa, jest? - wykrzyknął.

Bryson sięgnął za pazuchę i wymacał rękojeść pistoletu, lecz w i samej chwili zobaczył, że idzie ku nim Elena z ręką uwodzicielsko wspartą na biodrze. Żuła gumę i była ordynarnie umalowana: musiała to zrobić kiedy rozmawiał z policjantem. Wyglądała jak wamp, jak prostytutka. Podeszła bliżej, nachyliła się ku Rumunowi i wymlaskała

- Ce curu' meu vrei? Czego, kurwa, chcesz?

- Fututi gura! Spierdalaj - warknął tamten. Zaczął odsuwać skrzynie i macać dłońmi po przepierzeniu: najwyraźniej szukał klamki czy zamka. i gdy musnął paluchem dźwignię otwierającą ukryte pomieszczenie, Bryson zmartwiał. Siedmiu nielegalnych pasażerów - z tego by się nie wyłgał,

musiałby go zabić. W dodatku ta Elena. Co jej, do cholery, odbiło?

- Pozwólcie, że o coś was spytam, towarzyszu powiedziała cichym znaczącym głosem. - Ile warte jest dla was życie?

Policjant odwrócił się na pięcie i łypnął na nią spode łba.

- Co ty pierdolisz, głupia dziwko?

- Pytałam, ile warte jest dla was życie. Bo grzebiąc między tymi skrzy­niami, nie tylko przekreślicie sobie karierę, ale i napraszacie się o miejsce w więzieniu psychiatrycznym. Może nawet na cmentarzu. Bryson wpadł w przerażenie. Jeszcze chwila i ta kobieta wszystko zepsuje. Trzeba ją powstrzymać!

Gliniarz otworzył płócienny woreczek, który miał na szyi, wyjął z niego duży przedpotopowy radiotelefon i zaczął wykręcać numer.

- Jeśli koniecznie chcecie zadzwonić - powiedziała Elena - radzę zadzwonić bezpośrednio do kwatery głównej Securitate i poprosić Dragana.

Bryson wytrzeszczył oczy. Generał major Radu Dragan był zastępcą dowódcy tajnej policji, człowiekiem do cna skorumpowanym i znanym seksualnego rozpasania.

Policjant znieruchomiał, sondując wzrokiem jej twarz.

- Grozisz mi, dziwko? Elena wypluła gumę.

- Rób, co chcesz, mnie to zwisa. Chcesz się wtrącać w najpoufniejsze i najdelikatniejsze sprawy Securitate, proszę bardzo. Ja tylko wykonuję polecenia. Dragan lubi węgierskie prawiczki, a kiedy z nimi skończy, prze­rzucam je przez granicę, jak mi kazano. Chcesz zostać bohaterem i ujawnić jego małą tajemnicę, śmiało, dzwoń po kumpli. Powiem ci tylko, że nie chciałabym być na twoim miejscu ani na miejscu tych, których w to wciągniesz. Przewróciła oczami. - Dalej, dzwoń do Dragana, na co czekasz? Bez zająknięcia wyrecytowała numer kierunkowy, główny i wewnętrzny.

Oszołomiony Rumun wystukał je powoli, przytknął aparat do ucha, wybałuszył oczy, szybko się rozłączył, mamrocząc przeprosiny, wsiadł do

Nieco później, gdy bez przeszkód przejechali przez granicę, Bryson [ć  spojrzał na Elenę i spytał:

- To był naprawdę numer Securitate?

- Oczywiście - odrzekła.

- Skąd

- Numery to moja specjalność - odparła. - Nie mówili ci?

Jego drużbą był Ted Waller. Rodzicom Eleny podarowano nową toż­samości chroniony przez agentów Dyrektoriatu dom w Rovinj na półwyspie Istria nad Adriatykiem. Ze względów bezpieczeństwa nie mogła się z nimi kontaktować. Przystała na ten warunek niechętnie i z ciężkim ser­cem, wiedząc, że jest to zło konieczne.

Zaproponowano jej pracę w kwaterze głównej, w wydziale kryptografii. Została analityczką, specjalistką od łamania szyfrów. Była niezwy­kle uzdolniona, należała do najwybitniejszych ekspertek, jakie kiedykol­wiek tam pracowały, i uwielbiała to robić. Kiedyś powiedziała: „Mam ciebie, mam pracę - gdybym tak jeszcze miała w pobliżu rodziców, życie byłoby absolutnie cudowne!'. Kiedy Nick po raz pierwszy wspomniał Wallerowi, że mają się ku sobie, czuł się tak, jakby prosił go o pozwolenie na ślub. Prosił go jak ojca? Czy jak chlebodawcę? Nie wiedział. W Dy­rektoriacie nie istniały sztywne granice między życiem osobistym i zawo­dowym, ale ponieważ poznał Elenę na służbie, uważał, że powinien za­wiadomić o tym swego zwierzchnika i przyjaciela. Waller szczerze się. ucieszył. „Nareszcie trafiłeś na równą sobie' - powiedział, uśmiechając się szeroko, i jak sztukmistrz, który wyciąga komuś monetę z ucha, nie wiedzieć skąd wyjął butelkę zmrożonego szampana Dom Perignon. Miodowy miesiąc spędzili na maleńkiej, soczystozielonej i prawie bezludnej wyspie na Karaibach. Na plaży skrzył się różowy piasek, nieco dalej płynął strumyk, a wszędzie rósł kępami tamaryszek. Chodzili na spa­cery tylko po to, żeby zabłądzić, a przynajmniej udawać, że zabłądzili. Bywało, że błądzili naprawdę, że mylili drogę, gubili się w gąszczu, by wkrótce się odnaleźć i zatracić w sobie. Czas poza czasem, tak to nazywa­ła. Ilekroć o niej myślał, zawsze wspominał, jak wychodzili z chatki, żeby zgubić się po raz kolejny - towarzyszył temu cały rytuał - i jak powtarzali sobie, że dopóki mają siebie, nigdy nie będą sami.

A teraz stracił ją naprawdę i czuł się zagubiony, odcięty od korzeni, pozbawiony kotwicy. W wielkim, pustym domu panowała głucha cisza, mimo to wciąż słyszał jej głos, gdy mówiła, że ud niego odchodzi. Zaskoczony ? Dziwne. Nie, nie chodzi o wielomiesięczną rozłąkę, chodzi o spra­wy o wiele głębsze, najbardziej podstawowe, fundamentalne. Już cię nie znam. Nie znam cię i przestałam ci ufać.

Cholera jasna, przecież ją kochał! Czy to nie wystarczyło? Prosił, błagał i krzyczał. Za późno. Zło już się stało. Fałsz i zimne wyrachowanie: dzięki tym dwóm cechom mógł przeżyć w terenie, ale w domu? Nie wy­trzymałoby tego żadne małżeństwo. Zataił przed nią wiele spraw - szcze­gólnie pewien incydent - i dręczyły go potworne wyrzuty sumienia.

I tak odeszła, żeby rozpocząć nowe życie. Życie bez niego. Poprosiła szefa o przeniesienie. Wciąż pamiętał jej głos, tak bliski, jakby mówiła z sąsiedniego pokoju, jednocześnie dziwnie odległy. A mówiła bardzo spo­kojnie, beznamiętnie, i właśnie tego nie mógł znieść. Najwyraźniej uznała, że nie ma o czym rozmawiać, że wszystko jest oczywiste, jak oczywi­ste jest to, że dwa razy dwa jest cztery, czy to, że słońce wschodzi na wschodzie i zachodzi na zachodzie.

Doskonale pamiętał, co wtedy czuł.

- Eleno - spytał - czy zdajesz sobie sprawę, ile dla mnie znaczysz? Wciąż pobrzmiewała mu w Uszach jej apatyczna, niemal bezduszna odpowiedź:

- Chyba nawet nie wiesz, kim jestem.

Kiedy wrócił z Tunezji, nie było już ani jej, ani jej rzeczy. Próbował ją wytropić, błagał Wallera o pomoc, prosił, żeby wykorzystał swoje moż­liwości. Chciał jej powiedzieć tysiące rzeczy, ale jakby zapadła się pod ziemię. Nie chciała, żeby ją odnalazł, i postawiła na swoim. A Waller to uszanował. Ted miał rację: nareszcie trafił na równą sobie.

Odpowiednia ilość alkoholu działa jak narkotyk. Sęk w tym, że kiedy prze­staje działać, powraca pulsujący ból głowy, który złagodzić można tylko alko­holem. Dni i tygodnie rwały się i plątały niczym wystrzępione fragmenty nie pasujących do siebie zdjęć. Zdjęć w sepii. Wynosząc śmieci, słyszał pobrzęki­wanie pustych butelek. Pijąc, słyszał terkot telefonu, ale nigdy nie podnosił słuchawki. Raz zadzwonił dzwonek u drzwi. W progu stał Chris Edgecomb, który złamał tym samym wszystkie możliwe zakazy i nakazy Dyrektoriatu.

- Martwiłem się o ciebie - powiedział. Rzeczywiście robił wrażenie zmartwionego.

Bryson wolał nie myśleć, jakie wrażenie zrobił na nim on, skacowany - a może pijany? - zarośnięty i rozchełstany.

- Oni cię przysłali?

- Zwariowałeś? Wiesz, co by było, gdyby zwiedzieli się, że tu jestem?

Doszedł do wniosku, że jednak go przysłali, że jest to tak zwana inter­wencja. Nie pamiętał, co mu powiedział. Pamiętał tylko, że z jego słów biła posępna nieuchronność i nieodwołalność. Chris już więcej nie przyszedł.

Budził się co rano skacowany, rozedrgany i zbolały, jakby ktoś odsło­nił mu wszystkie nerwy. Cuchnął wanilią- po bourbonie - i jałowcem po dżinie. Patrząc w lustro, widział popękane i zaognione naczyńka krwio­nośne, sine worki pod oczami i zapadnięte policzki. Raz zrobił sobie ja­jecznicę. Próbował ją zjeść, ale omal nie zwymiotował.

Kilka oderwanych dźwięków, kilka rozmytych i rozproszonych obra­zów. Stracony weekend, stracone trzy miesiące.

Sąsiedzi nie okazywali mu prawie żadnego zainteresowania; może z grzeczności, może z obojętności. No bo kim dla nich był? Głównym księgowym jakiejś firmy zaopatrzeniowej, tak? Wylali faceta i tyle. Albo z tego wyjdzie, albo nie. Straty w szeregach wyższego personelu zarzą­dzającego rzadko kiedy budzą współczucie. Poza tym sąsiedzi wiedzieli, że lepiej o nic nie pytać. Na przedmieściach żyje się na dystans.

I nagle pewnego sierpniowego dnia coś się w nim przełamało. Zakwitły szkarłatne astry, kwiaty, które przed rokiem posadziła Elena. Wyrosły i za­kwitły jakby na przekór temu, że nikt o nie nie dbał. Postanowił pójść w ich ślady. W śmieciach przestało pobrzękiwać. Zaczął normalnie jeść, bywało, że nawet trzy razy dziennie. Bardzo osłabł i chodzenie sprawiało mu początko­wo trochę kłopotów, ale już dwa tygodnie później przyczesał włosy, starannie się ogolił, włożył garnitur i pojechał do kwatery głównej Dyrektoriatu.

Wallerowi ulżyło. Próbował to zamaskować, lecz Bryson widział to w jego błyszczących oczach.

- Kto powiedział, że w życiu Amerykanina nie ma drugiego aktu? - spytał cicho.

Bryson patrzył na niego chłodno i obojętnie, nareszcie pogodzony z samym sobą.

Waller uśmiechnął się - trzeba było dobrze go znać, żeby wiedzieć,
że się uśmiecha - i podał mu żółtą teczkę.

- Nazwijmy to aktem trzecim.

Rozdział 2

Pięć lat później

College w Woodbridge w zachodniej Pensylwanii był mały, lecz ema­nował poczuciem spokojnej prosperity i dostojnej ekskluzywności Widać ją było we wszędobylskiej, starannie wypielęgnowanej zieleni

w szmaragdowych trawnikach i doskonale wyprofilowanych klombach świadczących o tym, że jest to instytucja, którą stać na kosztowną, jeśli nie rozrzutną estetykę. Dominowały gmachy z porośniętej dzikim winem czerwonej cegły, a więc styl gotycki, typowy dla uniwersyteckiej archi­tektury lat dwudziestych. Z daleka można je było wziąć za gmachy które­goś ze starych college'ów Oksfordu lub Cambridge, przeniesione z zapy­lonego, przemysłowego miasta i ustawione w dziewiczej Arkadii. Było to miejsce dobrze chronione i bezpieczne, szkoła, do której najbogatsze i najpo­tężniejsze amerykańskie rodziny bez wahania posyłały swoje wrażliwe pociechy. Sklepy w kampusie i liczne jadłodajnie robiły znakomite intere­sy, serwując latte ifocaccia. Nawet w latach sześćdziesiątych Woodbridge College był -jak ujął to żartobliwie jeden z ówczesnych rektorów - „grzędą w sam raz na wywczasy'.

Ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że „Jonas Barrett' jest nader uta­lentowanym wykładowcą i że prowadzone przez niego zajęcia cieszą się większą popularnością, niż na to zasługują. Niektórzy studenci byli cał­kiem zdolni, a niemal wszyscy bardziej pracowici i lepiej wychowani niż on w swoich studenckich czasach. Gdy tam przyjechał, jeden z jego no­wych kolegów po fachu, cyniczny fizyk, który wychował się w Brooklynie i wykładał w nowojorskim college'u, zauważył, że w Woodbridge czuje się jak osiemnastowieczny guwerner odpowiedzialny za wykształcenie dzieci angielskiego lorda, że żyje w cudzym luksusie i splendorze.

Mimo to Waller miał rację: to było dobre życie.

Jonas Barrett powiódł wzrokiem po szczelnie wypełnionym audyto­rium, po dziesiątkach pełnych oczekiwania twarzy. Bardzo się zdziwił, a nawet uśmiał, gdy ledwie po roku pracy miejscowa gazeta studencka, „Tajemnice Kampusu', nazwala go „lodowato charyzmatycznym wykła­dowcą o kamiennym, zabarwionym ukrytą ironią obliczu'. Bez względu na przyczyny jego seminarium na temat Bizancjum należało do najbar­dziej popularnych na wydziale historii.

Zerknął na zegarek. Pora na podsumowanie.

- Imperium rzymskie było najbardziej zdumiewającym osiągnięciem w historii człowieka, dlatego tak wielu myślicieli zastanawiało się i zasta­nawia, dlaczego upadło - powiedział z profesorską swadą, przyprawioną odrobiną gorzkiej ironii. - Wszyscy znamy tę smutną opowieść. Świateł­ko cywilizacji zamrugało i przygasło. Barbarzyńcy u wrót. Zgliszcza. Gru­zowisko największej nadziei ludzkości. Tak? - Studenci zgodnie pokiwali głowami. - Gówno prawda! - wykrzyknął. Tu i ówdzie zabrzmiał nerwo­wy chichot i w sali zapadła martwa cisza. - Przepraszam za mój macedoń­ski. - Zmarszczył czoło i popatrzył na nich z wyzywającą miną. - Tak

zwani Rzymianie stracili prawo do stawiania siebie na moralnych wyży­nach na długo przedtem, nim stracili prawo do władania imperium. To właśnie oni mścili się za pierwsze porażki z Gotami, biorąc do niewoli ich dzieci, spędzając je na place w dziesiątkach rzymskich miast i zarzynając je w najokrutniejszy z okrutnych sposób, powoli i boleśnie. Pod wzglę­dem tej wyrachowanej krwiożerczości Goci nie mogli się z nimi równać. Zachodnie imperium było areną krwawych sportów i głównym ośrodkiem niewolnictwa. W przeciwieństwie do imperium wschodniego, w którym obowiązywało prawo o wiele łagodniejsze i które dzięki temu przetrwało tak zwany upadek Rzymu. „Bizancjum' jest nazwą ukutą przez tych z zachodu. Bizantyjczycy zawsze uważali się za prawdziwych Rzymian, za mieszkańców imperium, i jako tacy pieczołowicie przechowali wiedzę i wartości moralne, które tak bardzo dzisiaj cenimy. Zachód uległ nie wro­gowi zewnętrznemu, lecz wewnętrznemu, a wrogiem tym było zło i mo­ralny rozkład. Taka jest prawda. Tak więc światełko cywilizacji wcale nie przygasło. Po prostu przesunęło się na wschód. - Zamilkł. - Możecie pań­stwo odebrać swoje prace. Życzę udanego weekendu. Spędźcie go jak najmilej. Tylko pamiętajcie słowa Petroniusza: We wszystkim trzeba mieć umiar. Z umiarem włącznie.

- Panie profesorze? - Młoda, wpadająca w oko blondynka, jedna z tych, które zawsze siedzą w pierwszym rzędzie i z powagą słuchają.

Spakował notatki, zapiął paski starej, skórzanej teczki. Próbował jej nie słuchać, bo za dobrze to wszystko znał. Natarczywy głos, banalne ar­gumenty: Tak ciężko pracowałam Dałam z siebie wszystko Naprawdę się starałam Ruszył do drzwi, ale poszła za nim. Odprowadziła go aż na parking, do samochodu.

- Lauro, omówimy to jutro, dobrze? - zaproponował łagodnie.

- Ale panie profesorze Coś tu nie gra.

- Stopień, panie profesorze, stopień. Moim zdaniem zasługuję na lep­szy

Nie zdawał sobie sprawy, że powiedział to na głos. Włączyły się wszystkie radary i anteny. Ale dlaczego? Skąd ta nagła paranoja? Czyżby miał skończyć jak jeden z tych wietnamskich pourazowców, który pod­skakiwał na każdy wystrzał samochodowego gaźnika?

Nie, to jakiś dźwięk, jakiś nie pasujący do otoczenia odgłos. Odwró­cił się w stronę studentki, lecz zamiast spojrzeć na nią, popatrzył ponad jej ramieniem i czujnie omiótł wzrokiem najbliższą okolicę. Tak, to jest

to. W ich stronę szedł barczysty mężczyzna w czarnym flanelowym garni­turze, białej koszuli i w idealnie zawiązanym rypsowym krawacie. Szedł swobodnie, niespiesznie, jakby napawał się wiosennym słońcem i wido­kiem soczystej zieleni. Nie ubierał się tak nikt z miejscowych, nawet ci z zarządu, poza tym było za ciepło na flanelę. Nie, to był ktoś z zewnątrz, ktoś obcy, ktoś, kto udawał - a raczej próbował udawać - miejscowego.

Ożyły nabyte w terenie instynkty. Zmysły oszalały. Napięła mu się skóra na czole, oczy strzelały to tu, to tam niczym obiektyw automatycz­nego aparatu fotograficznego próbujący wyregulować ostrość: powróciły stare odruchy. Powróciły nieproszone, dziwnie uwstecznione i zupełnie niepasujące do miejsca, w którym się znajdował.

Ale dlaczego? Dlaczego tak bardzo zaniepokoił go widok nieznajome­go? Przecież mężczyzna mógł być rodzicem, biurokratą z Waszyngtonu, waż­nym handlowcem. Bryson szybko otaksował go spojrzeniem. Pod rozpiętą marynarką dostrzegł ciemnobrązowe szelki, mimo to mężczyzna nosił też pasek, poza tym miał przydługie spodnie, których mankiety prawie całkowi­cie zasłaniały czarne buty na gumowej podeszwie. Nadnercza wstrzyknęły do krwi nową porcję adrenaliny: tak samo ubierał się on, Bryson. Kiedyś, w poprzednim życiu. Czasami musiał nosić i szelki, i pasek, ponieważ w jed­nej lub w obu kieszeniach spodni spoczywał ciężki przedmiot - na przykład rewolwer, duży, masywny rewolwer. Mankiety? Musiały zakrywać buty, po­nieważ tuż nad kostką miał przypiętą kaburę z zapasowym pistoletem. „Ru­szasz w bój? Wbij się w wieczorowy strój' - radził Ted Waller, wyjaśniając, że w dobrze skrojonym garniturze można ukryć całkiem spory arsenał broni.

Wypadłem z gry! Dajcie mi święty spokój!

Ale spokoju nie było i nigdy nie będzie. Dobrze o tym wiedział. Raz podpisany cyrograf obowiązywał nawet wtedy, gdy przestały napływać czeki i wygasło ubezpieczenie społeczne.

Wrogowie z całego świata kipieli żądzą zemsty. Nieważne, jak do­brze się zabezpieczył, nieważne, jak przemyślnie się zakamuflował. Jeśli naprawdę chcą mnie znaleźć, nic ich nie powstrzyma. Po co się oszuki­wać? To pewnik, jeden z niepisanych aksjomatów znanych wszystkim agentom Dyrektoriatu.

Chwila, moment. Kto powiedział, że facet nie jest właśnie z Dyrekto­riatu? Że nie kazali mu przeprowadzić tak zwanej sterylizacji lub - ujmu­jąc to bardziej cynicznie - „wyciągnąć drzazgę' czy „pozamiatać'? Ni­gdy nie spotkał kogoś, kto wycofał się z pracy u Wallera, choć tego rodzaju „emeryci' musieli przecież istnieć. Ale gdyby ktoś na wysokim szczeblu zwątpił w jego lojalność, natychmiast nasłaliby na niego tych od steryli­zacji. Bryson nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.

Ja już nie gram! Dawno z tym skończyłem!

Tylko kto by mu uwierzył?

Nick Bryson - ponownie był Brysonem, gdyż Jonas Barrett poszedł w zapomnienie niczym stara wylinka węża na poboczu drogi - uważnie przyjrzał się obcemu. Krótko przycięte szpakowate włosy, szeroka, ru­miana twarz - cały stężał, gdy mężczyzna odsłonił w uśmiechu małe, bia­łe zęby.

- Pan Barrett?

Był po drugiej stronie zielonego trawnika. Patrzył na niego pewnym siebie wzrokiem i właśnie to ostatecznie go zdradziło. Cywil, który za­trzymuje nieznajomego, jest zwykle nieśmiały, lekko zażenowany.

Dyrektoriat?

Nie, agenci Dyrektoriatu biją go na głowę. Robią to znacznie lepiej nie rzucają się tak w oczy.

- Lauro - powiedział cicho do studentki. - Musisz stąd odejść. Za czekaj na mnie w gabinecie.

Ani słowa! - warknął.

Laura oniemiała. Zaczerwieniła się i pobiegła przez parking. Tego wieczoru miała powiedzieć koleżance z pokoju, że profesor Jonas Barrett przeszedł dziwną metamorfozę, że nagle dostrzegła w nim coś przerażającego, coś, co kazało jej natychmiast go posłuchać.

Wtem Odgłos kroków. Stamtąd, z przeciwnej strony. Odwrócił się gwałtownie, by ujrzeć drugiego mężczyznę, piegowatego rudzielca w granatowym blezerze, beżowych bawełnianych spodniach i skórzanych butach. Jego strój rzucał się w oczy znacznie mniej, może z wyjątkiem guzików, zbyt ciężkich i błyszczących. I marnego kroju blezera, wybrzuszonej w miejscu, gdzie nosi się kaburę z bronią.

Jeśli nie Dyrektoriat, to kto? Ktoś z zagranicy? z CIA? z NSA? '

Dopiero teraz rozpoznał odgłos, który go zaniepokoił: cichy warkot samochodowego silnika pracującego na wolnych obrotach. Lincoln continental o przyciemnionych szybach. Parkował dokładnie naprzeciwko je; wozu, skutecznie blokując mu wyjazd.

- Pan Barrett? - Ten bardziej barczysty i starszy patrzył mu pros w oczy. Szedł swobodnie i miękko, z każdym krokiem zmniejszając dzielącą ich odległość. - Musi pan pojechać z nami. - Akcent? Nijaki, klasyczna amerykańszczyzna ze Środkowego Zachodu. Mężczyzna przystanął niecały metr od niego i wskazał lincolna.

- Tak? Coś takiego - odparł beznamiętnie Bryson. - Czy my się znamy?

Mężczyzna odpowiedział mową ciała: podparł się pod boki i wypiął pierś, żeby zademonstrować zarys kabury pod marynarką. Subtelny gest uzbrojonego zawodowca stojącego przed zawodowcem nieuzbrojonym. I nagle zgiął się wpół, boleśnie jęknął i chwycił się za brzuch. Bryson dźgnął go wiecznym piórem w splot słoneczny, a profesjonalista zareago­wał zupełnie nieprofesjonalnie, by nie rzec instynktownie. Zapomnij o ranie i najpierw sięgaj po broń: tak brzmiała jedna z rad Wallera i cho­ciaż przezwyciężenie naturalnego odruchu wymagało dużej wprawy i sa­mozaparcia, wskazówka ta wiele razy uratowała Nickowi życie.

Podczas gdy tamten obmacywał sobie poharatany brzuch, on błyska­wicznie wyjął mu z kieszeni małą, lecz potężną i śmiertelnie niebezpiecz­ną berettę.

Beretta - ci z Dyrektoriatu berett nie używali. Kto to, u diabła, jest?

Jednym płynnym ruchem grzmotnął rannego w skroń rękojeścią pi­stoletu. Ohydny chrzęst kości, głuche uderzenie bezwładnego ciała o as­falt - Bryson odwrócił się na pięcie i wymierzył w rudzielca.

- Mój jest odbezpieczony - krzyknął. - A twój?

Tamten był skonsternowany i spanikowany, co zdradzało brak do­świadczenia. Musiał dojść do wniosku, że gdy tylko muśnie skrzydełko bezpiecznika, Nick pociągnie za spust. Marne szansę. Jednakże ci naj­mniej doświadczeni często bywali najbardziej niebezpieczni, gdyż nie potrafili reagować w sposób logiczny i racjonalny.

Czas amatorów. Chryste. Nie spuszczając go z muszki, powoli, krok po kroku, ruszył w stronę lincolna. Oczywiście drzwi były otwarte, żeby tamci - i on - mogli jak najszybciej wsiąść. Pociągnął za klamkę, wsko­czył za kierownicę i zerknął na przednią szybę: kuloodporna, jakżeby ina­czej. Przednia i pozostałe. Dźwignia zmiany biegów - przesunął ją do przodu i wcisnął pedał gazu. Zapiszczały opony. Usłyszał suchy trzask i metaliczny klekot - kula uderzyła w tył wozu, najpewniej w tablicę reje­stracyjną. Kolejna trafiła w szybę, lekko ją wgniatając. Celowali nisko, w opony.

Kilka sekund później przejechał przez wysoką, ozdobną bramę z ku­tego żelaza, i wypadł na szeroką trzypasmówkę. Jednego napastnika uniesz­kodliwił, drugi wciąż strzelał, lecz pudłował. Koniec pierwszego seta. I co teraz?

Gdyby naprawdę chcieli mnie zabić, już bym nie żył. Pędził międzystanówką, czujnie omiatając wzrokiem jezdnię i często zerkając w lusterko. Zaskoczyli mnie. Nie miałem broni, niczego się nie

spodziewałem. Skoro tak, knuli coś innego. Ale co? I jak go odnaleźli? Czyżby mieli dostęp do tajnej bazy danych Dyrektoriatu? Zbyt wiele moż­liwości, zbyt wiele znaków zapytania. Mimo to nie odczuwał strachu. Byt spokojny i opanowany, jak na doświadczonego agenta operacyjnego przy­stało. Nie pojechał na lotnisko, ponieważ tam na pewno już na niego cze­kali. Nie. Żeby ich zmylić, zawrócił i pojechał na kampus, prosto do domu. Jeśli czekała go kolejna konfrontacja, trudno. Konfrontacja to walka, naj­częściej krótka. Ucieczka mogła trwać w nieskończoność, a on nie miał już do tego cierpliwości: Waller nie mylił się przynajmniej co do tego.

Skręcając w Villier Lane, usłyszał jękliwe dudnienie silnika. Śmigłowiec leciał w kierunku małego lądowiska na szczycie strzelistej wieży ufundowanej przez komputerowego miliardera, najwyższego gmachu w kampusie, w którym mieścił się wydział nauk ścisłych. Z lądowiska korzystali dotychczas tylko znaczniejsi darczyńcy, tymczasem sądząc po znakach na ogonie, śmigłowiec był maszyną rządową. Kolejny etap pościgu. Tak, na pewno.

Zajechał przed dom, zaniedbane budyniszcze w stylu królowej Anny o mansardowym dachu i tynkowanych ścianach. W środku nie było niko­go, a ponieważ zainstalowany przez niego system alarmowy wciąż dzia­łał, wszystko wskazywało na to, że odkąd wyszedł rano do pracy, nie od­wiedził go żaden intruz.

Wszedł do środka, zajrzał do skrzynki z bezpiecznikami i przełącznika­mi i stwierdził, że nikt w niej nie grzebał. Salon tonął w jaskrawych promie­niach słońca. Padały prosto na podłogę z szerokich sosnowych desek, wy­pełniając dom świeżym, żywicznym zapachem. Głównie dlatego go kupił: zapach ten przypominał mu szczęśliwy rok, który jako siedmiolatek spędził w na wpół drewnianym domu pod Wiesbaden, gdzie stacjonował jego oj­ciec. Nick nie był typowym wojskowym dzieckiem - miał ojca generała, dlatego zapewniono im komfortowe warunki lokalowe, a nawet służbę. Mimo to dzieciństwo kojarzyło mu się z ciągłymi wyjazdami, podróżami i nie­ustannymi przeprowadzkami. Znosił je w miarę dobrze dzięki podziwia­nym przez wszystkich zdolnościom językowym. Języków uczył się łatwo, znacznie łatwiej, niż zawierał nowe przyjaźnie, jednak z czasem doszedł do wprawy i w tym; widział zbyt wielu chłopców, którzy chcąc przyłączyć się do ich towarzystwa, udawali posępnych autsajderów.

Był w domu. Mógł spokojnie czekać. Tym razem do spotkania doj­dzie na jego terytorium i na jego warunkach.

Nie musiał czekać długo.

Kilka minut później na podjazd wjechał czarny cadillac z małą ame­rykańską flagą na antenie. Obserwując go przez okno, Bryson zdał sobie

sprawą, że ta demonstracyjna jawność poczynań anonimowego przeciwnika ma uśpić jego czujność. Umundurowany szofer otworzył tylne drzwi i z cadillaca wysiadł niski, chudy mężczyzna. Bryson skądś go znał - przed oczyma mignęło mu zdjęcie z kartoteki Dyrektoriatu. Wyższy urzędnik wywiadu. Na pewno. Nick wyszedł na werandę.

- Dzień dobry. - Niski, chrapliwy głos, akcent z New Jersey, pięć­dziesiąt trzy, pięćdziesiąt pięć lat. Gęste, siwe włosy, wąska, zryta zmarszcz­kami twarz, źle skrojony brązowy garnitur. - Wie pan, kim jestem?

- Kimś, kto przyjechał wyjaśnić mi, co to wszystko znaczy. Mężczyzna kiwnął głową i ze skruchą rozłożył ręce.

- Spieprzyliśmy sprawę, panie Bryson czy panie Barrett, jeśli pan woli. Moja wina. Przyjechałem tu, żeby osobiście pana przeprosić. I wszyst­ko wyjaśnić.

Telewizyjny ekran. Na ekranie gadająca głowa, pod głową podpis. Bryson zmarszczył czoło.

- Harry Dunne, zastępca dyrektora CIA, prawda? - Pamiętał, jak Dunne zeznawał przed podkomisją Kongresu.

- Musimy porozmawiać.

- Nie mam nic do powiedzenia. Chętnie skierowałbym pana do tego jak mu tam, Breyera, ale go nie znam.

- Nie proszę, żeby pan cokolwiek mówił. Proszę tylko, żeby zechciał pan posłuchać.

- Tam, na parkingu, to byli wasi?

- Tak - przyznał Dunne - niestety. Przekroczyli swoje kompetencje. I nie docenili pana. Myśleli, że po pięcioletnim urlopie wyszedł pan z wprawy. Dostali niezłą nauczkę. Mam nadzieję, że dobrze ją zapamięta­ją. Zwłaszcza Eldridge, kiedy już go pozszywają. - Zarechotał jak ochry­pła żaba. - Proszę pana najmilej, jak umiem, uczciwie i szczerze. - Powo­li podszedł bliżej.

Bryson opierał się o drewnianą kolumnę. Ręce trzymał za sobą, na ręko­jeści beretty, którą w ułamku sekundy mógł wyszarpnąć zza paska. W publi­cystycznych programach telewizyjnych Dunne wyglądał władczo i majesta­tycznie. Teraz jakby się skurczył, zmalał albo założył przyduże ubranie.

- Nie zamierzałem dawać nikomu nauczki. Broniłem się tylko przed ludźmi, którzy zjawili się nie tam, gdzie trzeba, i mieli wobec mnie złe zamiary.

- Muszę przyznać, że ci z Dyrektoriatu dobrze pana wyszkolili.

- Żałuję, ale nie wiem, o czym pan mówi.

- Wie pan aż za dobrze. Powściągliwy i małomówny. Niczego inne­go nie oczekiwałem.

- To jakieś nieporozumienie - odrzekł spokojnie Bryson. - Pomylił

mnie pan z kimś innym. Nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi.

Dunne wziął głęboki oddech, głośno wypuścił powietrze i zakaszlą!.

- Niestety, nie wszyscy pańscy przyjaciele są równie dyskretni, a może równie pryncypialni, jak pan. Przysięga na wierność i zobowiązanie do­chowania tajemnicy służbowej często tracą moc w obliczu pieniędzy,! zwłaszcza dużych pieniędzy. Fakt pozostaje faktem: żaden z pańskich byłych kolegów tanio się nie sprzedał.

- Wybaczy pan, ale przestałem cokolwiek rozumieć.

- Nicholas Lorning Bryson, urodzony w Atenach, jedyny syn gene­rała George'a Wyntera Brysona - wyrecytował monotonnie Dunne. -Absolwent St. Alban's w Waszyngtonie, Stanfordu i Wyższej Szkoły Służby Zagranicznej w Georgetown. W Stanfordzie zwerbowany do supertajnej agencji wywiadowczej, znanej nielicznym jako Dyrektoriat. Przeszkolo­ny do pracy operacyjnej, odsłużył piętnaście lat, odnosząc spektakularne, sukcesy w akcjach, których zasięg

- Piękny życiorys - przerwał mu Bryson. - Szkoda, że nie mój. My, naukowcy, lubimy sobie pofantazjować, powyobrażać, jak wyglądałoby nasze życie poza klasztornymi, porośniętymi dzikim winem murami uczel­ni. - Mówił zuchwale. Miał unikać podejrzeń, a nie je odpierać.

- Ani pan, ani ja nie mamy czasu do stracenia - odparł Dunne. - Tak czy inaczej, chyba już pan rozumie, że nie chcemy zrobić panu krzywdy.

- Wprost przeciwnie. Z tego, co czytałem, CIA dysponuje długą listą sposobów uprzykrzania ludziom życia. Ot, choćby kulka w łeb. Albo dwunastogodzinna kroplówka ze skopolaminą. A może porozmawiamy o bied­nym pułkowniku Nosenko, który popełnił błąd, przechodząc na waszą stro­nę? Potraktowaliście go panowie jak króla, prawda? Spędził dwadzieścia osiem miesięcy w wykładanej dywanami krypcie. Zrobiliście absolutnie wszystko, żeby go złamać.

- To bardzo stare czasy. Ale rozumiem, skąd biorą się pańskie podej­rzenia. Co mogę zrobić, żeby je rozproszyć?

- Czy może być coś bardziej podejrzanego niż chęć rozproszenia, podejrzeń?

- Dobrze pan wie, że gdybyśmy chcieli pana zlikwidować, nie stali-: byśmy tu i nie rozmawiali.

- Jest pan pewien, że tak łatwo dałbym się zabić? - spytał obojętnie Bryson. Uśmiechnął się zimno, żeby tamten zrozumiał ukrytą groźbę. Zrzucił maskę, dalsze udawanie nie miało sensu.

- Znamy sprawność pańskich rąk i nóg. Nie musi pan jej demonstro­wać. Proszę jedynie o to, żeby zechciał mnie pan wysłuchać.

- Słowa, słowa - Ile naprawdę o nim wiedzieli? O nim i o jego pracy w Dyrektoriacie? I jakim cudem zdobyli tajne dane?

- Posłuchaj, Bryson, kidnaperzy nie negocjują z porywanymi. Nie­codziennie składam takie wizyty, chyba o tym wiesz. Mam ci coś do po­wiedzenia i zapewniam, że niełatwo przyjdzie ci tego wysłuchać. Blue Ridge. Wiesz, co to jest?

Bryson wzruszył ramionami.

- Chcę cię tam zabrać. Wysłuchasz mnie i obejrzysz to, co ci pokażę. Potem, jeśli zechcesz, wrócisz do domu i przestaniemy zawracać ci gło­wę. - Machnął ręką w stronę samochodu. - Jedziemy?

- Chryste, nie widzi pan, że to jakiś obłęd? W kampusie czeka na mnie dwóch zbirów. Chcą wciągnąć mnie do samochodu i uprowadzić. Zaraz potem przyjeżdża do mnie człowiek, którego znam tylko z telewi­zji, wysoki urzędnik agencji wywiadowczej o dość wątpliwej reputacji. Przyjeżdża, wchodzi na moją werandę i próbuje namówić mnie do wyjaz­du prośbami i groźbami. Niby jak mam na to zareagować?

Dunne ani mrugnął.

- Szczerze powiedziawszy, myślę, że i tak ze mną pojedziesz.

- Skąd ta pewność?

Dunne długo nie odpowiadał.

- Bo inaczej nigdy nie zaspokoisz ciekawości - odrzekł w końcu. -I nie poznasz prawdy.

- Jakiej prawdy? - prychnął szyderczo Bryson.

- Na początek - odparł cicho Dunne - prawdy o samym sobie.

Rozdział 3

W górach Blue Ridge w Wirginii Zachodniej, na pograniczu Tennessee i Karoliny Północnej, CIA posiada około dwustu akrów świerkowo-sosnowego lasu. Jego część, zwana Little Wilson Creek, należy do parku narodowego imienia Jeffersona.

Jest to teren bardzo dziki, silnie pofałdowany, usiany jeziorami, poprzecinany strumieniami, potokami, wodospadami i oddalony od głów­nych szlaków wędrownych. Najbliższe miasta, Troutdale i Yolney, bynaj­mniej nie leżą blisko. Agenci CIA nadali temu odosobnionemu, otoczone­mu zwojami drutu kolczastego pustkowiu nazwę bezbarwną, nieciekawą i nijaką: Strefa.

W skalistych nierównościach Strefy dokonuje się prób ze zminiatu­ryzowanymi ładunkami wybuchowymi. Zainstalowano tam również sze­reg nadajników oraz urządzeń naprowadzających, które pracują na czę­stotliwościach uniemożliwiających ich namierzenie.

Strefa jest tak dzika i porośnięta tak zwartym lasem, że trudno w niej znaleźć niski budynek z betonu i szkła, który pełni funkcję biura, centrum szkoleniowo-konferencyjnego i koszar. Stoi około stu metrów od lądowi­ska dla śmigłowców, które - ze względu na specyficzne ukształtowani terenu i na gęstą roślinność wokół polany - jest prawie niewidoczne.

Podczas podróży Harry Dunne prawie się nie odzywał. Pogawędził mogli jedynie w limuzynie, w drodze na lądowisko w kampusie, gdy; później, w trakcie lotu ciemnozielonym rządowym śmigłowcem, wszyscy trzej - towarzyszył im milczący asystent Dunne'a - mieli na uszach dźwiękoszczelne słuchawki. Na lądowisku w Strefie czekał na nich anonimowy, nie rzucający się w oczy mężczyzna.

Minąwszy szary, nijaki hol, całą czwórką zeszli schodami do niskie go, spartańsko urządzonego pomieszczenia pod ziemią. Na gładkiej, bielonej ścianie zamontowano dwa wielkie, płaskie monitory plazmowe, które wisiały tam niczym czarne, prostokątne obrazy. Dunne i Bryson usiedli i lśniącym stołem z nierdzewnej stali. Jeden z milczących asystentów zniknął, drugi czuwał tuż za zamkniętymi drzwiami.

Dunne darował sobie grzeczności i wstępy i od razu przeszedł do rzeczy.

- Powiem ci, co o sobie myślisz i w co wierzysz - zaczął. - Uważali się za kurewskiego bohatera, za nieopiewanego w pieśniach herosa. Jesteś o tym niezachwianie przekonany. Ba, dzięki temu przekonaniu uda ci się przetrwać piętnaście lat brutalnego i stresującego życia, której człowiek mniej odporny psychicznie na pewno by nie przetrwał. Piętnaście lat. Wierzysz, że poświęciłeś je służbie dla kraju, pracując w supertajnej agencji znanej jako Dyrektoriat. O istnieniu tej instytucji nie w dosłownie nikt. Nie słyszeli o niej nawet najwyżsi urzędnicy rządowi może z wyjątkiem przewodniczącego prezydenckiej komisji doradczej spraw wywiadu zagranicznego i paru grubych ryb z Białego Domu, które dopuszczono do tajemnicy. Klasyczna pętla, zamknięta na tyle, na ile można ją zamknąć w tym upadłym świecie.

Bryson starał się oddychać równo i spokojnie, żeby nie pokazać sobie, jak bardzo jest zaszokowany. Bo zaszokowany był: Dunne wiedz o rzeczach, o których nie powinien wiedzieć, które starannie ukrywani

- Dziesięć lat temu dostałeś nawet prezydencki Medal Honoru wybitne zasługi dla kraju. Ale ze względu na swoją supertajną działalność nie było ani prezydenta, ani uroczystej ceremonii, ani niczego. Założę się, że nie pozwolili ci nawet zatrzymać medalu.

Bryson doskonale pamiętał tę chwilę: Waller otworzył pudełko i po­kazał mu ciężki, mosiężny przedmiot. Uroczysta ceremonia w Białym Domu nie wchodziła w rachubę - naraziliby się na dekonspirację - mimo to Bryson pękał z dumy. Waller spytał go, czy nie jest mu przykro, że otrzymawszy najwyższe amerykańskie odznaczenie cywilne, nie może się nim pochwalić. Wzruszony Nick odpowiedział, że nie. Wiedział o tym on, Waller, wiedział o tym prezydent Stanów Zjednoczonych. Dzięki jego pracy świat był odrobinę bezpieczniejszy i to mu w zupełności wystarczyło. Mówił szczerze, prosto z serca. I właśnie na tym polegał etos Dyrekto­riatu.

Dunne wcisnął kilka guzików na konsolecie wbudowanej w blat sto­łu. Czarne, płaskie ekrany zamigotały i rozjarzyły się jaskrawymi kolora­mi. Na jednym z nich widniało zdjęcie Brysona jako studenta Stanfordu - nie było to zdjęcie oficjalne, lecz zrobione z ukrycia, bez jego wiedzy. Inne pokazywało go w polowym mundurze w górach Peru, na jeszcze innym - ciemna cera, czarna, wystrzępiona broda - występował jako Ja-mil Al-Moualem, syryjski ekspert od materiałów wybuchowych.

Zdumienia nie da się ukrywać zbyt długo: szok zaczął ustępować miejsca irytacji, a potem złości. Chodziło o metody pracy Dyrektoriatu. Tak, na pewno. Ci z CIA żarli się z kimś o ich legalność, a on utknął w samym środku kłótni.

- Fascynujące - wycedził, przerywając milczenie. - Niemniej radził­bym przedyskutować te sprawy z kimś innym. Jak pan zapewne wie, ostat­nio zajmuję się wyłącznie nauczaniem.

Dunne poklepał go przyjacielsko po ramieniu; pewnie dla dodania otuchy.

- Mój drogi, nie chodzi o to, co wie CIA. Chodzi o to, co wiesz ty, a raczej o to, czego nie wiesz. - Przeszył go spojrzeniem. - Wierzysz, że spędziłeś piętnaście lat w służbie dla kraju, prawda?

- Nie muszę wierzyć, ja po prostu wiem - odparł z mocą Bryson.

- Sęk w tym, że się mylisz. A gdybym ci tak powiedział, że Dyrekto­riat nie jest wcale agencją rządową Stanów Zjednoczonych, że pracuje przeciwko nam? - Dunne odchylił się w fotelu i przeczesał ręką zmierz­wione włosy. - Kurwa mać, wiedziałem, że ciężko ci będzie tego wysłu­chać. Ale mnie też jest niełatwo. Dwadzieścia lat temu zgarnąłem pewne­go faceta. Myślał, że szpieguje dla Izraela, i robił to z wielkim zapałem. Musiałem mu wyjaśnić, że go oszukano, że płaci mu nie Izrael, tylko Libia. Wszystkie kontakty, wszystkie skrytki, wszystkie potajemne spotkania

w hotelach w Tel Awiwie były częścią jednej wielkiej podpuchy; nawiasem mówiąc, bardzo marnej podpuchy. Skurwiel nie powinien był działać na dwa fronty, ale nawet ja mu współczułem, widząc jego minę, gdy sit dowiedział, kim byli jego prawdziwi chlebodawcy. Nie zapomnę jej di końca życia.

Brysona paliła twarz.

- Co to ma wspólnego ze mną?

- Nazajutrz rano mieliśmy przesłuchać go w sali sądowej Departamentu Sprawiedliwości. Nie zdążyliśmy. Palnął sobie w łeb. - Zamigotał jeden z ekranów. - Zwerbował cię ten człowiek, tak?

Była to fotografia Herberta Woodsa, wybitnego historyka ze Stanfordu i uniwersyteckiego doradcy Brysona. Woods bardzo go lubił i podziwiał za płynną znajomość kilkunastu języków i fenomenalną pamięć. N: i za to, że Nick uprawiał sport. W zdrowym ciele zdrowy duch - Woods miał na tym punkcie świra.

Ekran sczerniał i nagle wyświetliło się na nim gruboziarniste zdjęci młodego Woodsa na ulicy. Bryson momentalnie ją rozpoznał: była to moskiewska ulica Gorkiego, której po zakończeniu zimnej wojny przy wrócono starą, przedrewolucyjną nazwę: ulica Twerska.

Nie wytrzymał i parsknął gorzkim, szyderczym śmiechem.

- Czysty obłęd. Chce mnie pan zaskoczyć? „Ujawnić' fakt, że Heit Woods był za młodu komunistą? Bardzo mi przykro, ale wszyscy o tym wiedzą. Właśnie dlatego był takim zatwardziałym antykomunistą: wiedział z doświadczenia, jak bardzo zwodnicze mogą być tego rodzaju utopie.

Dunne westchnął i pokręcił głową. Miał bardzo tajemniczą minę.

- Niepotrzebnie wyprzedzam fakty. Miałeś słuchać, więc słuchaj. Jesteś historykiem, tak? Zrobię ci krótki wykład. Na pewno słyszałeś o Truście.

Trust. Według historyków największy spisek szpiegowski dwudziestego wieku. Siedmioletnia operacja, dzieło i oczko w głowie Feliksa Dzierżyńskiego, prawej ręki Lenina. Wkrótce po rewolucji Czeka, niesławna poprzedniczka sowieckiego KGB, zorganizowała grupę fałszywych dysydentów złożoną z wysokich urzędników państwowych, którzy uważali a przynajmniej takie rozpuszczano pogłoski - że Związek Radziecki prędzej czy później upadnie, że to nieuchronne. Z biegiem czasu zaczęły współpracować z nimi grupy rosyjskich działaczy na uchodźstwie. Współ praca była tak ścisła i owocna, że zachodnie agencje wywiadowcze zostały zalane morzem fałszywych, odpowiednio spreparowanych informacji Był to nie tylko błyskotliwy podstęp mający na celu zmylenie obcych mocarstw, które pragnęły upadku państwa Lenina, ale i znakomity sposób na spenetrowanie wrogich siatek szpiegowskich za granicą. Trust funk­cjonował przez siedem lat, i to tak znakomicie, że jako modelowa opera­cja szpiegowska stał się przedmiotem badań i studiów agencji wywia­dowczych na całym świecie.

Prawda wyszła na jaw dopiero w latach dwudziestych, kiedy było już za późno. Przywódcy rosyjskich antykomunistów na uchodźstwie zostali uprowadzeni i zamordowani, ich współpracownicy odcięci od centrum dowodzenia, a niedoszli sowieccy dysydenci aresztowani i straceni. Po tych miażdżących ciosach zewnętrznych i wewnętrznych opozycja już nigdy nie doszła do siebie. Według jednego z amerykańskich analityków „była to operacja wywiadowcza, która położyła podwaliny pod państwo radzieckie'.

- Zamierzchłe czasy - mruknął zdegustowany Bryson, kręcąc się nie­cierpliwie w fotelu.

- Inspiracja nade wszystko - odparł Dunne. - Nie wolno jej lekce­ważyć. Otóż na początku lat sześćdziesiątych w Głównym Zarządzie Wy­wiadowczym Sztabu Generalnego, w skrócie GRU, spotkała się grupka mózgowców. Faceci doszli do wniosku, że sowieckie agencje wywiadow­cze są całkowicie zneutralizowane i niewydajne, że zasypują się wzajem­nie fałszywymi informacjami, które same tworzą, że dławi je rozbuchana i bezsensowna biurokracja. Uznali - a trzeba pamiętać, że byli to ludzie o superwysokim ilorazie inteligencji, bystrzaki, prawdziwi geniusze - że agenci wywiadu przez większość czasu kręcą się za własnym ogonem. Nazwali się Szachmatistami, „Szachistami'. Nie znosili swoich nieudol­nych przełożonych, mieli w pogardzie współpracujących z nimi Amery­kanów, których uważali za dupków, smutasów i cieniasów. Dlatego usie­dli i jeszcze raz dokładnie przeanalizowali działalność tych z Trustu, żeby sprawdzić, czy można się czegoś od nich nauczyć. No i się nauczyli. Po­stanowili zwerbować najlepszych i najinteligentniejszych agentów w obo­zie przeciwnika i obmyślili na to sposób. Tak samo jak my. Sposobem tym było życie: życie pełne przygód.

- Nie rozumiem.

- Początkowo my też nic z tego nie rozumieliśmy. O istnieniu Dy­rektoriatu dowiedzieliśmy się dopiero przed kilkoma laty. Ale o wiele waż­niejsze jest to, że dowiedzieliśmy się również, czym Dyrektoriat napraw­dę jest.

- Może pan mówić jaśniej?

- Mamy do czynienia z największym szpiegowskim gambitem dwu­dziestego wieku. Z gigantycznym przekrętem. Z czymś w rodzaju Trustu.

Celem tych z GRU było spenetrowanie przeciwnika na jego własnym te­renie - na naszym terenie. Założyli supertajną agencję wywiadowczą, obsadzoną utalentowanymi ludźmi, którzy nie mieli pojęcia, kim są ich prawdziwi szefowie, czyli tak zwane konsorcjum. Ale najpiękniejsze w tyra wszystkim jest to, że zabroniono im kontaktować się z przedstawicielami amerykańskich agencji rządowych. Prawdziwy majstersztyk: nikomu ani słowa, a zwłaszcza rządowi, dla którego pracujesz! Zatrudnili porządnych, dziarskich, energicznych Amerykanów, którzy wstawali co rano, wypijali filiżankę rozpuszczalnej kawy, jedli grzankę, wsiadali do swoich buicków i chevroletów i jechali w świat, by ryzykować życie, nie wiedząc, dla kogo naprawdę pracują. Wszystko szło jak w zegarku. Jak za Dzierżyńskiego. Bryson nie wytrzymał.

- Niech cię szlag, Dunne! Dość! Wystarczy! To wszystko kłamstwo, j stek kłamstw! Myślałeś, że dam się nabrać? Chyba zwariowałeś. - Gwał­townie wstał. - Wychodzę. Odwieź mnie do domu. Zmęczyło mnie to głupie przedstawienie.

- Wiedziałem, że nie uwierzysz, przynajmniej początkowo - odrzekł spokojnie Dunne, nawet nie mrugnąwszy okiem. - Na twoim miejscu ja też bym nie uwierzył. Ale spójrz tylko na to. - Wskazał jeden z ekranów.

- Znasz go?

- Ted - powiedział Bryson. - Edmund Waller - Patrzył na zdjęcie o wiele młodszego Wallera, krępego, lecz jeszcze nie otyłego. W galo­wym mundurze wojskowym stał na Placu Czerwonym podczas uroczystej defilady. W tle widać było część Kremla. W ramce po prawej stronie zdję­cia przesuwały się informacje biograficzne. Nazwisko: Genadij Rosowski. Urodzony w 1939 we Władywostoku. Cudowne dziecko: geniusz sza­chowy. Od siódmego roku życia uczył się angielskiego, pobierając lekcje u rodowitego Amerykanina. Dyplomy uczelni partyjnych i wojskowych, długa lista odznaczeń.

- Cudowne dziecko - wymamrotał Bryson. - Co to, do diabła, znaczy?

- Powiadają, że gdyby tylko chciał, mógłby wygrać ze Spaskim i Fisherem naraz, że zrobiłby światową karierę - odrzekł posępnie Dunne. -Ale on postanowił zagrać o wyższą stawkę. Szkoda.

- Zdjęcie można spreparować, podrobić je na komputerze

- Próbujesz przekonać mnie czy siebie samego? - przerwał mu Dunne.

- Zresztą mamy wiele oryginałów, chętnie ci je udostępnię. Zapewniam, że wszystkie zostały dokładnie zbadane pod mikroskopem. Pewnie nigdy byśmy się o niczym nie dowiedzieli, gdyby nie hit szczęścia. Mirabile, kurwa, dictu, panie profesorze: zdobyliśmy dostęp do ruskich archiwów. Wystarczyło trochę szmalu i odkopali parę zakurzonych teczek. Kilka

skrawków papieru długo nie dawało nam spokoju. Nigdy byśmy tych in­formacji nie rozgryźli, gdyby nie fart: zgłosiło się do nas dwóch agen­tów Dyrektoriatu. Byli pracownikami średniego szczebla i ich zeznania niewiele nam dały. Ale kiedy porównaliśmy je z dokumentami z Kremla, zaczął się wyłaniać pewien obraz. Tym sposobem dowiedzieliśmy się o tobie, Nick. Było tego bardzo niewiele, ponieważ ci z konsorcjum sku­tecznie zadbali o podział Dyrektoriatu na dziesiątki niezależnych od sie­bie wydziałów i komórek.

Dlatego zaczęliśmy grzebać, macać i szukać. I tak przez trzy lata. Przede wszystkim chodziło nam o szefów. Chcieliśmy ustalić, kim na­prawdę są. Błądziliśmy jak dzieci we mgle. Pewność mieliśmy jedynie co do twego przyjaciela Rosowskiego. Trzeba przyznać, że facet ma poczu­cie humoru. Wiesz, czyje nazwisko sobie przywłaszczył? Edmund Waller był mało znanym siedemnastowiecznym poetą i obrzydliwym oportunistą. Czy Rosowski rozmawiał z tobą o angielskiej wojnie domowej?

Bryson z trudem przełknął ślinę i kiwnął głową.

- Rozbawi cię to, zobaczysz. Otóż w okresie dyktatury wojskowej Cromwella Edmund Waller pisał hymny pochwalne na cześć Lorda Pro­tektora. Rzecz w tym, że był jednocześnie szpiclem rojalistów i ochoczo donosił na swojego dobroczyńcę. Gdy w tysiąc sześćset sześćdziesiątym na tron powrócili Stuartowie, przyjęto go z honorami na królewskim dwo­rze. Teraz już rozumiesz? Facet przybrał nazwisko najsłynniejszego po­dwójnego agenta w historii angielskiej poezji. Jako wybitny intelektuali­sta na pewno się z tego uśmiejesz.

- Twierdzisz, że w college'u zwerbowano mnie do jakiejś mętnej organizacji? Że wszystko to, co robiłem potem, było podpuchą i przekrętem? - spytał z gorzkim sceptycyzmem Bryson.

- Tak, tyle tylko że machinę tego przekrętu puszczono w ruch wcze­śniej. Dużo wcześniej.

Dunne wcisnął guzik i na ekranach pojawiły się kolejne zdjęcia. Na tym po lewej Bryson ujrzał zdjęcie swego ojca, generała George'a Brysona, krzepkiego, przystojnego mężczyzny o kwadratowej szczęce, stojące­go obok żony Niny Loring Bryson, cichej, łagodnej kobiety, która uczyła gry na fortepianie, wędrowała za mężem po świecie i nigdy na nic nie narzekała. Na ekranie prawym widniało niewyraźne, gruboziarniste zdję­cie z policyjnych akt, przedstawiające rozbity samochód na ośnieżonej górskiej drodze. Bryson drgnął. Powrócił dawny ból. Nie mógł na to pa­trzeć nawet teraz, po tylu latach.

- Pozwól, że o coś cię spytam, Nick. Wierzysz, że to był wypa­dek? Miałeś wtedy piętnaście lat, byłeś wybitnym uczniem, znakomitym

sportowcem, chlubą amerykańskiej młodzieży. I nagle twoi rodzice; Przechodzisz pod opieką ojca chrzestnego

- Wujka Pete'a - szepnął głucho Bryson. Tkwił w swoim własnym świecie, w świecie szoku i bólu. - Pete'a Munroe.

- Zgadza się, tak brzmiało jego przybrane nazwisko. Przybrane, nie prawdziwe. Wujek skutecznie zadbał o to, żebyś poszedł do tego, nie in­nego college'u i żebyś podjął szereg decyzji, które oczywiście podjąłeś, A wszystko po to, żebyś trafił w ich łapy: do Dyrektoriatu.

- Chcesz powiedzieć, że kiedy miałem piętnaście lat, zamordowano mi rodziców - powiedział odrętwiały Bryson. - Że całe moje życie było jednym wielkim oszustwem.

Dunne drgnął i lekko się zawahał.

- Może pocieszy cię to, że nie tylko twoje - odrzekł łagodnie. - Było was więcej, znacznie więcej. Ale dzięki tobie odnosili najbardziej spekta­kularne sukcesy.

Nick chciał wypytać go o szczegóły, chciał z nim polemizować, za­rzucić mu brak logiki, wytknąć podstawowe błędy, lecz nie miał siły. Do­stał silnych zawrotów głowy, naszły go straszliwe wyrzuty sumienia. Jeśli Dunne nie kłamał, co w jego życiu było prawdą? Co było prawdą, a co fałszem? Czy w ogóle siebie znał? Czy wiedział, kim jest?

- A Elena? - spytał apatycznie, nie chcąc słyszeć odpowiedzi.

- Tak, Elena Petrescu. Interesujący przypadek. Naszym zdaniem była agentką rumuńskiej Securitate, którą Waller zwerbował, żeby miała na ciebie oko.

Elena Nie, to niemożliwe, niewyobrażalne! Nie mogła pracował dla Securitate. Jej ojciec, wróg komunizmu i odważny matematyk, zwrócił się przeciwko swojemu rządowi. A ona Przecież uratował ją i je rodziców, przecież się kochali

Pędzili konno bezkresną, piaszczystą plażą. Długo galopowali, potem przeszli w kłus. Była chłodna nos, świecił srebrzysty księżyc.

- Czyżby ta wyspa należała tylko do nas? - spytała radośnie Elena. Czuję się tak, jakbyśmy byli tu zupełnie sami, jakby to wszystko należał wyłącznie do nas!

- Bo tak jest, kochanie - odparł zarażony jej wesołą wylewnością. Nie mówiłem ci? Zdefraudowałem kilka tajnych funduszów i kupiłem na raty.

Roześmiała się dźwięcznie i frywolnie.

- Nicholas, jesteś okropny!

- Nicholas - powtórzył. - Lubię, jak wypowiadasz moje imię. Gdzie nauczyłaś się tak dobrze jeździć? Nie wiedziałem, że w Rumunii są konie.

- Ależ są, i to dużo. Uczyłam się u babci Nicolety. Miała gospodar­stwo u stóp Karpat i kilka kucyków huculskich. To taka szczególna rasa. Wspaniale się na nich jeździ. Są bardzo inteligentne, żwawe, silne i pra­cowite

- To tak j akty.

Na plaży łamały się z hukiem fale.

- Nie znasz Rumunii, kochanie, prawda? Komuniści doprowadzili Bukareszt do ruiny, ale wieś, góry, równiny, Transylwania i Karpaty są dziewiczo piękne. Mieszkający tam ludzie wciąż żyją jak przed laty, w wędrownych wozach. Kiedy zmęczyło nas uniwersyteckie życie, jecha­liśmy na kilka dni do babci, do Dragoslavele. Wiesz, co nam robiła? Mamałygę, smażoną papkę z mąki kukurydzianej, i ciorbę, moją ulubioną zupę.

- Tęsknisz za domem.

- Trochę. Ale najbardziej za rodzicami. Bardzo mi ich brakuje. To straszne, że nie możemy się widywać. Dwie rozmowy telefoniczne rocz­nie to za mało.

- Ale przynajmniej są bezpieczni. Twój ojciec ma wielu wrogów. Zabiliby go, gdyby się dowiedzieli, gdzie jest. To agenci Securitate, za­wodowi zabójcy. Obwiniaj ą go o zdradę, o przekazanie tajnych szyfrów, które doprowadziły do upadku rządu Ceausescu. Teraz się ukrywają, w Rumunii i za granicą, ale nie zapomnieli. Zorganizowali się w grupy tak zwanych „czyścicieli': tropią starych wrogów i z wyrachowaniem ich mordują. I bardzo, ale to bardzo chcieliby dopaść człowieka, którego uważa­ją za największego zdrajcę.

- Mój ojciec był bohaterem!

- Oczywiście, ale dla nich jest zdrajcą, sprzedawczykiem. Pragną zemsty i zrobią wszystko, żeby dopiąć swego.

- Boję się, Nicholas.

- Niepotrzebnie. Chcę ci tylko uświadomić, jak ważne jest to, żeby twoi rodzice pozostali w ukryciu i pod opieką naszych ludzi.

- Boże, mam nadzieję, że są bezpieczni. Będę się o nich modliła. Ściągnął wodze i zatrzymał konia.

- Obiecuję ci, że zrobię co w ludzkiej mocy, żeby nic im nigdy nie groziło.

Zapadła cisza. Milczeli. I on, i Dunne. W końcu Bryson nieprzytom­nie zamrugał i odchrząknął.

- Niemożliwe. Nie, to nie ma sensu. Odwaliłem kawał dobrej robo­ty. Ile razy

- skopałeś nam tyłek? - Dunne bawił się papierosem, ale go nie przypalał. - Trudno zliczyć. Każdy twój sukces był dla nas ciosem, każdy cios przynosił nieodwracalne straty. Wiedz, że mówię to z szacunkiem. Podziwiam cię jak zawodowiec zawodowca. Spójrzmy. Ten „umiarkowa­ny reformator' z Ameryki Południowej, którego tak dzielnie broniłeś: był na liście płac Sendero Luminoso, terrorystów ze Świetlistego Szlaku. W Sri Lance pomogłeś obalić tajną koalicję, która mogła doprowadzić do za­warcia pokoju między Tamilami i Sinhalesami. A to?

Ekran ponownie rozjarzył się kolorami. Rozmazane piksele ułożyły się w niewyraźny kształt, kształt w zdjęcie.

Abu.

- Tunezja - wychrypiał Bryson. - Miał miał zorganizować zamach stanu, on i jego zwolennicy. Przyjechałem, dotarłem do kilku opozycjoni­stów, zorientowałem się, kto w pałacu gra na dwa fronty - Nie był to epizod, który mógłby wspominać czule i z rozrzewnieniem. Doskonale pamiętał rzeź przy alei Habiba Borguiga, chwilę, kiedy Abu go zdema­skował i o mało co nie zabił.

- A więc tak - powiedział Dunne. - Wystawiłeś go i przekazałeś rządowcom, tak?

Tak. Wystawił Abu grupce zaufanych agentów tunezyjskiej służby bez­pieczeństwa, którzy uwięzili go wraz z jego bezwzględnymi siepaczami.

- A potem? - spytał Dunne. Bryson wzruszył ramionami.

- Kilka dni później umarł. Nie powiem, żebym po nim płakał.

- W przeciwieństwie do mnie, Bryson. - Nie wiedzieć czemu, Dun­ne powiedział to szorstkim, oschłym głosem. - Abu Intiąuab był jednym z naszych, a konkretniej jednym z moich. Bo to ja go wyszkoliłem. To dzięki mnie stał się naszym najcenniejszym agentem w tym regionie. Naj­cenniejszym agentem w całej północnej Afryce i na Bliskim Wschodzie, rozumiesz?

- Ale Przecież chciał Przecież zorganizował - Bryson oniemiał, Zawirowało mu w głowie. To jakiś obłęd! Czysty obłęd!

- Tylko po to, żeby umocnić swoją pozycję wśród tych furiatów. Zga­dza się, był przywódcą Al-Nahda. Zgadza się co do joty. Pracował pod przykrywką. Pod superprzykrywką. Musiał, inaczej nie przeżyłby tam ani jednego dnia. Myślisz, że łatwo jest spenetrować grupę fanatycznych ter­rorystów? Zwłaszcza takich jak ci z Hezbollahu? Są kurewsko podejrzli­wi. Jeśli cię nie znają, jeśli nie znają twojej rodziny, jeśli nie wiedzą, co robiłeś w życiu, każą ci mordować Żydów, przelewać hektolitry krwi, każą ci udowadniać, że należysz do nich duszą i ciałem. Inaczej nigdy ci nie zaufają. Ale jemu zaufali. Był skurwysynem i twardym graczem, ale na­szym graczem. I musiał być twardy. Dlaczego? Dlatego, że jeszcze trochę i nawiązałby kontakt z Kadafim. Kadafi wykoncypował sobie, że jeśli Abu przeprowadzi zamach stanu i przejmie władzę w Tunezji, Libia zdobędzie nową prowincję. A Abu zostanie jego kumplem i wasalem. Dotar­ło? Mogliśmy zyskać dojście do wszystkich islamistycznych grup terrory­
stycznych na pomoc od Sahary. Wtedy do akcji wkroczył Dyrektoriat. Podesłaliście mu wadliwą amunicję i zanim się spostrzegliśmy, było już za późno. I dupa, panie Bryson. Cofnęliśmy się o dwadzieścia lat. Moje gratulacje, wspaniała robota, czapki z głów. Jedna amerykańska agencja
wywiadowcza rozpirza w pył misterną operację innej amerykańskiej agen­cji. Ci „Szachiści' są rzeczywiście genialni, kurewsko genialni. Mam kon­tynuować? Mam opowiedzieć ci o tym, co tak naprawdę zrobiłeś w Nepa­lu? A może opowiem ci o Rumunii, bo pewnie myślisz, że przyczyniłeś
się do upadku rządu Ceausescu, tak? Co za farsa. Z dnia na dzień wszyscy starzy reżimowcy przebrali się w nowe szatki i pozakładali „demokra­tyczne' rządy. Przecież dobrze o tym wiesz! Najbliżsi współpracownicy Ceausescu knuli ten spisek od lat. Chcieli rzucić skurwiela lwom na po­żarcie i dorwać się do władzy, bo dokładnie tego pragnęli ci z Kremla. Więc co robią? Organizują zamach stanu. Dyktator i jego żona uciekają śmigłowcem, lecz śmigłowiec ma „awarię' silnika. Państwo Ceausescu zostaj ą aresztowani, osądzeni przez kapturowy sąd i w Wigilię stanęli przed plutonem egzekucyjnym. Kolejny przekręt. Kto na nim skorzystał? Jedno po drugim, wszystkie państwa satelickie bloku wschodniego wykopują na zbity pysk komunistycznych aparatczyków, przechodzą na demokrację i zrywają z Sowietami. Kolej na Rumunię, ale nie, Moskwa się nie podda­je. Zgoda, niech szlag trafi Ceausescu, od lat załaził im za skórę. Ale stra­cić cały kraj? Nigdy. Trzeba utrzymać Securitate i jedną marionetkę zastąpić drugą. Koniecznie, wszelkim kosztem. Kto odwali brudną robotę?
Któż inny jak nie starzy towarzysze z Dyrektoriatu? Chryste, człowieku, mam mówić dalej?

- Kurwa mać! - krzyknął Bryson. - Co to za bzdury? Masz mnie za durnia? GRU, Ruscy: to wszystko przeszłość. A może twoi kowboje z Langley nic jeszcze nie wiedzą? To ci powiem: zimna wojna już się skończyła!

- Właśnie - odrzekł Dunne ledwo słyszalnym głosem. - Tym dziwniejsze jest to, że z jakiegoś powodu Dyrektoriat wciąż istnieje i ma się całkiem dobrze.

Bryson patrzył na niego bez słowa. Odebrało mu mowę. Jego mózg pracował na najwyższych obrotach, lecz myśli krążyły w kółko i w kółko, niczym prąd w przegrzanych obwodach.

- Będę z tobą szczery, Nick. Swego czasu chciałem cię zabić, udusić gołymi rękami. Ale to było kiedyś, dawno temu, zanim odkryliśmy prawdę o Dyrektoriacie. Pogadajmy uczciwie. Nie będę wciskał ci kitu: całej praw­dy nie znamy, daleko nam do tego. Wiemy tyle co nic, poznaliśmy jedynie kilka fragmentów gigantycznej układanki. Od dziesiątków lat krążyły jedy­nie pogłoski, niesprawdzalne i nieuchwytne jak mgła. Z tego, co zdołaliśmy ustalić, po zakończeniu zimnej wojny Dyrektoriat jakby przycichł. To tak jak w tej starej bajce o ślepcu i słoniu. Tu wymacaliśmy trąbę, tam ogon, ale wciąż nie wiemy, z jakim zwierzem mamy do czynienia. Wiemy jednak, bo śledziliśmy cię od kilku lat, że kawał z ciebie skurwysyna i że twoi zwierzch­nicy zrobili cię w bambuko. Dlatego siedzę tu, miło z tobą gawędzę i nie rzucam ci się do gardła. - Zarechotał jak żaba i zaniósł się spazmatycznym kaszlem. - Spekulowaliśmy, spekulowaliśmy i wyspekulowaliśmy. Według nas jest tak: po zakończeniu zimnej wojny ci z Dyrektoriatu zerwali ze swo­imi chlebodawcami. Władza przeszła w inne ręce.

- W czyje? - spytał ostrożnie Bryson. Dunne wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Pięć lat temu wyraźnie zwolnili. Nie tylko ciebie wylali z roboty, wielu innych też. Może zamierzali zamknąć interes i zwinąć manatki? Trudno powiedzieć. Ale mamy powody sądzić, że chcą się reaktywować.

- Reaktywować? Co to znaczy?

- Cholera ich wie. Dlatego postanowiliśmy wciągnąć w to ciebie Krążą różne słuchy. Wygląda na to, że z jakiegoś powodu twoi dawni mistrzowie gromadzą broń.

- Z jakiegoś powodu -powtórzył głucho Bryson.

- Może dążą do ogólnoświatowej destabilizacji, jak ujęliby to nasi wielce edukowani analitycy? Zgoda, tylko po co? Dlaczego? Zadaję sobie te pytania i nie znajduję odpowiedzi. A najbardziej przeraża mnie to, cze­go nie wiem.

- Interesujące - mruknął ironicznie Bryson. - Bardzo interesujące. Do­chodzą was plotki, spekulujecie, urządzasz mi tu multimedialną prezentację, tylko nie masz zielonego pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Świetnie.

- Właśnie dlatego jesteś nam potrzebny. Sowiecki komunizm upadł, ale ichni generałowie nie złożyli broni. Spójrz tylko na generała Buszałowa: jeszcze trochę i będzie jednym z tuzów rosyjskiej sceny politycznej, Powiedzmy, że stanie się u nich coś złego, że winą za to nieszczęście będą

mogli obarczyć Stany Zjednoczone: daję głowę, że Buszałow wskoczy na najwyższy stołek. A gdzie demokracja? Wielu Rosjan powiedziałoby: „Do diabła z demokracją!'. W chińskim kongresie ludowym i w centralnym ko­mitecie chińskiej partii komunistycznej działa potężna reakcyjna koteria; nie wspomnę już o chińskiej armii, o Ludowej Armii Wyzwoleńczej, która jest siłą samą w sobie. Jakby na to nie patrzeć, chodzi o miliony dolarów i o władzę, o potężną władzę. Jedna z naszych teorii zakłada, że „Szachiści' związali się ze swoimi pekińskimi braćmi. Ale niewykluczone, że gadam bzdury, bo prawdę znają tylko oni, a oni milczą jak zaklęci. Niestety.

- Jeśli naprawdę w to wierzysz, jeśli uważasz mnie za bohatera naj­większej rozgrywki szpiegowskiej naszego stulecia, to po cholerę mnie tu ściągnąłeś?

Długo mierzyli się wzrokiem.

- Na miłość boską, Nick, terminowałeś u samego mistrza, u jednego z założycieli Dyrektoriatu. Powiadają, że w Rosji, za dawnych czasów, Rosowski miał ksywkę Wołszebnik, Czarnoksiężnik. Wiesz, co z tego wynika? - Dunne roześmiał się i ponownie zakaszlał. - Że jesteś uczniem czarnoksiężnika.

- Niech cię szlag! - wybuchnął Bryson.

- Znasz Wallera. Byłeś jego najlepszym uczniem i potrafisz go roz­gryźć. Domyślasz się, o co cię proszę, prawda?

- Tak - odrzekł ironicznie Bryson. - Chcesz, żebym ich zinfiltrował. Dunne powoli skinął głową.

- Jesteś naszą najlepszą bronią. Mógłbym apelować do twoich uczuć, do twego patriotyzmu. Ale szlag by to, jesteś nam coś winien.

Bryson potarł czoło. Nie wiedział, co to tym myśleć, co mu odpowie­dzieć.

- Bez urazy - dodał Dunne - ale skoro chcemy ich zwietrzyć, musi­my spuścić ze smyczy najlepszego psa, jakiego mamy. Jak by to powie­dzieć - Bawił się papierosem tak długo, że wykruszył prawie cały tytoń z bibułki. - Tylko ty wiesz, jak oni pachną.

Rozdział 4

Jaskrawe słońce wybielało wszystkie gmachy, lśniąc i migocząc w szklanych taflach biurowców przy K Street. Bryson uważnie obserwował dom oznaczony numerem 1324, budynek tak dobrze znany, jednocześnie dziwnie obcy. Z twarzy ściekał mu pot; kołnierzyk białej koszuli prawie już nim przemókł. Stał przy oknie w pustym pomieszczeniu biurowym z maleńką lornetką dyskretnie przyciśniętą do oczu. Pośrednik, który dał mu klucze, był trochę zaskoczony. Przychodzi do niego zagraniczny biznesmen, żeby wynająć lokal na biuro, ale przed podpisaniem umowy pragnie spędzić kilka minut sam na sam z krążącymi tam fluidami. Że niby fengshui i tak dalej. Wziął go pewnie za jednego z tych nadwrażliwych, otwartych emocjonalnie ludzi interesu nowej generacji, ale najważniejsze, że go wpuścił.

Bryson przestąpił z nogi na nogę. Serce waliło mu jak młotem, pulsowały mu skronie. W gmachu, który przez tyle lat był siedzibą jego chlebodawcy, który tak długo był jego drugim domem, bazą wypadową, oazą ciszy i spokoju w tym gwałtownym, nieustannie zmieniającym się świe­cie, nie dostrzegał nic pocieszającego ani przyjaznego. Stał w ciemnym, pustym biurze przez dobry kwadrans, dopóki nie usłyszał pukania do drzwi: zaintrygowany pośrednik chciał poznać jego decyzję.

Zmiany. Tak, zauważył je natychmiast, choć były bardzo subtelne, Stare mosiężne tablice przy frontowych drzwiach zastąpiono innymi, rów­nie banalnymi. Harry Dunne uprzedził go, że Waller zmienił kwaterę, ale Bryson nie uwierzył mu na słowo i postanowił sprawdzić to osobiście. Ci! z Dyrektoriatu byli mistrzami kamuflażu i potrafili ukryć się nawet pod) płonącą latarnią. „Nagość jest najlepszym przebraniem' - mawiał Ted.

A jednak. Czyżby rzeczywiście się wyprowadzili? Zarząd Amerykańskich Producentów Artykułów Tekstylnych i Zarząd Amerykańskich Pro­ducentów Zboża - brzmiało równie wiarygodnie, jak Zarząd Amerykań­skich Przedsiębiorstw Innowacyjnych czy Dyrekcja Amerykańskiej Izby Handlu Międzynarodowego. Obie tablice mógł zawiesić któryś z twórczych artystów Dyrektoriatu, tylko po co? Po jaką cholerę? Zaszły też inne zmiany. W trakcie piętnastominutowej obserwacji zauważył, że fron­towymi drzwiami wchodzi i wychodzi niezwykle dużo ludzi - o wiele a dużo jak na Dyrektoriat. Czyżby naprawdę mieściły się tam teraz przed­stawicielstwa zwykłych spółek handlowych?

Może jednak Dunne miał rację? Ale system wczesnego ostrzegani) już działał. Nie bierz niczego za dobrą monetę - kolejna rada Wallera Dotyczyła i jego, i Dunne'a, i wszystkich z tej branży.

Nad sposobem wejścia do gmachu zastanawiał się od paru godzin Podszedł do tej sprawy jak do kolejnego zadania operacyjnego i obmyśli nawet kilka metod, jednak żadna z nich nie gwarantowała sukcesu bez ryzyka. Wówczas ponownie zajrzał do zbioru truizmów Teda Wallera -

szlag by to, Genadiego Rosowskiego. Jeśli masz jakiekolwiek wątpliwo­ści, wchodź frontowymi drzwiami. Tak jest, wejść tam bezczelnie, jawnie i otwarcie to najlepsza strategia.

Nieodłączną częścią tej gry była i zawsze będzie dwulicowość. Po­dziękował pośrednikowi, poprosił o przygotowanie umowy najmu i wrę­czywszy mu jedną z fałszywych wizytówek, oświadczył, że spieszy się na umówione spotkanie.

Ruszył w stronę budynku. Zmysły miał wyostrzone i czujne jak nigdy dotąd: reagowały na każdy nagły ruch i na każdą zmianę w strukturze i kolorycie ulicznego tłumu, która mogła sygnalizować niebezpieczeństwo.

A więc gdzie był Ted Waller?

Co jest prawdą, a co obłędem?

Jazgotliwy hałas, wszechogarniająca kakofonia dźwięków.

„Bo inaczej nigdy nie zaspokoisz ciekawości. I nie poznasz prawdy'.

Jakiej prawdy?

„Na początek prawdy o samym sobie'.

Ale co tą prawdą było? Co było prawdą, a co kłamstwem?

„Uważasz się za kurewskiego bohatera, za nieopiewanego w pieśniach herosa Piętnaście lat. Wierzysz, że poświęciłeś je służbie dla kraju, pra­cując w supertajnej agencji znanej jako Dyrektoriat'.

Dość! Wystarczy! To szaleństwo!

Elena? Ty też? Elena, moja największa miłość, która zniknęła z moje­go życia równie nagle, jak się w nim pojawiła?

„Piętnaście lat. Wierzysz, że poświęciłeś je służbie dla kraju'.

A krew, którą przelałem, a skręcający wnętrzności strach, a te niezli­czone sytuacje, kiedy omal nie zginąłem, a ludzie, których zabiłem?

„Mamy do czynienia z największym szpiegowskim gambitem dwu­dziestego wieku. Z gigantycznym przekrętem'.

Chcesz powiedzieć, że całe moje życie było jednym wielkim oszu­stwem!

„Może pocieszy cię to, że nie tylko twoje. Było was więcej, znacznie więcej. Ale dzięki tobie odnosili najbardziej spektakularne sukcesy'.

Obłęd!

„Tylko ty wiesz, jak oni pachną'.

Ktoś na niego wpadł. Bryson błyskawicznie odskoczył w bok, ugiął nogi i gotowy do ataku usztywnił ręce. Niepotrzebnie. Stał przed nim wysoki, atletycznie zbudowany urzędnik ze sportową torbą i rakietą do sąuasha. Patrzył na niego ze zmarszczonym czołem i lękiem w oczach. Bryson wymamrotał przeprosiny. Urzędnik łypnął na niego spode łba i odszedł szybkim, nerwowym krokiem.

Spójrz prawdzie w oczy! Prawdzie i przeszłości!

Ted Waller nie jest Tedem Wallerem! Tyle wiedział na pewno. Miał swoje źródła informacji w dawnym KGB i GRU, znał ludzi, którzy po za­kończeniu zimnej wojny wycofali się z branży albo zmienili pracę. Popyta}, gdzie trzeba, sprawdził dane i je potwierdził. Wykonał kilkanaście telefo­nów, wielokrotnie używał fałszywego nazwiska, wielokrotnie wypowiadał pozornie bzdurne, lecz jakże znaczące zdania. Skontaktował się z ludźmi, których znał dawniej, w poprzednim życiu - w życiu, do którego miał już nigdy nie powracać. Z handlarzem brylantami z Antwerpii. Z bogatym ad­wokatem z Kopenhagi. Z wysoko opłacanym „konsultantem' handlowym i „pośrednikiem', który miał wielkie chody w Moskwie. Wszyscy byli kie­dyś cennymi informatorami, oficerami sowieckiego GRU - po rozpadzie Związku Radzieckiego wyemigrowali i zaprzestali działalności szpiegow­skiej. Jednakże wszyscy zatrzymali coś dla siebie, tak na wszelki wypadek. Informacje: przechowywali je w skrytkach bankowych, na zakodowanych taśmach magnetycznych albo po prostu w niezgłębionych archiwach ge­nialnej pamięci. Byli zdziwieni, zaskoczeni, nawet przerażeni, że kontaktu­je się z nimi człowiek legenda, agent, który kiedyś płacił im hojnie za po­moc i współpracę. Rozpoznali Wallera. Potwierdzili jego prawdziwą tożsamość. Żaden z nich nie miał najmniejszych wątpliwości.

Genadij Rosowski i Edmund Waller to jedna i ta sama osoba.

Ted -jego drużba, szef, powiernik i chlebodawca - był „śpiochem' GRU. Harry Dunne miał rację. Obłęd. Czysty obłęd.

Mijając drzwi, natychmiast zauważył, że ze ściany zniknął domofon, który służył kiedyś do wprowadzania tajnych, stale zmieniających się ko­dów dostępu. Wisiała tam teraz przeszklona gablotka ze spisem kancelarii prawniczych i organizacji lobbystycznych, które miały w budynku swoją siedzibę. Pod każdą nazwą widniała krótka lista najważniejszych urzędni­ków wraz z numerem ich biura. Ze zdziwieniem stwierdził, że wewnętrz­ne drzwi otwierają się całkiem zwyczajnie, że nie ma w nich elektronicz­nego zamka. Każdy mógł swobodnie wejść i wyjść.

Pchnął je - były szklone zwykłym okiennym szkłem, kuloodporne zniknęło - i zajrzał do holu. W holu zmieniło się niewiele. Marmurowa lada w kształcie podkowy, za ladą młody Murzyn, strażnik, a może recep­cjonista w błękitnym blezerze. Podniósł głowę i spojrzał na niego bez większego zainteresowania.

- Jestem umówiony z - Bryson zawahał się, próbując przypomnieć sobie któreś z nazwisk z przeszklonej gablotki. - Z Johnem Oakesem

z zarządu Amerykańskich Producentów Artykułów Tekstylnych. Bili Thatcher z biura kongresmana Yaughana - dodał z teksańskim akcentem. Rudy Yaughan był bardzo wpływowym politykiem, przewodniczącym jednej z komisji Kongresu. Ci od konfekcji musieli się z nim liczyć.

Formalności. Były zwyczajne, jak to formalności. Recepcjonista za­dzwonił do biura zarządu; sekretarz Johna Oakesa nic nie wiedział o spo­tkaniu z głównym doradcą prawnym Rudy'ego Yaughana, niemniej z wiel­ką radością zaanonsował go szefowi. Do holu zszedł młody, energiczny blondyn, który zaprowadził Brysona do windy, przepraszając go bez koń­ca za nieporozumienie.

Wysiedli na drugim piętrze, gdzie czekał na nich inny blondyn o lek­ko „odświeżonych' włosach. Miał na sobie kosztowny garnitur i tryskał przesadnym entuzjazmem: dyrektor John Oakes. Szeroko rozłożył ręce i niemal do niego podbiegł.

- Tak się cieszę! Tak się cieszę! Jesteśmy wdzięczni, że kongresman Yaughan zechciał nas poprzeć. - Uścisnął mu dłoń obiema rękami i kon­spiracyjnym szeptem dodał: - Doskonale wiem, że pan Yaughan rozumie wagę problemu. Ameryka powinna być silna i niezależna: zastopowanie taniego eksportu leży w interesie nas wszystkich. Mauretańskie tkaniny! Do czego to doszło? Jestem przekonany, że kongresman Yaughan zrobi, co w jego mocy.

Ruszyli korytarzem.

- Pan Yaughan chciałby poznać szczegóły projektu ustawy o mię­dzynarodowych standardach pracy, który popieracie - odrzekł Bryson, dys­kretnie rozglądając się wokoło. Nie, nie dostrzegł żadnej znajomej twa­rzy. Nie było tam ani Chrisa Edgecomba, ani innych, których znał jedynie z widzenia. Nie było konsolet łącznościowych ani modułów telekomuni­kacyjnych, ani monitorów globalnego systemu satelitarnego. Zmieniło się absolutnie wszystko, łącznie z meblami i rozkładem wnętrza. Wyglądało na to, że wymienili nawet podłogę. W podręcznym magazynie broni mie­ściła się teraz sala konferencyjna, w której stał kosztowny mahoniowy stół i krzesła i którą oddzielała od korytarza ściana z przydymionego szkła.

Weszli do narożnego gabinetu i Oakes wskazał mu fotel.

- Wiemy, że pan Yaughan będzie się starał o reelekcję - powiedział. -Dlatego rzeczą dla nas najistotniejszą jest udzielenie poparcia tym człon­kom Kongresu, którzy pragną, by amerykańska gospodarka zachowała prężność, niezależność i siłę. Uważamy

Bryson z roztargnieniem kiwał głową. Siedział w gabinecie, który należał kiedyś do Wallera. Wyzbył się ostatnich wątpliwości. To nie był kamuflaż, to nie była przykrywka. Dyrektoriat zniknął.

Tak samo jak Ted Waller, jedyny człowiek, który mógł potwierdzić -lub zaprzeczyć - że Harry Dunne nie zmyśla.

Który z nich kłamał? Który mówił prawdę?

W jaki sposób mógł nawiązać kontakt z dawnymi kolegami, skoro jakby zapadli się pod ziemię?

Mur. Natrafił na mur.

Dwadzieścia minut później wrócił do garażu, gdzie zostawił wynaję­ty samochód. Zaczął od dokładnej kontroli, jak kiedyś, kiedy miał to we krwi. Króciutka nitka, którą wetknął między drzwi na wysokości klamki, tkwiła na swoim miejscu, tak samo jak nitka nad klamką u drzwi od strony pasażera; gdyby ktoś próbował otworzyć zamek wytrychem albo dostać się do środka innym sposobem, któraś by wypadła lub przynajmniej zmie­niła położenie. Potem szybko zajrzał pod podwozie, żeby sprawdzić, czy nie podłożono tam ładunku wybuchowego lub nie zamontowano jakiegoś urządzenia. Nie zauważył, żeby go śledzono, lecz zwykła obserwacja to stanowczo za mało. Przekręcając kluczyk w stacyjce, poczuł w brzuchu znajomy ucisk, który towarzyszył mu w takich sytuacjach przez piętna­ście lat. Już. Chwila prawdy minęła. Silnik warczał cicho i miarowo. Bomby nie było.

Zjechał na najniższy poziom, przystanął przed szlabanem i wsuną} do czytnika kartę magnetyczną. Karta wyskoczyła.

- Cholera jasna-wymamrotał.

To niemal zabawne: przedsięwziął tyle środków ostrożności, a tu masz zatrzymał go głupi szlaban. Ponownie wsunął kartę, karta ponownie wy­skoczyła. Szlaban ani drgnął.

Z budki wyszedł znudzony parkingowy.

- Niech pan pozwoli - powiedział. Wetknął kartę do czytnika i nic Mężczyzna obejrzał ją uważnie, z nagłym zrozumieniem kiwnął głowi i podszedł do samochodu.

- Czy to na pewno ta sama karta, którą dostał pan przy wjeździe? -spytał.

- Oczywiście - warknął zirytowany Bryson. Co to za dureń? Myśli że co? Że wyjeżdżam cudzym samochodem? Wziął mnie za złodzieja Zerknął w boczne okno i natychmiast zwrócił uwagę na jego ręce. Ręce, dłonie. Facet miał

- Nie, nie zrozumiał mnie pan. - Parkingowy nachylił się i Bryson po­czuł na skroni zimny ucisk lufy małokalibrowego pistoletu. Chryste, co to a paranoja? - Trzymaj łapy na kierownicy. Chyba że chcesz, żebym tego użył

Boże święty!

Ręce! Tak, to było to! Miał starannie wypielęgnowane paznokcie, zadbane dłonie człowieka, który dba o swój wygląd, który obraca się w bogatych, ekskluzywnych kręgach i musi wtapiać się w otoczenie. Par­kingowy? Bzdura. Sęk w tym, że za późno to zrozumiał.

Mężczyzna gwałtownie otworzył tylne drzwi, wskoczył do samocho­du i błyskawicznie przytknął lufę pistoletu do jego głowy.

- Jedź! Szybko! - Otworzył się szlaban. - Pamiętaj, ręce na kierow­nicy. Nie chciałbym pociągnąć za spust przez przypadek, jasne? Pojedzie­my na przejażdżkę zaczerpnąć świeżego powietrza.

Bryson, którego rewolwer spoczywał w schowku na mapy, nie miał wyboru i wyjechał na K Street. Gdy tylko włączył się do ruchu, poczuł, że lufa pistoletu dźga go w lewą skroń.

- Wiedziałeś, że ten dzień nadejdzie, prawda? - rzucił mężczyzna swobodnym, konwersacyjnym tonem głosu. - Taki los, prędzej czy póź­niej czeka to nas wszystkich. Zadasz jedno pytanie za dużo, otworzysz drzwi, zamiast je zamknąć, wetkniesz nos w nie swoje sprawy i już.

- Mógłbyś mi wyjaśnić, o co tu chodzi? - spytał swobodnie Bryson. Serce waliło mu jak młotem, myślał o stu rzeczach naraz. - Włączę radio, dobrze? Zaraz będą wiadomości - Wyciągnął rękę i w tej samej chwili oberwał w głowę rękojeścią pistoletu.

- Łapy na kierownicę! - ryknął mężczyzna.

- Jezu Chryste! - wykrzyknął Bryson, krzywiąc się z bólu. - Co ty wyczyniasz?

W kaburze na plecach miał glocka. Siedzący za nim porywacz o tym nie wiedział, lecz Bryson nie chciał ryzykować. Przynajmniej na razie.

Glock. Świetnie, tylko jak go stamtąd wydostać? Zabójca - wiedział, że to zawodowiec, pracownik Dyrektoriatu albo wolny strzelec - kazał mu trzymać ręce na kierownicy. Musiał go słuchać. Musiał czekać na od­powiedni moment, odwrócić jego uwagę i zaatakować. Tak, miał do czy­nienia z profesjonalistą. Wskazywał na to starannie opracowany plan ak­cji, jego szybkie, pewne ruchy, a nawet swobodny ton głosu.

- Pojedziemy za miasto. Gdzieś, gdzie można spokojnie pogadać Pogawędka to ostatnia rzecz, na którą masz ochotę, pomyślał Bry­son.

- Ty i ja, dwóch facetów z tej samej branży, tyle tylko że ja ma broń, a ty nie. Bez urazy, nic do ciebie nie mam. Ot, zwykły interes. Raz ty bierzesz kogoś na muszkę, innym razem ktoś bierze na muszkę ciebie. Bywa. Fortuna kołem się toczy. Kiedyś byłeś dobry, dlatego wiem, że przyjmiesz to jak mężczyzna.

Bryson milczał. Cały czas intensywnie myślał, rozważał dostępne opcje. Bywał w takiej sytuacji niezliczoną ilość razy, choć nigdy - może tylko podczas szkolenia w Dyrektoriacie - nie siedział tyłem do uzbrojo­nego w broń palną przeciwnika. Dobrze wiedział, o czym tamten teraz myśli, dobrze to wszystko znał: wariant A pociąga za sobą wariant B, i tak dalej. Potrafił przewidzieć, jak zabójca zareaguje, co zrobi, jeśli nie zwa­żając na jego polecenie, Bryson skręci nagle w złą stronę. Dopóki jechali ruchliwą ulicą, pewnie by nie strzelił, bojąc się, że samochód wpadnie w poślizg. Znajomość taktyki była jedną z nielicznych kart, którymi dysponował.

Jednocześnie wiedział, że w razie potrzeby tamten nie zawaha się pociągnąć za spust nawet tu i teraz: wystrzeli i po prostu przytrzyma kierownicę. I tak źle, i tak niedobrze.

Mijali Key Bridge

- W lewo - warknął mężczyzna. Na lotnisko? Chcąc uśpić jego czujność, Bryson posłusznie skręcił w lewo.

- Pierwszy zjazd w prawo. - Tą drogą dojechaliby za lotnisko, gdzie mieściła się większość agencji wynajmu samochodów.

- Mogłeś załatwić mnie w garażu - wymamrotał Bryson. - I powinieneś.

Facet był zbyt doświadczony, żeby dać się zagadać i wybadać, f wyraźniej dużo mu o nim opowiadali. O jego sposobie myślenia, o tym jak zareagowałby w takiej czy innej sytuacji.

Zabójca cicho zachichotał.

- Daruj sobie. Widziałeś te wszystkie kamery? Widziałeś tych ludzi? Ty też byś tam tego nie zrobił. Znam cię, dużo o tobie słyszałem.

Błąd, maleńkie potknięcie. Facet był wolnym strzelcem, wynajętym autsajderem, co oznaczało, że najpewniej nie ma wsparcia, że jest sam Czyścicielowi z Dyrektoriatu daliby obstawę. Cenna wiadomość.

Wjechał na opustoszały parking po drugiej stronie wielkiego płaca Zgodnie z poleceniem skręcił i zatrzymał samochód. Gdy odwrócił j we, tamten boleśnie dźgnął go lufą w skroń.

- Nie ruszaj się. - Był niezadowolony i bynajmniej tego nie ukrywał, Bryson spojrzał przed siebie i powiedział:

- Zrób to przynajmniej szybko i skutecznie.

- Czujesz się teraz jak ci, których swego czasu sprzątnąłeś, co?- Niezadowolenie ustąpiło miejsca rozbawieniu. - Ogarnia cię strach? Pój? czucie bezradności? Bezsilności? A może rezygnacja?

- Jak dla mnie, za bardzo filozofujesz. Pewnie nawet nie wiesz, kto ci płaci.

- Interesuje mnie tylko to, czy czek ma pokrycie, nic więcej.

- Bez względu na to, kto go wystawia - dodał spokojnie Bryson. -I dla kogo pracuje. Dla rządu czy dla kogoś innego.

- Politykę mam gdzieś.

- Polityka się przydaje.

- Nie w naszej branży.

- W naszej branży też. - Bryson odczekał chwilę i dodał: - Możemy dojść do porozumienia. Mam pieniądze. Dobrze wiesz, że zawsze podbie­raliśmy i podbieramy, jak wszyscy. Z funduszu reprezentacyjnego, z ra­chunków, z zawyżonych kosztów własnych. Wystarczy je wyprać i za­prząc do pracy. Dobrze zainwestować. Chociażby teraz, w tej chwili.

- Chcesz mnie kupić - skonstatował poważnie tamten. - Zapomi­nasz tylko, że jedną transakcją nie zarobiłbym na życie. Ty masz rachunek w banku, a oni cały bank. A ja va banąue nie zagram.

- I słusznie, ale wystarczy, że złożysz im odpowiedni meldunek. By­łem lepszy, niż myślałeś, lepiej wyszkolony. Zdołałem zbiec. Jezu, ten facet jest naprawdę dobry, fenomenalny. Myślisz, że ci nie uwierzą? Uwie­rzą, oni chcą w to wierzyć. Zatrzymasz zaliczkę, a ja podwoję twoją staw­kę. Czysty interes, przyjacielu.

- Rachunki są dzisiaj pod ścisłą obserwacją, Bryson. To nie to samo co w twoich czasach. Pieniądze to cyferki w komputerze, a komputerowe transakcje zostawiają za sobą ślady.

- Ale nie gotówka. Zwłaszcza gotówka, o której nikt nie wie.

- Wszystko zostawia ślady i dobrze o tym wiesz. Przykro mi, ale mam robotę do wykonania. W tym przypadku będę musiał upozorować twoje samobójstwo. Wiesz, że od dawna cierpisz na głęboką depresję? Że nie masz życia osobistego? Że spokój i cisza gaju Akademosa jest ci nie w smak, bo ma się nijak do podniecających chwil, które spędziłeś, będąc szpiegiem? Depresja, mój drogi, klasyczna depresja. Badali cię najwybit­niejsi psychiatrzy i psychofarmakolodzy

- U psychiatry byłem tylko raz, wiele lat temu. U wojskowego zresz­tą.

- Ależ skąd - odparł tamten z nutką wisielczego humoru w głosie. -Według twojej karty chorobowej odwiedziłeś go kilka dni temu. Leczysz się od roku

- Bzdura.

- W erze komputerów wszystko jest możliwe, drogi przyjacielu. Re­jestry farmakologiczne? Cóż prostszego? Przepisywano ci środki antyde­presyjne, kupowałeś proszki na uspokojenie i pigułki nasenne. Wszystko tam jest. Powiadają nawet, że napisałeś na komputerze list pożegnalny

- Listy pożegnalne pisze się ręcznie. Nigdy na komputerze czy na maszynie.

- Zgoda, obaj to przerabialiśmy. Ale wierz mi, nikt nie będzie w tym grzebał. Sekcji zwłok też nie będzie. Nie masz rodziny, nikt tego nie zażąda.

Słowa starannie dobrane i bolesne. Fakt, nie miał rodziny. Odkąd opu­ściła go Elena. Odkąd ci z Dyrektoriatu zamordowali mu ojca i matkę.

- Ale powiem ci, że to zadanie jest dla mnie prawdziwym zaszczy­tem - kontynuował zabójca. - Ostatecznie byłeś ponoć najlepszym z naj­lepszych.

- Kto ci je zlecił?

- Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Robota to robota.

- Myślisz, że pozwolą ci tak po prostu odejść, żebyś rozpowiadał wokoło, jaki to z ciebie kozak? Kto wie, czego ci mogłem nagadać. Na­prawdę sądzisz, że ci odpuszczą?

- Mam to w dupie - oparł tamten bez przekonania.

- Nie przypuszczam - drążył posępnie Bryson. - Tak samo jak nie przypuszczam, żeby twoi chlebodawcy darowali ci życie. Jak mówię: dia­bli wiedzą, czego ci naopowiadałem.

Zabójca milczał. Musiał poczuć się trochę nieswojo.

- Co ty knujesz? - spytał po chwili. Chyba się zawahał, gdyż nacisk lufy pistoletu leciutko zelżał. Po raz drugi okazywał niezdecydowanie.

Bryson nie potrzebował niczego więcej. Spokojnym ruchem oderwał lewą rękę od kierownicy, wsunął ją sobie za plecy, wymacał rękojeść glocka,; błyskawicznie wyszarpnął go z kabury, wbił lufę w oparcie fotela i wypa­lił. Na oślep, raz, drugi i trzeci. Hałas omal go nie ogłuszył. Trzy pociski dużego kalibru przeszyły fotel i Trafiły? Odpowiedź przyszła ułamek sekundy później, gdy wyczuł, że tamten zabrał rękę, że już w niego nie? mierzy. Odwrócił się, wycelował i stwierdził, że nie ma do kogo celować.' Jeden z pocisków odstrzelił facetowi pół głowy.

Tym razem spotkali się na szóstym piętrze głównej kwatery CIA w Langley, w gabinecie Dunne'a. Sprawdzili go, obszukali i bez żadnych fanfar; wprowadzili do środka.

- Twoi kumple z Dyrektoriatu uznali, żeś dla nich stracony. - Dunne roześmiał się chrapliwie i zaniósł kaszlem. - Czy to nie dziwne? Tylko zapomnieli chyba, z kim mają do czynienia.

- To znaczy?

- To znaczy, że jesteś lepszy niż ci, których mogą na ciebie nasłać, Na miłość boską, mogliby wreszcie przejrzeć na oczy

- i zobaczyć, jak wchodzę tu, żeby wszystko wyśpiewać, co?

- Szkoda tylko, że nie znasz melodii, nie mówiąc już o słowach -odparł Dunne. - Trzymali was na odległość, w izolacji. Nie znasz praw­dziwych nazwisk ani prawdziwych życiorysów. Znasz tylko legendy, a legendy na nic się nam nie przydadzą. Ci ludzie po prostu nie istnieją. Jak choćby ten twój Prospero.

- Już mówiłem, nic więcej o nim nie wiem. Poza tym od tamtej chwili upłynęło piętnaście lat. Dla agenta operacyjnego to cała era. Moim zda­niem był Holendrem albo przynajmniej pochodził z Holandii. Świetny fachowiec.

- Sporządziliśmy jego portret pamięciowy. Porównujemy go teraz ze zdjęciami, szkicami i opisami słownymi. Koszmarna robota, żmudna i mało wydajna. Niestety, sztuczna inteligencja jest jeszcze w powijakach. Do tej pory mamy tylko jedno „trafienie', jak mawia nasz spec od twardych dys­ków. Facet, z którym pracowałeś w Szanghaju podczas operacji

- Sigma.

- Właśnie. Frank Ogliyy z Karoliny Południowej. Mieszka, a raczej mieszkał w Hilton Head.

- Przeprowadził się? Przenieśli go?

- Można tak powiedzieć. Gorący dzień, zatłoczona plaża. Siedem lat temu. Kojfnął na zawał serca. Ponoć. Jeden ze świadków twierdzi, że było niezłe zamieszanie. Tłum ludzi i w ogóle

Zadumany Bryson wbił wzrok w pozbawioną okien ścianę gabinetu. I nagle powiedział:

- Jeśli szukasz mrówek, jedź na piknik.

- Że co? - Dunne jak zwykle skubał papierosa.

- Waller tak mówił. „Jeśli szukasz mrówek, jedź na piknik'. Zamiast szukać ich tam, gdzie byli, trzeba poszukać ich tam, gdzie mogą być. Py­tanie: czego mrówki chcą? Na co mają ochotę?

Dunne odłożył pękniętego papierosa, znieruchomiał i nagle poderwał głowę.

- Broni. Krążą słuchy, że broni. Że od jakiegoś czasu ją gromadzą. Przypuszczamy, że chcą zdestabilizować sytuację na południowych Bał­kanach, ale cholera wie, co tak naprawdę chodzi im po łbie.

- Broni - powtórzył Nick, intensywnie myśląc. Dunne wzruszył ramionami.

- I amunicji. Wyrafinowanego sprzętu. Małych cacek, które robią w nocy wielkie bum. Kiedy zaczynają spadać bomby i świstać kule, nasi generałowie wydają się bardziej sympatyczni. Nie mam pojęcia, co tamci knują, ale trzeba ich powstrzymać. Za wszelką cenę.

- Wszelką?

- My wiemy, co to znaczy. My, ale nie Richard Lanchester. Prawy czło­wiek. Ma dobre intencje, ale co komu po idealizmie? Zauważyłeś, że święci są tylko w niebie? - Richard Lanchester był dyrektorem Rady Bezpieczeństwa Narodowego. - Facet wierzy w zasady, pryncypia i regulaminy. Ale świat ma pryncypia gdzieś. Bywa, że aby kogoś uratować, trzeba go skatować.

- Nie dla nas dżentelmeńskie reguły walki markiza Queensbury, co

- odrzekł Bryson, cytując Teda Wallera.

- Powiedz, jak zdobywaliście broń. Skąd ją braliście? Z zamówię rządowych? Chyba nie. A więc skąd? Z ulicy?

- Narzędzia. Nazywaliśmy to „narzędziami pracy'. Zawsze przykładaliśmy do nich wielką wagę. Tak, masz rację. Ze względu na restrykcje musieliśmy robić to w głębokiej tajemnicy. Nie mogliśmy tak po prosta pojechać do wojskowego magazynu z zamówieniem w ręku. Weźmy n przykład Komory, rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty drugi. Typów operacja z użyciem dużej ilości broni palnej. Mieliśmy odeprzeć najemników, którzy chcieli przejąć władzę

- To byli nasi ludzie - wtrącił ze znużeniem Dunne. - Pojechali tam tylko po to, żeby odbić kilkunastu Amerykanów i Brytyjczyków, których ten kutas pułkownik Patric Denard przetrzymywał dla okupu.

Bryson zdębiał, mimo to parł naprzód.

- Po pierwsze, kilkaset karabinów Kałasznikowa. Są tanie, lekkie i nie­zawodne. Produkuje sieje w kilku krajach, dlatego trudno wytropić, kto i gdzie je kupił. Dalej: kilka sztuk karabinów wyborowych wyposażonych w celowniki optyczne z noktowizorami, najlepiej typu BENS 9304 Jaguar Night Scope. Dalej: wyrzutnie rakiet i granatniki, najchętniej CPAD Tech Przy dadzą się również stingery. Grecy produkują je na licencji. Masowo dlatego łatwo je kupić. Partyzanci kurdyjscy gromadzą fundusze, sprzedając stingery Tamilskim Tygrysom

- Czekaj, zaczynam się w tym gubić. Bryson niecierpliwie westchnął.

- Kiedy handluje się bronią, w dodatku nielegalnie, spore ilości to waru idą na lewo. Z każdego transportu znika kilka skrzynek

- Ups! Spadają z ciężarówki.

- Coś w tym stylu. Sama broń nie wystarczy, trzeba zdobyć amunicję. Właśnie to pogrąża amatorów: kiedy przychodzi co do czego, okazuje się, że mają więcej broni niż amunicji.

Dunne popatrzył na niego z dziwnym błyskiem w oku.

- Dobry byłeś, co? - Nie zabrzmiało to ani jak pytanie, ani jak komplement.

Bryson gwałtownie wstał.

- Wiem, gdzie ich znaleźć. A przynajmniej gdzie zacząć szukać. Mniej więcej o tej porze roku - Sprawdził datę na zegarku. - Cholera, to już za dziesięć dni. Za dziesięć dni na międzynarodowe wody u wybrzeży Costa da Morte w Hiszpanii wpłynie wielki kram z bronią. Impreza ma ponad dwudziestoletnią tradycję, jest jak doroczna parada w Dzień Dziękczy­nienia. Ten kram to olbrzymi okręt, kontenerowiec wypełniony po brzegi najnowocześniejszą bronią. Jest kram, będą i kupujący. Same grube ryby, handlarze z pierwszej ligi. Statek jest zarejestrowany pod nazwą „Hisz­pańska Armada'.

- Piknik - powiedział Dunne, wykrzywiając usta w chytrym uśmiesz­ku. - Piknik przyciągnie mrówki. Niezły pomysł.

Bryson bez słowa kiwnął głową. Myślał o czymś innym. Perspekty­wa powrotu do dawnej pracy - zwłaszcza teraz, gdy zdał sobie sprawę, że przez piętnaście lat perfidnie go oszukiwano - napawała go wstrętem. Jednakże oprócz wstrętu odczuwał coś jeszcze: wściekłość. Tak, pragnął zemsty. Towarzyszyło temu uczucie dużo spokojniejsze: potrzeba zrozu­mienia, zagłębienia się w przeszłość. Potrzeba odkrycia drogi, którą przez labirynt kłamstw i tajemnic mógłby dotrzeć do prawdy. Do prawdy, z któ­rą dałby radę żyć.

- Tak - odparł ze znużeniem w głosie. - Dla wolnych strzelców, dla terrorystów, dla głęboko zakamuflowanych agencji rządowych, dla każ­dego, kto chce nielegalnie kupić broń, nie ma lepszego pikniku niż „Hisz­pańska Armada'.

Rozdział 5

Ocean Atlantycki

Trzynaście mil morskich na południowy zachód od Cabo Finisterre w Hiszpanii

Czarny, głęboko zanurzony statek wyłonił się z mgły niczym monstru­alna góra. Był wielki, olbrzymi, długi na przecznicę, może nawet na kilka miejskich przecznic. Miał ponad trzysta metrów długości i był wyła­dowany różnokolorowymi metalowymi kontenerami o pofałdowanych ścia­nach, z których każdy miał sześć metrów długości i dwa metry czterdzieści centymetrów wysokości. Stały w dziesięciu rzędach, po osiem w każdym,

z tym że na każdym z ośmiu w rzędzie ustawiono jeszcze dwa. Zajmowały prawie cały pokład i kiedy śmigłowiec okrążył okręt, by zawisnąć nad fordekiem, Bryson przeprowadził kilka szybkich obliczeń. Dwieście czter­dzieści olbrzymich, blaszanych pudeł - tylko na pokładzie. W ładowniach pod pokładem mogło się zmieścić trzy razy tyle. Potworny ładunek, tym bardziej złowieszczy, że wszystkie były identycznie nijakie, a każde z nich kryło tajemnicę.

Reflektor śmigłowca omiótł płaski pokład. W części rufowej, hen, za rzędami kontenerów, strzelała w niebo biała nadbudówka o czarnych oknach - na wieńczącym ją mostku zamontowano nowoczesny radar i antenę satelitarną. Natomiast pokładówka zupełnie nie pasowała do reszty, wyglądała tak, jakby przeniesiono ją tu z luksusowego jachtu. Nic dziw­nego, gdyż nie był to zwykły kontenerowiec. Helikopter delikatnie usiadł na wielkiej literze H wymalowanej na fordeku.

Tak, to była „Hiszpańska Armada', statek legenda w mrocznym świecie terrorystów, tajnych agentów i handlarzy bronią, zarówno działają­cych półlegalnie, jak i tych, którzy żyli i pracowali poza prawem. „Arma­da' nie miała nic wspólnego z flotą czy flotyllą: była jedyna w swoim rodzaju, była gigantycznym okrętem wyładowanym wszelkiego rodzaju bronią, zarówno najnowszej generacji, jak i nieco już przestarzałą. Nick nie wiedział, gdzie Calacanis, tajemniczy pan i władca tego pływającego bazaru, ją kupuje, lecz krążyły słuchy, że robi to legalnie w krajach, kto-rym brakuje pieniędzy, ot, choćby w Bułgarii, Albanii, w państwach Eu­ropy Wschodniej, w Rosji, Korei i w Chinach. Jego klientami byli handlarze z całego świata, a raczej półświatka: reprezentanci najemników z Kong i fanatyków z Afganistanu, ludzie, którzy robili interesy na wojnach domowych toczących się w najbardziej zapalnych regionach Afryki i Azji przedstawiciele legalnie wybranych rządów - wszyscy przyjeżdżali tutaj, na ten okręt, na to eksterytorialne targowisko. Bo tu, na wodach międzynarodowych, trzynaście mil morskich od brzegów Hiszpanii, nie obowiązywało żadne prawo.

Bryson poszedł w ślady pozostałych pasażerów i zdjął słuchawki Wylądowawszy w Madrycie, przesiadł się na samolot Iberii i poleciał i La Coruny. Tam wsiadł do śmigłowca, który zawiózł go do Muros, portu położonego siedemdziesiąt pięć kilometrów na południowy zachód s La Coruny, a stamtąd na „Armadę'. Lecieli we czwórkę. Rozmawiali niewiele i o niczym. Każdy z nich wiedział, że celem podróży jest broń, interes z Calacanisem - to wystarczyło. Jeden z pasażerów pochodził z Irlandii Drugi chyba z Bliskiego Wschodu. Trzeci z Europy Wschodniej. Ponury milczący pilot był Baskiem. Wnętrze śmigłowca zadziwiało przepychał

Skórzane fotele, wypukłe oka, przeszklone drzwi - Calacanis szastał pie­niędzmi.

Bryson miał na sobie modny, włoski garnitur, o wiele elegantszy od tych, które nosił na co dzień. Ci z CIA kupili mu go specjalnie na tę oka­zję. Podróżował jako John T. Coleridge. Stworzył tę postać sam, w Dy­rektoriacie, i postanowił wcielić się w nią raz jeszcze.

John T. Coleridge, kanadyjski biznesmen o mętnej przeszłości, pro­wadził brudne interesy jako pośrednik występujący w imieniu kilku prze­stępczych syndykatów z Azji i kilku państewek z rejonu Zatoki Perskiej; bywało nawet, że organizował skrytobójcze zamachy. Był człowiekiem trudno uchwytnym, lecz - co najważniejsze - w pewnych kręgach dobrze znanym, przynajmniej z nazwiska. To prawda, nie widziano go od sied­miu lat, lecz w tej branży nie należało to do rzadkości.

Harry Dunne nalegał, żeby Bryson pojechał na „Armadę' pod przy­krywką stworzoną przez fachmanów z wydziału techniczno-graficznego CIA, przez genialnych fałszerzy z komórki specjalizującej się w czymś, co oficjalnie - i eufemistycznie - nazywano „uwierzytelnieniem i weryfi­kacją'. Ale Nick odmówił. Nie chciał żadnych przecieków, nie chciał, żeby wlókł się za nim biurokratyczny ogon. W dalszym ciągu nie wie­dział, czy może zaufać Dunne'owi, wiedział jednak, że nie ufa organiza­cji, którą Dunne reprezentował. Nie, zbyt dużo o nich słyszał, o ich błę­dach, potknięciach, wsypach i gafach. Wielkie dzięki, wolał już Johna T. Coleridge'a.

Sęk w tym, że nigdy dotąd nie spotkał Calacanisa, nigdy dotąd nie był na pokładzie „Hiszpańskiej Armady', tymczasem Calacanis słynął z po­dejrzliwości i ostrożności. Nic dziwnego, w tej branży łatwo się sparzyć. Dlatego Bryson musiał znaleźć kogoś, kto by go zarekomendował.

Zawarł kontrakt na zakup broni. Pieniądze pozostały w banku, gdyż do zapłaty nie doszło, ale zdołał nawiązać kontakt z niemieckim handla­rzem, którego niegdyś poznał. Facet mieszkał w luksusowym hotelu w Toronto i ostatnio miał poważne kłopoty: uwikłał się w aferę łapówkarską w niemieckiej chadecji. Groziła mu ekstradycja do ojczyzny, gdzie czekał go proces, poza tym nie miał pieniędzy, dlatego kiedy John T. Co­leridge zaproponował mu wspólny interes, przystał na to z wielkim entu­zjazmem.

Bryson powiedział mu, że reprezentuje grupę generałów z Zimbabwe, Rwandy i Konga. Generałowie ci chcieli nabyć bardzo kosztowną broń, którą mógł zdobyć i dostarczyć jedynie Calacanis. John T. Coleridge zdawał sobie sprawę, że załatwić to można tylko na „Armadzie', na słynnym pływającym bazarze. Gdyby Niemiec go polecił - i gdyby interes

doszedł do skutku - Coleridge odpaliłby mu sporą działkę, wysoką prowi­zją praktycznie za nic, ot, za zwykły faks, za list polecający.

Na pokładzie czekał na nich młody, potężnie zbudowany i lekko ły­siejący rudzielec, który ze służalczym uśmiechem na ustach uścisnął im dłoń. Przedstawił się jako łan.

- Bardzo dziękujemy, że zechcieli panowie nas odwiedzić - powie­dział wyszukaną angielszczyzną, jakby przyjechali wspomóc w potrzebie starego, schorowanego przyjaciela. - Piękna noc. Spokojne morze, księ­życ w pełni - czyż można pragnąć czegoś więcej? I zdążyli panowie na kolację. Proszę, tędy. - Wskazał trzech rosłych ochroniarzy z pistoletami maszynowymi w ręku. - Strasznie mi przykro, że muszą panowie przez to przechodzić, ale cóż, znają panowie sir Basila. - Uśmiechnął się przepra­szająco i wzruszył ramionami. - Jest bardzo ostrożny, a w dzisiejszych czasach ostrożności nigdy za wiele.

Smagli ochroniarze obszukali ich szybko i wprawnie. Irlandczyk protestował, od czasu do czasu groźnie powarkiwał, lecz nie próbował ich powstrzymać. Bryson wiedział, co go czeka, dlatego nie zabrał ze so­bą broni. Jeden z ochroniarzy obmacał go dokładnie w miejscach mniej i bardziej intymnych i niczego nie znalazłszy, kazał mu otworzyć walizeczkę.

- Dokumenty - powiedział z sycylijskim akcentem i wyraźnie uspokojony, cicho odchrząknął.

Bryson popatrzył w lewo. Na rufie powiewała panamska flaga, na wielu kontenerach widniały naklejki z napisem: UWAGA! MATERIAŁY WY­BUCHOWE. Wyjątkowo uprzywilejowani klienci mieli prawo do nich zajrzeć i sprawdzić, czy towar, który kupują, jest rzeczywiście pierwszej jakości. Jednakże kontenery zawsze pozostawały tu, na lub pod pokładem. Jakiś czas później „Armada' zawijała do jednego ze starannie wybranych i bezpiecznych portów, takich jak Guayaąuil w Ekwadorze - powiadano, i że mieści się tam kwatera główna Calacanisa - czy Santos w Brazylii; bardziej skorumpowanych i rojących się od piratów miejsc nie było na całej półkuli. Na Morzu Śródziemnym okręt brał kurs na Vlore w Albanii, jeden z największych ośrodków przemytniczych na świecie. Najczęściej odwiedzanymi portami w Afryce było Lagos w Nigerii i Monrowiae
w Liberi

Przepuścili go.

Mógł wejść do środka.

- Tędy, proszę - powiedział łan, wskazując nadbudówkę, w której mieściła się zapewne sterownia, pomieszczenia dla załogi oraz aparta­menty i biura Calacanisa.

Ruszyli. Dyskretnie towarzyszyli im uzbrojeni ochroniarze. Śmigło­wiec wystartował ł zanim doszli do nadbudówki, na pokładzie zapadła cisza. Bryson usłyszał znajomy szum fal, krzyk mew, poczuł słony zapach morza przesycony ostrą wonią ropy. Nad Atlantykiem świecił jasny księ­życ.

Winda, która zawiozła ich na pokład szósty, była tak mała i ciasna, że z trudem się w niej pomieścili.

Gdy rozsunęły się drzwi, Bryson oniemiał. Takiego luksusu nie wi­dział nawet na jachtach najbardziej ekstrawaganckich miliarderów. Nie szczędzono kosztów, i to żadnych. Podłogi wyłożono marmurem, ściany ciemnym mahoniem, klamki były z lśniącego mosiądzu. Minęli centrum rozrywki, salę kinową, siłownię z najnowocześniejszym sprzętem do ćwi­czeń, saunę i bibliotekę. W końcu weszli do olbrzymiego salonu z oknami wychodzącymi na rufę i lewą burtę. Wysoki na dwa piętra, był wyposażo­ny z przepychem, jakiego nie widuje się w najwspanialszych ze wspania­łych hoteli.

Przy barze stało czterech czy pięciu mężczyzn, których obsługiwał barman w czarnym krawacie. Ubrana na biało hostessa, oszałamiająca blondynka o pięknych, zielonych oczach i nieśmiałym uśmiechu, podała mu kieliszek szampana. Bryson podziękował jej i dyskretnie się rozejrzał. Na marmurowej podłodze leżały wschodnie dywany. Na dywanach stały miękkie pluszowe sofy, a przy ścianach półki z książkami, które po bliż­szej inspekcji okazały się atrapami. Z sufitu zwisały kryształowe żyrando­le. Jedynym elementem wnoszącym do wystroju coś osobistego były wiel­kie, wypchane ryby nad półkami: łowieckie trofea Calacanisa.

Zerkając ukradkiem na gości, z których kilku po cichu gawędziło, stwierdził, że dwóch z nich zna. Dwóch, a może nawet trzech. Szybko odwrócił głowę i wytężył pamięć. Zawartość akt powoli dopasowywała się do twarzy. Pakistański pośrednik. Wysoko postawiony oficer IPA, skraj­nego skrzydła Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Biznesmen i handlarz bronią, człowiek, który bardziej niż ktokolwiek inny przyczynił się do wybuchu wojny iracko-irańskiej. Byli pośrednikami, hurtownikami, tak samo jak pozostali. Przeszedł go zimny dreszcz, zesztywniał z napięcia. Znali go? Jako Coleridge'a? Jako kogoś innego? Swego czasu miał wiele tożsamości i zawsze istniało ryzyko, że wpadnie, przedstawiając się na­zwiskiem, które tamci mogli skojarzyć z zupełnie inną twarzą. Ryzyko było nieodłączną częścią tej pracy, ryzyko i niebezpieczeństwo, dlatego musiał mieć się na baczności. Szczególnie teraz.

Jednakże tamci zaszczycili go tylko krótkim, ciekawym spojrzeniem drapieżnika, który zerka na swego krewniaka, by sprawdzić, kto zacz

i czego tu szuka. Nie, wyglądało na to, że nikt go nie rozpoznał. Nie od­czuł też mrowienia na karku, które ostrzegłoby go, że zna tych ludzi oso­biście. Napięcie powoli minęło.

Usłyszał, jak jeden z nich mamrocze coś o „radarze Dopplera', jak inni rozprawiają o skorpionach i o strzałach, czeskich rakietach przeciw­lotniczych.

Pochwycił spojrzenie pięknej blond kelnerki i posłał jej uśmiech.

- Gdzie szef? - spytał.

- Szef? - powtórzyła z zakłopotaniem. - Pan Calacanis?

- Czyżby było ich dwóch?

- Za chwilę do panów dołączy. Czy mogę zaproponować coś na przy­stawkę? Może trochę kawioru?

- Nie, dziękuję. Nie znoszę kawioru. Al-Bika.

- Przepraszam?

- Pani akcent. Lewantyński dialekt z doliny Bekaa, prawda? Kelnerka zaczerwieniła się i spuściła oczy.

- Ciekawa sztuczka.

- Widzę, że pan Calacanis ma tu ludzi z całego świata. Dobry chle­bodawca. Wszystkim daje równe szansę.

- Tak. Kapitan jest Włochem, oficerowie pochodzą z Chorwacji, a załoga z Filipin.

- Jak w ONZ. Uśmiechnęła się nieśmiało.

- A klienci? - rzucił. - Też międzynarodowi? Natychmiast przestała się uśmiechać.

- Wybaczy pan, ale to nie moja sprawa - odrzekła chłodno. - Prze­praszam.

Wiedział, że przesadził. Służba była bardzo przyjacielska, lecz nade wszystko dyskretna. Naturalnie o gospodarza pytać nie wypadało, lecz za­równo Dunne, jak i swego czasu Waller dokładnie zapoznali go z życiory­sem właściciela „Hiszpańskiej Armady'. Yasiliou Calacanis był Grekiem, choć urodził się w zamożnej rodzinie w Turcji. Wraz z synami jednej z najpotężniejszych w Anglii rodzin zajmującej się produkcją broni uczęsz­czał do Eton i wkrótce potem - nikt nie wiedział, jakim sposobem - wszedł w spółkę z ich rodzicami, w których imieniu sprzedawał broń Grekom wal­czącym z Cypryjczykami. Kilka lat później wspierała go już grupa przeku­pionych brytyjskich polityków i Yasiliou stał się Basilem, a potem sir Basilem. Należał do najlepszych londyńskich klubów. Jego powiązania z Francuzami były jeszcze silniejsze: na paryskiej alei Focha miał olbrzymi pałac, w którym regularnie przyjmował gości z Quai d'Orsay.

Po obaleniu muru berlińskiego zaczął skupować nadwyżki broni od państw byłego bloku wschodniego, szczególnie od Bułgarii. Zbił gigan­tyczną fortunę na dostawach wojskowych dla Iraku i Iranu, sprzedając obu stronom setki śmigłowców. Handlował z Libijczykami i z Ugandyjczykami. Między Afganistanem i Kongo szalało kilka wojen domowych, etnicznych i religijnych, które skutecznie podsycał, umożliwiając walczą­cym łatwy dostęp do karabinów automatycznych, moździerzy, pistoletów, min lądowych i rakiet. Swój olbrzymi ni to okręt, ni to jacht kupił i wypo­sażył, żerując na krwi setek tysięcy niewinnych ofiar.

Między gośćmi krążył steward. Podchodził do każdego z nich i dys­kretnie zawiadamiał, że pora na kolację. Podszedł i do niego.

- Podano do stołu. Zapraszamy do jadalni.

Jadalnia była jeszcze bardziej luksusowa i ekstrawagancka niż salon. Wszystkie ściany pokryto bajecznymi morskimi freskami, tak że zdawało się, iż będą jedli na otwartej przestrzeni, w słońcu i na spokojnym morzu, w otoczeniu pełnych gracji żaglowców. Nad długim stołem wisiał krysz­tałowy żyrandol, a na śnieżnobiałym lnianym obrusie skrzyły się kryszta­łowe kieliszki.

Jeden ze stewardów wskazał mu miejsce u szczytu stołu, tuż obok otyłego, potężnie zbudowanego mężczyzny o krótkiej, szpakowatej bro­dzie i oliwkowej cerze. Steward nachylił się i szepnął mu coś do ucha.

- Pan Coleridge - zadudnił Calacanis basem rosyjskiego śpiewaka operowego, wyciągając do niego rękę. - Przepraszam, że nie wstaję. Bryson mocno uścisnął mu dłoń i usiadł.

- Nie szkodzi. Miło mi pana poznać. Dużo o panu słyszałem.

- I wzajemnie, i wzajemnie. Dziwię się, że spotykamy się dopiero teraz.

- Zmarnowałem mnóstwo czasu, próbując wyeliminować pośredni­ka - odrzekł Bryson z krzywym uśmiechem. - Miałem dość płacenia pro­wizji.

Calacanis wybuchnął gromkim śmiechem.

Siadając do stołu, goście udawali, że nie podsłuchują rozmowy gospo­darza z tajemniczym gościem honorowym. Szczególnie jeden, ten o długich do ramion, srebrzystych włosach. Miał na sobie elegancki dwurzędowy gar­nitur w jodełkę i Bryson zauważył go dopiero teraz, ponieważ w salonie go nie było. Przeszedł go zimny dreszcz: znał go, na pewno skądś go znal. Nie osobiście, ale widział go na zdjęciu czy na filmie w archiwum. Francuz. Człowiek dobrze znany w tych kręgach, przedstawiciel kilku skrajnie pra­wicowych grup terrorystycznych. Bryson nie pamiętał jego nazwiska, ale wiedział, że długowłosy jest wysłannikiem Jacques'a Arnauda, potężnego

francuskiego handlarza bronią. Czy oznaczało to, że Arnaud zaopatruje Calacanisa czy odwrotnie?

- Gdybym wiedział, jak przyjemnie jest tu kupować, odwiedziłbym pana znacznie wcześniej. To naprawdę niezwykły okręt.

- Pochlebia mi pan - odrzekł skromnie Calacanis. - Okręt? Raczej kupa złomu. Ledwo utrzymuje się na wodzie. Ale szkoda, że nie widział go pan dziesięć lat temu. Linie oceaniczne Maersk. Słyszał pan o nich? Chcieli wycofać go z eksploatacji i nie mogłem przepuścić takiej okazji. Sęk w tym, że chyba nabili mnie w butelkę. Musiałem tu wszystko ponaprawiać, a przede wszystkim odmalować. A przedtem zeskrobać z kadłuba tonę rdzy. - Strze­lił palcami i jak spod ziemi wyrosła za nimi piękna blond kelnerka z butelką Chassagne-Montrachet w ręku. Nalewając im szampana, ledwo zwróciła na Brysona uwagę. Calacanis wzniósł kieliszek jak do toastu, puścił do niego oko i powiedział: - Za wojenne łupy. - Zabrzęczało szkło. - Ta łajba potrafi rozwinąć niezłą prędkość, dwadzieścia pięć, nawet trzydzieści węzłów na godzinę, ale pożera dwieście pięćdziesiąt ton paliwa dziennie. Wy, Amery­kanie, nazywacie to kosztami handlowymi, hę?

- Jestem Kanadyjczykiem. - Zaniepokojony Bryson wzmógł czuj­ność. Grek nie należał do ludzi, którzy mylą Amerykanów z Kanadyjczy­kami. - Ale wątpię, czy kupił ją pan z takim wyposażeniem.

- Ba! Było tu jak w lazarecie. - Calacanis powiódł wzrokiem po twa­rzach gości. - Tak to już jest, o wygody trzeba zadbać samemu. Jak rozu­miem, reprezentuje pan kilku afrykańskich klientów, prawda?

Bryson, uosobienie taktu i dyskrecji, uśmiechnął się dwornie i od­parł:

- Reprezentuję kilku wielce ustosunkowanych i zdecydowanych kup­ców, sir Basil.

Calacanis ponownie puścił do niego oko.

- Afrykanie zawsze byli moimi najlepszymi klientami. Kongo, An­gola, Erytrea Nie ma dnia, żeby jakaś frakcja nie walczyła tam z inną frakcją, przy czym obie strony mają mnóstwo pieniędzy. Niech zgadnę: interesują pana karabiny AK-47 z podstawowym wyposażeniem, amuni­cja, miny lądowe i granaty. Niewykluczone, że granaty z napędem rakie­towym też. Karabiny wyborowe z noktowizorami. I ręczne wyrzutnie po­cisków przeciwpancernych. Trafiłem?

Bryson wzruszył ramionami.

- Pańskie kałasznikowy Są oryginalne, rosyjskie?

- Zapomnij pan o rosyjskich, to gówno warty szmelc. Moje są buł­garskie.

- Aaaa Widzę, że rzeczywiście ma pan najlepszy towar.

Calacanis uśmiechnął się z dumą.

- Owszem, nie przeczę. AK-47 z bułgarskiego Arsenału są nie do pobicia. Uważa tak nawet doktor Kałasznikow, sam Kałasznikow. Więc jak pan poznał Hansa-Friedricha?

- Pomogłem mu zawrzeć kilka dużych kontraktów z Arabią Saudyj­ską na dostawę czołgów Thyssena A.G. Fuchsa. Przedstawiłem go paru bogatym przyjaciołom z Zatoki, to wszystko. Wracając do tematu. Tak, oczywiście. Jeśli chodzi o AK-47, całkowicie polegam na pańskiej wie­dzy i doświadczeniu. A pistolety maszynowe?

- Nie ma lepszych od południowoafrykańskiego vektora CR21 kali­bru 5,56. Znakomita broń. Ten, kto użył go raz, nie będzie chciał strzelać z innego. Jest wyposażony w zintegrowany celownik optyczny, który zwięk­sza prawdopodobieństwo pierwszego trafienia aż o sześćdziesiąt procent. Nawet ślepiec z niego nie spudłuje.

- Pociski z rdzeniem uranowym? Calacanis uniósł brwi.

- Ciekawy wybór. Owszem, mógłbym je zdobyć. Dwa razy cięższe od ołowiu, najlepsze pociski przeciwpancerne, jakie istnieją. Nie oprze im się żaden pancerz. Tną najtwardszą stal jak rozgrzany nóż masło. No i są radioaktywne. Pańscy klienci Powiada pan, że skąd oni są? Z Rwandy czy z Konga?

- Nie przypominam sobie, żebym o tym mówił.

Ta słowna gimnastyka coraz bardziej go wyczerpywała. Nerwy miał napięte do granic możliwości. To nie były negocjacje, to był gawot, skom­plikowany taniec, podczas którego tańczący uważnie się nawzajem obser­wują, czyhając na najmniejsze potknięcie partnera. W zachowaniu Calacanisa dostrzegł coś, co zdawało się sugerować, że chytry Grek wie znacznie więcej, niż mówi. Uwierzył mu? Ot, tak po prostu? A jeśli sieć jego kontaktów zahaczyła o którąś z agencji wywiadowczych? A jeśli w ciągu pięciu lat, które upłynęły, odkąd przestał pracować w Dyrektoria­cie, John T. Coleridge został zdekonspirowany? Jeśli jak zawsze przezor­ny - i mściwy - Ted Waller ujawnił, że to tylko legenda, przykrywka, jedna z fałszywych tożsamości Brysona?

Zadzwonił maleńki telefon komórkowy leżący przy talerzy Calacanisa. Ten podniósł go i warknął:

- Co jest? Tak, Chicky, ale on nie ma u nas kredytu. - Rozłączył się i położył telefon na stole.

- Moich klientów interesują również stingery.

- Jak wszystkich. To bardzo poszukiwany i chodliwy towar. Ostatnio wszyscy terroryści i partyzanci chcą mieć przynajmniej jedną skrzynkę

stingerów. Dzięki Stanom Zjednoczonym można je kupić niemal wszędzie. Kiedyś Amerykanie rozdawali je przyjaciołom jak cukierki. Pod koniec lat osiemdziesiątych trafiły na irańskie kutry torpedowe w Zatoce i zestrzeliły kilka śmigłowców amerykańskiej marynarki wojennej. Ci z Waszyngtonu znaleźli się nagle w bardzo głupiej sytuacji, bo muszą je teraz odkupywać. Płacą sto tysięcy dolarów od sztuki, cztery razy więcej, niż kosztowały. Oczywiście ja ich przebijam.

Calacanis zamilkł i Bryson spostrzegł, że po jego prawej stronie stoi blond kelnerka z tacą. Gdy Grek skinął głową, zaczęła nakładać mu na talerz zapierającego dech w piersi tatara z wymieszanego z czarnym ka­wiorem łososia.

- Rozumiem, że z nimi też robi pan interesy.

- Mają pokaźne fundusze - odrzekł dyplomatycznie Calacanis. Bryson zniżył głos.

- W pewnych kręgach słyszy się ostatnio, że coraz więcej kupują. Że pewne agencje rządowe, zwłaszcza tajne, te, których praktycznie nikt nie kontroluje, zawierają z panem coraz więcej kontraktów.

Chociaż starał się mówić swobodnie i bez emocji, Calacanis natych­miast go przejrzał. Zerknął na niego i spytał:

- Interesuje pana mój towar czy moi klienci? Bryson zdrętwiał. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że przesadził, że go nie docenił.

Grek położył ręce na stole, jakby miał zamiar wstać.

- Zechce pan wybaczyć. Zaniedbuję pozostałych gości

- Pytam, bo mam powody - odparł Bryson konspiracyjnym szeptem. - Bo można na tym dużo zarobić.

Grek obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem.

- Na interesach z agencjami rządowymi?

- Mam coś do zaoferowania. Coś, co może zainteresować wpływo­wego gracza, który nie utrzymując oficjalnych kontaktów z rządem, dys­ponuje, jak pan to ujął, pokaźnymi funduszami.

- Ma pan coś do zaoferowania mnie? Obawiam się, że nie rozumiem. Jeśli chce pan coś sprzedać, nie jestem panu do tego potrzebny.

- Wprost przeciwnie, bo w tym przypadku inne kanały sanie do przyjęcia

- Kanały? - powtórzył poirytowany Calacanis. - Jakie kanały? O czym, do licha, pan mówi?

Bryson jeszcze bardziej zniżył głos. Mówił niemal szeptem i Grek musiał się ku nie mu nachylić.

- Plany. Kopie oryginalnych planów i specyfikacje, które dla klienta o nieograniczonych funduszach mogą być dużo warte. Rzecz w tym, że

nic nie może mnie z tym łączyć. Absolutnie nic. Za pośrednictwo otrzy­małby pan pokaźne honorarium.

- Intrygujące - odrzekł Calacanis. - Myślę, że powinniśmy poroz­mawiać na osobności.

Biblioteka była umeblowana lekkimi francuskimi antykami, które przytwierdzono do podłogi niewidocznymi śrubami. Dwie przeszklone ściany były zasłonięte żaluzjami i kotarami, dwie pozostałe ozdobiono starymi morskimi mapami i sztychami. Dokładnie naprzeciwko wejścia znajdowały się dębowe drzwi. Dokąd prowadziły, Bryson nie miał poję­cia.

Powodem tego, że Grek tak szybko opuścił swoich gości, były plany i specyfikacje przygotowane przez specjalistów z wydziału techniczno--graficznego CIA, dokumenty, których autentyczności nie podważyłby na­wet wybitny fachowiec czy doświadczony, znający się na rzeczy handlarz.

Calacanis nie ukrywał podekscytowania. Oderwał wzrok od planów i spojrzał na Brysona z zachłannym błyskiem w oczach.

- To javelin - tchnął z podziwem. - Wyrzutnia przeciwpancerna naj­nowszej generacji. Skąd, u diabła, pan to wytrzasnął? Bryson uśmiechnął się skromnie.

- Pan nie zdradza swoich sekretów, nie zdradzam ich i ja.

- Lekka, przenośna, przystosowana do pocisków typu „wystrzel i zapom­nij'. Pociski są takie same, a przynajmniej mają ten sam kaliber, 127 mili­metrów, ale w wyrzutni, w systemie sterowania, wprowadzono sporo skom­plikowanych zmian. Jest teraz odporna na zakłócenia elektroniczne i z tego, co widzę, jej celność sięga stu procent!

Bryson kiwnął głową.

- Tak mi powiedziano.

- A kody źródłowe? Ma pan kody?

Chodziło mu o oprogramowanie, bez którego skonstruowanie wyrzutni byłoby niemożliwe.

- Owszem.

- Zainteresowanych znajdę bez kłopotu. Jedyny problem to fundu­sze. Cena będzie wysoka, bardzo wysoka

- Rozumiem, że ma pan na myśli kogoś konkretnego.

- Tak, pewnego dżentelmena. Jest tu, na statku.

- Na kolacji?

- Grzecznie odmówił. To samotnik, unika towarzystwa. Jest w ła­downi, ogląda towar. - Calacanis sięgnął po telefon, wystukał numer

i czekając na połączenie, dodał: - Jego chlebodawcy dużo ostatnio kupu­ją. Tak, olbrzymie ilości broni palnej. Ta wyrzutnia na pewno ich zainte­resuje, a wygląda na to, że pieniądze nie stanowią dla nich problemu -Urwał i mocniej przycisnął telefon do ucha. - Czy możesz poprosić pana Jenrette'a do biblioteki?

„Zainteresowany samotnik' - trzydzieści pięć, czterdzieści lat, zmęczona twarz, siwawe, nierówno przycięte włosy - wszedł do biblioteki ; pięć minut później w towarzystwie lana, łysiejącego rudzielca, który jako pierwszy powitał ich na pokładzie „Hiszpańskiej Armady'.

Jenrette - Bryson od razu wiedział, że jest to tylko jedno z kilkunastu nazwisk, którymi ten człowiek się posługuje.

Kowloon

Bar w hotelu Miramar.

Jenrette był agentem Dyrektoriatu, którego znał pod nazwiskiem Yance Gifford.

Jego chlebodawcy dużo ostatnio kupują. Tak, olbrzymie ilości broni palnej. Ta wyrzutnia na pewno ich zainteresuje, a wygląda na to, że pie­niądze nie stanowią dla nich problemu

Pieniądze nie stanowią problemu Jego chlebodawcy dużo ostatnio kupują

Yance Giffbrd wciąż dla nich pracował, co oznaczało, że Harry Dunne miał rację: Dyrektoriat nie zniknął.

Calacanis spojrzał na niego, odchrząknął i rzekł:

- Przedstawiam panu kogoś, kto ma nową, bardzo interesującą za­bawkę. Jestem przekonany, że pańscy przyjaciele chętnie j ą kupią.

łan, ochroniarz i wierny adiutant, stał sztywno przy drzwiach i obser­wował ich bez słowa.

Yance Giffbrd był zaszokowany. Nie ulegało najmniejszej wątpliwo­ści, że jest, jednak trwało to tylko ułamek sekundy.

- Pan Coleridge, prawda? - spytał z fałszywym uśmiechem.

- Proszę mówić mi John - odrzekł swobodnie Bryson. Był jak spara­liżowany, myślał o stu rzeczach naraz.

- Mam wrażenie, że skądś się znamy - rzekł Giffbrd z udawaną jowialnością.

Bryson zachichotał, próbując się odprężyć. Jowialność? Wylewność? Bzdura. Widział jego oczy, widział ledwo dostrzegalne ruchy mięśni twa­rzy, które mówiły, że facet kłamie. Yance Gifford był czynnym agentem Dyrektoriatu. Na sto procent.

Był nim już przed ośmiu czy dziewięciu laty, gdy spotykali się służ­bowo w Kowloonie, w barze hotelu Miramar.

Prawie się nie znaliśmy. Ot, siadaliśmy, gadaliśmy godzinę o intere­sach, o tajnych funduszach czy skrytkach kontaktowych i mówiliśmy so­bie do widzenia. Dyrektoriat składa się z tylu niezależnie działających komórek, że żaden z nas nie wiedział, co tak naprawdę robi drugi.

Tak jest, Gifford wciąż dla nich pracował, w przeciwnym razie Calacanis nie pokazałby mu planów prototypu nowej broni, nie próbowałby go skusić.

- Może z Hongkongu? - spytał. - Z Tajpej? Tak, rzeczywiście, chy­ba gdzieś się spotkaliśmy. - Mówił obojętnie, znudzonym głosem, udawał nawet rozbawionego, lecz serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. Na czo­ło wystąpił pot. Odruchy go nie zawodziły, zmysły miał wyostrzone jak dawniej, lecz całą odporność psychiczną szlag trafił. I nagle zdał sobie sprawę, że Gifford gra w otwarte karty.

Wie, kim jestem, ale nie wie, co tu robię. Jak na doświadczonego agenta operacyjnego przystało, idzie z prądem, daje się ponieść fali. I dzięki Bogu.

- Tak czy inaczej, cieszę się, że pana widzę.

- Nowe zabawki zawsze mnie interesują- odrzekł obojętnie tamten, przyglądając mu się czujnie, acz ukradkiem.

Wie, że już u nich nie pracuję. Na pewno.

Wieść, że ten czy inny agent został zdekonspirowany lub zwolniony, przekazywano błyskawicznie wszystkim zainteresowanym, żeby zapobiec ewentualnym próbom infiltracji.

Zgoda, tylko czy wie dlaczego? Uważa mnie za wroga? Za neutralne­go? Założy, że po zimnej wojnie wzorem wielu innych agentów zacząłem pracować na własny rachunek? Nie, jest bystry: zdaje sobie sprawę, że za­oferowano mu ściśle tajne plany, plany kradzione, a tego rodzaju transakcje przeprowadza się rzadko nawet w dziwnym świecie handlarzy bronią.

Jak zareaguje? Może założyć, że to pułapka, że podałem mu na tacy haczyk z przynętą. Jeśli tak, dojdzie do wniosku, że zmieniłem pracodaw­cę, że pracuję teraz w innej agencji rządowej, może nawet przeszedłem na stronę wroga. Chryste!

Zawirowało mu w głowie.

Może też pomyśleć, że to jakiś międzyagenturalny przekręt czy pora­chunki. Albo jeszcze gorzej: weźmie mnie za oszusta, za aferzystę chcą­cego wykołować Calacanisa i jego klientów. Co wtedy?

Obłęd. Prawdziwy obłęd. Nie wiedział, co zrobi Gifford, i w żaden sposób nie mógł tego przewidzieć. Musiał być przygotowany na wszystko.

Grek? Z jego twarzy trudno było cokolwiek wyczytać. Gestem ręki poprosił Jenrette'a do biurka, gdzie leżały plany i specyfikacje najnow­szej amerykańskiej wyrzutni rakietowej. Jenrette alias Gifford nachylił się i zaczął je uważnie studiować.

Wtem, nie odrywając wzroku od dokumentów, ledwo dostrzegalnie poruszył ustami.

Calacanis kiwnął głową i spojrzał na Brysona.

- Zechce nam pan wybaczyć - rzekł łagodnie i przepraszająco. - Chcie­libyśmy porozmawiać na osobności. - Otworzył dębowe drzwi i wyszli.

Bryson zamarł na antycznym krześle niczym owad w pułapce z bursz­tynu. Dla postronnego obserwatora był zwykłym pośrednikiem, chciwym handlarzem, który już przelicza w myśli pieniądze z udanej transakcji. Tym­czasem on intensywnie myślał, rozważał dziesiątki możliwości naraz, roz­paczliwie próbował przewidzieć swój następny ruch. Wszystko zależało od tego, jak rozegra to Jenrette. Co szepnął Grekowi? W jaki sposób dał mu do zrozumienia, że się znają? Co mu powie? Że pracowali razem w Dyrekto­riacie? Wykluczone. A może jednak? Był na to przygotowany? Miał aż tak dobrą przykrywkę? Nie wiadomo. Po prostu nie wiadomo. Z drugiej strony nie miał pojęcia, co Bryson tu robi. Równie dobrze mógł założyć, że jego kolega po fachu pracuje teraz na własną rękę, że sprzedaje kradzione plany. Nie dysponował żadnymi dowodami, że jest inaczej.

Otworzyły się dębowe drzwi. Bryson drgnął. Kelnerka. Piękna blond kelnerka z tacą, na której stały kieliszki i butelka czegoś, co wyglądało na porto. Najwyraźniej wezwał ją Calacanis; musiała wejść do gabinetu in­nymi drzwiami. Nie zwracając na niego uwagi, zaczęła zbierać puste szampanki i kieliszki do wina. Podeszła bliżej, sięgnęła po wielką, szklaną po­pielniczkę wypełnioną niedopałkami kubańskich cygar i nagle

- Jest pan bardzo popularny - szepnęła ledwo dosłyszalnym szep­tem, stawiając popielniczkę na tacy. - Pańscy przyjaciele już czekają. Tam, w sąsiednim pokoju. - Dyskretnie spojrzała na dębowe drzwi po drugiej stronie biblioteki. - Tylko niech pan nie zabrudzi krwią dywanika. Pan Calacanis bardzo go lubi. - To powiedziawszy, szybko odeszła.

Bryson zesztywniał. Nie wiedział, czy ma w żyłach więcej krwi, czy adrenaliny. Jednakże ani drgnął, twarz miał jak z kamienia.

Co to znaczy?

Zastawili na niego pułapkę? I co to za dziewczyna? Ich wspólniczka? Dlaczego go ostrzegła?

Drzwi do gabinetu otworzyły się ponownie i tym razem w progu ujrzał Calacanisa. Tuż za nim stał łan, a w głębi gabinetu Gifford alias Jenrette.

- Zechce pan do nas dołączyć? Serdecznie zapraszamy.

Bryson odpowiedział z sekundowym opóźnieniem, próbując zyskać na czasie i przejrzeć jego zamiary.

- Oczywiście, za chwileczkę. Zostawiłem coś w salonie.

- Panie Coleridge, obawiam się, że nie mamy czasu - odparł szorst­ko Grek.

- Momencik. - Bryson ruszył do drzwi. Dopiero teraz spostrzegł, że stoi przy nich uzbrojony ochroniarz, jednak zamiast zawrócić, parł naprzód, jakby nic się nie stało. Od rosłego goryla dzieliło go ledwie kilka kroków.

- Przykro mi, ale naprawdę musimy porozmawiać. - Calacanis lek­ko skinął głową, dając ochroniarzowi znak, żeby zablokował drzwi.

Teraz!

Rzucił się przed siebie i pchnął zaskoczonego goryla na futrynę. Go­ryl szarpnął się, chciał sięgnąć po broń, lecz nie zdążył, gdyż Bryson kop­nął go w krocze.

Zawyła syrena. Przeraźliwie, ogłuszająco - musiał ją włączyć Cala­canis, który wrzeszczał, jakby obdzierano go żywcem ze skóry. Ochro­niarz stracił równowagę - Bryson wykorzystał ten moment chwilowej bezbronności, grzmotnął go kolanem w brzuch, jednocześnie prawą ręka chwycił za głowę i pchnął na podłogę.

- Stój! - zagrzmiał Calacanis.

Nick odwrócił się szybko, by stwierdzić, że łan przybrał pozycję strze­lecką i celuje w niego z trzydziestki ósemki.

W tej samej chwili krępy goryl, którego Bryson wciąż przytrzymy­wał, wytężył siły, potężnie wierzgnął i zdołał wstać, jednak Nick zareago­wał dużo szybciej: jedną ręką błyskawicznie założył mu dźwignię, palce drugiej wbił w oczy i ukrył głowę za jego głową. Był niemal pewien, że w tej sytuacji łan nie strzeli, bojąc się trafić kolegę.

Nagle huknęło i zbryzgała go krew. Ochroniarz drgnął i z ciemno­czerwoną dziurą pośrodku czoła zwiotczał mu w rękach, łan - zapewne przez przypadek - zabił swego kumpla.

Bryson zrobił szybki obrót, błyskawicznie odchylił się do tyłu i cu­dem unikając kolejnej kuli, wypadł na korytarz. Wokoło trzaskało rozłupywane pociskami drewno, dzwoniły stalowe grodzie. Syrena zawyła jesz­cze głośniej, a on biegł przed siebie, nie wiedząc dokąd.

Waszyngton

- Spójrzmy prawdzie w oczy. Nie powstrzymam cię bez względu na to, co powiem.

Roger Fry patrzył wyczekująco na senatora Cassidy'ego. Od czterech lat był jego szefem sztabu, pisał dla niego oświadczenia, noty i przemó­wienia. Senator zwracał się do niego z każdym palącym problemem. Fry, drobny czterdziestokilkuletni rudzielec, był chyba jedynym człowiekiem, na którym mógł całkowicie polegać. Miał niesamowite wyczucie poli­tyczne. Poprzeć krajowych producentów mleka? Gdyby opowiedzieli się po którejś ze stron, druga strona natychmiast zrobiłaby im piekło. Dlatego Fry często mawiał: „Jim, daj sobie spokój. Głosuj tak, jak ci dyktuje su­mienie'. I Cassidy tak głosował: zrobił na tym karierę.

Przez szpary w żaluzjach do gabinetu wpadały promienie popołudnio­wego słońca, oświetlając lśniące, mahoniowe biurko. Senator podniósł wzrok znad papierów i spojrzał na Frya.

- Mam nadzieję, że wiesz, jak bardzo cię cenię, Róg - rzekł z lekkim uśmiechem. - Zwłaszcza za twoją pragmatyczność, za to, że potrafisz się targować, że dzięki tobie od czasu do czasu potrafię stanąć przed ludźmi z podniesionym czołem i powiedzieć to, co myślę.

Fry zawsze podziwiał go za dystyngowany, prawdziwie senatorski wygląd. Cassidy miał przyprószone siwizną faliste włosy, szeroką, wycy­zelowaną twarz, wystające kości policzkowe i był bardzo fotogeniczny. Ale jego największym atutem były oczy. Ciepłe, serdeczne i mądre, napa­wały wyborców przekonaniem, że wreszcie znaleźli pokrewną duszę, jed­nak w razie potrzeby, na przykład podczas przesłuchania świadków stają­cych przed komisją Kongresu, momentalnie hardziały, stawały się zimne i sondujące.

- Od czasu do czasu? - Fry pokręcił głową. - Moim zdaniem za czę­sto. O wiele za często. Któregoś dnia ucierpisz na tym politycznie. Pamię­tasz ostatnie wybory? Pamiętasz, z jakim trudem je wygrałeś?

- Za bardzo się martwisz, Róg.

- Ktoś musi.

- Posłuchaj. Wiesz, co interesuje wyborców? To. Pokazywałem ci ten list?

Napisała go mieszkanka północnego wybrzeża Massachusetts. Poda­jąc do sądu pewną firmę marketingową, odkryła, że dysponującej dossier, że dossier liczy trzydzieści stron gęsto zapisanego maszynopisu, że za­wiera ponad dziewięćset szczegółowych informacji na jej temat i że tamci kompletowali je od piętnastu lat. Wiedzieli o niej niemal wszystko, łącz­nie z tym, jakie środki stosuje na bezsenność, na nadkwasotę żołądka i na hemoroidy, jakich mydeł i żeli używa. Wiedzieli, kiedy się rozwiodła, na co się leczy, znali stan jej konta, mieli nawet spis jej wykroczeń drogo­wych. Jednakże nie to było niezwykłe; firma założyła podobne dossier

milionom Amerykanów. Niezwykłe było to, że mieszkanka Massachusetts się o tym dowiedziała. Jej list - i kilkanaście innych podobnych w treści listów - bardzo Cassidy'ego zaniepokoił.

- Zapominasz - odparł Fry - że osobiście jej odpisałem. Chcą tylko powiedzieć, że tym razem naprawdę nie wiesz, w co się pakujesz. W dzi­siejszych czasach nie ma w tym nic nadzwyczajnego.

- Właśnie dlatego warto o tym pomówić - odrzekł cicho senator.

- Czasami ważniejsze jest przeżycie kolejnego dnia.

Nic z tego. Fry dobrze go znał i wiedział, że kiedy senator się uprze, chłodna kalkulacja i polityczna mądrość nie mają szans z moralnym wzbu­rzeniem. Nie, Cassidy nie był świętym: czasami za dużo pił - zwłaszcza dawniej, kiedy miał jeszcze kruczoczarne włosy - za bardzo też lubił ko­biety. Jednakże cechowała go wprost niebywała polityczna uczciwość: zawsze próbował robić to, co uważał za słuszne, a przynajmniej starał się tak postępować w przypadkach, w których słuszność sprawy była równie oczywista, jak związane z nią koszty polityczne. Fry często narzekał na ten zakamuflowany idealizm, jednocześnie - niemal wbrew sobie - bar­dzo go za to podziwiał.

Senator puścił do niego oko.

- Pamiętasz, jak Ambrose Bierce zdefiniował męża stanu? Mąż sta­nu to polityk, który w rezultacie presji ze wszystkich stron potrafi stanąć okoniem.

Fry uśmiechnął się lekko.

- Byłem wczoraj w szatni i dowiedziałem się, że nadali ci nowy przy­domek. Na pewno ci się spodoba: senator Kasandra. Cassidy zmarszczył czoło.

- Kasandry nikt nie słuchał, a szkoda. Ale przynajmniej miała czyste sumienie, bo im powiedziała - Urwał. Już to przerabiali. Fry próbował go chronić, lecz temat był wyczerpany.

Wiedział, że nic go nie powstrzyma. Że zrobi to, co postanowił.

Bez względu na cenę, jaką będzie musiał zapłacić.

Rozdział 6

Niemal tuż za nim po stalowej podłodze dudniły ciężkie kroki, a on pędził w stronę głównych schodów. Dostrzegł windę, zawahał się i pobiegł dalej: winda jechała za wolno i gdyby do niej wsiadł, utknąłby

jak w pionowo ustawionej trumnie, stając się łatwym celem dla każ­dego, kto by ją wyłączył. Nie, zdecydował się na schody, choć metalowe i hałaśliwe. Innego wyjścia z nadbudówki nie było - po prostu nie miał wyboru.

Do góry czy na dół?

Gdyby pobiegł do góry, trafiłby na mostek, do sterowni, czym na pewno by ich zaskoczył. Jednak górny pokład był znacznie mniejszy i mogliby go tam osaczyć. Nie, kiepski pomysł. Na dół to jedyna logiczna droga. Na dół, na główny pokład, stamtąd jakoś ucieknie.

Jakoś - to znaczy jak?

Na pokład i do wody. Skoczyć? To samobójstwo: wody Atlantyku były lodowate. Trap? Musiałby zwolnić, wyjść na otwartą przestrzeń i ustrzeliliby go jak kaczkę.

Jezu Chryste, stąd nie ma ucieczki!

Nie, nie wolno mu tak myśleć. Musi być jakieś wyjście, musi. I na pewno je znajdzie.

Był niczym szczur w labiryncie; to, że tamci znali rozkład statku, a on go nie znał, dawało im olbrzymią przewagę. Z drugiej strony „Armada' była olbrzymia, gigantyczna: dziesiątki korytarzy w jej trzewiach mogły zapewnić mu schronienie, choćby tymczasową kryjówkę.

Nie zważając na krzyki i wrzaski ścigających go ludzi, zbiegł na dół, pokonując po dwa, po trzy stopnie naraz. Jeden z ochroniarzy nie żył, lecz nie ulegało wątpliwości, że jest tu ich całe mnóstwo, że zaalarmowani przez kolegów niebawem dołączą do pościgu. Kroki dudniły coraz bliżej, krzyki było coraz głośniejsze: tamci zdążyli już podwoić swoją liczeb­ność i wiedział, że za kilka sekund z zakamarków „Armady' wychynie ich jeszcze więcej.

Wyły alarmowe buczki, gwizdały okrętowe gwizdki, słyszał ochrypłe krzyki i pomruk rozwścieczonych głosów. Krótki korytarz: wyglądało na to, że prowadzi na zewnątrz. Bryson szybko otworzył drzwi, cicho je za sobą zamknął, odwrócił się i stwierdził, że stoi na rufowym pokładzie. Czarne niebo, cichy szum fal - podbiegł do relingu z nadzieją, że na bur­cie znajdzie stalowe klamry albo drabinkę ewakuacyjną. Mógłby zejść nią na niższy pokład, mógłby ich zgubić.

Niestety, nie było ani klamer, ani drabinki. W dole szumiało tylko morze.

Nagle huknął strzał. Kula zrykoszetowała z jękiem od kabestanu. Bry­son odskoczył w bok, potem do tyłu i wpadł za wielki bęben cumowniczy z nawiniętą nań stalową liną. Seria pocisków wgniotła metal kilkadziesiąt centymetrów od jego głowy. Tu, na pokładzie, mogli strzelać bez żadnych ograniczeń, jak i gdzie popadło. Za plecami miał pustkę, łagodnie falujące morze, dlatego nie bali się, że kule uszkodzą delikatny sprzęt nawigacyjny.

Pod pokładem byliby dużo ostrożniejsi Tak, to jest to! Tam się ukryje. Wiedział, że nie zawahają się go zabić, lecz wiedział też, że dwa razy pomyślą, zanim pociągną za spust: „Armada' wiozła bardzo cenny ładu­nek.

Tak jest. Musiał zejść z otwartej przestrzeni i zniknąć w trzewiach statku. Znajdzie tam nie tylko dobrą kryjówkę, ale i wykorzysta to, że wezmą na wstrzymanie.

Wszystko pięknie, tylko jak tam się dostać? Utknął za kabestanem jak w pułapce. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, że pokład jest najniebez­pieczniejszym miejscem na całym okręcie.

Wyglądało na to, że osacza go dwóch, może nawet trzech napastni­ków. Przeważali liczebnie, to pewne. Musiał odwrócić ich uwagę, musiał ich jakoś zmylić. Tylko jak? Rozejrzał się rozpaczliwie i za wysokim, metalowym pachołkiem dostrzegł puszkę farby, którą zostawił jakiś ma­rynarz. Podczołgał się w tamtą stronę i szybko ją podniósł; była prawie pusta.

Musieli go zauważyć, gdyż w tym samym momencie ponownie huk­nęły strzały.

Odskoczył do tyłu, za kabestan, i wziąwszy zamach, cisnął puszkę w stronę relingu. Trafił w kluzę. Zaklekotało. Ostrożnie wyjrzał zza bęb­na. Mężczyźni odwrócili się i jeden z nich pobiegł do kluzy. Drugi przy­brał klasyczną pozycję strzelecką, czujnie rozglądając się po pokładzie. Podczas gdy tamten pędził do prawej burty, stojący bliżej ruszył w stronę lewej burty. I cały czas celował w kabestan. Musiał wyczuć, że coś tu nie gra, że Bryson próbuje ich zwieść, że ukrywa się za bębnem.

Nie przewidział jednak, że może go zaatakować. Gdy znalazł się led­wie o krok od kabestanu, stojący przy relingu ochroniarz krzyknął, że za kluzą nikogo nie ma. Błąd. Odwrócił jego uwagę i Bryson momentalnie to wykorzystał.

Teraz!

Już!

Przytrzymał mu głowę, grzmotnął go kolanem w brzuch i powalił na pokład. Ochroniarz głucho stęknął, wierzgnął, lecz gdy tylko zdołał na­brać powietrza, Bryson uderzył go łokciem w szyję i założył mu dźwi­gnię. Upiornie zachrzęściło. Musiał zmiażdżyć mu tchawicę, mężczyzna ryknął z bólu. Nick sięgnął po jego broń, lecz żołnierz Calacanisa był prawdziwym zawodowcem i nie chciał jej wypuścić. Jego kumpel, który pobiegł do relingu, już wracał i strzelał w biegu. Bryson zacisnął rękę i mocno przekręcił rękojeść automatu. Usłyszał trzask kości i pękających ścięgien, aż wreszcie zdołał skierować lufę broni w pierś leżącego. Wy­prostował palec, musnął nim spust, wreszcie go nacisnął.

Ciało ochroniarza wygięło się w łuk, bezwładnie opadło i znierucho­miało. Bryson strzelał celnie nawet podczas szamotaniny: pocisk przeszył tamtemu serce.

Chwycił automat, wstał i posłał serię w kierunku, z którego nabiegał ten drugi. Wiedząc, że w pędzie nie trafi, mężczyzna przystanął, by odpo­wiedzieć ogniem. Nick nie potrzebował niczego więcej. Wymierzył, zwol­nił spust i chwilę go przytrzymał. Jeden z pocisków trafił i martwy ochro­niarz runął na pokład z przestrzeloną głową.

Bryson zyskał kilka sekund, przez chwilę nic mu nie groziło. Ale już słyszał tupot nóg, słyszał krzyki, wiedział, że kilka cennych sekund bez­powrotnie minęło.

Dokąd teraz?

Stał przed drzwiami z napisem „Siłownia'. Siłownia, do siłowni! To najbezpieczniejsze miejsce, przynajmniej na razie. Przekręcił dźwignię, szarpnął, otworzył drzwi, zbiegł na dół stromymi, wąskimi, pomalowany­mi na zielono schodami i znalazł się w wielkim, przestronnym i ogłusza­jąco hałaśliwym pomieszczeniu. Silniki okrętu nie pracowały - pracowa­ły jedynie gigantyczne dieslowskie generatory prądu.

Bryson wpadł na biegnący wokół hali pomost i spojrzał za siebie. Tamci już zbiegali na dół. W mdławym świetle lamp widział jedynie ich ciemne sylwetki.

Jeden, drugi, trzeci Czterech. Biegli dziwnie usztywnieni, poruszali się niezręcznie, nawet niezdarnie, i dopiero po chwili zrozumiał dlaczego. Pierwsi dwaj mieli na głowie hełmy z noktowizorami, natomiast ci z tyłu byli uzbrojeni w snajperki z noktowizyjnymi celownikami optycznymi.

Podniósł pistolet, wymierzył w tego, który szedł na czele i

Nagle zgasło światło.

Musiał je zgasić ktoś z zewnątrz, najpewniej ktoś ze sterowni. Nic dziwnego, że wzięli taki sprzęt. W ciemności mogli w pełni wykorzystać przewagę, jaką zapewniały im noktowizory. A w tym pływającym arsena­le na pewno nie brakowało najlepszych i najczulszych.

Mimo to wypalił. W ciemność, tam, gdzie jeszcze przed sekundą mie­rzył. Dobiegł go przeraźliwy krzyk, potem głuchy stukot. Trafił, zdobył kolejny punkt. Jednakże strzelanie na oślep i zużywanie bezcennej amu­nicji było czystym szaleństwem. Nie wiedział nawet, ile zostało mu jesz­cze nabojów i jak zdobyć nowe.

Poza tym właśnie tego pragnęli.

Mieli nadzieję, że zareaguje jak schwytane w potrzask zwierzę. Że spanikuje, że będzie strzelał w ciemność i w głupi sposób zużyje całą amunicję. Że wówczas bez trudu wytropią go i zabiją.

Jak ślepiec wyciągnął przed siebie ręce, zarówno po to, żeby wyma­cać ewentualną przeszkodę, jak i po to, żeby się za nią ukryć. Wyposażeni w przymocowane do hełmów noktowizory byli niewątpliwie uzbrojeni w pistolety lub rewolwery. Pozostali mieli karabiny z noktowizyjnymi ce­lownikami optycznymi. Oba typy noktowizorów działały na identycznej zasadzie: wykorzystywały różnice we wzorcach termicznych celów oży­wionych i nieożywionych. Noktowizorów o krótkim zasięgu używano z powodzeniem na Falklandach podczas wojny w osiemdziesiątym dru­gim i w Zatoce w dziewięćdziesiątym pierwszym. Jednakże tamci mieli sprzęt dużo lepszy: były to najnowocześniejsze celowniki optyczne dale­kiego zasięgu typu raptor, lekkie i nadzwyczaj celne. Snajperzy je uwiel­biali.

Dobry Boże. Dlaczego tu tak ciemno?

Zdawało się, że w ciemności generatory łoskoczą jeszcze głośniej niż przedtem.

Nagle kątem oka dostrzegł czerwony promień i malutką plamkę, roz­tańczony ognik.

Któryś z tamtych go wymacał. Celował prosto w twarz, dokładnie między oczy!

Szybko! Ustal pozycję snajpera na podstawie kierunku, z którego tam­ten mierzy. Nie pierwszy raz był celem strzelca wyposażonego w nokto­wizyjny celownik optyczny i umiał to zrobić.

Jednakże ilekroć zastygał bez ruchu, żeby wycelować, snajper, dla którego był jasnozielonym obiektem na ciemnozielonym lub czarnym tle, mógł wycelować w niego. Musiał polegać na szczęściu i na dawnych, mocno zaniedbanych umiejętnościach. Poza tym jak tu mierzyć w kom­pletnej ciemności? I w kogo?

Wytrzeszczył oczy, żeby do źrenic wpadło jak najwięcej światła, lecz jak miało wpaść, skoro go nie było? Niech to szlag. Szybkim ruchem pod­niósł broń i wypalił.

Przeraźliwy wrzask!

Trafił, choć nie wiedział, czy skutecznie.

Sekundę później od obudowy maszynerii po jego lewej stronie z gło­śnym jękiem zrykoszetowała kula. Noktowizor noktowizorem, a facet i tak chybił. Wyglądało na to, że mają generatory gdzieś. Były zabezpie­czone grubą warstwą stali, solidnie opancerzone.

Co z kolei oznaczało, że mogą strzelać, gdzie popadnie.

Ilu ich tam jest?

Jeśli trafił dwóch, pozostało jeszcze dwóch. Sęk w tym, że w ryku generatora nie słyszał zbliżających się kroków, nie wspominając już o chrapliwym oddechu rannego przeciwnika. Pięknie. Był nie tylko ślepy, ale i głuchy.

Potruchtał na wprost, jedną rękę wyciągając przed siebie, żeby nie wpaść na jakąś przeszkodę, w drugiej ściskając automat. Świsnęła kula. Przeleciała tak blisko głowy, że poczuł jej silny podmuch.

Wolna ręka natknęła się na coś twardego i zimnego: grodź. Doszedł do ściany, do końca wielkiej hali. Machnął pistoletem w lewo, machną) w prawo: tu i tam reling.

Po raz kolejny utknął w potrzasku.

Wyczuł, że jeden ze snajperów ponownie go namierzył, że maleńka, czerwona plamka ponownie musnęła mu głowę, która dla tamtego była tylko jasnozielonym owalem.

Wycelował w ciemność i krzyknął:

- Śmiało, strzelaj! Spudłujesz i uszkodzisz generator. Kupa elektro­niki, stary, mnóstwo delikatnych mikrochipów. Zniszczysz generator i sią­dzie prąd. Calacanis się ucieszy.

Strzał nie padł. Zdawało mu się nawet, że czerwona plamka lekko zadrżała, ale pewnie poniosła go wyobraźnia.

Ktoś cicho zachichotał. Czerwony ognik śmignął mu przed oczami, znieruchomiał i

Rozległo się zduszone cmoknięcie wyposażonego w tłumik pistoletu. Potem drugie, trzecie i czwarte. Ktoś krzyknął, ktoś spadł z łoskotem z metalowego pomostu.

Co jest?

Kto do nich strzelał? Bo ktoś strzelał, a tym kimś na pewno nie był on! Ktoś oddał cztery strzały z pistoletu z tłumikiem

i być może wyeliminował z walki jego przeciwników!

- Stój! - krzyknął w ciemność, obliczywszy, że z czterech napastni­ków przy życiu powinien pozostać najwyżej jeden. Wiedział, że to kom­pletny bezsens - niby dlaczego ktoś tak dobrze uzbrojony i wyposażony miałby zwracać na niego uwagę? -jednak dzięki takiemu nieoczekiwane­mu, pozbawionemu wszelkiej logiki okrzykowi mógł zyskać kilka cen­nych sekund.

- Nie strzelaj! - Generatory łoskotały tak głośno, że chyba mu się zdawało. To była Kobieta.

Krzyczała kobieta.

Bryson zamarł. Myślał, że do siłowni zeszli sami mężczyźni, ale hełm, obszerny kombinezon i noktowizor mogły skutecznie zakamuflować ko­biecą sylwetkę.

„Nie strzelaj!' Co to, do cholery, znaczy?

- Rzuć broń! - krzyknął.

Nagle w hali rozbłysło światło. Jaśniejsze, jaskrawsze niż poprzednio.

Co jest? Co się tu działo?

Po upływie kilku sekund, kiedy oczy przywykły do nowego oświetle­nia, na metalowym pomoście zobaczył kobietę. Była w białym żakiecie i białych spodniach, w mundurku hostess Calacanisa.

Na głowie miała hełm z zasłaniającym połowę twarzy noktowizorem, mimo to bez trudu ją rozpoznał: była to piękna blond kelnerka, z którą rozmawiał przed kolacją, dziewczyna, która tuż przed wybuchem strzela­niny ostrzegła go przed tamtymi.

Przedtem hostessa, a teraz? Lekko pochylona w klasycznej pozycji strzeleckiej ściskała w obu rękach lugera z długim tłumikiem i jednostaj­nym, miarowym ruchem przesuwała go to w lewo, to w prawo. Na podło­dze leżały cztery trupy: dwa tuż przy generatorach, jeden na pomoście, a jeden niepokojąco blisko, niecałe dwa metry od miejsca, w którym stał.

Poza tym kobieta bynajmniej nie mierzyła w niego. Ona go osłaniała, ubezpieczała przed atakiem tamtych! Stała przy małej tablicy rozdziel­czej i to właśnie ona zapaliła światło.

- Chodź! - krzyknęła ponad głuchym dudnieniem maszyn. - Tędy! Co się tu, do diabła, dzieje? Bryson zdębiał.

- Szybciej, idziemy! - dodała ze złością w głosie; tak, na pewno: mówiła z lewantyńskim akcentem.

- Czego chcesz? - Nie oczekiwał odpowiedzi, chciał tylko zyskać na czasie. To mogła być kolejna pułapka, bardzo zmyślna pułapka.

- A jak myślisz? - Nagle przykucnęła i wycelowała prosto w niego. Błyskawicznie wymierzył i już miał pociągnąć za spust, gdy wtem zau­ważył, że lufa lugera przesuwa się w prawo. Usłyszał stłumione cmoknię­cie i

Z biegnącego tuż nad nim pomostu runął w dół jakiś mężczyzna.

Kolejny snajper z karabinem wyposażonym w noktowizor.

Zabiła go. Po prostu go zabiła.

Zakradł się od tyłu, wymierzył, lecz ona go uprzedziła.

- Szybko! - krzyknęła. - Tamci zaraz tu będą. Chcesz wyjść z tego cało, to rusz tyłek!

- Kim jesteś? - rzucił oszołomiony Bryson.

- Co za różnica? - Podniosła do góry okular noktowizora, odsłania­jąc twarz. - Nie mamy czasu! Na miłość boską, ślepy jesteś czy co? Nie potrafisz ocenić sytuacji? Jaki masz wybór?

Rozdział 7

Bryson ani drgnął. - Szybciej! - powtórzyła z nutką desperacji w głosie. - Gdybym chciała cię zabić, już byś nie żył. Mam przewagę. - Postukała palcem w noktowizor.

- Już nie. - Zacisnął dłoń na rękojeści pistoletu i powoli go opuścił.

- Znam ten okręt na wylot. Chcesz tu zostać, proszę bardzo. Ja zwie­wam. Calacanis ma od groma ludzi, pewnie już tu idą. - Wolną ręką wska­zała kamerę zamontowaną na szczycie jednej z grodzi. - Może obserwo­wać prawie cały statek, ale są takie miejsca, gdzie ich nie ma. Możesz pójść ze mną i ocalić życie albo zostać tu i zaczekać na śmierć. Wybieraj. - Odwróciła się szybko i podbiegła do krótkich metalowych schodów pro­wadzących do luku w suficie. Otworzyła klapę, zerknęła przez ramię i ruchem głowy dała mu znak, żeby poszedł za nią.

Bryson zawahał się i ruszył w tamtą stronę. Cały czas intensywnie myślał. Pytania! Same pytania! Kto to jest? Co tu robi? Czego chce?

Na pewno nie była zwykłą kelnerką.

Skoro nie kelnerką, to kim?

Nie wypuszczając z ręki pistoletu, wszedł na schody.

- Kim ty, do cholery?

- Cicho! - syknęła. - To bardzo akustyczne wnętrze. - Zamknęła klapę, trzasnęła wielkim ryglem i łoskot generatorów ucichł. - Ten okręt ma mnóstwo zabezpieczeń na wypadek ataku piratów. Większość koryta­rzy i przejść można odciąć. Na nasze szczęście.

Popatrzył jej w twarz. Jezu, co za dziewczyna. Piękna. Naprawdę pięk­na. Rozkojarzony potrząsnął głową.

- Fakt - odrzekł z mocą- nie mam wyboru, ale powiedz mi, co tu się dzieje. Posłała mu szczere, choć nieco prowokujące spojrzenie i szepnęła:

- Nie teraz, nie ma czasu na wyjaśnienia. Robię tu to samo co ty. Próbuję namierzyć pewnych ludzi, którzy skupują broń, żeby wysłać Izraelczyków do epoki kamienia łupanego. Mosad, pomyślał. Tylko skąd ten akcent? Mówiła jak mieszkanka doliny Bekaa. Coś tu nie grało. Czyżby Mosad wysłał w teren Libankę? Mało prawdopodobne.

Przekrzywiła głowę, jakby nagle usłyszała coś, czego on nie słyszał.

- Tędy. - Błyskawicznie wbiegła na schody. Stalowy podest, kolejny luk, klapa i długi, ciemny tunel. Przystanęła, spojrzała w lewo, potem w prawo. Gdy oczy przywykły do mroku, stwierdził, że koniec tunelu ginie w oddali, że jest to coś w rodzaju rzadko używanego korytarza ser­wisowego przecinającego okręt od dziobu po rufę. - Chodź! - rzuciła, puszczając się pędem przed siebie.

Ruszył za nią, dostosowując krok do jej kroku. Biegła bardzo szybko, lekko i sprężyście, niemal bezszelestnie. Zaczął ją naśladować, bo zdał sobie sprawę, że stawiając nogi tak samo jak ona, zminimalizuje drgania metalowej podłogi. Dzięki temu będą praktycznie niesłyszalni, choć na pewno usłyszą tamtych.

Gdy pokonali kilkadziesiąt metrów, dobiegł go zza pleców stłumiony szczęk. Odwrócił głowę, dostrzegł niewyraźne cienie na końcu korytarza, lecz zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, dziewczyna gwałtownie skręci­ła w prawo i całym ciałem przywarła do grodzi za stalowym dźwigarem. Poszedł w jej ślady. Zdążył, choć w ostatniej chwili.

Huknęła seria wystrzałów. Kule zadzwoniły o metal i zaklekotały na podłodze.

Bryson spojrzał w lewo. Tryskający z lufy płomień, niewyraźna sylwet­ka człowieka, trzask wystrzałów i nagle cisza - zabójca pędził w ich stronę.

Libanka zmagała się z klapą luku.

- Cholera jasna! - syknęła. - Farba! Zamalowali na amen! - Zerknę­ła w głąb korytarza. - Tędy! - Wyskoczyła zza dźwigara i pobiegła przed siebie. Słusznie, w przeciwnym razie tamten wystrzelałby ich jak kaczki.

Bryson spojrzał w lewo. Ochroniarz zwolnił, przystanął, przytknął do ramienia metalową kolbę uzi i wymierzył.

Bez chwili wahania Bryson podniósł broń i dwa razy pociągnął za spust. Padł strzał, lecz tylko jeden. Zamek szczęknął, odbił i znierucho­miał. Komora nabojowa była pusta, magazynek też.

Mimo to ostami pocisk dosięgnął celu. Ścigający ich mężczyzna upadł na bok, uzi trzasnęło o podłogę.

Przestraszona dziewczyna odwróciła się i dopiero teraz zdała sobie sprawę, co się stało. Spojrzała na niego tak, jakby chciała mu podzięko­wać, lecz nie powiedziała nic. Szybko do niej dołączył.

Byli bezpieczni - chwilowo. Nagle ponownie skręciła w prawo i przysta­nęła przed grodzią podzieloną kilkoma pionowymi dźwigarami. Przytrzymała się sterczącego nad włazem uchwytu, odbiła, zwinnym ruchem wsunęła do środka nogi i zniknęła. Poszedł w jej ślady, chociaż zrobił to dużo niezdarniej - był wygimnastykowany, lecz nie znał terenu.

Znaleźli się w niskim, pudełkowatym i niemal zupełnie ciemnym po­mieszczeniu; gdyby nie wpadające z korytarza serwisowego światło, nie widzieliby dosłownie nic. Gdy oczy przywykły do mroku, stwierdził, że jest to maleńka komora połączona włazem z sąsiednią, sąsiednia łączy się z kolejną i tak dalej. Byli w tak zwanym ciągu konstrukcyjnym podzielo­nym na części setkami stalowych belek i dźwigarów. Libanka już zagląda­ła za ścianę: bez ostrzeżenia przytrzymała się uchwytu i nogami naprzód zniknęła w czarnym włazie.

- Ciii - szepnęła, gdy do niej dołączył. - Słyszysz? Odległy tupot nóg. Dochodził i z góry, i z korytarza serwisowego, którym przed chwilą biegli. Było ich co najmniej sześciu.

- Znaleźli tego, którego zabiłeś. Wiedzą już, że masz broń i że naj­prawdopodobniej jesteś zawodowcem. - Mówiła po angielsku bardzo płynnie, choć z silnym obcym akcentem. Nie widział jej twarzy, lecz był niemal pewien, że ostatnia część zdania miała intonację pytającą. - Nie, są tego pewni. Gdybyś był amatorem, już dawno byś nie żył. Wiedzą też, że daleko nie uciekłeś, a raczej nie uciekliśmy.

- Nie mam pojęcia, kim jesteś, ale ryzykujesz dla mnie życie. Dla­czego? Mogłabyś chociaż

- Później. Teraz nie ma czasu. Masz jakąś inną broń? Pokręcił głową.

- Nie.

- Kiepsko. Tamtych jest od cholery. Przeczeszą każdy korytarz, każ­dy zakamarek. Poza tym są dobrze uzbrojeni

- Broni tu pod dostatkiem - zauważył. - Daleko stąd do kontene­rów?

- Do czego?

- Do kontenerów, do ładowni.

Zrozumiała i nawet w półmroku dostrzegł, że się uśmiecha.

- Nie, ale nie wiem, co w nich jest.

- Będziemy musieli sprawdzić. Którędy? Zawracamy do korytarza?

- Nie. W podłodze jednej z tych komór jest właz. Trzeba uważać, bo nie wiem, w której. Można wpaść i

Trzasnął zapałką i gdy komorę zalał bursztynowy blask, podszedł do włazu. Zapałka zgasła, więc zapalił następną. Dziewczyna zajrzała mu przez ramię.

- Tam, widzisz?

Płomień parzył go w palce. Wyciągnęła rękę po zapałki. Bez wahania podał jej pudełko - miała iść przodem.

Gdy tylko w komorze pociemniało, weszła do włazu, przytrzymała się klamry po drugiej stronie ściany, wysunęła przed siebie prawą nogę i ostrożnie przesunęła stopą po podłodze.

- Dobra. Chodź.

Wsunął się do środka, stanął z boku, tuż przy ścianie, tymczasem ona schodziła już drabiną przy spawaną do krawędzi luku. Zrobił krok do przo­du, lecz w tym samym momencie usłyszał głośny tupot i dostrzegł światło silnej latarki tańczące po grodziach korytarza serwisowego. Natychmiast przywarł do podłogi. Zdążył w ostatniej chwili, gdyż sekundę później światło padło na ścianę tuż za nim.

Zamarł. Zastygł bez ruchu. Skamieniał z twarzą przyciśnięta do zimnej stali. Syrena wciąż wyła, lecz teraz była jedynie tłem dla innych, o wiele cichszych odgłosów.

Wstrzymał oddech. Światło latarki przesunęło się w lewo, w prawo i raptem znieruchomiało. Chryste. Mógłby przysiąc, że tamci słyszą ło­mot jego serca. Wtem zapadła ciemność.

- Pusto! - Kroki się oddaliły.

Odczekał pełną minutę, zanim podniósł głowę. Zdawało mu się, że przeleżał tam sto lat. Ostrożnie wymacał krawędź luku i sunął po niej palcami, dopóki nie natrafił na stalowe bolce drabiny.

Kilka sekund później był już pod podłogą.

Schodzili i schodzili, jakby drabina miała dwieście metrów. Wreszcie się skończyła i stanęli w długim, ciemnym, wilgotnym i cuchnącym tune­lu. Zęza? Była tak niska, że nie mogli się wyprostować. Przytłumione kroki ścigających oddaliły się jeszcze bardziej, by po chwili zupełnie ucich­nąć.

Libanka ruszyła przed siebie. Mocno pochylona przypominała nie­zdarnego kraba, tak samo jak on. Kilkadziesiąt metrów dalej, w miejscu, gdzie tunel odbijał w prawo, wymacała na ścianie drabinę i zaczęła się po niej wspinać. Tym razem wspinaczka była krótka i minutę później wychy­nęli w czymś, co wyglądało na kolejny korytarz. Gdy dziewczyna zapaliła zapałkę, okazało się, że otaczają ich wysokie, pofałdowane ściany, i do­piero po chwili Bryson uzmysłowił sobie, że są to ściany ciasno ustawio­nych kontenerów.

Dziewczyna podeszła do najbliższego i cicho przeczytała napis na przyklejonej doń kartce.

- „Steel Edge' sto pięć, sto siedem, sto jedenaście

- Noże szturmowe i bagnety. Dalej.

Podeszła do następnego kontenera.

- „Omega Technologies'

- Komponenty systemów przeciwdziałania elektronicznego. Jezu, czego oni tu nie mają. Dalej.

- „Mark-Twelve IFF Crypto'

- Podzespoły do transponderów i radiolokacyjnych urządzeń zapy­tujących. Dawaj następny, szybko!

W mdławym świetle zapałki płonącej kilka kroków dalej z trudem odczytał napis.

- Chyba coś mamy - powiedział. - Granaty ogłuszające XM84. Wielki błysk i dużo huku. Muchy toto nie zabije - wymruczał. - Wolałbym coś skuteczniejszego, ale darowanemu koniowi

- AN/PSC-11 SCAMP - czytała na głos Libanka.

- Wielokanałowy przenośny zasobnik antyzakłóceniowy. Szukaj dalej - Zgasiła zapałkę i zapaliła kolejną.

- ANFATDS?

- Celowniki radioelektroniczne taktycznego systemu operacyjnego artylerii polowej. Nie dla nas.

- AN/PRC-132SOHFRAD?

- Radiostacja wysokiej częstotliwości dla sił specjalnych. Nie.

- Tadiran

- Izraelska firma telekomunikacyjno-elektroniczna. Twoi przyjacie­le. Nic nam po tym.

Podszedł do sąsiedniego kontenera. Granaty typu M-76 i M-25 CS używane przez wojsko i policję do tłumienia ulicznych zamieszek.

- Chyba coś mamy - wykrzyknął stłumionym głosem. - W sam raz dla nas. Jak to się otwiera?

- Wystarczą zwykłe szczypce. Drzwi nie są zamknięte, tylko zaplom­bowane.

Z pierwszym kontenerem poradzili sobie szybko i bez trudu. Przecięli plombę, wyciągnęli dwa pręty zabezpieczające i otworzyli drzwi. W środku stały drewniane skrzynie wypełnione granatami, amunicją i bronią: praw­dziwy sezam militarysty.

W dziesięć minut zgromadzili to, co było im potrzebne. Zapoznawszy się ze sprzętem, włożyli kevlarowe kamizelki kuloodporne i wypchali kieszenie granatami i amunicją. Do przenoszenia większych przedmiotów posłużyły im plecaki, prowizoryczne uprzęże i zwoje liny, a największe musieli po prostu dźwigać na ramionach. Każde z nich miało na głowie kevlarowy hełm z przezroczystą przesłoną na twarz.

Nagle gdzieś w górze rozległ się ogłuszający trzask, zaraz potem na­stępny. Metal zazgrzytał o metal. Bryson wślizgnął się bezszelestnie w wąskie przejście między kontenerami i dał dziewczynie znak, żeby po­szła w jego ślady.

Ktoś podniósł klapę w drzwiach ładowni i do środka wpadła smuga jaskrawego światła. Jedna, druga, trzecia: silne latarki w rękach ochronia­rzy Calacanisa. Za tymi, którzy świecili, stało wielu innych i nawet z dołu widać było, że są ciężko uzbrojeni.

Bryson zamarł. Nie! Zakładał, że dojdzie do konfrontacji, ale nie tutaj, nie tak prędko. Nie zdążył ustalić strategii działania, omówić jej z bezi­mienną blondynką, która z jakichś powodów została jego sojuszniczką.

Zacisnął palce na rękojeści bułgarskiego kałasznikowa i powoli kie­rując lufę do góry, zastanawiał się, co robić. Gdyby wystrzelił, potwier­dziłby tym samym, że tu są, czego tamci nie mogli być pewni.

Wtem jego wzrok padł na ciężką broń, którą pozostawili w przejściu między kontenerami. Wszystko było jasne. Żołnierze Calacanisa wiedzie­li już, że dobrze trafili, a raczej że dobrze zlokalizowali źródło dochodzą­cych spod pokładu odgłosów. Wiedzieli już, że ścigani przez nich ludzie są tu lub tu byli.

W takim razie dlaczego nie strzelali?

W obliczu przeważających sił wroga przejdź do ofensywy: instynkt kazał mu wyeliminować jak najwięcej przeciwników bez względu na to, czy otwierając ogień, zdradzi swoją pozycję czy nie.

Przytknął kolbę do ramienia, przymknął oko, spojrzał w lunetkę, wy­regulował jasność celownika, naprowadził skrzyżowanie nici na głowę jednego ze stojących przy klapie ludzi i łagodnie ściągnął spust.

Padł strzał, buchnął przeraźliwy krzyk i ochroniarz runął do ładowni z dziurą w czole.

Bryson błyskawicznie opuścił broń i całym ciałem przywarł do meta­lowej ściany kontenera, wiedząc, że lada chwila zasypie ich grad kuł.

Tymczasem tamci w ogóle nie zareagowali!

Padł głośny rozkaz i odstąpili od klapy bez jednego wystrzału.

Co jest?

Zaskoczony Nick uniósł broń, starannie wymierzył i wypalił ponow­nie, dwukrotnie pociągając za spust. Jeden z tamtych padł, drugi osunął się na kolana, wrzeszcząc z bólu.

I nagle Bryson wszystko zrozumiał: po prostu zabroniono im strze­lać!

Nie chcieli i nie mogli ryzykować: „Armada' przewoziła zbyt cenny ładunek. Kontenery były wypełnione amunicją i materiałami wybuchowymi.

Naturalnie nie wszystkie, mimo to istniało ogromne niebezpieczeństwo pożaru i eksplozji. Wystarczyło, żeby jeden zbłąkany pocisk przebił cien­ką blachę, trafił w skrzynkę z plastikiem C-4 i doszłoby do potężnego wybuchu, który mógł zatopić cały okręt.

Dopóki stali między kontenerami, nic im nie groziło, lecz gdyby tyl­ko wychynęli na otwartą przestrzeń, któryś ze snajperów natychmiast by ich zdjął. Sęk w tym, że nie było stamtąd ucieczki, o czym tamci dobrze wiedzieli. Mogli stać przy klapie w nieskończoność, czekając, aż Bryson popełni jakiś błąd.

Opuścił broń. Libanka, która przycupnęła sześć metrów dalej, nie spusz­czała go z oczu. Nick pokazał palcem w lewo, potem w prawo. Którędy?

Odpowiedziała natychmiast, też na migi: z powrotem do włazu i do zęzy, innej drogi ucieczki nie było. Cholera jasna! Musieli wyjść na otwartą przestrzeń. Dał jej znak, że pójdzie pierwszy, i zarzuciwszy na ramię kałasznikowa, odbezpieczył ich najpotężniejszą broń taktyczną: południo­woafrykański pistolet maszynowy Uzi. Skierował lufę do góry, szorując plecami po metalowej ścianie kontenera, stanął w przejściu, wycelował w tamtych i powolutku ruszył w stronę włazu. Blondynka za nim.

Momentalnie oślepiło ich kilka krzyżujących się ze sobą smug świa­tła. Bryson zmrużył oczy i zauważył, że ochroniarze zmieniają pozycję, że próbują wybrać miejsce, z którego mogliby bezpiecznie ich zdjąć. W tych warunkach każdy strzał wymagał wielkiej precyzji, a on nie zamierzał im niczego ułatwiać.

Opuścił uzi, ponownie przesunął na pierś kałasznikowa, lecz w chwi­li, gdy trzasnął skrzydełkiem bezpiecznika, usłyszał za plecami metalicz­ny hurgot. Odwrócił głowę i zobaczył, że z włazu wychodzą uzbrojeni ludzie. Odcięli im jedyną drogę ucieczki! Co gorsze, dzieliła ich teraz znacznie mniejsza odległość, mogli lepiej celować i Bryson wiedział, że jeszcze kilka kroków i bez wahania otworzą ogień. Byli otoczeni!

Huknęła długa seria wystrzałów. Blondynka. Wystrzelała pół maga­zynka i skoczyła między kontenery. Buchnął krzyk. Ktoś głośno jęczał, ktoś inny klął, kilku napastników, martwych lub rannych, znieruchomiało na podłodze. Korzystając z zamieszania, Bryson wyjął z kieszeni granat odłamkowy, wyciągnął zawleczkę i rzucił go do góry, prosto w tych przy luku. Rozpierzchli się na wszystkie strony, przeraźliwie wrzeszcząc, lecz na odwrót było już za późno. Granat eksplodował i na stalowy pokład lunął deszcz śmiercionośnych odłamków; kilka z nich zaklekotało nawet na kevlarowej osłonie jego hełmu.

Ci, którzy atakowali od strony włazu, doszli już do siebie i ponownie ruszyli tyralierą w ich stronę. Libanka nie próżnowała: wypuściła kolejną serię, a gdy tylko zalegli, on poczęstował ich granatem, który wybuchł znacznie szybciej niż poprzedni i z równie niszczącym skutkiem. Nie cze­kając, aż się pozbieraj ą, Bryson otworzył ogień z uzi. Dwóch trafił, dwóch innych, tych w kuloodpornych kamizelkach, wciąż parło naprzód, dlatego ponownie zwolnił spust. Pociski kalibru 9 milimetrów maj ą potworną siłę uderzenia: trafiony w pierś mężczyzna upadł, tracąc przytomność, drugi oberwał w odsłoniętą część szyi i zginął na miejscu.

- Szybko! - krzyknęła blondynka. - Tędy!

Wycofywała się ciemnym przejściem między dwoma kontenerami. Dokąd? Tego nie wiedział, lecz musiał jej zaufać, musiał wierzyć, że wie, co robi i dokąd idzie. Wypuściwszy drugą serię z uzi, wypadł na otwartą przestrzeń i nie przestając się ostrzeliwać, pobiegł za nią. Strzelał na oślep tylko po to, żeby tamci musieli choć na chwilę przywarować, a gdy przy-warowali, błyskawicznie skręcił między kontenery. Dziewczyna utknęła w wąskim przełazie, zmagając się z długą, ciężką rurą. Wiedział, co to jest, natychmiast tę broń rozpoznał. Chryste!

Wyjął z kieszeni granat i cisnął go za siebie.

Szybciej! Szybciej! Dlaczego tak wolno? Po cholerę jej stingery?

- Dawaj - szepnął. - A ty właź.

- Dzięki.

Chwycił przenośną wyrzutnię, zarzucił ją sobie na ramię, zapiął par­ciane pasy i ruszył za blondynką. Krótkie schody, stalowy pokład i po­nownie rzędy kontenerów. Dziewczyna skręciła w lewo, w prawo, potem znowu w lewo. Z góry dobiegał go tupot nóg i przytłumione głosy: ściga­jący ich ludzie rozdzielili się na małe grupy. Gdzie ona jest? Tam. Dokąd biegnie? Stingery. Po diabła nam stingery? Czysty obłęd.

Libanka kluczyła, robiła dziwne, bezsensowne zwody, nieustannie skręcając i wracając na to samo przejście, by w końcu dotrzeć do kolejne­go przełazu i do kolejnych schodów. W ładowni „Armady' było osiem czy dziewięć poziomów, na każdym poziomie Bóg wie ile stojących rzę­dami kontenerów, które tworzyły prawdziwy labirynt. Labirynt! Tak, to jest to! Próbowała ich zgubić w labiryncie! Zupełnie stracił orientację. Nie wiedział, dokąd dziewczyna biegnie, lecz biegła szybko, pewnie, jak­by znała tu każdy kąt, dlatego pędził za nią, nie zważając na to, że wyrzut­nia boleśnie obija mu się o uda.

W końcu dotarli do pionowego szybu ze stalową drabinką. Blondyn­ka wbiegła na nią, pokonując po kilka szczebli naraz. Miała niesamowitą kondycję, tymczasem jemu zaczynało brakować tchu, a czternaste- czy nawet osiemnastokilogramowy ciężar na plecach bynajmniej nie dodawał mu skrzydeł. Dziesięć, piętnaście metrów wyżej szyb łączył się z ciemnym korytarzem wysokim na tyle, że mogli w nim stanąć. Gdy tylko stanęli, Libanka zamknęła i zaryglowała ciężki właz.

- To bardzo długi korytarz - powiedziała - ale jeśli zdołamy dotrzeć do końca, do drugiego pokładu, będziemy wolni.

Puściła się biegiem przed siebie. On krok w krok za nią.

Nagle rozległ się głośny, metaliczny trzask i zapadła aksamitna ciem­ność.

Nick odruchowo rzucił się na podłogę - piętnaście lat doświadczenia zrobiło swoje - i usłyszał, że dziewczyna poszła w jego ślady.

Hukowi wystrzału towarzyszył przeciągły jęk stalowej grodzi: kula uderzyła tuż-tuż. Facet strzela celnie, zbyt celnie, ani chybi miał noktowi­zor. Kolejny wystrzał i potężne uderzenie w opancerzoną kevlarem pierś.

Chryste, jakby ktoś grzmotnął go obuchem wielkiego młota. Nokto­wizory. W kontenerze, który zdążyli przetrząsnąć, ich nie było, ale zaraz, przecież tam, w siłowni

- Nie mam! - szepnęła chrapliwie dziewczyna, jakby czytając w jego myślach.

Z tyłu dobiegał wyraźny odgłos kroków. Ktoś ku nim szedł. Nie biegł, tylko szedł szybko i zdecydowanie, jak człowiek, który doskonale widzi w ciemności, który podchodzi bliżej, żeby nie zmarnować ani jednego naboju.

Bryson sięgnął do kieszeni kurtki. Zostało mu jeszcze kilka granatów. M651 CS? Nie, bez sensu, to granat z gazem łzawiącym, a oni nie mieli masek. M90? Granat dymny. Też bez sensu, ponieważ dym noktowizoro­wi nie przeszkodzi.

Lecz w kieszeni tkwił jeszcze jeden granat, amerykańskie cacko, za­bawka w sam raz dla nich.

Tak samo jak poprzednio, teraz też nie było czasu na wyjaśnienia, sęk w tym, że musiał j ą jakoś uprzedzić. Tylko jak? Po angielsku? Tamten go ubiegnie.

Szybciej!

Poznał granat po jego niezwykłym kształcie i gładkiej skorupie. Wy­ciągnął zawleczkę, odczekał kilka sekund, po czym rzucił go łukiem, mie­rząc w miejsce, gdzie powinien się znajdować ścigający ich zabójca.

Krótka, oślepiająca eksplozja, stroboskopowy rozbłysk jaskrawego, niemal białego światła, w którym przez ułamek sekundy czerniała sylwet­ka człowieka z gotowym do strzału pistoletem maszynowym przy ramie­niu. Światło zgasło równie szybko, jak rozbłysło i korytarz wypełniły kłę­by gorącego dymu. Wykorzystując zaskoczenie zabójcy, Bryson zerwał się na równe nogi i popędził w kierunku dziewczyny.

- Biegiem! - krzyknął po arabsku. - Prosto przed siebie! On nas nie widzi!

I rzeczywiście. Granat M76 wytwarza gęsty dym przemieszany z drob­niutkimi płatkami rozpalonego mosiądzu, które bardzo długo unoszą się w powietrzu, zakłócając działanie detektora podczerwieni zamontowane­go w noktowizorze. Ponieważ są o wiele gorętsze od ludzkiego ciała, to, co widział teraz zabójca, przypominało śnieg, jaskrawy obłok na ciemno­zielonym tle.

Bryson biegł przodem, Libanka tuż za nim. Pędzili, ile sił w nogach, i upłynęło dobrych kilkanaście sekund, zanim tamten doszedł do siebie. Gdy zaczął strzelać na oślep, gdzie popadnie, byli już daleko, na końcu korytarza.

Poczuł na plecach dotyk ręki: Libanka kierowała go w stronę drabiny, już go na nią wciągała, już pomagała mu wymacać szczeble. Korytarzem wciąż świstały kule, wtem kanonada umilkła. Skończyły mu się naboje, pomyślał, musi zmienić magazynek.

Tylko że nie zdąży.

Libanka otworzyła luk i nagle stwierdził, że odzyskał wzrok, że zno­wu widzi. Jednocześnie poczuł ożywcze tchnienie chłodnego, nocnego powietrza, ujrzał skłębione chmury nad prawą burtą okrętu. Dziewczyna zatrzasnęła i zaryglowała luk. Niebo było ciemne, bezgwiezdne, lecz jemu wydawało się jasne jak za dnia.

Znajdowali się na tak zwanej dwójce, kilka metrów nad głównym pokładem. Syreny już umilkły, alarmowe buczki również. Zwinnie omi­nąwszy zwoje grubych, pokrytych smarem stalowych lin, które wiły się niczym oślizgłe węże, dziewczyna podeszła do relingu.

Przyklękła, zdjęła linę z haka i uwolniła bom żurawika, który powoli odchylił się za burtę. Do bomu była przymocowana drewniana kołyska, a na kołysce spoczywała ośmiometrowej długości łódź patrolowa typu magna marina, jedna z najszybszych motorówek na świecie.

Wsiedli. Łódź niepewnie zachybotała, lecz w tym samym momencie Libanka zwolniła hamulec i runęli w dół, z trzaskiem lądując na falach.

Gardłowo zawył silnik, dziób powędrował do góry i motorówka śmi­gnęła przed siebie, nieomal nie dotykając dnem wody. Dziewczyna stała przy sterze, a on zmagał się z dwoma stingerami, które tak długo dźwigał. Przy prawie całkowicie otwartej przepustnicy pędzili z prędkością dziewięć­dziesięciu sześciu kilometrów na godzinę. Złowieszczy czarny kadłub gi­gantycznego okrętu górował nad nimi niczym monstrualny wieżowiec.

Ryk silnika musiał zaalarmować załogę, ponieważ dobiegł ich głośny huk i mroczne niebo nagle rozbłysło, przecięły je smugi oślepiającego światła. Żołnierze Calacanisa stali wzdłuż burty i strzelali do nich, z cze­go popadło, z pistoletów, rewolwerów i z karabinów. Za późno: łódź była za daleko, poza zasięgiem ognia.

Uciekli. Byli bezpieczni.

Wtem Bryson zauważył, że tamci wnoszą na pokład wyrzutnię rakie­tową, że druga stoi już przy relingu, że bierze ich na cel.

Chryste, chcą nas rozpirzyć w drobny mak!

Wtem usłyszał ciche zawodzenie silnika, które szybko przeszło w gło­śny warkot, a potem w ryk. Zza rufy okrętu wypłynął kuter patrolowy klasy vigilant z zamontowanym na dziobie karabinem maszynowym. Nie był to kuter hiszpańskiej straży przybrzeżnej, o nie. Ten miał zupełnie jednoznaczne zamiary: pędził wprost na nich, ani na chwilę nie przerywa­jąc ognia.

Libanka usłyszała huk wystrzałów, zerknęła w lewo i natychmiast przesunęła manetkę gazu. Nie ulegało wątpliwości, że Calacanis wybrał tę łódź ze względu na jej niezwykłą prędkość, lecz wybrał również ściga­jący ich kuter.

Pędzili w kierunku brzegu, ale nie było pewności, czy ten wyścig wygrają. Kuter był coraz bliżej, morze kipiało od gradu kuł, a wielkie wyrzutnie na pokładzie „Hiszpańskiej Armady' były gotowe do strzału.

- Szybciej! - krzyknęła Libanka. - Teraz!

Bryson poprawił parciane pasy, oparł na ramieniu prowadnicę wy­rzutni, zacisnął palce na zamocowanej u spodu rękojeści, położył palec na spuście i zmrużywszy oko, spojrzał w lunetkę celownika. Stingery, poci­ski samonaprowadzające się na podczerwień, są bardzo celne. Minimalna odległość, z jakiej można je odpalać, wynosi dwieście metrów, a oni już dawno ją przekroczyli.

Nick wcisnął kciukiem przycisk wyłączający działanie systemu IFF, który odróżnia cel „przyjazny' od celu „obcego', po czym uruchomił sys­tem samonaprowadzania.

Ciche, jednostajne buczenie było znakiem, że pocisk odnalazł i na­mierzył cel.

Bryson powoli zwolnił spust.

Rozległ się ogłuszający huk i potężna siła odrzutu omal nie wypchnę­ła go za burtę. W wodę plusnął pusty pojemnik.

Napędzany silnikiem rakietowym pocisk wystrzelił w czarne niebo i wlokąc za sobą długą smugę dymu, poszybował łukiem w stronę kutra.

Sekundę później łódź eksplodowała w olbrzymiej kuli ognia. Zagoto­wało się morze. Chociaż pędzili prawie setką, wkrótce doścignęły ich spie­nione grzywacze.

Powietrze przeszył przeraźliwy ryk syreny. Kilka razy zawyła krótko, raz długo.

Libanka odwróciła głowę. Była przerażona i jednocześnie zafascyno­wana widokiem.

Bryson poczuł na twarzy podmuch gorąca. Odgarnął włosy, wsunął do wyrzutni drugą i ostatnią rakietę, stanął bokiem, przymknął oko i wy­celował w nadbudówkę „Hiszpańskiej Armady'. Pocisk szybko j ą namie­rzył.

Nick wstrzymał oddech i z walącym sercem pociągnął za spust.

Stinger poszybował w górę, zatoczył wysoki łuk i nieustannie kory­gując kurs, runął z nieba prosto na okręt.

Zdawało się, że pierwsza eksplozja miała miejsce w ładowni, głęboko w trzewiach „Armady'. W powietrze wytrysnął gejzer odłamków i kłąb czarnego dymu, w tym samym momencie rozległ się drugi wybuch, o wiele głośniejszy od poprzedniego.

Po nim kolejny, i jeszcze jeden.

Kontenery eksplodowały jak podgrzane petardy.

Wśród ogłuszającego huku niebo stanęło w płomieniach, na morzu wykwitła gigantyczna kula ognia i dymu. Z rozprutych eksplozją zbiorni­ków zaczęła wyciekać płonąca ropa, siekana odłamkami woda dosłownie wrzała.

Olbrzymi, teraz już doszczętnie zniszczony okręt Calacanisa przechylił się na burtę i w kłębach gęstego, gryzącego dymu pogrążył się w morskiej otchłani.

„Hiszpańska Armada' przestała istnieć.

Część II

Rozdział 8

Wylądowali na wąskim, skalistym cyplu, omywanym wzburzonymi falami roztrzaskującymi się o urwisty brzeg. Było to Costa da Morte, Wybrzeże Śmierci, nazwane tak z powodu niezliczonych ilości okrętów, które rozbiły się na tych niebezpiecznych, najeżonych skałami wodach.

Bez słowa wyciągnęli na brzeg motorówkę i żeby ukryć ją przed re­flektorami straży ochrony wybrzeża i przed zachłannym wzrokiem prze­mytników, zataszczyli ją do piaszczystej zatoczki wgryzającej się w ścia­nę stromego urwiska. Tam była bezpieczna.

Bryson zdjął z ramienia kałasznikowa i uzi, położył je obok łodzi i starannie przysypał piaskiem, żwirem i małymi kamieniami, tak że nie widać ich było nawet z bliska. Nie mogli wyglądać jak objuczeni karabi­nami najemnicy, poza tym w kieszeniach kamizelek mieli sporo innej, znacznie mniejszej i poręczniejszej broni.

Uginając się pod ciężarem plecaków, weszli między potężne głazy i niezdarnie ruszyli pod górę. Byli kompletnie przemoczeni i dygotali z zimna.

Przed wyprawą Bryson dokładnie przestudiował mapy wybrzeża hisz­pańskiej Galicji. Z namiarów wywiadu satelitarnego wiedział też, w któ­rym miejscu „Armada' rzuciła kotwicę, dlatego domyślił się, że wylądo­wali w pobliżu wioski o nazwie Finisterre lub Fisterra, jak nazywali ją miejscowi. Najdalej na zachód wysunięty kraniec Hiszpanii, a niegdyś kraniec znanego Hiszpanom świata, miejsce, gdzie między ostrymi skała­mi znalazły śmierć - ponurą, acz na szczęście szybką- niezliczone rzesze piratów i przemytników.

Libanka odezwała się pierwsza. Przysiadła na krawędzi głazu i zdjęła blond perukę, odsłaniając krótkie, kasztanowe włosy. Potem ostrożnie rozchyliła powieki, wyjęła szkła kontaktowe, jedno po drugim schowała je do hermetycznego plastikowego pudełeczka i jej oszałamiające zielone oczy stały się nagle ciemnobrązowe. Nick patrzył na nią jak zahipnotyzo­wany, lecz nie powiedział ani słowa. Dziewczyna wyjęła kompas, wodo­odporną mapę i maleńką latarkę.

- Nie możemy tu zostać. Ci ze straży przeczeszą każdy centymetr wybrzeża. Boże, co za koszmar - Włączyła latarkę i oświetliła mapę.

- Mam dziwne wrażenie, że to dla ciebie nie pierwszyzna. Spojrzała na niego znad mapy i zmarszczyła brwi.

- Czy naprawdę muszę się przed tobą tłumaczyć?

- Nie, nie musisz. Ale ryzykowałaś dla mnie życie i po prostu chciał- i bym wiedzieć; nawiasem mówiąc, bardziej podobasz mi się jako brunet­ka. Tam, na statku, wspomniałaś, że próbujesz namierzyć pewnych ludzi, którzy skupują broń, chcąc wystąpić przeciwko Izraelowi. Pracujesz dla Mosadu?

- W pewnym sensie - odrzekła dyplomatycznie. - A ty? Dla CIA?

- Też w pewnym sensie. - Zawsze hołdował zasadzie, że nie należy, zdradzać zbyt wiele, przynajmniej nie od razu.

- Kogo chciałeś rozpracować? - drążyła.

- Powiedzmy - odparł z wahaniem - że organizację większą, licz­niejszą i bardziej rozbudowaną niż ta, którą próbowałaś rozpracować ty. Ale pozwól, że cię o coś zapytam. Dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego zrezy­gnowałaś z dalszej infiltracji i rzuciłaś wszystko na jedną szalę?

- Wierz mi, że nie miałam wyboru.

- Miałaś.

- Nie, nie w tych okolicznościach. Zawaliłam, popełniłam głupi błąd: ostrzegłam cię przed tamtymi, zapominając, że w bibliotece są kamery.

- Skąd wiesz, że cię obserwowali?

- Bo kiedy tylko zaczęła się strzelanina, oderwano mnie od zajęć i wezwano do Boghosiana. Boghosian to ostatni bandzior. Jest był sze­fem ochroniarzy Calacanisa. Kiedy dowiedziałam się, że chce mnie wi­dzieć, od razu wyczułam, czym to pachnie. Musiałam uciekać, no i ucie­kłam.

- Tak, ale dlaczego mnie ostrzegłaś? Pokręciła głową.

- Nie widziałam powodu, żebyś miał zginąć. Ani ty, ani ktokolwiek inny, zwłaszcza że głównym celem mojej misji było powstrzymanie dal­szego rozlewu krwi, wyeliminowanie z gry terrorystów i fanatyków. Poza tym nie przypuszczałam, że mnie zdekonspirują. Najwyraźniej ich nie doceniłam. - Osłoniwszy latarkę dłonią, wróciła do studiowania mapy.

- Jak ci na imię? - spytał łagodnie, poruszony jej szczerością. Posłała mu lekki uśmiech.

- Layla. A ty na pewno nie nazywasz się Coleridge.

- Nie. Mam na imię Jonas. Jonas Barrett.

Nie zdradził jej, po co go przysłano, pozostawił to pytanie bez odpo­wiedzi. Niech trochę pogłówkuje, myślał. Kiedy -jeśli w ogóle - pozwoli na to czas, na pewno wymienią się informacjami. Kłamstwa, łgarstwa, fałszywe nazwiska, fikcyjne dane - wszystko to przychodziło mu z nieby­wałą łatwością, tak jak kiedyś, przed laty. Boże, kim ja właściwie jestem? - dumał. Melodramatyczne pytanie dorastającego nastolatka, które odży­ło w zwichrowanej świadomości byłego i bardzo, ale to bardzo zagubio­nego agenta.

Na brzegu łamały się z hukiem fale. Z latarni morskiej na skraju odle­głego urwiska, ze słynnej latarni na Cabo Finisterre, dochodziło żałobne porykiwanie rogu mgłowego.

- Chyba nie - szepnął z uznaniem. - Dobrze wiedziałaś, co robisz. Uśmiechnęła się smutno i zgasiła latarkę.

- Muszę wynająć śmigłowiec, mały samolot, cokolwiek, czym mo­głabym moglibyśmy stąd uciec.

- Najbliżej mamy do Santiago de Compostela, to sześćdziesiąt parę kilometrów na wschód stąd. Duży ośrodek turystyczny, święte miasto, cel licznych pielgrzymek. O ile wiem, jest tam małe lotnisko, które obsługuje kilka międzynarodowych linii lotniczych. Może tam? W każdym razie warto spróbować.

Zmrużyła oczy.

- Znasz teren.

- Tylko z mapy.

Wtem oddalony o kilkanaście metrów brzeg zalało jaskrawe światło. Wiedzeni wyostrzonym w boju instynktem natychmiast padli na ziemię: on zastygł bez ruchu za wielkim głazem, ona pod niską, skalną półką dwa kroki dalej. Przywarłszy policzkiem do mokrego, zimnego piasku, usły­szał jej spokojny, regularny oddech. W swej piętnastoletniej karierze pra­cował tylko z kilkoma kobietami i był głęboko przekonany - choć rzadko wypowiadał ten pogląd na głos - że te, które pokonały wszystkie prze­szkody stawiane im przez zwierzchników, rzecz jasna, mężczyzn, muszą być absolutnie wyjątkowe. O tajemniczej Libance nie wiedział dosłownie nic poza tym, że do nich należy, że jest świetnie wyszkolona i nieprawdo­podobnie opanowana.

Smuga światła omiotła brzeg, zatrzymując się na chwilę tuż nad miej­scem, gdzie ukryli łódź; czujny i doświadczony obserwator na pewno za­uważyłby niewielkie zmiany w naturalnym ułożeniu kamieni, piasku i wodorostów, którymi j ą zamaskowali. Bryson ostrożnie wyjrzał zza gła­zu. Wzdłuż wybrzeża płynął kuter. Dwa potężne szperacze na jego pokła­dzie nieustannie omiatały wystrzępione podnóże urwiska i łachę piasku, na której niedawno wylądowali. W użyciu była też bez wątpienia silna lornetka, gdyż przez noktowizor nic by z tej odległości nie zobaczyli. Nocne stwory smyrgaj ą spod kamieni dopiero wtedy, gdy zapada ciemność - zga­szenie reflektorów często bywa jedynie wstępem do właściwych poszuki­wań. Dlatego kiedy szperacze zgasły, odczekał jeszcze cztery, pięć minut, zanim się poruszył. Z uznaniem stwierdził, że Layla zareagowała tak samo, chociaż nie ostrzegł jej nawet najcichszym szeptem.

W końcu wstali, otrzepali się z piasku i omijając karłowate sosny, ruszyli kamienistym zboczem w kierunku wąskiej żwirówki biegnącej skrajem urwiska. Wzdłuż żwirówki, za wysokimi, masywnymi granito­wymi murami, stały stare, kamienne domy o porośniętych mchem ścia­nach. Wyglądały niemal identycznie. Przy każdym wzniesiono spichlerz na wysokich podporach, przy każdym stał wielki stóg siana i porośnięta winogronami altanka, za każdym rósł mały sad z uginającymi się od owo­ców drzewami o artretycznie powykręcanych gałęziach. Mieszkańcy tych domów żyli tu i uprawiali ziemię od stuleci, pokolenie za pokoleniem, nie uznając żadnych zmian i pilnie strzegąc swego terytorium. Nie lubili nie­spodziewanych gości. Obcych traktowali bardzo podejrzliwie i gdyby za­uważyli dwoje uciekinierów, na pewno donieśliby o nich komu trzeba.

Dwadzieścia, trzydzieści metrów za nimi zachrzęścił żwir. Bryson odwrócił się z pistoletem w ręku, lecz zobaczył tylko ciemność i mgłę. Widoczność była minimalna, poza tym odgłosy dochodziły zza zakrętu. Ktoś za nimi szedł, lecz kto? Tego nie wiedział. Zauważył, że Layla też to usłyszała i zastygła bez ruchu w pozycji strzeleckiej, mierząc w mrok z pistoletu zaopatrzonego w długi tłumik. Oboje zamarli, wsłuchując się w noc.

Z piaszczystej łachy u stóp urwiska dobiegł stłumiony krzyk. A więc było ich co najmniej dwóch, niewykluczone, że więcej. Ale skąd przy­szli? I czego chcieli?

Wtem Donośny, chrapliwy głos mówiący w języku, który Bryson rozpoznał dopiero po dłuższej chwili, potem chrzęst kroków na żwirze. Galicyjski: mężczyzna mówił starożytnym językiem hiszpańskiej Galicji, łączącym elementy portugalskiego i kastylijskiego. Nick wychwycił tylko kilka zdań.

- Veńa! Axiha Que carallofas ai? Que e o que che leva tanto tempo? Móvete!

Wymienili znaczące spojrzenia i bez słowa ruszyli wzdłuż muru w tamtą stronę. Przyciszone głosy, głuchy stukot, metaliczny klekot. Wy­chynąwszy zza węgła, zobaczyli dwóch mężczyzn i starą ciężarówkę. Je­den mężczyzna stał w ładowni, drugi podawał mu skrzynie. Nick zerknął na zegarek. Kilka minut po trzeciej nad ranem. Co ci ludzie tu robią? Rybacy? Tak, na pewno. Miejscowi rybacy, morscy zbieracze. W skrzy­niach były percebes, skorupiaki, które zebrali z przybrzeżnych głazów, albo małże wyhodowane na mejillonieras, tratwach kotwiczących kilka­set metrów od brzegu.

Kimkolwiek byli, mieszkali tu, ciężko pracowali i nie stanowili za­grożenia. Bryson schował pistolet i dał znak Libance, żeby schowała swój. Podejść do nich z wycelowaną broni? Nie musieli, popełniliby duży błąd.

Przyjrzawszy się uważniej, Nick stwierdził, że jeden z mężczyzn jest w średnim wieku, drugi zaś ledwie nastolatkiem. Obaj wyglądali na twar­dych, przywykłych do ciężkiej pracy chłopów, lecz coś mu mówiło, że łączą ich również więzy krwi, że jest to ojciec i syn. Syn stał na skraju ładowni, ojciec podawał mu skrzynki.

- Vena! - rzucił ojciec. - Móvete, non podemos perdelo tempo! Nick uczestniczył w wielu operacjach w Lizbonie i w kilku w Sao Paulo: znał portugalski i rozumiał, co mówią.

- Szybciej! - poganiał ojciec. - Nie mamy czasu! Zerknął na Laylę i krzyknął:

- Por favor, nos poderian axudar? Metimo-lo coche na cuneta, e a mina muller e mais eu temos que chegar a Vigo canto antes. - Mogli­byście nam pomóc? Jechałem z żoną do Vigo, ale wpadliśmy samocho­dem do rowu.

Mężczyźni znieruchomieli i otaksowali ich podejrzliwym spojrzeniem. Dopiero teraz Bryson zobaczył, co naprawdę ładują. Nie były to ani ryby, ani skorupiaki, ale kartony angielskich i amerykańskich papierosów. Mie­li przed sobą przemytników, którzy wwozili do kraju kontrabandę.

Ten starszy postawił karton na ziemi i spytał:

- Cudzoziemcy? Skąd jedziecie?

- Z Bilbao, jesteśmy na wakacjach. Chcieliśmy pozwiedzać okolicę i wynajęliśmy samochód. Ale to szmelc, kupa złomu. Poszła przekładnia i wylądowaliśmy w rowie. Gdybyście nas podrzucili, dobrze byśmy wam zapłacili.

- Jasne, czemu nie? - odrzekł ojciec, dając znak synowi. Ten zesko­czył na ziemię i ruszył ku nim z lewej strony. - Jorge?

W ręku syna błysnął rewolwer, stareńki astra cadix special. Nastola­tek podszedł bliżej, wycelował w Laylę i wrzasnął:

- Yaciade os petos! Agora mesmo! Opróżnij kieszenie! Wszystkie! Szybko! I bez żadnych sztuczek!

Ojciec też wyjął rewolwer i wymierzył w Brysona.

- Ty też, przyjacielu - warknął. - Rzuć portfel na ziemię i kopnij go w moją stronę. Ten drogi zegarek też. Szybko! Albo Jorge załatwi twoją żonę!

Nastolatek chwycił Laylę za ramię, szarpnął i przystawił jej do skroni lufę rewolweru. Nie zauważył, że dziewczyna nie krzyknęła ze strachu, że nawet nie mrugnęła, że w ogóle nie zareagowała. Gdyby dobrze pomyślał, jej dziwne w tych okolicznościach opanowanie na pewno by go zaniepo­koiło.

Layla zerknęła na Brysona. Ten leciutko skinął głową.

Jeden szybki, płynny ruch i w jej rękach pojawiły się dwa pistolety, w lewej czterdziestka piątka Hecklera & Kocha, w prawej potężny izrael­ski desert eagle. W tym samym momencie Bryson wyszarpnął z kieszeni berettę i wymierzył w starszego przemytnika.

- Do tyłu! - krzyknęła po portugalsku Layla. Zaskoczony i wystraszony Jorge cofnął się chwiejnie w kierunku cię­żarówki, omal nie upadł.

- Rzuć to albo rozwalę ci łeb! - dodała Libanka.

Jorge odzyskał równowagę, zawahał się, intensywnie myśląc, co ro­bić, gdy wtem Layla pociągnęła za spust desert eagle'a. Huk był ogłusza­jący i tym bardziej przerażający, że pistolet wypalił tuż przy jego uchu. Nastolatek rzucił broń i szybko podniósł ręce do góry.

- Non! Non dispare! - Odbezpieczony rewolwer zaklekotał na ziemi i chyba tylko cudem nie wypalił.

Bryson podszedł z uśmiechem do starszego przemytnika.

- Rzuć to, meu amigo, w przeciwnym razie moja żona go zabije. Sam widziałeś: jest bardzo, ale to bardzo impulsywna

- Por Cristo bendito, esa muller esta tola! Boże wszechmogący, toż to wariatka! - warknął tamten. Przykląkł, ostrożnie położył rewolwer na ziemi, wstał i biorąc przykład z syna, podniósł ręce do góry. - Sepensan que nos van tomalo pelo, estan listos! Temos amigos esperando por nos ófinal da estrada Jeśli chcesz nas obrobić, jesteś idiotą. Tam dalej cze­kają na nas przyjaciele

- Tak, tak - przerwał mu niecierpliwie Bryson. - Papierosy nas nie interesują. Potrzebna nam tylko ciężarówka.

- O meu camion? Por Deus, eu necesito este camion! Boże święty, co ja pocznę bez ciężarówki?

- Masz niefart, przyjacielu. Bywa.

- Na kolana! - krzyknęła Layla.

Nastolatek już klęczał. Drżał jak zastraszone dziecko i zamykał oczy, ilekroć machnęła pistoletem.

- Poło menos nos deixardn descargo-lo camión? Yostedos non nece-sitan a mercancia! Pozwólcie nam przynajmniej wyładować towar, wam się nie przyda! - błagał ten starszy.

- Zgoda - odrzekła Layla - byle szybko.

- Nie - wtrącił Bryson. - W środku zawsze wożą broń na wypadek napadu. Idźcie tamtą drogą i nie zatrzymujcie się, dopóki nie usłyszycie warkotu silnika. Jeśli za nami pobiegniecie, jeśli choć raz wystrzelicie albo gdzieś zadzwonicie, wrócimy tu z bronią, jakiej nigdy w życiu nie widzieliście. Wierzcie, nie warto wystawiać nas na próbę.

Ruszył do ciężarówki, dał dziewczynie znak, żeby usiadła na miejscu pasażera, i nie spuszczając tamtych z muszki, warknął:

- Szybciej! Już was nie ma!

Przemytnicy, młody i stary, niepewnie wstali z klęczek i z uniesiony­mi rękami poszli żwirówką w kierunku morza.

- Nie, zaczekaj - powiedziała Layla. - Nie chcę ryzykować.

- Hm?

Libanka schowała do kieszeni hecklera & kocha i wyjęła dziwaczny pistolet, który Bryson natychmiast rozpoznał. Z uśmiechem skinął gło­wą.

Przemytnicy odwrócili się. Musieli coś wyczuć.

- Non! - krzyknął ten młodszy.

- Non dispare! - krzyknął błagalnie starszy. - Estamos facendo o que nos dicen! Virxen Santa, non imos falar, por que iamos? - Nie strzelaj! Przecież robimy, co nam każecie! Matko święta, nic nikomu nie powiemy, po co mielibyśmy mówić?

Rzucili się do ucieczki, lecz nim zdążyli przebiec dwa kroki, Layla wypaliła. Rozległy się dwa głośne cmoknięcia i sprężony dwutlenek wę­gla wyrzucił z lufy dwie króciutkie strzykawki wypełnione silnym środ­kiem uspokajającym, jakim weterynarze obezwładniają groźne zwierzęta. Dorosły człowiek śpi po nim dwadzieścia, trzydzieści minut. Mężczyźni upadli, chwilę wili się na ziemi, wreszcie znieruchomieli, pogrążając się w nieświadomości.

Stara ciężarówka perkotała i klekotała, silnik rzęził i krztusił się na krę­tej, górskiej drodze. Zza wystrzępionych skał wychynęło słońce, malując horyzont rozmytymi pastelami i rzucając dziwny blask na dachy domów w rybackich wioskach, które z rzadka mijali.

Bryson myślał o niezwykłej kobiecie, która spała tuż obok niego z gło­wą na rozedrganej szybie samochodu.

Była twarda, nieugięta i zahartowana, jednocześnie bezbronna i me­lancholijna. Pociągająca kombinacja, mimo to instynkt wyraźnie go przed nią ostrzegał. Była za bardzo podobna do niego, należała do tych, którzy zawsze wygrywają, którzy odwagą, bitnością i przebojowością maskują skomplikowaną, skłóconą ze sobą duszę.

Poza tym była jeszcze Elena. Towarzyszyła mu zawsze i wszędzie, niczym tajemnicze spektrum. Kobieta, której tak naprawdę nie znał. Pra­gnął ją odnaleźć, a pragnienie to było tak silne, kuszące i niebezpieczne jak nawoływanie mitycznych syren.

Nie, Layla była jego strategiczną wspólniczką, sojuszniczką z wygo­dy i przymusu, środkiem do osiągnięcia celu, nikim więcej. Wykorzysty­wali się nawzajem i wzajemnie sobie pomagali - w ich związku było coś wyrafinowanie taktycznego. I nic poza tym.

Dopadło go zmęczenie. Wjechał między gęste drzewa, momentalnie zasnął i spał, jak mu się zdawało, ledwie dwadzieścia minut. Obudził się raptownie kilka godzin później. Layla wciąż drzemała. Cicho zaklął: nie­potrzebnie stracili tak dużo czasu. Z drugiej strony, człowiek konający ze zmęczenia źle ocenia sytuację i podejmuje złe decyzje, więc może jednak warto było odpocząć.

Wjechawszy na drogę, stwierdził, że pełno na niej ludzi zmierzają­cych w kierunku Santiago de Compostela. Przedtem było ich niewielu, ot, ledwie kilku wracających na wieś chłopów, natomiast teraz drogą wędro­wały prawdziwe tłumy. Większość szła piechotą, choć wypatrzył też kilku jadących starymi, zdezelowanymi rowerami, a nawet wierzchem konno. Wszyscy mieli spalone słońcem twarze, wielu kuśtykało o sękatej lasce. Ubrani w proste, znoszone, często podarte ubrania, dźwigali na plecach ozdobione muszlami węzełki i plecaki. Bryson przypomniał sobie, że muszle są znakiem rozpoznawczym pielgrzymów wędrujących Camino de Santiago, ponadstukilometrową drogą wiodącą od przełęczy Ronce-svalles w Pirenejach do starożytnej świątyni świętego Jakuba w Santiago de Compostela. Pokonanie tej odległości na piechotę trwało zwykle mie­siąc. Tu i ówdzie stały wózki i cygańskie stragany z upominkami: z pocz­tówkami, plastikowymi ptaszkami o ruchomych skrzydłach, z muszelka­mi i kolorowym ubraniem.

Niebawem zauważył coś jeszcze, coś, czego nie potrafił sobie wytłuma­czyć. Na kilka kilometrów przed Santiago ruch zgęstniał jeszcze bardziej.

Samochody i ciężarówki jechały coraz wolniej, niemal zderzak w zde­rzak. Wypadek? Korek? Roboty drogowe?

Nie.

Odpowiedź poznał już za najbliższym zakrętem: stały tam drewniane szlabany i kilka radiowozów z migającymi kogutami na dachu. Bloka­da. Policjanci zaglądali do samochodów, uważnie przypatrywali się kie­rowcom i pasażerom. Samochody osobowe szybko przepuszczali, nato­miast kierowcom ciężarówek kazali zjeżdżać na bok, po czym dokładnie sprawdzali prawo jazdy i dokumenty rejestracyjne wozu. Pielgrzymi ob­rzucali ich ciekawym spojrzeniem i przez nikogo nie zatrzymywani szli dalej.

- Layla - szepnął. - Obudź się!

Ocknęła się czujna, zwarta i gotowa do działania.

- Co Co się stało?

- Szukają naszej ciężarówki.

Popatrzyła przed siebie i momentalnie zrozumiała, o co chodzi.

- Boże. A to skurwiele. Obudzili się, pobiegli na policję

- Nie, to nie oni. Przemytnicy unikają kontaktów z władzami. Ktoś musiał do nich dotrzeć i zaproponować dużą łapówkę. Ktoś, kto ma bez­pośrednie dojście do hiszpańskiej policji.

- Guardacostas? Ludzie Calacanisa? Mało prawdopodobne, nawet jeśli któryś przeżył. Nick pokręcił głową.

- Nie. Moim zdaniem to zupełnie ktoś inny. Organizacja, która wie­działa, że jestem na „Armadzie'.

- Wroga agencja wywiadowcza?

- Tak, ale inna, niż myślisz. - „Wroga'? Złe określenie. Raczej diaboliczna. Agencja, której macki sięgają rządów kilku najpotężniejszych państw świata: Dyrektoriat.

Wypatrzył lukę w tłumie wędrowców i nie zważając na wrzaski kra­marzy i trąbienie klaksonów, gwałtownie skręcił w lewo. Wysiadł, odkrę­cił scyzorykiem tablice rejestracyjne i wrócił do szoferki.

- To na wypadek, gdyby tamci byli głupi na tyle, żeby sprawdzać tylko rejestrację. Gorzej z nami. Szukają mężczyzny i kobiety, ludzi odpo­wiadających naszym rysopisom, może naprędce przebranych. Wynika z tego, że musimy się rozdzielić i pójść dalej piechotą. - Jego wzrok padł na pobliski stragan. - Ale nie tylko Zaczekaj.

Kilka minut później rozmawiał już z pulchną Cyganką, która sprze­dawała szale i miejscowe stroje ludowe. Myślała, że klient - sądząc po płynnej hiszpańszczyźnie i braku obcego akcentu, rodowity Kastylijczyk

- będzie się próbował targować, tymczasem, ku jej wielkiemu zaskocze­niu, bez gadania rzucił na ladę zwitek peset. Szybko obszedł kilka in­nych stoisk i skompletowawszy spore naręcze ubrań, wrócił do cięża­rówki.

Layla wytrzeszczyła oczy.

- Będę pątniczką - skonstatowała poważnie.

Zamęt, kompletny chaos!

Skrzekliwe klaksony samochodów, wrzaski i przekleństwa rozwście­czonych kierowców. Strumień pielgrzymów zmienił się w zwarty tłum różnych i różnie ubranych ludzi, których jedyną cechą wspólną była fana­tyczna wiara. Starcy o laskach wyglądający tak, jakby ledwo powłóczyli nogami, kuśtykali ramię w ramię z na czarno ubranymi matronami o twa­rzach niemal całkowicie przesłoniętych grubymi chustkami. Wielu pątni­ków miało na sobie podkoszulki, inni szli, prowadząc rowery. Byli wśród nich znużeni rodzice z płaczącymi niemowlętami w ramionach i starsze, rozbrykane dzieci, które z wesołym krzykiem bawiły się w tłumie w ber­ka. Wszędzie unosiła się woń potu, cebuli i kadzidła oraz cały zestaw innych ludzkich zapachów.

Bryson szedł, postukując laską o zakrzywionej rączce. Miał na sobie średniowieczny habit. Strój pochodził z dalekiej przeszłości, mimo to mnisi z kilku mniejszych, bardziej konserwatywnych i odosobnionych zakonów nosili go do dziś. W Santiago de Compostela sprzedawano go wyłącznie jako pamiątkę. Habit miał kaptur, co bardzo go ucieszyło, gdyż mógł nim osłonić część twarzy.

Layla, która szła pięćdziesiąt metrów za nim, była w długiej do ko­stek koszuli z szorstkiego muślinu, w krzykliwym swetrze naszywanym cekinami i jaskrawoczerwonej chustce na głowie. Choć wyglądała dość dziwacznie, znakomicie wtapiała się w tłum.

Szlabany ustawiono w taki sposób, że wszyscy musieli między nimi przejść. Czuwający obok policjanci przyglądali się ludziom pobieżnie i obojętnie. Tymczasem drugą połową drogi jechały ciężarówki, furgonet­ki i samochody, które przepuszczano pojedynczo, jeden po drugim. Bry­son z ulgą stwierdził, że kolumna pielgrzymów nie zwalnia, że posuwa się stałym tempem. Obok policjantów przeszedł, mocno wspierając się na lasce, niepewnym krokiem człowieka, który dobiega kresu nieludzko dłu­giej podróży. Ani na nich nie patrzył, ani demonstracyjnie ich nie ignoro­wał. Nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi. Kilka sekund później, nie­siony ludzką rzeką, znalazł się po drugiej stronie szlabanu.

Wtem silny rozbłysk. Świetlisty refleks, promień jasnego, porannego słońca odbity od gładkiej, szklistej powierzchni. Nick lekko odwrócił gło­wę. Silna lornetka przy twarzy policjanta na ławce. Tak samo jak jego koledzy przy szlabanach on też przypatrywał się pielgrzymom sunącym do miasta aleją Juana Carlosa I. Wsparcie albo drugi filtr. Na pewno. Stał i metodycznie omiatał wzrokiem tłum. Mimo wczesnej godziny słońce porządnie przygrzewało i miał spocone czoło.

Czoło. Bryson aż drgnął. Czoło i włosy wystające spod daszka poli­cyjnej czapki. Włosy były jasne, a czoło bardzo blade. W tej części Hisz­panii blondynów widywało się rzadko albo wcale, jednak bardziej niż włosy uderzyła go biel jego skóry. W tym klimacie, w tym piekącym słońcu, prędzej czy później musiał się opalić albo przynajmniej lekko przypiec każdy policjant, nawet urzędas, który wychodził z posterunku jedynie na lunch.

Nie, to nie miejscowy. Pewnie nawet nie Hiszpan.

Obficie się pocił. Żeby otrzeć łokciem czoło, na chwilę opuścił lor­netkę i wtedy Bryson zobaczył jego twarz.

Szare, leniwe, choć drapieżnie skupione oczy, cienkie usta, kredowo-biała skóra, popielate włosy: skądś go znał.

Sudan. Chartum.

Blondyn przyjechał tam z Rotterdamu jako ekspert techniczny, by wraz z grupą europejskich fachowców doradzać Irakijczykom przy budo­wie fabryki pocisków balistycznych i zbierać od nich zamówienia na sprzęt niezbędny do konstrukcji scudów. Naprawdę był kimś innym: szpiclem, wtyka Dyrektoriatu. Był również agentem do zadań specjalnych, mistrzem w sztuce szybkiego zabijania. Bryson zakładał w Chartumie siatkę infil­tracyjną i zbierał dowody, które później można by wykorzystać przeciw­ko Irakowi. Spotkał się z blondynem tylko raz - niby przypadkowo minęli się na ulicy - przekazując mu mikrofilm z dossier poszczególnych celów, łącznie z ich adresami, rozkładem dnia i uwagami na temat dziur w ochro­nie. Nie znał jego nazwiska. Wiedział jedynie, że człowiek ten jest bez­względnym zabójcą- niewykluczone, że psychopatą- i znakomicie wy­szkolonym agentem.

Ci z Dyrektoriatu nasłali na niego najlepszego z najlepszych. Teraz nie było żadnych wątpliwości, że uznali go za „bezpowrotnie stracone­go'.

Tylko jak go znaleźli? Rozwścieczeni kradzieżą ciężarówki, skuszeni dużą łapówką przemytnicy musieli się wygadać. W tej części kraju dróg było niewiele i jeśli ktoś dysponował śmigłowcem, mógł łatwo przecze­sać je z powietrza. Bryson żadnego śmigłowca nie widział, lecz przez kilka godzin spali, on i Layla, i niewykluczone, że właśnie wtedy tamci ich namierzyli. Poza tym silnik ciężarówki warczał tak głośno, że nie usły­szeliby nic nawet wówczas, gdyby maszyna przeleciała im tuż nad głową.

Nie. Najlepszą wskazówką musiała być pospiesznie porzucona cięża­rówka. Tamci znaleźli ją i zyskali niezbity dowód, że on i Libanka są gdzieś w pobliżu. Mogli teraz albo zawrócić, albo iść dalej, do Santiago de Compostela, innego wyjścia nie było. Nie miał wątpliwości, że zabój­cy czekają na nich i tu, i tam, i w mieście, i poza miastem.

Chciał sprawdzić, czy Layla wciąż za nim idzie, czy jest bezpieczna, ale nie mógł ryzykować.

Wtem serce podjechało mu do gardła. Szybko odwrócił wzrok. Za późno. Czuł, po prostu wiedział, że blondyn go rozpoznał.

Wypatrzył mnie, zobaczył, namierzył.

Uciec? Równie dobrze mógłby pomachać mu przed nosem czerwoną flagą. Spokojnie, tylko spokojnie. Dzieliła ich spora odległość i przed podjęciem jakichkolwiek działań blondyn musiał się ostatecznie upew­nić, czy to on. Od spotkania w Chartumie upłynęło wiele lat, poza tym Nick miał na głowie kaptur i tamten nie widział dokładnie jego twarzy. Nie, nie strzeli. Zaczeka.

Czas zwolnił bieg. Bryson intensywnie myślał. Serce waliło mu jak młotem, w żyłach krążyła sama adrenalina, mimo to nie przyspieszył kro­ku. Po prostu musiał wtopić się w tłum.

Kątem oka dostrzegł, że blondyn sięga do kabury. Tłum pielgrzymów zgęstniał do tego stopnia, że Bryson płynął w nim jak w rzece, z tym że nurt tej rzeki był nieznośnie leniwy.

Skąd wiedział, że to ja? Przecież w tym kapturze

Zrobiło mu się niedobrze. Kaptur. Wszystko przez ten cholerny kap­tur. Paliło słońce. Fakt, niektórzy mieli na głowach czapki, ale kaptur przed gorącem nie chronił, wprost przeciwnie. Nie tylko on był w habicie, lecz żaden z pozostałych mnichów, tych prawdziwych i tych przebranych, nie założył kaptura. Po prostu rzucał się w oczy!

Lekko odwróciwszy głowę, dostrzegł nagły ruch, jaskrawy refleks słońca. Już. Zabójca wyjął broń.

W tej samej chwili Nick osunął się na ziemię, udając, że zasłabł, że zemdlał z gorąca. Powstało zamieszanie. Ktoś zaklął, młoda, zatroskana kobieta głośno krzyknęła.

Ułamek sekundy później rozległo się charakterystyczne cmoknię­cie tłumika. W tłumie buchnął krzyk, przeraźliwy wrzask. Trysnęła krew i młoda kobieta stojąca krok od niego runęła na ziemię z odstrzelonym czerepem. Wyjąc z przerażenia, ogarnięty paniką tłum rzucił się do ucieczki.

Brysona zasypał grad kamyków wyrwanych z ziemi przez pociski. Tam­ten wciąż strzelał. Zlokalizowawszy cel, prowadził ogień, nie zważając na przypadkowe ofiary.

Tumult, piekło, pandemonium. Nick z trudem ukląkł, lecz nim zdążył zdjąć kaptur, oszalały z przerażenia tłum ponownie przygniótł go do zie­mi. Zewsząd dobiegały jęki rannych i konających, wrzask pędzących na oślep pielgrzymów. Cudem uniknąwszy stratowania, wreszcie wstał i wraz z ogarniętymi szaleństwem ludźmi popędził przed siebie.

Miał broń, lecz w tych warunkach obrona byłaby samobójstwem. Tamtych musiało być dużo więcej i gdyby tylko pociągnął za spust, zdra­dziłby swoją pozycję. Dlatego pochylił się i z nisko spuszczoną głową wraz z innymi parł naprzód.

Kilka kuł zrykoszetowało od znaku drogowego trzy metry dalej - najwidoczniej zdezorientowany tumultem zabójca stracił go z oczu. Pięć, sześć metrów w prawo buchnął rozdzierający krzyk i na ziemię runął tra­fiony w plecy rowerzysta. Tak jest, blondyn strzelał teraz na oślep, gdzie popadnie, wzbudzając wśród pielgrzymów jeszcze większy popłoch. Do­brze. Biegnący ludzie rozglądali się na wszystkie strony, próbując ustalić, skąd padają strzały. Rozejrzał się i Bryson. Zerknął za siebie i w chwili, gdy odszukał wzrokiem blondyna, ten nagle stracił równowagę, jakby sil­nie go pchnięto. Zachwiał się, zatoczył, zgiął się wpół i spadł z ławki. Ktoś do niego strzelił! I trafił! Ale kto? Czerwona chustka. Mignęła mu przed oczami i zniknęła w tłumie.

Layla.

Nick odwrócił się z ulgą i niczym kawał drewna we wzburzonym strumieniu dał się ponieść fali. Nie mógł zawrócić, nawet gdyby chciał, nie śmiał też dać jej jakiegokolwiek znaku. Dobrze wiedział, jak ci z Dy­rektoriatu organizują zamachy, szczególnie te, na których najbardziej im zależy. Wiedział, że nie oszczędzają, że siły roboczej mają w bród. Blon­dyn był jak karaluch: jeśli ze szpary wylazł jeden, wkrótce wylezie z niej sto innych. Tylko gdzie ich szukać? Wyglądało na to - przynajmniej po­zornie - że zabójca z Chartumu działał w pojedynkę, co oznaczało, że pozostali robią za wsparcie. Sęk w tym, że nigdzie ich nie widział. Nie, bzdura. Za dobrze tych ludzi znał: oprócz blondyna na pewno przysłali tu co najmniej kilku innych.

Tłum już dawno wymknął się spod kontroli i kipiąca, rozedrgana ludz­ka masa parła naprzód niczym rozjuszone stado. Jedni biegli przed siebie, inni w przeciwną stronę, jeszcze inni próbowali skręcić w lewo lub pra­wo. To, co jeszcze przed chwilą mogło służyć za doskonały kamuflaż, było teraz śmiertelnie niebezpieczną pułapką. Doszedł do wniosku, że

muszą się stąd wyrwać, zniknąć w mieście i dotrzeć do lotniska w Labacolla, jedenaście kilometrów na wschód od Santiago.

Uniknąwszy zderzenia z rozpędzonym rowerzystą, który omal na nie­go nie wpadł, przytrzymał się słupa latarni i wyciągnął szyję. Omiatał wzrokiem spanikowany tłum, zaglądał ludziom w twarze, lecz przede wszystkim wypatrywał czerwonej chustki i tego, co rzuciłoby mu się w oczy: błysku stali, policyjnych mundurów, zaciekłego oblicza wynaję­tego mordercy. Zdawał sobie sprawę, że wygląda dziwnie, że wielu mu się przypatruje. Szczególnie jeden, pielgrzym z Biblią w fałdach brązo­wego habitu. Stał po drugiej stronie ulicy i Bryson pochwycił jego wzrok w chwili, gdy ten sięgnął ręką, by wyjąć zza pazuchy To nie była Biblia.

To był pistolet.

Zanim mózg zdążył przetworzyć tę informację, Nick skoczył w pra­wo, wpadając na kolejnego rowerzystę. Rowerzysta stracił równowagę, zaklął, już miał upaść, gdy wtem

Cmok! Fontanna krwi zalała Brysonowi twarz. Rowerzysta nie miał skroni: w jej miejscu ziała wielka dziura wypełniona czerwonawą masą. Zewsząd buchnął krzyk. Czatujący piętnaście metrów dalej mnich wciąż do niego mierzył, wciąż strzelał.

Szaleństwo! Obłęd!

Nie zważając na tratujących go ludzi, Nick przetoczył się w prawo i wyszarpnął z kabury berettę.

- Unha pistola! Ten unha pistola! - Ona ma broń! - wrzasnął jakiś mężczyzna.

Kilka pocisków uderzyło z brzękiem w słup latarni, kilka innych rozorało asfalt parę kroków dalej. Bryson wstał, wstrzymał oddech, wycelo­wał i pociągnął za spust.

Pierwsza kula trafiła mnicha w pierś i wytrąciła mu pistolet z ręki. Druga utkwiła w sercu.

Nie opuszczając broni, Nick kątem oka dostrzegł coś, co kazało mu odwrócić głowę. Zdążył w samą porę: z odległości sześciu metrów mie­rzył do niego inny pielgrzym. Bryson błyskawicznie się cofnął, próbując zejść z linii strzału, gdy wtem poczuł w lewym ramieniu ostry ból promie­niujący na całą pierś.

Potknął się, nogi ugięły mu się w kolanach, upadł na chodnik. Ból był nie do wytrzymania. Sparaliżowało mu całą rękę, koszula nasiąkła krwią,

Ktoś chwycił go za zdrowe ramię. Nick widział jak przez mgłę i zdez­orientowany, myśląc, że to tamten, odruchowo wziął zamach.

- To ja! Chodź! Tędy! Layla.

Pomogła mu wstać, podtrzymała go za łokieć.

- Nic ci nie jest! - krzyknął z ulgą i zupełnie bez sensu, bo przecież to on był ranny, nie ona.

- Chodź! Szybciej! - Pociągnęła go na bok, osłaniając się przed pę­dzącymi na oślep pielgrzymami.

Panika sięgnęła zenitu. Bryson zacisnął zęby i mimo koszmarnego bólu parł za nią. Raptem dostrzegł kolejnego mnicha, który obserwował ich niespokojnie, ściskając coś w ręku. Momentalnie otrzeźwiawszy, wy­mierzył do niego z beretty, lecz w tej samej chwili mnich podniósł do ust Biblię i ucałował ją, modląc się na głos pośród zgiełku i krzyku.

Wbiegli do rozległego parku, pełnego starannie utrzymanych klom­bów i eukaliptusów.

- Musisz gdzieś odpocząć.

- Nie, to powierzchowna rana

- Krwawisz!

- To tylko draśnięcie. Pękło kilka żyłek, i tyle. Nie możemy tu zo­stać, musimy iść dalej.

- Ale dokąd?

- Spójrz. Tam, widzisz? Po drugiej stronie ulicy. Katedra i plac. Prażą do Obradoiro, pełno tam ludzi. Musimy wmieszać się w tłum i zniknąć. Nie możemy rzucać się w oczy, otwarta przestrzeń nas zabije. - Wyczuł, że Liban­ka się waha, więc dodał: - Raną zajmiemy się później, teraz to nieważne.

- Za bardzo krwawisz. Pokaż.

Beznamiętnie, z niemal bezduszną obojętnością rozpięła mu koszulę, delikatnie odchyliła przesiąknięty krwią materiał i ostrożnie ucisnęła brzegi rany. Przeszył go upiorny ból.

- Dobrze - oznajmiła - opatrzymy to później, ale trzeba zatamować krwotok. - Zerwała z głowy chustkę, owinęła mu ramię, a końce chustki związała, tak że powstało coś na kształt temblaka. - Możesz poruszyć ręką?

Mógł, choć z wielkim trudem.

- Boli? Nie udawaj bohatera.

- Nie udaję. Nigdy nie lekceważę bólu. To jeden z najcenniejszych sygnałów, jakie wysyła nam ciało. Tak, boli jak jasna cholera, ale bywało gorzej. Wytrzymam.

- Wierzę. Dobra. Ta katedra

- Największa katedra w Santiago. Tam, na Prażą do Obradoiro, zwa­nym czasami Prażą de Espania, kończą się wszystkie pielgrzymki. Jest zawsze zatłoczony, to dobre miejsce. Zgubimy ich i znajdziemy jakiś po­jazd. Znikajmy stąd.

Ruszyli wysadzaną eukaliptusami aleją. Wtem tuż obok śmignęło dwóch rowerzystów. Wystraszony Bryson drgnął. Rowerzyści nawet nie zwolnili, pojechali dalej. Dwóch zupełnie niewinnych pielgrzymów zmie­rzających do centrum miasta - zdenerwowany Nick potarł czoło. Upływ krwi musiał go oszołomić, otumanić, przytępić mu zmysły. Cóż za diabel­ska przebiegłość. Nasłani przez Dyrektoriat mordercy byli przebrani za pielgrzymów. Mogli czaić się dosłownie wszędzie, mógł ich zabić do­słownie każdy przechodzień. Dobry specjalista zawsze odróżni minę od kawałka złomu. Na polu walki, ale nie tutaj. Tutaj złomu nie było, tu były same miny. Zabójców mógł rozpoznać jedynie po

Twarzach.

Niektórych agentów znał - co prawda nie wszystkich, jedynie tych do zadań specjalnych - ponieważ swego czasu musiał się z nimi kontakto­wać. Wysłano ich, gdyż łatwiej mogli wypatrzyć go w tłumie. Jednakże każdy miecz ma dwa ostrza: oni mogli rozpoznać jego, a on ich. Wiedział, że jeśli zachowa czujność, spostrzeże ich, zanim oni spostrzegą jego. Da­wało mu to niewielką przewagę, wręcz symboliczną, lecz nie dysponując żadną inną, musiał ją maksymalnie wykorzystać.

Gwałtownie przystanął.

- Zaczekaj. Zauważono nas, mnie i ciebie. Ciebie mogą nie znać, ale mnie znają. Poza tym mam krew na twarzy i rękę na temblaku. Nie, aż tak im się nie wystawimy.

Kiwnęła głową.

- Pójdę po ubrania. Czytała w jego myślach.

- Zaczekam tutaj. Wróć, poprawka. - Wskazał starą, porośniętą mchem katedrę, którą otaczały egzotyczne ogrody. - Zaczekam tam.

- Dobrze.

Ona odeszła spiesznie w stronę głównego placu, on w stronę katedry.

Czekał w mrocznej, chłodnej, opustoszałej katedrze. Kilka razy otwo­rzyły się ciężkie, drewniane drzwi, lecz za każdym razem stawał w nich pielgrzym albo turysta, a przynajmniej ludzie, którzy na takich wyglądali. Kobiety z dziećmi, młode pary Obserwował wszystkich z głębokiej niszy na prawo od narteksu, jednak nic ani nikt nie wzbudził w nim nadmiernych podejrzeń. Dwadzieścia minut później drzwi otworzyły się ponownie i do katedry weszła Layla z owiniętym w papier tobołkiem pod pachą.

Przebrali się oddzielnie, w toalecie. Miała dobre oko, ubranie pasowa­ło jak ulał. Ona w prostej sukience, bluzce i w dużym, ozdobnym kapeluszu na głowie, on w białym, lekkim bezrękawniku z dzianiny i baseballówce - wyglądali jak średniozamożni turyści. Zdobyła nawet dwa szerokie ban­daże i jodynę do tymczasowego zdezynfekowania rany. I kamerę. Tanią wideokamerę bez kasety dla niego oraz jeszcze tańszy aparat fotograficz­ny dla siebie.

Dziesięć minut później wyszli z katedry, nałożyli ciemne okulary i trzymając się za ręce, jak młodzi małżonkowie na miesiącu miodowym, ruszyli w stronę Prażą do Obradoiro. Na placu kłębiły się tysiące pielgrzy­mów, turystów, studentów i ulicznych sprzedawców z pocztówkami i pa­miątkami. Bryson przystanął, udając, że chce sfilmować barokowy fron­ton katedry, którego centrum zdobiła Portico de la Gloria, zdumiewająca romańska rzeźba z dwunastego wieku, przedstawiająca zwartą grupę anio­łów, diabłów, potworów i proroków. Przytknął oko do celownika, nakie­rował obiektyw na rzeźbę, a potem przesunął go w prawo, żeby - niczym filmowiec amator - spanoramować cały plac i tłoczących się na nim lu­dzi.

Po chwili opuścił kamerę, spojrzał na Laylę i uśmiechnął się do niej jak dumny turysta. Dotknęła jego ramienia i żeby rozwiać podejrzenia ewentualnych obserwatorów, odegrali czułą scenkę z cyklu „młodzi w podróży poślubnej'. On był przebrany symbolicznie, ale przynajmniej miał na głowie czapkę z daszkiem osłaniającym twarz. Czapka musiała wystarczyć, zdezorientować tamtych, wzbudzić w nich choć odrobinę nie­pewności.

Nagle wyczuł jakiś ruch, jednoczesną, dobrze zsynchronizowaną zmianę w kilku oddalonych od siebie punktach placu. Tło nieustannie drga­ło, falowało, tymczasem ten ruch był doskonale skoordynowany i syme­tryczny. Amator na pewno by go nie wychwycił, lecz on miał piętnastolet­nie doświadczenie.

- Layla - rzekł spokojnie. - Roześmiej się.

- Mam się

- Tak. Właśnie opowiedziałem ci fantastyczny kawał.

Libanka wybuchnęła śmiechem. Odrzuciła do tyłu głowę i śmiała się tak przekonująco, że chociaż sam ją o to poprosił, poczuł się trochę nie­swojo. Była znakomitą aktorką. Natychmiast weszła w rolę zachwyconej, po uszy zakochanej dziewczyny, która uważa, że jej mąż jest najdowcipniejszym człowiekiem na świecie. Bryson uśmiechnął się skromnie, przyj­mując należny mu hołd, spojrzał przez wizjer kamery i ponownie spano-ramował plac. Tym razem szukał czegoś konkretnego.

- Widzisz coś? - spytała spiętym głosem wciąż uśmiechnięta Layla. Znalazł. Jest.

Triada. Klasyczna formacja trójkowa. W trzech punktach stały nieru­chomo trzy osoby z lornetkami skierowanymi w ich stronę. Każda z osob­na nie warta była uwagi i mogła uchodzić za podziwiającego widoki tury­stę. Ale razem tworzyły złowieszczy symbol. Po jednej stronie placu czuwała młoda kobieta o zaczesanych do góry, jasnych jak len włosach; miała na sobie blezer, stanowczo za ciepły na tak słoneczny dzień, choć skutecznie mogła ukryć pod nim broń. Po stronie przeciwnej, niczym dru­gi wierzchołek trójkąta równoramiennego, stał krępy brodacz o mięsistej twarzy; patrzył przez wielką, silną lornetkę, zupełnie nie pasującą do czar­nej sutanny, w którą był ubrany. Na trzecim wierzchołku trójkąta czato­wał śniady, muskularny mężczyzna w wieku czterdziestu kilku lat i to właśnie on pobudził pamięć Brysona.

Duże zbliżenie, smagła twarz w wizjerze.

Poczuł, że ścina mu się krew w żyłach.

Znał go. Współpracował z nim podczas kilku ważnych misji. Nie kto inny jak on zwerbował go do Dyrektoriatu. Wieśniak imieniem Paolo z niewielkiej osady pod Cividale, zawsze w duecie ze swoim bratem Niccolem. Byli legendarnymi tropicielami i myśliwymi. Dorastali w dzikim, trudno dostępnym rejonie północno-wschodnich Włoch i polowali tam na zwierzynę. Z czasem zaczęli polować na ludzi, zostali wielce utalentowa­nymi zabójcami, wziętymi najemnikami, łowcami nagród i mordercami. Bryson kilkakrotnie ich wynajmował, między innymi do niebezpiecznej infiltracji rosyjskiej spółki o nazwie Yector, która, wedle pogłosek, zaj­mowała się produkcją broni bakteriologicznej.

Tam gdzie był Paolo, na pewno był i Niccolo. Oznaczało to, że jest ich co najmniej czterech: trzech w klasycznej formacji trójkowej, jeden gdzieś z boku.

Serce omal nie wyskoczyło mu z piersi, zjeżyły mu się włosy na kar­ku.

Ale jak? Jakim cudem tak łatwo ich namierzyli? Prześlizgnął się. z Laylą przez wszystkie filtry, przebrał się, zmienił wygląd. Jakim sposo­bem tak szybko wypatrzyli go w tym wielkim, gęstym tłumie?

Ubranie? Może było za nowe, za czyste, zbyt jaskrawe? Przecież spe­cjalnie „postarzyli' buty, ocierając je o chodnik przed katedrą, specjalnie się ubrudzili.

Więc jak? Jak tamci ich znaleźli?

Odpowiedź przyszła powoli. Najpierw była jedynie przypuszczeniem, mglistym podejrzeniem, lecz już po chwili zmieniła się w straszliwą pew­ność. Na lewym ramieniu poczuł dziwne ciepło. Spod przesiąkniętego bandaża sączyła się krew. Nie musiał nawet tego sprawdzać, nie musiał patrzeć na rękę ani jej dotykać. Rana wciąż obficie krwawiła i na lekkiej, białej koszuli wykwitła wielka, szkarłatna plama. Była niczym znak, stygmat, niczym czerwona flaga zdradzająca ich pozycję.

Na nic przebranie, na nic środki bezpieczeństwa. Zabójcy zlokalizo­wali ich i namierzyli. Wiedział, że lada moment przystąpią do ataku.

Waszyngton

Senator James Cassidy ciężko wstał, podszedł do wypolerowanej, drewnianej balustrady, oparł się o nią grubymi, porytymi plamami dłońmi i czując na sobie wzrok kolegów - tych znudzonych i tych wyraźnie za­ciekawionych - głośno odchrząknął.

- W izbach Kongresu - zaczął dźwięcznym barytonem - na posie­dzeniach wszelkiego rodzaju komisji i podkomisji, mówimy dużo o top­niejących zasobach naturalnych i zagrożonych gatunkach zwierząt. Deba­tujemy, rozważamy, jak uchronić je przed zagładą w epoce, w której wszystko jest na sprzedaż, w której wszystko ma swoją metkę lub kod cenowy. Ale dzisiaj chciałbym pomówić o innym podstawowym surow­cu, niezbędnym do dalszego rozwoju cywilizacji, a błyskawicznie znika­jącym z powierzchni ziemi: o poczuciu prywatności. Przeczytałem w ga­zecie wywiad z ekspertem od Internetu. „Prywatność? - prychnął. Dajcie sobie spokój, już dawno jej nie ma'. Ci z was, którzy mnie znają, dobrze wiedzą, że ja spokoju sobie nie dam. Rozejrzyjcie się tylko. Co widzicie? Wszędzie kamery, skanery i gigantyczne bazy danych, których zawartości nie sposób ogarnąć myślą. Specjaliści od marketingu śledzą nasz każdy krok. Wiedzą, do kogo telefonujemy przy śniadaniu. Domowy system alar­mowy mówi im, kiedy wychodzimy do pracy. Kamery zainstalowane przy wjeździe na autostradę i rachunki za lunch mówią im, dokąd jedziemy, kiedy i gdzie jadamy. Internet? Administratorzy sieci momentalnie reje­strują każdy nasz zakup, każdą transakcję. Prywatne spółki handlowe kil­kakrotnie zwracały się do FBI z prośbą o sprzedaż bazy danych, zgroma­dzonych przez nich informacji, jakby informacja była jedynie kolejnym majątkiem rządowym przeznaczonym do sprywatyzowania. Przyjaciele, jesteśmy świadkami czegoś bardzo niepokojącego: narodzin nagiej repu­bliki. Społeczeństwa pod ścisłym nadzorem.

Rozejrzał się i zdał sobie sprawę, że stała się rzecz wprost niezwykła: koledzy naprawdę go słuchali. Niektórzy jak zahipnotyzowani, inni ze sceptycyzmem, lecz nie ulegało wątpliwości, że przykuł uwagę i jednych, i drugich.

- Dlatego pozwólcie, że o coś was spytam: czy chcecie mieszkać w takim kraju? Nie łudzę się. Nie żywię nadziei, że nasza anonimowość i prywatność mają choćby cień szansy z siłami, które się wobec nich sprzy­sięgły: z krajowymi i międzynarodowymi agencjami policyjnymi, z armią speców od marketingu, z korporacjami, z potężnymi firmami ubezpiecze­niowymi, z nowo powstałymi zakładami stałej opieki zdrowotnej, z mi­lionem długich macek każdego akcyjnego czy rządowego koncernu. Z ludź­mi, którzy chcą zaprowadzić w kraju wzorowy ład i porządek, którzy chcą wycisnąć z nas każdego centa. Z siłami prawa i handlu. Tak jest, drodzy przyjaciele. Siły prawa i handlu: cóż za straszliwy sojusz! Po jednej stro­nie oni, po drugiej my i nasza prywatność. Doszło do rozstrzygającej bi­twy. Do walnej bitwy, w której jedna ze stron zdecydowanie przeważa. Dlatego szanowni koledzy pozwolą, że zadam im drugie i ostatnie już dzisiaj pytanie: Po czyjej jesteście stronie?

Rozdział 9

Nie patrz - rzucił cicho Bryson, spoglądając przez wizjer kamery. -Nie odwracaj głowy. Triada. Trójkąt. Z tego, co widzę, to klasyczna formacja trójkowa.

- Odległość? - Szeroko uśmiechnięta, głos miała cichy i spięty, co dawało dość dziwaczny efekt.

- Dwadzieścia jeden, dwadzieścia cztery metry. Trójkąt równoramien­ny. Na twojej trzeciej stoi blondynka w blezerze i w dużych, okrągłych okularach przeciwsłonecznych. Na szóstej masz wysokiego brodacza w czarnej sutannie. Na dziewiątej szczupłego mężczyznę. Trzydzieści par? lat, śniada twarz, ciemna koszula z krótkimi rękawami, ciemne spodnie, Wszyscy mają lornetki, broń na pewno też.

- Rozumiem.

- Jeden z nich jest dowódcą, czekają na jego sygnał. Za chwilę wskażę coś ręką i dam ci kamerę, żebyś to obejrzała. Namierz ich.

Wyciągnął rękę, otworzył dłoń, niczym zagorzały fotoamator wska­zał fasadę katedry, po czym podał jej kamerę.

- Jonas - szepnęła zdenerwowana; pierwszy raz zwróciła się do niego po imieniu, choć nie było to imię prawdziwe. - Boże, krew! Twoja koszula!

- Wiem - odrzekł krótko. - Nic mi nie jest. Niestety, oni też to za­uważyli.

Momentalnie się uśmiechnęła i zachichotała, grając pod tamtych. Spojrzała w wizjer i powoli omiotła kamerą plac.

- Mam blondynkę - powiedziała. - I tego z brodą Tego młodego w ciemnej koszuli też.

- Dobra. Podejrzewam, że mimo wszystko chcą uniknąć jatki. Nie maj ą oporów. Przypadkowe ofiary im nie przeszkadzają, ale wołanie strze­lać bez potrzeby, choćby ze względu na skutki polityczne. W przeciwnym razie już dawno by mnie skasowali.

- A może nie są pewni, czy to ty?

- Jeszcze kilka minut temu mogli mieć wątpliwości, ale teraz już nie mają- odrzekł przyciszonym głosem. - Zajęli pozycję.

- Nie rozumiem. Kto to jest? Coś o nich wiesz. I chyba ich znasz.

- Tak. Znam ich metody, wiem, jak pracują.

- Skąd?

- Przeczytałem ich podręcznik operacyjny - odparł tajemniczo, nie chcąc wchodzić w szczegóły.

- Skoro ich znasz, wiesz, jak daleko mogą się posunąć. Skutki poli­tyczne? To agenci rządowi? Amerykanie? Rosjanie?

- Raczej bezpaństwowcy, to najlepsze określenie. Ani Rosjanie, ani Amerykanie, ani Francuzi, ani Hiszpanie. To członkowie głęboko zakon­spirowanej organizacji. Działają w ukryciu, w podziemiu, tam, gdzie nie istnieją żadne granice. Współpracują z rządem, lecz dla niego nie pracują. Wygląda na to, że czekają, aż zrobi się wokół mnie trochę luźniej. Biorąc pod uwagę odległość, zachowają standardowy margines bezpieczeństwa. Ale jeśli zrobię gwałtowniejszy ruch, jakbym chciał uciec, natychmiast zaczną strzelać i niech szlag trafi przypadkowe ofiary.

Otaczał ich tak gęsty tłum, że z trudem mogli się poruszyć.

- Zdejmiesz blondynkę. Ostrożniej wyjmuj broń, śledzą każdy twój ruch. Nie wiedzą, kim jesteś, ale widzą, że jesteś ze mną, i to im wystar­czy.

- Jak to wystarczy?

- Po prostu. Biorą cię za moją pomocnicę, jeśli nie za wspólniczkę.

- Świetnie -jęknęła ze sztucznym uśmiechem.

- Przykro mi. Nie prosiłem, żebyś

- Wiem, wiem, to była moja decyzja.

- Dopóki stoimy w zwartym tłumie, możesz poruszać rękami, ale tylko od pasa w dół. Musimy założyć, że tego nie zobaczą. Kiwnęła głową.

- Powiedz mi, kiedy wyjmiesz broń. Dyskretnie sięgnęła do dużej, grubo tkanej torby.

- Już.

- Dobra. Chwyć aparat lewą ręką i zrób mi zdjęcie na tle katedry. Trzymaj aparat poziomo, żebyś mogła widzieć tę kobietę. Zrób to bardzo powoli, niezdarnie: jesteś amatorką, nie profesjonalistką.

Podniosła aparat do twarzy i zmrużyła prawe oko.

- Będę się z tobą droczył, udawał, że chcę nakręcić, jak robisz mi zdjęcie. Kiedy podniosę kamerę, wpadnij w złość: psuję ci kadr. Szybko opuść aparat, co powinno ich trochę zdezorientować, wyceluj i zdejmij blondynkę.

- Z tej odległości? - spytała z niedowierzaniem.

- Widziałem cię w akcji. Wiem, że nie pudłujesz, i mam do ciebie zaufanie. Ale drugi raz nie próbuj, natychmiast padnij na ziemię, jasne?

- A ty?

- Ja spróbuję zdjąć brodacza.

- Ale ich jest trzech

- Wszystkich trzech nie pokryjemy, bo niby jak? Dlatego nie znoszą tych cholernych trójkątów.

Z pistoletem na wysokości pasa przytknęła do oczu aparat.

Uśmiechnął się złośliwie, podniósł kamerę, jednocześnie prawie nie­zauważalnym ruchem sięgnął za plecy i wyjął zza pasa berettę. Trzęsły mu się ręce, z trudem oddychał. Spojrzał w wizjer.

W tej samej chwili brodacz, który stał piętnaście, dwadzieścia cztery metry dalej, szybko opuścił lornetkę. Co to oznaczało? Że skonsternowa­ni tym nieoczekiwanym przedstawieniem postanowili wstrzymać ogień? Że chcieli oszczędzić tłoczących się obok ludzi? Jeśli tak, podarowali im trochę czasu.

Jeśli zaś nie

Nagle brodacz potrząsnął ręką, jakby ścierpły mu palce. Niewinny, demonstracyjny gest dla jednych, ważny znak dla innych. Znak, choć ocze­kiwany, to o kilka sekund przedwczesny!

Nie! Nie zdążymy!

Teraz!

Błyskawicznie opuścił kamerę i oddał trzy strzały tuż nad ramieniem Layli.

W tym samym momencie Libanka zrobiła lekki zwrot w prawo, pod­niosła swoją czterdziestkę piątkę i wypaliła ponad głowami ludzi.

Przeraźliwy huk padających jeden po drugim strzałów, czyjś roz­dzierający krzyk, czyjś wrzask. Rzucając się na ziemię, Bryson zdążył jeszcze zerknąć na brodacza. Mężczyzna chwiał się i zataczał. Punkt dla nich.

Layla upadła na Nicka, podcinając stojących najbliżej ludzi, zbijając z nóg jakąś kobietę. Zbłąkana kula ugodziła któregoś ze stojących w po­bliżu turystów, niegroźnie go raniąc.

- Dostała! - wykrztusiła Layla, przetaczając się na bok. - Blondyn­ka. Widziałam, jak upadła.

Strzały raptownie umilkły, lecz wrzawa, zgiełk i panika z każdą se­kundą przybierały na sile.

Wyeliminowali dwóch niedoszłych zabójców - niewykluczone, że nie tylko z gry, ale i na zawsze - lecz co najmniej jeden na pewno przeżył: Paolo, łowca z Cividale. Możliwe, że towarzyszyli mu inni, a już na pew­no jego brat Niccolo.

Potrącały i tratowały ich dziesiątki nóg. Kiedy popłoch sięgnął zenitu i na placu zapanował chaos, zdołali wstać i zniknąć w oszalałym ze stra­chu tłumie.

Pędząc, omijając po drodze spanikowanych ludzi, wypatrzył odcho­dzącą od placu uliczkę, wąską alejkę, którą z trudem przecisnąłby się sa­mochód. Natychmiast w nią skręcił, chcąc jak najszybciej zgubić i Wło­chów, i pozostałych, kimkolwiek byli. Wiedział, że w uliczkach takich jak ta stoją zwykle małe, stare domy, że pełno tam podwórek, zakamarków i przejść. Labiryntów, w których łatwo się zgubić.

Zdrętwiało mu ramię, z rany, która zaczynała się już goić, ponownie płynęła krew. Ból był nie do wytrzymania, mimo to zmusił się do jesz­cze szybszego biegu. Layla bez trudu go dopędziła i biegła tuż obok. Opustoszały zaułek rozbrzmiewał echem ich kroków. Pędząc przed sie­bie, nieustannie się rozglądał, wypatrując podwórka, sklepu, jakiego­kolwiek miejsca, gdzie mogliby się ukryć. Między dwoma wiekowymi, kamiennymi domami stał stary kościółek; tablica na jego drewnianych drzwiach informowała, że jest zamknięty z powodu remontu. W Santia­go de Compostela, jak w każdym mieście katedr i kościołów, mniejsze świątynie, a zwłaszcza te, które nie przyciągały turystów, były biedne i zaniedbane.

Bryson gwałtownie przystanął i szarpnął wielką, żelazną klamką.

- Co ty robisz? - wysapała Layla. - Chryste, co za hałas! Zostaw to, biegnijmy dalej! - Miała zaczerwienioną twarz, oddychała szybko i gło­śno.

W głębi uliczki zadudniły czyjeś kroki.

Nick nie odpowiedział. Szarpnął klamką jeszcze raz, jeszcze silniej niż poprzednio. Kłódka była mała i przerdzewiała, tak samo jak łańcuch -rozległ się suchy trzask i skorodowany metal niechętnie ustąpił. Ludzie rzadko kiedy włamują się do kościołów, dlatego zamknięcie było symboliczne.

W mieście, w którym niepodzielnie królowała wiara, z powodzeniem wystarczyło.

Nick wszedł do ciemnego portalu. Sfrustrowana Layla mruknęła coś pod nosem i zamknęła za sobą drzwi. W środku było chłodno i wilgotno, pachniało pleśnią. Mroczny narteks rozświetlały jedynie rozmyte promie­nie słońca wpadające przez małe, brudne okienka pod sufitem. Bryson rozejrzał się wokoło i oparł plecami o zimną, kamienną ścianę. Serce wa­liło mu z wysiłku, osłabł z bólu i z upływu krwi. Layla ruszyła główną nawą, szukając lepszej kryjówki lub drugiego wyjścia.

Normalny oddech wrócił dopiero po kilku minutach. Nick podszedł do drzwi. Wiedział, że zerwany łańcuch zwróci uwagę każdego, kto zna miasto, że trzeba go albo naprawić, albo zdjąć. Położył rękę na klamce i wytężył słuch.

Odległy tupot nóg, odgłos szybkich kroków i czyjś okrzyk w osobli­wym języku, ani w galicyjskim, ani kastylijskim. Bryson zamarł, patrząc na podłogę, na smużki światła sączącego się wąskimi szczelinami u spodu drzwi. Ukląkł i przytknął do nich ucho.

Język był dziwnie znajomy.

- Niccoló, o crodevi di velu viodut! Ju par che strade ca. Cumo o controli, tu continue a cjald la „plaża '!

Rozpoznał go, zrozumiał słowa. „Niccoló, chyba go widziałem! Tam, na końcu ulicy. Sprawdzę. Ty uważaj na plac!'.

Był to mało znany, prawie martwy już język furlijski, którego nie słyszał od lat. Niektórzy twierdzili, że jest to pradawny włoski dialekt, inni, że odrębny język. Posługiwała się nim tylko nieliczna, zmniejszają­ca się z roku na rok grupa wieśniaków mieszkających w północno-wschod­nim zakątku Włoch, tuż przy granicy ze Słowenią.

Bryson, któremu znajomość języków obcych wielokrotnie uratowała życie - tak samo jak umiejętność posługiwania się bronią palną - nauczył się furlijskiego przed dziesięciu laty, kiedy to wynajął dwóch młodych mieszkańców Cividale, znakomitych myśliwych i zabójców: braci Paola i Niccola Sangiovannich. Chciał poznać ten zapomniany język głównie po to, żeby trzymać rękę na pulsie i rozumieć, o czym mówią, nie zdradza­jąc się, że rozumie.

Tak. To był Paolo, który uszedłszy z życiem z Prażą do Obradoiro, krzyczał teraz do brata. Obydwaj byli doskonałymi łowcami i nigdy go nie zawiedli. Niełatwo by było im uciec, lecz Nick bynajmniej nie zamie­rzał uciekać.

Podeszła do niego Layla. Podniósł głowę.

- Znajdź jakiś sznur albo kabel – szepnął

- Sznur?

- Szybko! Poszukaj w prezbiterium, w jakiejś szafie, gdziekolwiek, byle szybko!

Pobiegła nawą w stronę ołtarza.

Bryson szybko wstał, leciutko uchylił drzwi i wypowiedział kilka słów po furlijsku. Ponieważ miał doskonałe ucho do języków, wiedział, że mówi jak krajowiec. Co więcej, lekko ścisnął gardło, tak że jego głos przybrał barwę głosu Paola. Miał talent, był w tym naprawdę znakomity i potrafił umiejętnie to wykorzystać. Paolo biegł kilkanaście metrów dalej, mury domów w wąskiej uliczce rozbrzmiewały stłumionym echem. Bryson czuł, że mu się uda.

- Ou! Paulo, pessee! Lu ai, al eju! Paulo, chodź tu, szybko! Trafiłem go, leży!

Odpowiedź padła natychmiast:

- La setu? - Gdzie jesteś?

- Ca! Li da vecje glesie. Cu le sieradure rotę! W tym starym koście­le! Na drzwiach wisi rozbita kłódka!

Bryson wstał, odwrócił się, przełożył berettę do lewej ręki i przywarł plecami do framugi.

Odgłos szybkich kroków i głos Paola:

- Niccolo?

- Ca! - krzyknął Nick, zasłaniając usta przedramieniem. - Moviti!

Krótkie wahanie, drzwi otworzyły się na oścież i w smudze jaskrawe­go światła stanął szczupły, krzepki, dobrze zbudowany mężczyzna o krót­kich, kruczoczarnych, kędzierzawych włosach i smagłej twarzy. Drapież­nie zmrużył oczy, rozejrzał się i z bronią w ręku ostrożnie wszedł do środka.

Wystarczył jeden szybki skok. Nick staranował go, przygniótł do ścia­ny, zakrzywionymi palcami prawej dłoni chwycił za grdykę i mocno j ą prze­kręcił. Jednocześnie lewą ręką wziął zamach, starannie wymierzył i rękoje­ścią beretty grzmotnął Włocha w tył głowy.

Zaskoczony Paolo przeraźliwie krzyknął i osunął się bez czucia na posadzkę. Żył, chrapliwie oddychał i Bryson wiedział, że za kilka minut odzyska przytomność. Odebrał mu pistolet i dokładnie go obszukał. Oso­biście ich szkolił i dawał głowę, że Paolo ma ukrytą broń. Gdzie? W małej kaburze na lewej łydce, pod mankietem luźnych spodni. No i nóż. Duży, zębaty nóż do patroszenia ryb w pochwie na pasku.

Oszołomiona Layla dopiero teraz wszystko zrozumiała. Znalazła cały zwój kabla. Był trochę za sztywny, za to wytrzymały, zresztą nie mieli wyboru. Szybko związali Włochowi ręce i nogi w taki sposób, że gdy­by zaczął się rzucać i szarpać, więzy zacisnęłyby się jeszcze mocniej.

Pomysł Layli, sprytny i skuteczny. Sprawdziwszy wszystkie węzły, zanie­śli go do zakrystii za transeptem. Było tam prawie zupełnie ciemno, lecz zdążyli już przywyknąć do panującego w kościele mroku.

- Imponujący okaz - skonstatowała obojętnie Layla. - Silny jak zwi­nięta sprężyna.

- On i jego brat to urodzeni atleci i sportowcy. Ale przede wszystkim myśliwi obdarzeni instynktem pumy. I jak puma bezwzględni.

- Pracowali dla ciebie?

- Dawno temu. Wysłałem ich z kilkoma krótkimi misjami. I zjedna dłuższą, do Rosji - Libanka spojrzała na niego pytająco i uznał, że nie ma powodu niczego przed nią zatajać. Nie po tym, co dla niego zrobiła. -W Rosji, w Nowosybirsku, jest pewien instytut naukowy. Nazywa się Yector. W połowie lat osiemdziesiątych zaczęły krążyć pogłoski, że nie tylko prowadzą tam badania, ale i produkują broń bakteriologiczną.

Kiwnęła głową.

- Tak, słyszałam. Wykorzystywali zarazki wąglika, czarnej ospy, na­wet dżumy.

- Pod koniec lat osiemdziesiątych na Zachód zbiegł były zastępca sze­fa radzieckiego programu zbrojeniowego. Powiedział nam, że Rosjanie prze­widują zastosowanie broni biologicznej podczas pierwszego uderzenia na Stany, że rakiety z głowicami bakteriologicznymi są wymierzone w kilka największych amerykańskich miast. Rozpoznanie techniczne niewiele dało. Ot, patrolowany przez strażników kompleks niskich budynków, otoczony drutami pod napięciem. Tyle. To znaczy tyle wiedziały agencje rządowe, CIA i Narodowa Agencja Bezpieczeństwa. A bez konkretnych dowodów żadne z państw NATO nie chciało interweniować. - Ciężko westchnął. -Bierność. Typowa reakcja biurokratów z wywiadu. Nie chcieli ryzykować, no i wysłali mnie na akcję, której nikt inny nie chciał się podjąć. Skomple­towałem ekipę. Zwerbowałem między innymi ich, Paola i Niccola. Szefo­stwo dało nam szczegółową listę. Mieliśmy dostarczyć do kraju dokładne zdjęcia pomieszczeń produkcyjnych i badawczych, zdjęcia śluz powietrz­nych, zbiorniki do hodowli wirusów i kolby ze szczepionkami. Ale najbar­dziej zależało im na samych wirusach, na płytkach Petriego.

- Boże święty Twoi szefowie Mówiłeś, że nikt inny nie chciał się tego podjąć. Czy CIA Wzruszył ramionami.

- Nieważne. - Po cholerę miałbym coś przed nią ukrywać, pomyślał. Zwłaszcza teraz. To bez sensu. - Ci dwaj, Paolo i Niccolo Sangiovanni, mieli obezwładnić strażników szybko i po cichu. - Uśmiechnął się posęp­nie. - Dobrzy byli, naprawdę dobrzy

- Poradzili sobie?

- Jak najbardziej. Zgarnęliśmy cały towar.

Czekając, aż Paolo odzyska przytomność, Layla przybiła do drzwi zerwany skobel i powiesiła na nim kłódkę. Bryson pilnował Włocha. Mniej więcej dwadzieścia minut później Paolo lekko drgnął, nie rozwierając powiek, poruszył oczami, cicho jęknął, otworzył oczy i popatrzył na nie­go nieprzytomnie.

- Al e pasat tant timp di ąuand che jerin insieme a Nowosybirsk. Sporo czasu upłynęło od Nowosybirska - powiedział Nick. - Zawsze wie­działem, że poczucie lojalności jest ci zupełnie obce. Gdzie brat?

Paolo wytrzeszczył oczy.

- Coleridge, ty sukinsynu. - Chciał podnieść ręce i skrzywił się z bólu, gdy kabel wgryzł mu się w nadgarstki. - Bastard - syknął, obnażając za­krwawione zęby. - Tu mi fasis pensa a che vecje storie dalpurcit, lo tratin come un sior, a viodin di lui, i dań dut chel che a voe di ve, e dopo lu copin.

Bryson uśmiechnął się ciepło i przetłumaczył to Layli.

- To stare furlańskie przysłowie o wieprzu. Ludzie traktują wieprza jak skarb. Dbają o niego, spełniają wszystkie jego zachcianki do dnia, kiedy zwierzę idzie pod nóż.

- Niby kto ma być tym wieprzem? - spytała. - Ty czy on? Nick spojrzał na Włocha i rzekł:

- Zabawimy się, Paolo, ty i ja. W szczerość i w konsekwencje nie-szczerości. Powiesz mi prawdę albo stawisz czoło konsekwencjom. Za­cznijmy od prostego pytania: gdzie jest twój brat?

- Nie powiem!

- Właśnie potwierdziłeś, że gdzieś tu jest. Tam, na placu, omal mnie nie zabiliście. To tak okazujecie wdzięczność swemu dawnemu szefowi?

- No soi ancjmófreat dal dut! Jeszcze z tobą nie skończyłem! - ryk­nął Paolo. Szarpnął się i głośno jęknął.

- Ani ja z tobą - odparł Bryson. - Kto was wynajął? Włoch splunął mu w twarz.

- Pierdol się! - wrzasnął. Był to jeden z nielicznych angielskich zwro­tów, jakie znał.

Nick otarł rękawem policzek.

- Spytam jeszcze raz i jeśli nie otrzymam szczerej, podkreślam, szcze­rej odpowiedzi, będę zmuszony użyć tego. - Pokazał mu berettę.

- Popilnuję drzwi - szepnęła Layla. - Krzyk może zwabić niepro­szonych gości.

- Słusznie.

- Śmiało, zabij mnie - szydził Paolo w ojczystym języku. - Mnie to obojętne. Przyjdą po ciebie inni, wielu innych. Mój brat z przyjemnością zabije cię osobiście. Umierając, dasz mu ostatni podarunek.

- Nie mam zamiaru cię zabijać - odrzekł chłodno Bryson. - Wiem, że jesteś odważny. Widziałem, jak bez cienia strachu stawiasz czoło śmierci. Śmierć cię nie przeraża, między innymi dlatego jesteś taki dobry w tym, co robisz.

Włoch podejrzliwie zmrużył oczy, próbując odgadnąć, do czego Nick zmierza. Lekko poruszył stopami i nadgarstkami: sprawdzał, czy nie zdo­ła poluźnić więzów. Nie zdołał.

- Nie - kontynuował Bryson. - Zamiast życia, odbiorę ci jedyną rzecz, która ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie: zdolność do polowania. Czy to na cinghiale, twego ukochanego dzika, czy na ludzi, których nieuchwytni kłamcy manipulujący naszym rządem uznali za „nie do odzyskania'. -Przytknął mu do kolana lufę beretty. - Bez jednej rzepki będziesz mógł chodzić, współczesna protetyka czyni cuda, tylko z bieganiem będzie go­rzej. Ale jeśli przestrzelę ci oba kolana Hmm. Stracisz źródło utrzyma­nia, nie sądzisz?

Paolo zbladł.

- Ty przeklęty sprzedawczyku - syknął.

- Tak ci powiedzieli? Powiedzieli też, komu się sprzedałem? Włoch patrzył na niego hardo, choć lekko drżała mu dolna warga.

- Zapytam jeszcze raz. Zanim skłamiesz albo odmówisz odpowie­dzi, dobrze się zastanów. Kto was wynajął?

- Pierdol się!

Bryson pociągnął za spust. Paolo wrzasnął, na jego spodniach wy-kwitła czarna plama krwi. Stracił rzepkę. Wiedział, że już nigdy nie zapo­luje ani na zwierzynę, ani na człowieka. Wił się z bólu, wył i bluzgał przekleństwami.

Od strony drzwi dobiegł głośny trzask, krzyk jakiegoś mężczyzny i zduszony jęk Layli. Bryson błyskawicznie się odwrócił. Oberwała? Wy­padł z zakrystii i ujrzał dwie postacie szamoczące się w ciemności. Jedną z nich musiała być Layla. Kim była druga?

- Nie ruszaj się, bo zabiję!

- Już w porządku. Ostro się stawiał

Layla. Żyła. Z ulgą odetchnął.

Niccolo, brat Paola. Leżał na brzuchu ze związanymi na plecach rękami. Z szyi zwisał mu kabel, garota, której użyła, gdy tylko wbiegł do kościoła; cienka, czerwona pręga na gardle dowodziła, że omal się nie udusił. Libanka zaskoczyła go, zdobyła nad nim przewagę i umiejętnie ją wykorzystała: związała go w taki sposób, że im bardziej się rzu­cał, tym mocniej zaciskał sobie patię na szyi. Nie zdążyła tylko skrępo­wać mu nóg, dlatego Włoch gwałtownie wierzgał i wił się, próbując wstać.

Bryson skoczył mu na plecy. Przygniótł go, pozbawił tchu, jednocze­śnie przytrzymał mu nogi, żeby Layla mogła zarzucić pętlę na kolana i stopy i mocno je związać. Niccolo ryczał jak zarzynany wół. Jego krzyk zlewał się ze ścinającym krew w żyłach krzykiem brata w oddalonej o piętnaście metrów zakrystii.

- Chryste, dość tego - mruknął z niesmakiem Nick.

Oderwał pasek materiału z jego koszuli, zwinął go w kulkę i wepchnął mu do gardła. Layla chwyciła rolkę taśmy, którą znalazła wraz z kablem w szafie, i zakleiła Włochowi usta, żeby przytrzymać knebel. Bryson ode­rwał jeszcze jeden pasek materiału i poprosił ją, żeby zakneblowała też Paola.

Kiedy odeszła, zawlókł Niccola do niszy po drugiej stronie nawy i we­pchnął go do konfesjonału.

- Twój brat mocno oberwał - rzekł, bawiąc się berettą. - Ale, jak słyszysz, wciąż żyje. Tyle tylko, że już nie będzie mógł chodzić.

Włoch gwałtownie rzucał głową, wył i wierzgał jak rozwścieczone własną bezsilnością zwierzę.

- Sprawa jest bardzo prosta, przyjacielu. Powiesz mi, kto was wyna­jął. Powiesz mi wszystko: nazwiska, pseudonimy, kontakty i tak dalej. Wszyściutko. Wyjmę ci knebel, a ty zaczniesz mówić, jasne? Tylko nie próbuj niczego zmyślać. Twój braciszek sporo mi powiedział i jeśli coś się nie będzie zgadzało, uznam, że kłamał. I zabiję go. Dlaczego? Bo nie znoszę łgarzy. Rozumiemy się?

Niccolo przestał wierzgać i rozpaczliwie kiwał głową, sondując wzro­kiem jego twarz. Groźba podziałała. Każdy przeciwnik ma swój słaby punkt.

Paolo ucichł. Z zakrystii dochodziły tylko ciche jęki i zduszone kne­blem skomlenie.

- Jest z nim moja koleżanka - kontynuował Nick. - Wystarczy, że dam jej sygnał, i wpakuje mu kulę w sam środek czoła. Jasne? Coraz bardziej przerażony Niccolo energicznie kiwnął głową.

- No, dobrze. - Jednym szarpnięciem Bryson zerwał mu z twarzy plastikową taśmę i wyjął z ust mokry knebel.

Włoch wziął kilka głębokich, chrapliwych oddechów.

- Jeżeli skłamiesz, co byłoby bardzo poważnym błędem, pozostanie ci tylko jedno: mieć nadzieję, że twój brat skłamał identycznie jak ty.

W przeciwnym razie będzie tak, jakbyś go zabił, jakbyś wymierzył mu w skroń i własnoręcznie pociągnął za spust. Rozumiesz?

- Tak! - tchnął Niccolo.

- Na twoim miejscu powiedziałbym prawdę. Miałbym znacznie więk­sze szansę. I pamiętaj, że wiem, gdzie mieszka wasza rodzina. Jak się miewa nonna Maria? A twoja matka Alma? Wciąż prowadzi ten mały pensjonat?

Z oczu Niccola biła wściekłość i uraza.

- Powiem prawdę! - krzyknął.

- Świetnie - odrzekł beznamiętnie Bryson. - Dobrze, że nareszcie to ustaliliśmy.

- Ale nie wiem, kto nas wynajął! Jest tak, jak wtedy, kiedy pracowa­liśmy z tobą! Robimy za woły robocze, tamci nic nam nie mówią! Nick w zadumie pokręcił głową.

- Nic nie dzieje się w próżni, stary druhu. Wiesz o tym tak samo jak ja. Nawet jeśli jesteś tylko wykonawcą, zwykłym narzędziem, znasz pseu­donim człowieka, który się z tobą kontaktuje. Gromadzisz informacje pod­świadomie, skrawek tu, skrawek tam Mogli nie zdradzić wam, dlaczego macie to zrobić, ale na pewno powiedzieli jak, a to już coś.

- Ale ja nie wiem! Nie wiem, kim oni są!

-Pracowaliście w zespole - warknął Bryson, z trudem powstrzymu­jąc gniew. - Ktoś wami dowodził, ktoś wydawał wam rozkazy. Ludzie zawsze gadają. Dobrze wiesz, kto was wynajął! - Odwrócił się w stronę zakrystii, jakby chciał dać znak Layli.

- Nie! - krzyknął Niccolo.

- Twój brat

- On też nie wie. Nie mam pojęcia, co ci powiedział, ale on nie wie! Te wszystkie komórki, sekcje Zapomniałeś, jak to działa? My im tylko pomagamy, a oni nam płacą, i to gotówką!

- Język! - warknął Nick.

- Che język?

- Twoi kumple. Jakim językiem mówili? Niccolo wybałuszył oczy.

- Mówili różnymi językami!

- Dowódca!

- Po rosyjsku! - krzyknął zrozpaczony Włoch. - To Rosjanin!

- KGB? GRU?

- Skąd j a mogę wiedzieć?

- Znasz ich twarze! - Zerknął przez ramię. - Layla! Layla wyjrzała z zakrystii.

- Nałożyć tłumik? - spytała krótko, momentalnie orientując się w sy­tuacji.

- Nie! - wrzasnął Niccolo. - Powiem!

- Dam mu sześćdziesiąt sekund - odrzekł Bryson. - Jeśli w ciągu minuty nie dowiem się czegoś konkretnego, wykończ tamtego. Słusznie, tłumik to dobry pomysł. Niccolo, wynajęli was, bo mnie znacie, bo znacie moją twarz, tak?

Włoch zamknął oczy i kiwnął głową.

- Ale wiedzieli również, że kiedyś dla mnie pracowaliście i bez wzglę­du na to, że pojęcie lojalności jest wam zupełnie obce, nie zatrudniliby was bez odpowiednio spreparowanej legendy. Dlatego powiedzieli wam, że jestem zdrajcą, że się sprzedałem, tak?

- Tak.

- Komu się sprzedałem?

- Mówili tylko, że sypiesz za pieniądze, że my i wszyscy ci, z który­mi kiedyś pracowałeś, zostaną rozpoznani i zlikwidowani.

- Przez kogo?

- Nie wiem, nie powiedzieli!

- Mimo to uwierzyliście im.

- Dlaczego mielibyśmy nie wierzyć?

- Wyznaczyli za mnie nagrodę czy zaproponowali zwykłą stawkę?

- Wyznaczyli nagrodę.

- Ile?

- Dwa miliony.

- Lirów czy dolarów?

- Dolarów! Dwa miliony dolarów.

- O ho ho, schlebiacie mi. Mógłbyś wrócić z bratem w góry i polo­wać, ile dusza zapragnie, co? Problem w tym, że jeśli oferuje się nagrodę grupie ludzi, trudno nimi dowodzić, bo każdy chce dopaść ściganego sam. Kiepska strategia, wewnętrznie sprzeczna. Dowódcą był ten brodaty?

- Tak.

- Rosjanin?

- Tak.

- Jak się nazywał?

- Słyszałem, jak mówią do niego Miljukow. Ale znam tę twarz. Ro­bił to samo co ja, co my. Brał zlecenia.

- Wolny strzelec?

- Podobno pracował dla jakiegoś jakiegoś plutokraty, ruskiego ba­rona, szarej eminencji Kremla. Ten Rusek to bogacz, ma kilkadziesiąt przedsiębiorstw czy czegoś tam. Powiadają, że trzęsie całą Rosją

- Prisznikow.

W oczach Włocha pojawił się przebłysk rozpoznania. Musiał to na­zwisko znać.

- Tak, możliwe.

Prisznikow. Anatolij Prisznikow. Założyciel i prezes gigantycznego, wielce zagadkowego konsorcjum o nazwie Nortek. Człowiek nieprawdo­podobnie bogaty i potężny, stojący u stóp kremlowskiego tronu. Dlaczego miałby kogoś na mnie nasyłać? - pomyślał Bryson z mocno bijącym ser­cem. Dlaczego chce mnie zlikwidować?

Dlaczego?

Jedynym logicznym wytłumaczeniem było to, że przejął władzę nad Dyrektoriatem. Albo sam, albo z kimś. Harry Dunne twierdził, że założy­cielami i pierwszymi szefami Dyrektoriatu była grupka „Szachistów', ge­niuszów z GRU.

„A gdybym ci tak powiedział, że Dyrektoriat nie jest wcale agencją rządową Stanów Zjednoczonych, że pracuje przeciwko nam? Że celem tych z GRU było spenetrowanie przeciwnika na jego własnym terenie -na naszym terenie' Jego słowa.

Mówił też, że po zakończeniu zimnej wojny, kiedy sowieckie służby wywiadowcze szlag trafił, Dyrektoriat przeszedł w „inne ręce'. Że zaczę­to likwidować agentów

Wrobili mnie i wyeliminowali.

A Elena? Co oznaczało jej zniknięcie? Że celowo ich rozdzielili? Że musieli? Ale dlaczego? Bo Elena za dużo wiedziała? Bo gdyby zostali razem, mogliby się czegoś domyślić?

„Ale mamy powody, by sądzić, że chcą się reaktywować Krążą róż­ne słuchy. Wygląda na to, że z jakiegoś powodu twoi dawni mistrzowie gromadzą broń Przypuszczamy, że chcą zdestabilizować sytuację na południowych Bałkanach, ale cholera ich wie, co tak naprawdę chodzi im po łbie

Cholera ich wie, co tak naprawdę chodzi im po łbie'

Same ogólniki, puste oświadczenia, niejasne zapewnienia. Sytuacja była mglista i niepewna. Musiał oprzeć się na faktach, lecz znał ich, nie­stety, niewiele.

Fakt pierwszy: grupa agentów Dyrektoriatu - nie wiedział, czy by­łych, czy aktualnie zatrudnionych - próbowała go zabić.

Tylko dlaczego? Zgoda, ochroniarze Calacanisa mogli wziąć go za oszusta albo za wtykę, ale ci stąd, z Santiago de Compostela, byli za do­brze zorganizowani i wyszkoleni, żeby przyjąć, że jest to dalszy ciąg od­wetu za jego wtargnięcie na „Hiszpańską Armadę'.

Fakt drugi: braci Sangiovannich wynajęto dużo wcześniej. Szefowie Dyrektoriatu uznali, że im zagraża, zanim jeszcze postawił nogę na pokła­dzie okrętu Calacanisa. Tylko dlaczego?

Fakt trzeci: dowódca najemników był jednocześnie człowiekiem Prisznikowa, wpływowego rosyjskiego przemysłowca. Wniosek? Że Prisznikow jest jednym z szefów Dyrektoriatu. Tylko dlaczego jakiś przemysło­wiec, zwykły, choć bajecznie bogaty obywatel, miałby organizować wielką operację wywiadowczą?

Czyżby oznaczało to, że Dyrektoriat przeszedł w prywatne ręce? Że Anatolij Prisznikow po prostu go przejął? Że ten potężny i tajemniczy rosyjski inwestor dysponuje teraz prywatną armią agentów?

Wtem przyszło mu coś do głowy.

- Mówiłeś, że tamci mówili różnymi językami. Po francusku też?

- Tak, ale

- Żadnego ale! Który z nich mówił po francusku?

- Ta blondynka.

- Ta z placu? Ta w blezerze i w dużych, okrągłych okularach?

- Tak.

- I nic mi o niej nie mówisz? Ciekawe dlaczego

- Jak to? Przecież

- Ciekawe, bardzo interesujące. Twój brat był rozmowniejszy. - Bryson blefował, ale ponieważ robił to bardzo przekonująco, Niccolo dał się nabrać. - Dużo rozmowniejszy. Chcesz powiedzieć, że to wszystko zmy­ślił? Naprawdę?

- Nie! Nie wiem, co ci powiedział. Po prostu podsłuchaliśmy to i owo. Jakieś nazwiska

- Nazwiska?

- Słyszałem, jak ta blondynka rozmawiała po francusku z agentem, który był na tym okręcie z bronią, który wyleciał w powietrze, na „Hisz­pańskiej Armadzie'. Ten agent to Francuz, załatwiał z Grekiem jakiś inte­res

- Jaki interes?

- On był Ponoć robił na dwa fronty.

Nick przypomniał sobie długowłosego, elegancko ubranego mężczy­znę z jadalni Calacanisa, pośrednika działającego w imieniu Jacques'a Arnauda, najbogatszego i najpotężniejszego handlarza bronią we Francji. Czyżby Arnaud też należał do Dyrektoriatu albo z nim współpracował? Arnaud, znany prawicowy ekstremista i handlarz, w zmowie z jego były­mi szefami, a tym samym z najbogatszym obywatelem Rosji?

Co to, na Boga, znaczy?

Jeśli rzeczywiście tak było, jeśli dwaj wpływowi biznesmeni, Rosja­nin i Francuz, przejęli Dyrektoriat, żeby szerzyć i podsycać światowy ter­roryzm, to jaki mieli w tym cel?

Zostawili ich związanych i zakneblowanych.

Layla, która przeszła przeszkolenie pielęgniarskie, na prośbę Brysona opatrzyła rannego Paolo, mocno przewiązując mu kolano kawałkiem płótna.

- Jak możesz troszczyć się o człowieka, który chciał cię zamordo­wać? - spytała szczerze zdziwiona, gdy wyszli już z kościoła. - Jesteś za bardzo wyrozumiały.

Nick wzruszył ramionami.

- Robił swoje.

- My pracujemy inaczej. Jeśli ktoś próbował cię zabić, nie możesz darować mu życia. To naczelna i niepodważalna reguła.

- Ja żyję według innych.

Noc spędzili w małym, anonimowym hospedaje na przedmieściach Santiago. Kiedy tylko weszli do pokoju, Layla zaczęła opatrywać mu ra­mię, przemywając ranę wodą utlenioną, którą kupiła w farmacia, i smaru­jąc ją maścią odkażającą. Pracowała szybko i z wprawą profesjonalistki.

Gdy zdjął koszulę, przesunęła palcem wzdłuż długiej, gładkiej bli­zny. Ranę, którą zadał mu Abu podczas ostatniej misji w Tunezji, zszywa­li najlepsi chirurdzy na kontrakcie z Dyrektoriatem. Już go nie bolała, bolały tylko wspomnienia.

- Pamiątka od starego przyjaciela - wyjaśnił ponuro. Za oknem lał deszcz. Płaskie, porośnięte mchem kamienie na podwó­rzu spływały wodą.

- Omal nie zginąłeś.

- Miałem dobrych lekarzy.

- Sporo tego. - Musnęła palcem zagłębienie wielkości dziesięciocentówki w mięśniu prawej ręki. - A to?

- Kolejna pamiątka.

Ponownie naszły go wspomnienia z Nepalu, stanęła mu przed oczami postać straszliwego Ang Wu, dezertera z Chińskiej Armii Ludowej. Zasta­nawiał się, co się naprawdę stało podczas tamtej strzelaniny. Kogo napraw­dę zabił? Po co go tam wysłano i w czyim imieniu? Czy był jedynie mario­netką w podstępnej intrydze, której zasad wciąż nie potrafił rozgryźć?

Tyle trupów, tyle przelanej krwi. I po co to wszystko? Czym było jego życie? Im więcej wiedział, tym mniej rozumiał. Pomyślał o swoich rodzicach, o dniu, kiedy ostatni raz widział ich żywych. Czy to możliwe, żeby zabili ich „geniusze' z Dyrektoriatu? Pomyślał o Tedzie Wallerze, które­go kiedyś podziwiał bardziej niż kogokolwiek innego na świecie, i ogar­nęła go niepohamowana wściekłość.

Co powiedział Niccolo? Jak nazwał siebie i swego brata? Wołami roboczymi? Tak, wynajętymi wołami roboczymi, popychadłami, pionka­mi w obrzydliwej grze, której reguł nigdy im nie objaśniano. Dopiero te­raz przyszło mu do głowy, że między nim i braćmi Sangiovannimi nie ma żadnej różnicy. I on, i oni byli jedynie pionkami, narzędziami w rękach mrocznych sił zła.

Layla siedziała na brzegu łóżka. Po chwili wstała, wyszła do maleń­kiej łazienki i wróciła ze szklanką wody.

- Antybiotyk - powiedziała. - Farmaceutka dała mi go bez recepty. Obiecałam, że rano doniosę. - Wyciągnęła rękę. Na dłoni leżało kilka kapsułek.

W głowie odezwał się znajomy szept: uważaj, nie ma na nich żadne­go napisu, skąd wiesz, co to jest? Bzdura - odpowiedział głos inny, lo­giczniejszy i bardziej racjonalny. Gdyby chciała cię zabić, zrobiłaby to dużo wcześniej. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin miała mnóstwo okazji. Co więcej, nie musiała ratować ci życia, ryzykując swo­je.

Włożył kapsułki do ust, przełknął i popił wodą.

Layla zaczęła pakować apteczkę.

- Odpłynąłeś - powiedziała. - Błądzisz myślami daleko stąd. Coś cię gnębi.

Bryson spojrzał na nią i skinął głową. Miał spać w jednym pokoju z piękną kobietą. Co prawda osobno - ona w łóżku, on na sofie - ale zdarza­ło mu się to pierwszy raz od wielu, wielu lat, od nagłego odejścia Eleny. Mimo licznych okazji uparcie żył w celibacie, jakby chciał odpokutować za to, że j ą stracił.

Tylko co takiego zrobił, że odeszła? I czy w ogóle coś zrobił?

Czy ich wspólne życie było ukartowane, wyreżyserowane przez Teda Wallera? Całe czy tylko część?

I ponownie wrócił myślą do dnia, w którym skłamał. A okłamał ją tylko raz, jeden jedyny raz. I tylko po to, żeby ją chronić. Żeby coś przed nią ukryć. Waller lubił cytować Blake'a. „Wpadamy w Kłamstwa toń głę­boką- mawiał. - Nie widząc więcej, niż chce Oko'*.

Lecz Bryson nie chciał, żeby Elena wiedziała, co dla niej zrobił. I jeszcze raz odtworzył w pamięci tamten wieczór w Bukareszcie. Wieczór, o którym nic jej nie wspomniał. Co było prawdą? Gdzie była prawda?

Choć paranoiczny, zwyrodniały i śmiertelnie niebezpieczny, półświa­tek agentów i specjalistów od nielegalnych operacji wywiadowczych jest niewielki i wiadomości rozchodzą się w nim lotem błyskawicy. Z kilku wiarygodnych źródeł wiedział, że ekipa „kominiarzy' z Securitate ofero­wała duże pieniądze za informację o miejscu pobytu niejakiego Andreja Petrescu, doktora matematyki i kryptologa, który zdradził rewolucję, sprze­dając wrogowi najtajniejsze rządowe szyfry. Między byłymi agentami rumuńskiej bezpieki panowało wielkie rozgoryczenie, że w wyniku zama­chu stanu Ceaucescu, ich pan i władca, stracił władzę, a wkrótce potem i życie. Wybaczyć i zapomnieć? Nigdy. Przenigdy. Zamierzali ścigać zdraj­ców ojczyzny i dopaść ich choćby na końcu świata. Nie liczyło się nic, ani koszty, ani czas. Kilku z nich zdążyli już nawet namierzyć, między innymi Andrej Petrescu. Chcieli wyrównać rachunki, chcieli się zemścić.

Poprzez łańcuszek anonimowych pośredników Bryson umówił się na spotkanie z ich szefem, byłym numerem dwa niesławnego Securitate. Po­nieważ ci z bezpieki go nie znali, musiał najpierw dowieść swej wiary­godności, dlatego kilka dni przed spotkaniem odrębnymi kanałami dotar­ła do nich wiadomość, że Nick ma informację, która na pewno ich zainteresuje. Przyjdzie sam, mogą to sprawdzić. Żąda, żeby jego rozmów­ca też przyszedł sam.

Dla Brysona była to sprawa osobista. Załatwiał j ą bez wiedzy i zgody Dyrektoriatu. Takie nieregulaminowe spotkanie nie zostałoby przez nich zatwierdzone ze względu na potencjalne skutki. Nick nie mógł ryzyko­wać: sprawa była zbyt ważna dla Eleny, a tym samym dla niego. Dlatego zaraz po zakończeniu operacji w Madrycie powiadomił zwierzchników, że chciałby wyjechać na krótki, zasłużony urlop: na weekend do Barcelo­ny. Zgodę, rzecz jasna, otrzymał, gdyż urlop od dawna mu się należał. Tak, działał wbrew polityce Dyrektoriatu, ale nie miał wyboru. Po prostu musiał to załatwić. Bilet lotniczy kupił za gotówkę, na fałszywe nazwi­sko, które nie figurowało w ich komputerowej bazie danych.

Nie zdradził też swoich zamiarów Elenie. W tym przypadku zacho­wanie dyskrecji było o wiele ważniejsze, ponieważ Elena za nic nie zgo­dziłaby się, żeby pojechał na spotkanie z przywódcą ludzi, którzy chcieli zamordować jej ojca. Uznałaby to za zbyt niebezpieczne, poza tym wie­lokrotnie powtarzała, że pod żadnym pozorem nie wolno mu działać na własną rękę w sprawach dotyczących jej najbliższych. Bała się stracić i męża, i rodziców, bała się poruszyć gniazdo pałających zemstą szerszeni z Securitate i gdyby miała cokolwiek do powiedzenia, na pewno zabroni­łaby mu wyjeżdżać. Zawsze szanował jej wolę, ale takiej okazji nie mógł przepuścić.

Spotkał się z nim w ciemnym pubie w suterenie. Zgodnie z obietnicą przyszedł sam, chociaż poczynił przedtem odpowiednie przygotowania. Ten i ów oddał mu przysługę, inni zostali przekupieni.

- Ponoć ma pan informacje o rodzinie Petrescu - zagaił generał ma­jor Radu Dragan, gdy Nick przysiadł się do niego w mrocznej niszy za przepierzeniem.

Dragan nie wiedział o nim nic, natomiast Nick dzięki sieci informato­rów starannie się do tej rozmowy przygotował. Radu Dragan. Pierwszy raz usłyszał to nazwisko od Eleny. Wtedy, podczas ewakuacji z Bukaresz­tu, kiedy skutecznie odstraszyła policjanta, który za bardzo interesował się ich ciężarówką. Jak się później okazało, znała numer telefonu Dragana, gdyż to właśnie on zmusił jej ojca do współpracy z rządem. Dlatego zdradę Andreja Petrescu traktował bardzo osobiście.

- Tak, mam - odparł Bryson. - Ale najpierw omówimy moje wa­runki.

Dragan, wyniosły sześćdziesięciolatek o ziemistej cerze, uniósł brwi.

- Warunki? Kiedy dowiem się czegoś konkretniejszego, chętnie je z pa­nem omówię.

- Zgoda - odrzekł z uśmiechem Nick. - A więc konkrety. Informa­cja, którą chcę panu przekazać, jest bardzo prosta. - Położył na stole kart­kę papieru.

Zdumiony Dragan przebiegł ją wzrokiem.

- Co co to jest? To nazwiska

- Członków pańskiej rozległej rodziny. Wszystkich krewnych z pana
strony i ze strony pańskiej żony, łącznie z ich adresami i numerami telefonu. Pan, człowiek, który przedsięwziął najbardziej wyrafinowane środki ostrożności, żeby chronić najbliższych, na pewno zrozumie, że mógł tę listę zdobyć tylko ktoś, kto dysponuje nieograniczonymi możliwościami i koneksjami. Na pewno zrozumie pan też, że nawet jeśli ukryje pan swo­ich bliskich w innym miejscu, ja i moi koledzy bez trudu ich odnajdziemy.

- Nu te mai pis a impras tiat! Jakim prawem szczasz na mnie jak pies! - warknął Dragan. - Kim ty, do diabła, jesteś? Jak śmiesz tak do mnie mówić?

- Chcę tylko jednego: żeby natychmiast odwołał pan swoich „komi­niarzy'.

- Myślisz, że możesz mi grozić tylko dlatego, że któryś z moich lu­dzi sypie?

- Dobrze pan wie, że żaden z pańskich ludzi nie ma dostępu to tych informacji, że nawet pańscy najbardziej zaufani współpracownicy znają ledwie kilka nazwisk i niedokładnych adresów. Proszę mi wierzyć, te in­formacje pochodzą ze źródeł znacznie bardziej wiarygodnych. Niech pan zrobi czystkę, niech pan ich wszystkich wystrzela, dla mnie to bez różni­cy. A teraz proszę posłuchać. Jeśli pan czy którykolwiek z pańskich ludzi, jakkolwiek z panem związanych, zerwie choćby jeden włos z głowy ro­dziny Petrescu, moi współpracownicy własnoręcznie okaleczą, a potem wymordują wszystkich członków pańskiej rodziny.

- Precz stąd! Won! Mam gdzieś twoje groźby!

- Daję panu możliwość odwołania rozkazów. - Nick spojrzał na ze­garek. -1 to już teraz, w tej chwili. Zostało panu dokładnie siedem minut. Jeśli pan tego nie zrobi

- To co?

- To zabije pan kogoś, na kim bardzo panu zależy. Dragan roześmiał się i dolał sobie piwa.

- Tracisz czas. Obserwują mnie moi ludzie. Wystarczy, że dam znak, i wyprowadzą cię stąd, zanim zdążysz zatelefonować.

- Zaszło małe nieporozumienie. To pan traci czas, nie ja. Powinno panu bardzo zależeć, żebym zatelefonował. Widzi pan, jeden z moich przy­jaciół jest w tej chwili w pewnym mieszkaniu przy Calea Yictoriei i celuje w głowę niejakiej Dumitry.

Blada twarz Dragana pobladła jeszcze bardziej.

- Tak, Dumitra, pańska kochanka, striptizerka z Sexy Club przy Ca­lea 13 Septembrie. Dokładniej mówiąc, jedna z wielu kochanek, ale po­nieważ jesteście razem od tylu lat, musi ją pan przynajmniej lubić, praw­da? Mój przyjaciel czeka na telefon. Jeśli nie zadzwonię za - Ponownie spojrzał na zegarek. - Za sześć, nie, za pięć minut, przestrzeli jej głowę. Cóż mogę powiedzieć. Chyba tylko to, żeby nie opuszczała pana wiara w skuteczność działania naszych telefonów.

Dragan szyderczo prychnął, lecz oczy miał niespokojne.

- Może pan uratować jej życie, odwołując rozkaz zlikwidowania ro­dziny Petrescu. Może pan też siedzieć tu i po prostu czekać, ale wtedy Dumitra zginie i splami pan sobie ręce jej krwią. Proszę, może pan sko­rzystać z mojego telefonu, jeśli nie zabrał pan swojego. Tylko niech pan oszczędza baterię, bo mogę się do niego nie dodzwonić.

Dragan przybrał obojętną minę i pociągnął długi łyk piwa.

Milczał. Upłynęły cztery minuty.

Kiedy do wyznaczonego czasu pozostało tylko sześćdziesiąt sekund, Bryson zadzwonił na Calea Yictoriei.

- Nie - powiedział. - Dragan odmawia, dlatego boję się, że będziesz musiał to zrobić. Ale najpierw daj do telefonu Dumitrę. Może ona ubłaga swego bezdusznego kochanka. - Kiedy w słuchawce zabrzmiał jej zroz­paczony głos, podał telefon Draganowi.

Dragan rzucił szorstkie „Halo'. Dumitra krzyczała tak przeraźliwie, że słyszał ją nawet siedzący po drugiej stronie stolika Bryson. Generał musiał wyczuć, że to nie blef.

- Już pora - rzekł Nick, po raz ostatni spoglądając na zegarek. - No więc?

Dragan pokręcił głową.

- A to suka. Przekupiłeś ją. Nie wiem, ile jej dałeś za odegranie tej małej farsy, ale chyba niedużo.

W słuchawce rozległ się suchy trzask wystrzału i zduszony krzyk. Se­kundę później zabrzmiał drugi wystrzał i zapadła cisza. Dumitra umilkła.

- Czyżby była aż tak dobrą aktorką? - Bryson wstał i schował tele­fon do kieszeni. - Przed chwilą zapłaciła życiem za pański upór i scepty­cyzm. Niech pańscy ludzie to sprawdzą. Jeśli czuje się pan na siłach, może pan pojechać tam osobiście. - Był przerażony, czuł do siebie odrazę za to, co zrobił, wiedział jednak, że inaczej by go nie przekonał. - Na liście jest czterdzieści sześć nazwisk. Codziennie zginie jedna osoba i za półtora miesiąca zostanie pan sam jak palec. Jedynym sposobem na powstrzyma­nie tej rzezi jest odwołanie rozkazu zlikwidowania Andreja Petrescu, jego żony, córki i krewnych. Przypominam jeszcze raz: jeśli spadnie im choć­by włos z głowy, pańska rodzina zginie cała, natychmiast i jednocześnie.

Odwrócił się, wyszedł z pubu i już nigdy więcej się nie zobaczyli.

Jednakże przed upływem godziny Dragan wydał rozkaz, żeby zosta­wić Petrescu w spokoju.

Bryson nie wspomniał o tym ani Elenie, ani Tedowi Wallerowi. Kie­dy kilka dni później wrócił do domu, Elena spytała go, jak było w Barce­lonie. Zazwyczaj nie mieszali życia osobistego z pracą i o nic się wzajem­nie nie wypytywali. Ale tym razem musiała coś wyczuć, gdyż zajrzawszy mu w oczy, zasypała go pytaniami. Było ich dużo, o wiele za dużo. Łgał jak z nut, łatwo i przekonująco. Czyżby była zazdrosna? O to chodziło? Podejrzewała, że spotkał się z kochanką? Zareagowała tak pierwszy raz i tym bardziej żałował, że nie może powiedzieć jej prawdy.

Tylko czy tę prawdę znał?

- Nic o tobie nie wiem - powiedział, wstając z łóżka i siadając na sofie. - Poza tym, że w ciągu ostatnich dwunastu godzin kilka razy urato­wałaś mi życie.

- Musisz odpocząć. - Miała na sobie szare spodnie od dresu i ob­szerny męski podkoszulek, który miast ukrywać, jeszcze bardziej podkre­ślał krągłość jej piersi. Nie musieli nic pakować, nie mieli nic pilnego do roboty, dlatego usiadła na brzegu łóżka, założyła nogę na nogę i skrzyżo­wała ramiona. - Porozmawiamy rano.

Wyczuł, że unika rozmowy.

- Pracujesz dla Mosadu - drążył - ale pochodzisz z doliny Bekaa i mówisz z arabskim akcentem. Jesteś Izraelką? Libanką? Spuściła oczy.

- I tak, i nie. Mój ojciec był Żydem, matka Libanką.

- Ojciec nie żyje? Kiwnęła głową.

- Był sportowcem, świetnym sportowcem. Zamordowali go palestyń­scy terroryści podczas zamachu na olimpiadzie w Monachium.

- W siedemdziesiątym drugim. Musiałaś być wtedy małym dzieckiem. Wbiła wzrok w podłogę. Miała mocno zaczerwienioną twarz.

- Skończyłam dwa lata.

- Nie pamiętasz go.

Podniosła głowę i przeszyła go spojrzeniem brązowych oczu.

- Pamiętam. Wszystko pamiętam. Dzięki mamie. Nie przestawała o nim mówić, pokazywała mi zdjęcia

- Musisz nienawidzić Palestyńczyków.

- Nie. To dobrzy ludzie. Nie mają swego miejsca na ziemi, ani domu, ani państwa. Nienawidzę fanatyków, którzy dla swoich wzniosłych ideałów mordują niewinnych. Nienawidzę ich bez względu na to, czy należą do Czar­nego Września, czy do Frakcji Czerwonej Armii; czy są Żydami, czy Ara­bami. Będąc nastolatką, wyszłam za mąż za Żyda. Służył w izraelskim woj­sku i kochaliśmy się, jak tylko młodzi potrafią się kochać. Kiedy zginął w Libanie, postanowiłam pracować dla Mosadu. I walczyć z fanatyzmem.

- Nie sądzisz, że ci z Mosadu to też fanatycy?

- Tak, ale nie wszyscy. Poza tym jestem wolnym strzelcem i mogę wybierać tylko te zlecenia, które mi odpowiadają. Dlatego zawsze mam pewność, że robię coś, w co głęboko wierzę. Dużo zadań odrzucam.

- I oni na to idą? Muszą cię bardzo cenić. Skromnie pochyliła głowę.

- Wiedzą, że jestem dobra i mam znajomości. I pewnie tylko ja je­stem głupia na tyle, żeby przyjmować niektóre zlecenia.

- Dlaczego przyjęłaś to na „Armadzie'?

- Jak to dlaczego? - spytała zdziwiona. - Ponieważ właśnie tam fa­natycy kupowali broń, z której potem zabijali niewinnych ludzi. Mosad otrzymał wiarygodne informacje, że Calacanis zaopatruje agentów Dżihadu. Miałam tam zostać dwa miesiące.

- I gdyby nie ja, wciąż byś tam była.

- A ty? Mówiłeś, że jesteś z CIA, ale chyba nie dla nich pracujesz.

- Dlaczego tak myślisz? Dotknęła palcem nosa.

- Coś mi tu nie pachnie - odrzekła ze znaczącym uśmiechem.

- Ja? - odparł rozbawiony Bryson. - Przecież się kąpałem.

- Nie chodzi o ciebie, tylko o tych, którzy cię ścigają. CIA? Wątpię. Pogwałciliby wszystkie ogólnie przyjęte zasady. Albo jesteś wolnym strzel­cem tak samo jak ja, albo pracujesz dla kogoś innego.

- Fakt - przyznał. - Nie jestem agentem CIA, ale z nimi współpracuję.

- Działasz na własną rękę?

- W pewnym sensie.

- Robisz w tym fachu od wielu lat. Blizny cię zdradzają.

- To prawda. Zajmowałem się tym dość długo, ale już się nie zajmu­ję. Zmusili mnie do odejścia, a niedawno ponownie zaangażowali. Do tego jednego, ostatniego już zadania.

- A konkretnie?

Zawahał się. Nie wiedział, co może jej powiedzieć.

- Wysłano mnie ze swego rodzaju misją kontrwywiadowczą

- „W pewnym sensie', „swego rodzaju misja' - Zafalowały jej nozdrza. - Jutro rano wsiądziemy do osobnych samolotów i już nigdy więcej się nie zobaczymy. Po powrocie do domu wypełnimy odpowiednie formularze, w których dokładnie spiszemy to, co o sobie wiemy, i na tym się skończy. Zwierzchnicy przesłuchają nas, sporządzą tajny protokół, włożą go do koperty i zapieczętują. W archiwum Mosadu przybędzie ko­lejna teczka na tych z CIA, w archiwum CIA kolejna teczka na tych z Mosadu. Dwie krople w morzu.

- Layla, jestem ci bardzo wdzięczny, ale

- Nie! Nie chcę twojej wdzięczności. Nie znasz mnie, źle mnie zro­zumiałeś. Mam powody, żeby cię wypytywać. Oboje szliśmy tropem han­dlarzy bronią. Wyruszyliśmy z różnych miejsc, trafiliśmy w różne miej­sca. Rzecz w tym, że nasze ścieżki się krzyżują. Wiem, że ci, którzy chcą cię zabić, nie są bandą amatorów. Mają za duże środki, za dobry dostęp do informacji. Nie, oni pracują dla rządu.

Celna uwaga. Nick kiwnął głową.

- Nie będę cię okłamywała. Tamten kościół był bardzo akustyczny i czekając w zakrystii, chcąc nie chcąc, słyszałam, o czym rozmawiałeś z tym Włochem. Gdybym chciała cię oszukać, nigdy bym się do tego nie przyznała.

To prawda.

- Znasz furlański?

- Nie, ale słyszałam nazwiska. Mówiłeś o Prisznikowie, a to nazwi­sko zna każdy agent Mosadu i nie tylko Mosadu. Dalej: Jacąues Arnauld. Arnauld zaopatruje w broń wrogów Izraela, podsyca płonący na Bliskim Wschodzie ogień i zbija na tym olbrzymią fortunę. Znam go i nienawidzę. I chyba wiem, jak go dopaść.

- O czym ty mówisz?

- Nie mam pojęcia, co teraz zamierzasz, nie wiem, dokąd pojedziesz. Ale powiem ci jedno: na „Armadzie' był jego agent. Sprzedawał broń Calacanisowi.

- Długie włosy, dwurzędowy garnitur?

- Tak. Jean-Marc Bertrand. Często bywa w Chantilly.

- Gdzie?

- W zamku, gdzie Arnauld mieszka i wydaje huczne przyjęcia.

Wstała i na kilka minut zniknęła w łazience. Wróciła, wycierając twarz ręcznikiem. Bez makijażu wyglądała jeszcze piękniej niż przedtem. Mia­ła delikatny nos, pełne usta i duże, szeroko rozstawione brązowe oczy, ciepłe, mądre, badawcze i wesołe.

- Dużo o nim wiesz? - spytał Bryson.

- Sporo. I o nim, i o jego przyjaciołach. Mosad od dawna ma go na oku. Kilkakrotnie bywałam w Chantilly

- Jako kto?

Zdjęła narzutę z łóżka.

- Jako gość. Jako attache handlowy izraelskiej ambasady w Paryżu. Ktoś, o czyje względy warto zabiegać. Arnauld nie dyskryminuje klien­tów. Sprzedaje broń i nam, i naszym wrogom.

- Mogłabyś mnie z nim poznać?

Odwróciła się powoli z rozszerzonymi oczyma i pokręciła głową.

- To chyba nie jest najlepszy pomysł.

- Dlaczego?

- Bo nie mogę dłużej narażać się na dekonspirację.

- Przed chwilą mówiłaś, że idziemy tą samą ścieżką.

- Nie. Mówiłam, że nasze ścieżki się przecinają, to duża różnica.

- Twoja prowadzi do Jacąues'a Arnauda?

- Może. Nie wiem.

- Tak czy inaczej, warto tam pojechać.

- Pewnie w twoim towarzystwie, zgadłam? - spytała z rozbawieniem w głosie.

- Oczywiście. Jesteś dyplomatką, znasz go, łatwo mnie wprowadzisz.

- Wolę pracować sama.

- Sama? Na przyjęciu? Kobieta tak piękna jak ty? Czyż nie powinien towarzyszyć ci mężczyzna? Byłoby wiarygodniej. Zarumieniła się.

- Pochlebiasz mi.

- Tylko po to, żeby zmusić cię do współpracy - odparł z kamienną twarzą.

- Cel uświęca środki?

- Coś w tym rodzaju. Uśmiechnęła się i pokręciła głową.

- Tel Awiw nigdy nie wyrazi na to zgody.

- To ich nie proś.

- Musiałby to być - zaczęła z wahaniem. - Musiałby to być sojusz tymczasowy, który mogłabym w każdej chwili zerwać

- Jeśli chcesz, możesz zostawić mnie tuż za drzwiami zamku, zgo­da? A teraz mów, dlaczego Mosad wziął pod lupę Jacques'a Arnaulda.

- Jak to dlaczego? - powtórzyła z nieukrywanym zdumieniem. - Prze­cież mniej więcej od roku Amauld dostarcza terrorystom najwięcej broni. Dlatego zainteresowało mnie, że człowiek, któremu Calacanis chciał cię przedstawić -jak on się nazywał? Jenrette? - przyleciał na „Armadę' w to­warzystwie Jean-Marca Bertranda, głównego przedstawiciela Jacques'a Arnaulda. Założyłam, że Jenrette kupuje broń dla terrorystów, dlatego zaintrygowało mnie, że się z nim spotykasz. Przyznaję, że niemal przez cały wieczór zastanawiałam się, co tam robisz.

Nick gorączkowo myślał. Jenrette, agent Dyrektoriatu, którego znał jako Vance'a Gifforda, reprezentował na „Armadzie' Jacques'a Arnaul­da. Arnauld kupował broń dla terrorystów. Rozumując logicznie, ozna­czało to, że Dyrektoriat popiera ogólnoświatowy terroryzm.

- Muszę się do niego dostać - powiedział cicho. - Koniecznie. Uśmiechnęła się smutno.

- Istnieje duże prawdopodobieństwo, że nic przez to nie zyskamy, ani ty, ani ja. Zresztą to najmniejsze zmartwienie. Ci ludzie są bardzo niebezpieczni, nie zawahają się przed niczym.

- Zaryzykuję - odrzekł Bryson. - Nie mam innego wyboru.

Naprowadził ich krzyk.

Mieli posprzątać, przeczesać wąskie, brukowane uliczki odchodzące od Prazo do Obradorio. Ponieważ ustalono już, że cel wymknął się z sieci, musieli teraz odnaleźć pozostałych członków grupy. Martwych załadowa­no do nieoznakowanych samochodów i zawieziono do miejscowej mortuorio. Przekupieni urzędnicy mieli sporządzić i podstemplować fałszywe świadectwa zgonu, a ciała pochować w bezimiennych grobach, natomiast krewni zmarłych - otrzymać pokaźne odszkodowanie i nie zadawać żad­nych pytań. Taka była standardowa procedura.

Kiedy przeliczono żywych i martwych, okazało się, że brakuje dwóch członków zespołu: braci Sangiovannich, myśliwych z odległego północno--zachodniego zakątka Włoch. Szybko przeszukano ulice i uliczki. Nic, ani jednego, ani drugiego. Ponieważ bracia nie odpowiadali na wezwania ra­diowe, uznano, że prawdopodobnie nie żyją, lecz całkowitej pewności nie było. Procedura operacyjna zakładała, że rannych należy ewakuować lub dobić, dlatego tak czy inaczej musiano ich znaleźć i odhaczyć na liście.

W końcu członkowie jednego z zespołów poszukiwawczych usłysze­li stłumiony krzyk dochodzący z opuszczonego kościoła w głębi wąskiej uliczki. Wpadli do środka i znaleźli ich, najpierw jednego, potem drugie­go. Obaj byli przemyślnie związani i zakneblowani, na szczęście knebel w ustach Niccolo trochę się poluzował. Gdyby nie to, nikt nie usłyszałby jego nawoływań i mogliby tam przeleżeć miesiąc.

- Chryste, dlaczego tak późno? - spytał po hiszpańsku, gdy wyjęto mu szmatę z ust. - Paolo stracił mnóstwo krwi! Mogliśmy tu umrzeć!

- Nigdy byśmy do tego nie dopuścili - odrzekł jeden z członków zespołu. Wyjął pistolet i dwa razy wypalił mu prosto w głowę. - Pęknięte ogniwa łańcucha należy wycinać.

Paolo leżał zwinięty w kłębek w wielkiej kałuży krwi. Był bardzo bla­dy i mocno drżał. Wiedział, co go czeka - zabójca poznał to po jego ciem­nych, nieruchomych oczach. Kiedy padły strzały, nawet nie zaskowyczał.

Rozdział 10

Chantilly, Francja

Wspaniały Chateau de Saint-Meurice, olbrzymi siedemnastowiecz­ny zamek, którego splendor podkreślała artystyczna iluminacja, stał trzydzieści pięć kilometrów od Paryża. Równie artystycznie i wspaniale prezentowały się otaczające go ogrody, oświetlone niczym scena przed występem słynnej gwiazdy. Scena to dobre określenie, ponieważ Chateau de Saint-Meurice był w rzeczy samej sceną, na której paradowali najbo­gatsi i najbardziej wpływowi. Robili starannie wyreżyserowane entree, wymieniali między sobą starannie wyreżyserowane uwagi, po czym -w starannie wyreżyserowany sposób - dostojnie wychodzili. Wszystko odbywało się jak w prawdziwym teatrze, ale nie istniał tu podział na wi­dzów i aktorów: wszyscy byli i aktorami, i jednocześnie widzami. Przy­jeżdżali do Chateau de Saint-Meurice, żeby sobie nawzajem zaimpono­wać, żeby włożyć wyrafinowaną maskę i dobrze odegrać wyuczoną rolę.

Tego wieczoru okazją do przyjęcia było co prawda spotkanie euro­pejskich ministrów handlu - w Paryżu miała akurat miejsce doroczna kon­ferencja grupy G-7 -jednak obsada spektaklu była w gruncie rzeczy taka sama jak wielu poprzednich spektakli, które się tu odbywały. Przybyli najznamienitsi Paryżanie, tout le beau monde, a przynajmniej ci najważ­niejsi z najważniejszych. W salach roiło się od mężczyzn w najwykwintniejszych frakach i smokingach, od wytwornych kobiet obwieszonych klej­notami, które zazwyczaj spoczywały w domowych lub bankowych sejfach, a na dziedzińcu od szoferów, rolls-royce'ów i mercedesów. Byli to hra­biowie i hrabiny, baronowie i baronowe, wicehrabiowie i wicehrabiny -monarszy kwiat światowego biznesu, gwiazdy mediów i teatru, najwyżsi przedstawiciele Quai d'Orsay, reprezentanci wysublimowanych kręgów, w których śmietanka towarzyska miesza się ze śmietanką finansową.

Zwodzonym mostem i wiodącą do zamku aleją, oświetloną setkami świec, których płomienie tańczyły na lekkim, wieczornym wietrze, cią­gnęli eleganccy mężczyźni o srebrzystych włosach, jak również mężczyź­ni mniej eleganccy, krępi, brzuchaci i łysiejący, ludzie, których wygląd stał w sprzeczności z potężną władzą, jaką dzierżyli - na ramionach tych ostatnich, choć nie wszystkich, wisiały świeżo nabyte ozdoby, piękne, dłu­gonogie metresy, którymi ich właściciele chcieli się pochwalić.

Bryson miał na sobie smoking z Le Cór de Chasse, natomiast Layla efektowną czarną suknię bez ramiączek od Diora. Jej szyję zdobił krótki sznur pereł, skromnych i dyskretnych, aczkolwiek pięknych. Nick bywał na takich przyjęciach wielokrotnie i chociaż powinien wtopić się w tłum i udawać jednego z nich, zawsze czuł się jak postronny obserwator. Pew­ność siebie i dystyngowane maniery miał we krwi, lecz wiedział, że nale­ży do zupełnie innego świata.

Natomiast Layla czuła się jak ryba w wodzie. Lekki, prawie niewidocz­ny makijaż - błyszcząca szminka, cień tuszu na powiekach - podkreślał jej naturalną urodę, a zwłaszcza oliwkową cerę i duże, czyste, brązowe oczy. Włosy miała upięte w kok, choć kilka niesfornych kosmyków - celowo uwolnionych i artystycznie podkręconych - spływało na jej długą, łabę­dzią szyję, a śmiały, aczkolwiek gustowny dekolt uwydatniał krągłość jej wspaniałych piersi. Z powodzeniem mogła uchodzić zarówno za Żydów­kę, jak i za Arabkę. Uśmiechała się swobodnie, wesoło się śmiała, oczy miała ciepłe i zapraszające, jednocześnie trzymające na dystans.

Powitało ją kilkoro gości, którzy zdawali się znać ją jako izraelską dyplomatkę z ministerstwa spraw zagranicznych w Tel Awiwie, kobietą tajemniczą i wysoce ustosunkowaną. Znali ją, lecz w sumie jej nie znali: agent operacyjny nie mógłby wymarzyć sobie lepszej sytuacji. Poprzed­niego dnia zatelefonowała do przygodnego znajomego z Quai d'Orsay, zaufanego Jacques'a Arnaulda i głównego organizatora wystawnych bankietów w Chateau de Saint-Meurice. Był zachwycony, że Layla jest w Paryżu, i absolutnie zdruzgotany wiadomością, że nie została zaproszo­na na przyjęcie, co było - co po prostu musiało być - zwykłym, acz nie­wybaczalnym przeoczeniem. Nalegał, żeby mimo to przyszła, tłumaczył, że gdyby odmówiła, monsieur Arnauld byłby zaskoczony, urażony i za­trwożony. Osoba towarzysząca? Ależ naturalnie, ależ oczywiście - do­skonale wiedział, że urocza Layla rzadko kiedy odwiedza ich sama.

Taktykę działania omawiali do późnej nocy. Przedsięwzięcie było bardzo ryzykowne, zwłaszcza teraz, po katastrofie „Hiszpańskiej Arma­dy'. Wiedzieli, że z wybuchu nie uszedł z życiem nikt, kto mógłby ich rozpoznać, lecz wiedzieli też, że śmierci ludzi takich jak Calacanis czy innych, równie potężnych handlarzy bronią lub ich wysłanników, towa­rzyszy dyskretne, aczkolwiek śmiertelnie niebezpieczne popiskiwanie sys­temów alarmowych, włączających się w rozrzuconych po całym świecie gabinetach i sekretariatach. Ludzie wpływowi i superbogaci, ci, którzy czerpali pełnymi garściami z intratnego handlu bronią, byli teraz w stanie podwyższonej czujności i gotowości bojowej. Jacąues Arnauld stracił jedno z najważniejszych źródeł zaopatrzenia, dlatego musiał mieć się na bacz­ności - kto mógł zagwarantować, że eksplozja na okręcie Calacanisa nie jest tylko pierwszym strzałem w ogólnoświatowej wojnie przeciwko nie­legalnemu handlowi bronią? Tak, jako jeden z głównych producentów i dostawców uzbrojenia dla francuskiej armii Arnauld musiał zachować wyjątkową ostrożność i przezorność.

Layla była przedtem zielonooką blondynką, dlatego przynajmniej ona radykalnie zmieniła wygląd. Ale Bryson nie mógł ryzykować. Jeśli kame­ry na „Hiszpańskiej Armadzie' współpracowały z satelitarnym systemem bezpieczeństwa, istniało duże prawdopodobieństwo, że jego podobizna krążyła w tej chwili po komputerowych bazach danych największych agen­cji ochroniarskich na świecie.

Dlatego poprzedniego dnia dokonał kilku zakupów w sklepie z arty­kułami charakteryzatorskimi koło opery, dzięki którym jego aparycja ule­gła dość spektakularnej transformacji. Włosy miał teraz jasne, siwosrebrzyste. Wkładki policzkowe zaokrągliły mu twarz, a lateksowe worki pod oczami i sztuczne zmarszczki wokół ust skutecznie przydały mu lat. Specjaliści z wydziału technicznego Dyrektoriatu dobrze go przeszkolili, dlatego wiedział, że najważniejsze jest umiarkowanie: subtelne zmiany i poprawki dawały najlepszy efekt i nie wzbudzały podejrzeń. Wyglądał co najmniej dwadzieścia lat starzej, jak stateczny, dystyngowany dżentel­men i człowiek sukcesu, który ma uznaną pozycję i często bywa w Chateau de Saint-Meurice. James Collier, bankier i inwestor z Santa Fe w No­wym Meksyku, obracał również kapitałem spekulacyjnym, więc unikał rozgłosu i był bardzo małomówny, a co dociekliwsze pytania zbywał grzecz­nie i z autoironią.

Wynajęli pokój w małym, względnie tanim i anonimowym hotelu przy rue Trousseau, który wyróżniał się jedynie przeciętnością. Ani on, ani ona nigdy tam przedtem nie mieszkali. Przylecieli do Paryża osobnymi samo­lotami, Bryson via Frankfurt, Layla via Madryt. Oczywiście nie uniknęli pewnych niezręczności w związku z pokojami, z tym, gdzie i jak mieli spać. Podróżowali jako para. Pary zwykle sypiają w jednym łóżku, a przy­najmniej w tym samym pokoju, mimo to Bryson poprosił o dwa przylega­jące do siebie numery. Owszem, było to dość niezwykłe, lecz równie do­brze mogło być przejawem staromodnej przyzwoitości i dyskrecji. Tymczasem tak naprawdę zrobił to z zupełnie innego powodu: nie chciał ulec pokusie. Layla była piękną, bardzo pociągającą kobietą, a on za dłu­go żył w celibacie. Ale nie, wmówił sobie, że nie wolno naruszać delikat­nej równowagi, która się między nimi wytworzyła. A może bał się, że Layla uśpi jego czujność? Może po prostu chciał zachować dystans, do­póki nie skreśli znaku zapytania, jakim była w jego życiu Elena?

Layla prowadziła go przez zatłoczoną komnatę, uśmiechając się, po­zdrawiając znajomych i opowiadając mu o zamku.

- Podobno zbudował go jeden z ministrów Ludwika XIV. Gmach był tak okazały, ociekał tak wielkim przepychem, że wzbudził zazdrość same­go króla, który kazał aresztować ministra, ukradł mu architekta, ogrodni­ka i wszystkie meble, po czym w przypływie zawiści poprzysiągł sobie, że nie da się nikomu prześcignąć, i rozpoczął budowę Wersalu.

Bryson słuchał, uśmiechał się dwornie, jak krezus stosownie zainte­resowany otoczeniem, jednocześnie cały czas omiatał wzrokiem tłum, czujnie wypatrując znajomych twarzy i uciekających w bok spojrzeń. Robił to niezliczoną ilość razy, jednak ta akcja była zupełnie inna i wyjątkowo denerwująca. Nie znał terenu, nie miał szczegółowo opracowanego planu i musiał improwizować, polegając na instynkcie.

Dokładnie co -jeśli w ogóle cokolwiek - łączyło Jacques'a Arnaulda z Dyrektoriatem? Nasłani na Nicka zabójcy, bracia Sangiovanni, współ­pracowali z jego człowiekiem, mężczyzną w dwurzędowym garniturze, który załatwiał na „Armadzie' interesy z Calacanisem. Paolo i Niccolo byli najemnikami Dyrektoriatu, co sugerowałoby, że Arnauld ma z Dy­rektoriatem coś wspólnego. Co więcej, Yance Gifford, agent Wallera po­dający się za niejakiego Jenrette'a, przyleciał na „Hiszpańska Armadę' w towarzystwie wysłannika Jacques'a Arnaulda.

Były to same poszlaki, lecz gdy zebrał je i odpowiednio poukładał, utworzyły bardzo sugestywną mozaikę: Arnauld należał do tajemniczej grupy ludzi, którzy przejęli władzę nad Dyrektoriatem.

Bryson potrzebował jedynie dowodu. Mocnego, niepodważalnego dowodu.

Ten dowód niewątpliwie gdzieś był, pytanie tylko gdzie?

Według Layli Izraelczycy uważali, że firma Arnaulda pierze brudne pieniądze rosyjskiej mafii, kwoty astronomicznej wprost wielkości. Mosad ustalił, że sam Arnauld załatwia służbowe telefony właśnie tu, w swo­im zamku, jednak liczne próby ich przechwycenia spaliły na panewce. Jego system łączności był stuprocentowo szczelny i strzeżony przez wy­rafinowane systemy kodujące, co z kolei sugerowało, że gdzieś w zamku musi istnieć centrum telekomunikacyjne, wyposażone przynajmniej w tak zwany „czarny telefon', urządzenie szyfrujące i rozszyfrowujące rozmo­wy telefoniczne, faksy i przekazy internetowe.

Przechodząc z komnaty do komnaty, krążąc między gośćmi, zauwa­żył obrazy wiszące na ścianach, co podsunęło mu pewien pomysł.

W małym pomieszczeniu na piętrze siedziało dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach. Półmrok rozświetlała jedynie trupioblada, migo­tliwa poświata sącząca się z kilkunastu rzędów wysokiej rozdzielczości monitorów. Stare, kamienne ściany pokrywał artystyczny kolaż z nie­rdzewnej stali, wypolerowanego chromu, światłowodów i lamp elektro­nopromieniowych. Każdy z monitorów pokazywał fragment jednej z komnat na parterze. Dziesiątki miniaturowych kamer ukrytych przed wzrokiem gości w ścianach, w futrynach i w armaturze przekazywało dokładny obraz tego, co się tam działo. Kamery były tak czułe, że kiedy obsługujący je ludzie robili zbliżenie czyjejś twarzy, twarz ta zajmowa­ła cały ekran, dzięki czemu mogli porównać jaz cyfrowymi wizerunka­mi milionów innych twarzy przechowywanymi w komputerowej bazie danych, zwanej Siecią. Każda osoba budząca wątpliwości czy podejrze­nia była identyfikowana, po czym, w razie potrzeby, dyskretnie wypra­szana z zamku.

Guzik, dźwignia, potencjometr - kamera zrobiła maksymalne zbliże­nie i na ekranie ukazała się pomarszczona, lekko zaokrąglona twarz męż­czyzny o srebrzystych włosach, który figurował na liście gości jako James Collier z Santa Fe w Nowym Meksyku.

Czuwający na piętrze ochroniarze zwrócili na niego uwagę nie dlate­go, że go rozpoznali, lecz dlatego, że go nie znali. James Collier był obcy, a człowiek obcy, taki, o którym praktycznie nic nie wiadomo, jest zawsze źródłem niepokoju.

Gisele, żona Jacques'a Arnaulda, była posągową kobietą o arystokra­tycznych manierach, orlim nosie i czarnych, przyprószonych siwizną wło­sach. Jej linia włosów przebiegała nienaturalnie wysoko, a skóra twarzy była nienaturalnie napięta, co sugerowało regularne wizyty w jednej ze szwajcarskich klinik. Bryson wypatrzył ją w bibliotece: stała otoczona wianuszkiem wielbicieli, którzy spijali jej z ust każde słowo; poprzednie­go dnia spędził kilka godzin w Bibliotheąue National de France, ślęcząc nad rubrykami towarzyskimi „Paris Matcha', dlatego bez trudu j ą rozpo­znał.

Słuchacze musieli być oczarowani jej błyskotliwością, urokiem oso­bistym i poczuciem humoru, gdyż niemal każdą uwagę przyjmowali gło­śnym wybuchem śmiechu. Bryson wziął dwa kieliszki szampana z tacy krążącego wśród gości kelnera, podał jeden z nich Layli i wskazał obraz wiszący za plecami madame Amauld. Zaintrygowany szybko podszedł bliżej i stając niemal tuż za nią, głośno powiedział:

- Fantastyczny, prawda? Widziałaś jego Napoleona? Niezwykłe płót­no. Napoleon jako rzymski cesarz. Wygląda jak pomnik, jak żywy sym­bol.

Zagrywka poskutkowała: dumna właścicielka nie mogła się oprzeć pokusie i odwróciła głowę, żeby przysłuchać się rozmowie dotyczącej jej własnych obrazów.

- Prawda? - rzuciła, posyłając Brysonowi łaskawy uśmiech. - Czy kiedykolwiek widział pan spojrzenie równie hipnotyzujące jak to, którym obdarzył go Ingres?

Bryson uśmiechnął się i rozpromienił, jakby nareszcie znalazł pokrew­ną duszę. Pochylił głowę i wyciągnął do niej rękę.

- Madame Arnauld. Bardzo mi miło. James Collier. Cudowny wie­czór.

- Zechcą państwo wybaczyć - powiedziała pani Arnauld do swoich wielbicieli, grzecznie ich odprawiając. Podeszła bliżej i płynną angielsz­czyzną zagaiła: - Widzę, że jest pan wielbicielem Ingresa.

- Rzekłbym, że pani Ingresa, madame. Pani kolekcja jest odzwier­ciedleniem wyrafinowanego smaku i wnikliwego oka. Pozwoli pani, że przedstawię jej mój ą przyjaciółkę. Layla Sharett z ambasady izraelskiej.

- My już się znamy - odrzekła gospodyni domu. - Bardzo się cieszę, że zechciała pani nas odwiedzić. - Wzięła j ą pod rękę, lecz ani na chwilą nie spuszczała wzroku z twarzy Brysona. Przed laty musiała być kobietą niezwykłej urody i nawet teraz, a miała już prawie siedemdziesiątkę, była nie lada kokietką. Potrafiła sprawić, że rozmawiający z nią mężczyzna czuł się najbardziej fascynującym gościem w salonie, że pozostali bledli przy nim i gaśli. - Mój mąż twierdzi, że Ingres jest nudny. Ale cóż, Jacąues nie jest koneserem sztuki jak pan.

Bryson miał teraz szansę poznać Arnaulda, lecz tego nie chciał. Wprost przeciwnie, wolał nie zwracać na siebie jego uwagi. W zadumie pokręcił głową i westchnął:

- Gdyby tylko Ingres miał szczęście namalować panią Madame nachmurzyła czoło, lecz w głębi duszy czuła się mile po­łechtana.

- Mnie? Mój portret? Ale drogi panie, nigdy w życiu bym się na to nie zgodziła!

- Niektóre malował bardzo długo, prawda? Biedna madame Moitessier pozowała mu przez dwanaście lat

- A on zrobił z niej Meduzę z mackami zamiast palców!

- Mimo to portret jest niezwykły.

- Moim zdaniem nieco klaustrofobiczny.

- Podobno używał czasami camery lucidy. Można by powiedzieć, że szpiegował swoje modelki, dopóki nie wychwycił ich najbardziej intry­gujących cech.

- Naprawdę?

- Tak, ale chociaż szczerze podziwiani jego oleje, moim zdaniem nie umywają się nawet do jego rysunków i szkiców, nie sądzi pani? -Wiedział, że Arnauldowie mają w swojej kolekcji kilka rysunków In­gresa; wisiały w pomieszczeniach, do których goście nie mieli prawa wstępu.

Ależ absolutnie! - wykrzyknęła madame Arnauld. - Chociaż sam twierdził, że są kiczowate.

- Tak, tak Kiedy żył w nędzy w Rzymie, musiał zarabiać na chleb rysowaniem swoich gości i turystów. Wiele najwspanialszych dzieł sztuki powstało tylko dlatego, że głodujący artysta musiał zapewnić sobie byt. Fakt pozostaje faktem: w rysunkach przeszedł sam siebie. To cudowne zastosowanie bieli i kontrastu przestrzennego, sposób, w jaki wychwytuje światło Prawdziwe arcydzieła.

Madame Arnauld zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu.

- Powiem panu w tajemnicy, że w sali bilardowej mamy kilka jego szkiców

Podstęp wypalił i pani Arnauld zaprowadziła ich do prywatnych kom­nat zamku. Chciała pokazać im rysunki osobiście, lecz Bryson grzecznie odmówił. Nie, ależ skąd, przecież nie mogą pozbawiać gości jej towarzy­stwa, ale gdyby nie miała nic przeciwko temu, chętnie rzucą na nie okiem sami.

Kiedy szli korytarzami, mijając po drodze mniejsze i przytulniej urządzone pokoje i salony, których ściany zdobiły obrazy mniej zna­nych francuskich malarzy, Bryson odtwarzał w pamięci rozkład pomiesz­czeń zamku. Do tej części zadania przygotował się znakomicie: w Bibliotheąue de France odszukał i dokładnie przestudiował plany Chateau de Saint-Meurice. Było mało prawdopodobne, żeby Arnauldowie doko­nali znaczących przeróbek architektonicznych - zmiany mogły dotyczyć jedynie sposobu wykorzystania poszczególnych pomieszczeń, sypialni, toalet i biur, lokalizacji gabinetów, w tym prywatnego gabinetu Jacques'a Arnaulda.

Szli pod rękę, skręcając to w lewo, to w prawo. Wtem zza najbliższe­go rogu dobiegły ich przytłumione głosy.

Zastygli bez ruchu. Głosy stały się wyraźniejsze, lepiej słyszalne. Dwóch mężczyzn. Rozmawiali po francusku, lecz jeden z nich mówił z obcym akcentem. Nick zmarszczył czoło. Rosjanin? Rosjanin. Prawdo­podobnie z Odessy.

- wrócić na przyjęcie - rzekł Francuz.

Rosjanin powiedział coś, czego Bryson nie zrozumiał.

- Ale po Lilie - odrzekł Francuz - poruszenie będzie tak wielkie, że droga stanie otworem.

Bryson dał Layli znak, żeby została na miejscu, i przywarłszy pleca­mi do ściany, centymetr po centymetrze zaczął się przesuwać do przodu.

Maksymalnie skupiony wytężył słuch. Nie, nikt ku nim nie szedł. Wyjął z butonierki coś, co wyglądało jak srebrny długopis, wysunął z czubka cienki, szklisty przewód i szybko go rozciągnął. Światłowód miał czter­dzieści pięć centymetrów długości. Nick zagiął go na końcu, końcówką powoli wystawił za róg i spojrzał w maleńki okular u nasady długopisu. Tak, było ich dwóch. Jeden w okularach w grubej, czarnej oprawie, ele­gancko ubrany, krępy i zupełnie łysy. Jacąues Arnauld. Drugi był wysoki i rumiany i Bryson rozpoznał go dopiero po chwili. Anatolij Prisznikow.

Prisznikow. Krezus trzęsący tronem Rosji, człowiek, który wedle po­wszechnej opinii rozkazywał marionetce zasiadającej w prezydenckim gabinecie na Kremlu.

Nick lekko przesunął światłowód i aż drgnął. Tuż za rogiem dostrzegł trzeciego mężczyznę, uzbrojonego strażnika. Ponownie przesunął świa­tłowód i mniej więcej w połowie korytarza, o kilka kroków od Prisznikowa i Arnaulda, ujrzał drugiego strażnika. Ten siedział przy dużych, stalo­wych drzwiach.

Przy drzwiach do prywatnego gabinetu Jacąues'a Arnaulda.

W tej części zaniku nie było okien, lecz jemu nie chodziło o widoki, tylko o bezpieczeństwo.

Wyglądało na to, że mężczyźni zaraz skończą rozmawiać. I rzeczywi­ście skończyli, lecz zamiast ruszyć w ich stronę, odeszli w stronę przeciw­ną. Na szczęście: Bryson i Layla nie musieli uciekać.

Złożywszy światłowód, Nick schował go do butonierki, zerknął na Laylę i skinął głową. Zrozumieli się bez słów: cel namierzony. Sztab, z którego Arnauld kierował swoją działalnością, zlokalizowany.

Bryson zawrócił i po cichu, krok za krokiem, dotarł do otwartych drzwi, które przed chwilą minęli. Prowadziły do ciemnego, skromnie ume­blowanego i najwidoczniej rzadko wykorzystywanego salonu. Spojrzał na podświetloną tarczę swego patek phillippe'a i gdy upłynęło sześćdzie­siąt sekund, dał Layli znak, po czym wszedł do środka.

Layla ruszyła korytarzem, zataczając się i chwiejąc jak pijana. Nagle roześmiała się do siebie na tyle głośno, że usłyszał ją czuwający za ro­giem ochroniarz.

- Niemożliwe - wybełkotała. - Niemożliwe. Tu musi być jakiś kibelek

Skręciwszy w lewo, natknęła się na strażnika siedzącego w delikat­nym, antycznym fotelu. Ten wyprostował się i obrzucił ją groźnym spoj­rzeniem.

- Puis-je vous aider? - spytał sztywno nie znoszącym sprzeciwu gło­sem. Miał niewiele ponad dwadzieścia lat, czarne, krótko przystrzyżone

włosy, krzaczaste brwi, nalaną twarz, cień zarostu na policzkach i wojow­niczo zaciśnięte usta.

Layla zachichotała i podeszła bliżej.

- Czym? - odrzekła z prowokacyjnym uśmiechem. - Nie wiem, nie wiem Naprawdę chciałby mi pan pomóc? Proszę, proszę, un homme, un vrai. Nareszcie prawdziwy mężczyzna. Nie to co ci tam, samepedes, mło­de cioty i stare kozły.

Uznawszy, że piękna, acz mocno pijana dziewczyna nie stanowi za­grożenia dla bezpieczeństwa szefa, ochroniarz odprężył się nieco i zła­godniał. Poczerwieniały mu policzki. Nie ulegało wątpliwości, że jej pyszne ciało - a zwłaszcza bujne piersi ukryte za śmiałym dekoltem czarnej sukni - zrobiło na nim duże wrażenie.

- Przykro mi, mademoiselle - odrzekł nerwowo - ale nie może pani tędy przejść.

Layla uśmiechnęła się ponętnie, przytrzymując się ręką ściany.

- A po co miałabym gdzieś iść? - spytała matowym głosem. - Wy­gląda na to, że znalazłam już to, czego szukałam - Wypiąwszy piersi, zakołysała biodrami i podeszła jeszcze bliżej.

Młody ochroniarz otarł czoło i zerknął na swego kolegę, który sie­dząc w połowie długiego korytarza i nie zwracał na nich uwagi.

- Mademoiselle, bardzo panią proszę

- Czy pomógłby mi pan znaleźć tę toaletę? - przerwała mu Layla wymownym szeptem.

- Musi pani zawrócić - odrzekł, na próżno siląc się na obojętność. -Toaleta jest na końcu korytarza, którym pani przyszła.

- Ciągle się tu gubię - tchnęła, sugestywnie oblizując wargi - więc gdyby zechciał pan

Ochroniarz ponownie zerknął na kolegę i niepewnie odchrząknął.

- No więc? - dodała Layla, wymownie unosząc brwi. - Może mnie pan oprowadzić? Zrobimy razem króciutką wycieczkę, hmm? Strażnik wstał.

- Dobrze, mademoiselle. Proszę za mną.

Nie wiedziała, dokąd j ą zaprowadzi. Gdyby wszedł do salonu, w któ­rym czekał Bryson, czekałaby go niespodzianka równie przykra jak cios ręki Nicka. Ale nie, wszedł do innego pomieszczenia, do pięknie umeblo­wanej chambre defumeur, i z wilczym uśmiechem zamknął za sobą drzwi.

Nadeszła pora na realizację planu B. Layla odwróciła się do niego z wyczekującym uśmiechem na twarzy.

Tymczasem Bryson skręcił za róg i niespiesznym krokiem ruszył w stronę ochroniarza czuwającego samotnie przed drzwiami gabinetu

Jacques'a Arnaulda. On też udawał pijanego, choć robił to w zupełnie innym celu.

- Monsieur - rzucił ochroniarz ni to w charakterze powitania, ni ostrzeżenia.

Bryson zatoczył się lekko, pokazał mu złotą zapalniczkę i z niesma­kiem pokręcił głową.

- Cholera jasna! - zaklął po angielsku. - Nie uwierzysz pan. Pamię­tałem o zapalniczce, ale zapomniałem papierosów!

- Sir?

- Vous n 'auriez pas une cigarette? - spytał Bryson, nie przestając wymachiwać zapalniczką. - Jesteś Francuzem, na pewno palisz.

Ochroniarz usłużnie sięgnął do kieszeni i w tym samym momencie Nick pstryknął zapalniczką, z której zamiast płomienia wytrysnął stru­mień silnego środka obezwładniającego. Zanim strażnik zdążył sięgnąć po broń, oddziałująca na system nerwowy ciecz oślepiła go i sparaliżowa­ła. Kilka sekund później runął na podłogę jak szmaciana kukła.

Bryson szybko posadził go w fotelu i złożył mu ręce na kolanach. Z doświadczenia wiedział, że ludziom porażonym substancją paraliżującą neurony nie wolno otwierać oczu, więc nawet nie próbował tego robić. Z daleka ochroniarz wyglądał tak, jakby wciąż czuwał, z bliska zaś jakby zasnął na służbie. I dobrze.

Oprócz obezwładniającego sprayu Nick kupił w Paryżu kilka innych poręcznych drobiazgów, łącznie ze skanerem dekodującym i radiową son­dą przeszukującą, lecz po szybkich oględzinach pancernych drzwi stwier­dził, że przyda mu się tylko jedno urządzenie. Nie ulegało wątpliwości, że wyjeżdżając na dłużej, Arnauld włączał system alarmowy, jednak ponie­waż przed chwilą tu był i niewykluczone, że zamierzał wkrótce wrócić, po prostu zatrzasnął za sobą drzwi. Chociaż zamykały się automatycznie, dostępu do nich bronił zwykły zamek bębnowo-zapadkowy. Nick wyjął z kieszeni mały wytrych rewolwerowy - z powodzeniem używał go od lat, ponieważ narzędzie to było szybsze i skuteczniejsze w działaniu niż wytrych tradycyjny - wsunął go do zamka, kilka razy poruszył stalowym trzpieniem i ciężkie drzwi stanęły otworem.

Wszedł do środka, zapalił latarkę i zdumiony rozejrzał się wokoło. W pomieszczeniu nie było ani półek, ani segregatorów, ani zamykanych na klucz metalowych szafek na akta. Urządzono je i wyposażono z woj­skową wprost surowością. Stała tam tylko sofa, dwa krzesła, stolik do kawy, mahoniowy stół w charakterze biurka, a na stole lampa i dwa tele­fony

Telefon.

Tak, a jakże! Czarno-szary, stosunkowo niewielki i płaski, wyglądał całkiem zwyczajnie, jak każdy inny biurowy telefon z wieczkiem, jednak Bryson natychmiast go rozpoznał. Widział takich bardzo dużo, choć mu­siał przyznać, że tamte były znacznie większe, cięższe i mniej zgrabne. Najnowszy model satelitarnego telefonu szyfrującego z wbudowaną w wieczko anteną i modulatorem częstotliwości radiowej - jego sercem był studwudziestoośmiobitowy mikroukład, elektroniczny chip z algoryt­mem wykorzystującym nieliniowy system kodowania, system zwijania stałego oraz skomplikowane programy konwersji aktywnej. Założenie podsłuchu niczego by nie dało, ponieważ urządzenie nigdy nie wysyłało kodu szyfrującego i przechwycona transmisja brzmiałaby jak niezrozu­miały bełkot. Ponieważ aparat wyposażono w łącza satelitarne, można go było używać w każdym zakątku świata.

Nick pracował szybko i wprawnie. Drzwi były zamknięte, ochroniarz miał spać co najmniej pół godziny, lecz do gabinetu mógł wrócić Jacąues Arnauld. Gdyby stwierdził, że jeden strażnik śpi, a drugi gdzieś zniknął, pewnie przypisałby to - przynajmniej początkowo - wesołej atmosferze przyjęcia, która ogarnęła również jego goryli. Oczywiście mógłby tak pomyśleć tylko wówczas, gdyby Layla zdołała przetrzymać w toalecie napalonego ochroniarza. Nie wiedzieć czemu, ani przez chwilę nie wąt­pił, że dziewczyna znakomicie sobie poradzi.

Tak więc pozostało mu jedno: szybko załatwić sprawę i jeszcze szyb­ciej zniknąć.

Na mahoniowym biurku leżały elektroniczne wnętrzności telefonu. Wyjąwszy z gniazda chip, Bryson obejrzał go uważnie w silnym świetle lampy.

Dokładnie to spodziewał się znaleźć. Mikroprocesor był dość duży, jak większość procesorów z krótkiej, unikatowej serii, która znalazła za­stosowanie wyłącznie w aparaturze szyfrującej najnowszej generacji. Już to, że Arnauld miał podobny sprzęt na swoim biurku, było wystarczają­cym dowodem, że ściśle współpracuje z międzynarodową organizacją, której członkom zależało na zachowaniu maksymalnych środków bezpie­czeństwa. Czyżby organizacją tą był Dyrektoriat?

Nick wyjął z kieszeni przedmiot przypominający wyglądem miniatu­rowy odbiornik radiowy. Wetknął chip do małego gniazda w jego obudo­wie, włączył urządzenie i spojrzał na światełko sygnalizacyjne. Z zielone­go zmieniło się na czerwone, a dziesięć sekund później ponownie na zielo­ne: transfer danych dobiegł końca. Bryson wytężył słuch, ale w korytarzu panowała cisza. Ponownie wziął się do pracy. Wyjął chip, wetknął go do gniazda w płycie głównej telefonu i założył obudowę. Koniec. Elektroniczny czytnik wchłonął całą zawartość mikroprocesora, jego „klucz', nieskoń­czenie długi ciąg liczb binarnych i algorytmicznych instrukcji. Kod szy­frujący ulegał zmianie, ilekroć podnoszono słuchawką telefonu, nigdy się nie powtarzał, był niczym samonakrywający się stolik jednokrotnego użyt­ku. Ale teraz wszystkie możliwe kombinacje zostały zarejestrowane. Od wykorzystania tych informacji byli inni, ci, którzy specjalizowali się w tej wysoce specjalistycznej dziedzinie informatyki.

Chwilę później Bryson wracał już na przyjęcie. Ochroniarz wciąż spał. Gdy się ocknie, szybko przypomni sobie, co się stało, lecz istniało duże prawdopodobieństwo, że nie zaalarmuje kolegów, gdyż musiałby im zdra­dzić, że obezwładnił go jeden, w dodatku starszy od niego mężczyzna, a to z kolei oznaczało natychmiastowe zwolnienie z pracy.

Młody ochroniarz miał opuszczone do kostek spodnie i rozchełstaną koszulę - stał, przygotowując się na przyjęcie końcowej gratyfikacji. Layla głaskała go po obnażonym brzuchu i całowała w szyję, zdecydowana prze­ciągnąć sprawę dopóty, dopóki się da. Zerknęła na maleńki, złoty zegarek. Według planu to już zaraz, teraz

Cichy chrobot z korytarza.

Umówiony sygnał. Bryson zdążył w samą porę.

Podniosła z podłogi czarną aksamitną torebkę i poklepała ochronia­rza po policzku.

- Allons - rzuciła krótko, idąc do drzwi.

Ochroniarz rozdziawił usta. Twarz nabiegła mu krwią, oczy pałały żądzą.

- Les plus grands plaisirs sont ceux qui ne sont pas realises. Naj­większa przyjemność to przyjemność nie zrealizowana - szepnęła Layla, wyślizgując się z pokoju. - Ale nigdy cię nie zapomnę, przyjacielu.

Jej wieczorowa torebka była teraz trochę cięższa niż poprzednio, gdyż spoczywała w niej beretta. Layla wiedziała, że bez względu na to, w jak wielką wpadnie wściekłość, ochroniarz nie powie na nią złego słowa, gdyż musiałby przyznać się tym samym do niewybaczalnego zaniedbania obo­wiązków. Zerknęła do lusterka, poprawiła szminkę i wróciła na przyjęcie, wchodząc do komnaty przez salę bankietową. Bryson też właśnie wrócił.

W sali bankietowej kwartet smyczkowy grał muzykę kameralną, pod­czas gdy z sali sąsiedniej dochodził łoskot bębnów i upiorny ryk syntety­zatorów. Dźwięki mieszały się ze sobą, tworząc dziwaczną kakofonię, w której osiemnastowieczna mozartowska elegancja zdecydowanie prze­grywała z jazgotliwym, rozdzierającym uszy dwudziestopierwszowiecznym rockiem.

Bryson objął Laylę w talii i szepnął:

- Mam nadzieję, że dobrze się bawiłaś.

- Bardzo śmieszne - wymruczała. - Szkoda, że się nie zamieniliśmy. Załatwiłeś?

Nick już miał odpowiedzieć, gdy wtem w przeciwległym rogu kom­naty dostrzegł znajomą łysinę. Jacąues Arnauld. Rozmawiał z mężczyzną w smokingu, w którego uchu tkwiła mała słuchawka, co oznaczało, że jest to jeden z jego ochroniarzy. Arnauld kiwał głową i rozglądał się po sali. Wtem podbiegł do niego drugi mężczyzna: wyraźnie zdenerwowany, żywo gestykulował. Naradzali się chwilę przyciszonymi głosami i Arnauld zer­knął w stronę Brysona. Ostrzeżono go, doniesiono mu o naruszeniu we­wnętrznego systemu bezpieczeństwa. Nick nie miał wątpliwości, że Fran­cuz patrzy prosto na niego, i zastanawiał się, czy zdradziły go kamery zamontowane w korytarzu przed gabinetem. Wiedział, że mogły tam być - ich obecność czy nieobecność była wkalkulowanym ryzykiem - ale gdyby nie zrobił nic, ryzykowałby jeszcze bardziej.

Odpowiedź nadeszła kilka sekund później, gdy ochroniarze Arnaulda odwrócili się nagle, rozdzielili i z dwóch stron ruszyli przez tłum w ich kierunku. Byli tak pochłonięci zadaniem, że co krok na kogoś wpadali. Do sali wbiegł trzeci ochroniarz i Nick natychmiast zrozumiał, co knują: obstawiwszy wszystkie trzy wyjścia, chcieli odciąć im drogę ucieczki.

Kamery wewnętrznego systemu bezpieczeństwa rzeczywiście śledzi­ły ich każdy krok, spacer korytarzami i potajemne wejście Brysona do gabinetu Arnaulda, choć biorąc pod uwagę opóźnienie, z jakim zareago­wali, niewykluczone, że zarejestrowały jedynie moment jego wyjścia.

A teraz? Teraz byli otoczeni.

Layla ścisnęła go boleśnie za rękę - ona też zauważyła zaciskające się na nich kleszcze. Możliwości mieli niewiele. Ludzie Arnaulda chcieli zatrzymać ich po cichu, nie wzbudzając niepokoju wśród gości - pozory przede wszystkim - dlatego Bryson założył, że broni użyją jedynie w osta­teczności. Z drugiej strony nie wątpił, że zarówno oni, jak i sam gospo­darz domu zareagują zdecydowanie i bezwzględnie. Jeśli będą musieli strzelać, na pewno otworzą ogień. Czas na kłamliwe wyjaśnienia przyj­dzie później, kiedy już ich wykończą.

Gdyby nie tłum gości i rozkaz chcącego zachować dyskrecję Arnaul­da, ochroniarze dotarliby do nich znacznie szybciej. Bryson poczuł, że Layla wciska mu coś do ręki. Szybko zerknął w dół. Torebka? Po cholerę mu torebka? Widział, że jest wypchana, i domyślił się, że dziewczyna rozbroiła strażnika, tego z toalety, ale przecież musiała wiedzieć, że on też ma broń.

Layla nie ustępowała, więc w końcu wziął torebkę, otworzył ją i na­tychmiast wszystko zrozumiał. Niewielki cylindryczny pojemnik, pa­miątka z „Hiszpańskiej Armady' - ukrył go za plecami, wyszarpnął za­wleczkę i rozwarł palce. Granat upadł na kamienną posadzkę, odtoczył się dobrych kilka metrów i z cichym sykiem zaczął wypuszczać gęsty, szary dym. Kilka sekund później podłogę przesłoniła ciemna, skłębiona chmura, która sunęła do góry, wypełniając salę cuchnącym zapachem siarki.

Gdy w tłumie gości buchnął przeraźliwy krzyk - Aufeul, „Pożar!', „Uciekać!' - ochroniarze byli półtora, najwyżej dwa metry od nich. Do pojedynczych okrzyków przerażenia szybko dołączyły inne i już po chwi­li w całej sali rozbrzmiewał histeryczny wrzask kobiet i mężczyzn. Dys­tyngowani, elegancko ubrani goście zmienili się w stado ogarniętych paniką lemingów pędzących na oślep do wyjścia. Czujniki wykryły dym i w całym zamku rozdzwoniły się alarmowe dzwonki. Mozart umilkł, umilkł i rock: muzycy rzucili się do ucieczki. Rozpędzony tłum parł przed siebie, tratując się, rozpychając i porywając ze sobą tych, którzy stali w miejscu, między innymi Laylę i Brysona.

Gdy tylko wybiegli na dwór, Nick chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą w kierunku artystycznie przystrzyżonych krzewów, w których ukrył motocykl, potężną maszynę marki BMW. Wskoczył na siodełko, kopnął pedał rozrusznika i dał Layli znak, żeby usiadła za nim.

Chwilę później przemknęli z rykiem przez dziedziniec, zostawiając za sobą wylewający się z zamku tłum i rząd limuzyn zajeżdżających na podjazd, by ratować swych ogarniętych paniką właścicieli. Nim upłynęły trzy minuty, gnali już autostradą A-1 w kierunku Paryża.

Ale nie byli sami.

Wyprzedzając samochód za samochodem, Nick zauważył, że jedzie za nimi mały, czarny sedan, że stale przyspiesza, że coraz bardziej się do nich zbliża. Trzydzieści metrów, piętnaście, sześć Zerknął w boczne lu­sterko: samochód nie tylko się zbliżał, ale i dziko szarżował, zarzucał to w lewo, to w prawo. Ale nie, nie wpadł w poślizg: te dziwaczne manewry były starannie przemyślane, zaplanowane i w pełni kontrolowane.

Sedan próbował zepchnąć ich z drogi!

Bryson jeszcze mocniej przekręcił rączkę gazu. Zauważywszy zjazd, gwałtownie skręcił, przeciął dwa pasy ruchu i pomknął w tamtym kierun­ku. Czarny sedan popędził za nimi, nie zważając na klnących kierowców i trąbiące klaksony. Nick poczuł, że Layla zaciska mu ręce na ramionach, i skrzywił się z bólu - rana jeszcze się nie zagoiła.

Gdy wpadł na zjazd, sedan był tuż-tuż, trzy, cztery, najwyżej pięć metrów za nimi.

- Trzymaj się! - krzyknął i głośno jęknął, gdy palce Layli wbiły mu się w ciało.

Przyhamował, wysunął nogę i pochyliwszy się w lewo, wykonał za­kręt tak ostry, że omal nie upadli. Cudem odzyskawszy równowagę, ścią­gnął dźwignię przedniego hamulca, jednocześnie dodając gazu: motocykl wykonał obrót o sto osiemdziesiąt stopni i smyrgnął w dół, podczas gdy sedan wciąż pędził pod górę.

Jechali teraz pod prąd, poboczem, które kilkadziesiąt metrów dalej stało się nieco szersze. Roztrąbiły się klaksony, rozmigotały się światła. Nick spojrzał w lusterko. Sedan zniknął: zablokowany przez sznur samo­chodów nie mógł zawrócić i musiał zjechać z autostrady.

Silnik ryczał na maksymalnych obrotach. Pędzili, niemal unosili się w powietrzu.

Mimo to pościg wciąż trwał: z karkołomną prędkością zbliżało się ku nim pojedyncze światło reflektora. Motocykl. Jeszcze jeden myśliwy z Chateau de Saint-Meurice.

Pisk hamulców, skrzekliwe zawodzenie klaksonów i maszyna mknę­ła już za nimi. Bryson ponownie zerknął w lusterko: motocykl błyska­wicznie ich doganiał. Sądząc po ryku silnika, był potężniejszy, znacznie szybszy od wypożyczonego w Paryżu BMW.

Raptem poczuli silny wstrząs. Tylne koło mocno zarzuciło. Tamten próbował ich staranować! Dobiegł go zduszony krzyk przerażonej Layli.

- W porządku? - wrzasnął przez ramię.

- Tak, ale jedź szybciej!

Próbował, lecz na próżno: silnik pracował na maksymalnych obro­tach.

Kolejny wstrząs zepchnął ich z pobocza na długą, płaską łąkę, na której tu i ówdzie stały drewniane pudła na resztki zżętego zboża czy tra­wy. Ich prześladowca był tuż-tuż. Nie strzelał, gdyż po prostu nie mógł: do skutecznego manewrowania motocyklem potrzebował obu rąk.

Zapoluj na myśliwego.

Jedno z ulubionych powiedzonek Teda Wallera.

Zdecyduj, kto jest drapieżnikiem, a kto ofiarą. Ofiara przetrwa tylko wówczas, gdy stanie się drapieżnikiem.

Nick zrobił rzecz najmniej spodziewaną: ryjąc w ziemi głęboką bruz­dę, gwałtownie zawrócił i ruszył prosto na ścigającego ich motocyklistę.

Ten, zaskoczony nagłą zmianą strategii, próbował skręcić, lecz było już za późno. Przednie koło BMW grzmotnęło z impetem w bak maszyny i siła uderzenia wyrzuciła go z siodełka.

Bryson zahamował i Layla zeskoczyła na ziemię. Nick zsiadł i prze­wrócił motocykl w trawę.

Tamten rzucił się do ucieczki. Biegnąc, sięgnął po broń, lecz Layla go uprzedziła: szybko przyklękła i trzy razy wypaliła z beretty.

Motocyklista krzyknął, zatoczył się i upadł, mimo to zdołał wyszarp­nąć z kabury rewolwer, wstać i wystrzelić. Spudłował - pocisk zarył się w ziemię kilka kroków od nich - a wówczas Layla wypaliła ponownie. Wypalił i Bryson, trafiając go w pierś.

Napastnik runął w trawę i już nie wstał.

Nick podbiegł bliżej, przewrócił go na plecy i obszukał.

Znalazł portfel. Nic dziwnego. Pościg zarządzono tak nagle, że moto­cyklista nie zdążył się go pozbyć.

Na to Bryson był przygotowany, ale zawartość portfela oszołomiła go, zaszokowała i odebrała mu oddech.

Każdy dokument można podrobić, lecz Nick, ekspert od fałszywek, wiedział, że ten, który trzyma w ręku, fałszywką nie jest. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. W jasnym świetle księżyca odszukał wtopione w plastik włókna oraz inne znaki, których podrobić się nie da.

- Co to? - spytała Layla.

Bez słowa podał jej legitymację.

- O Boże - szepnęła.

Motocyklista nie był przekupionym gliniarzem ani nawet opłacanym przez Arnaulda Francuzem.

Był rodowitym Amerykaninem zatrudnionym w paryskiej rezydenturze CIA.

Rozdział 11

Pracowała w Centralnej Agencji Wywiadowczej od siedemnastu lat, X mimo to na palcach jednej ręki mogła policzyć ludzi, którzy próbowa­li wejść do gabinetu szefa bez jej pozwolenia. Bywało, że Harry'ego Dunne'a niespodziewanie odwiedzał sam naczelny (zwykle to Harry do niego chodził), ale nawet on musiał chwilę zaczekać, chociażby po to, żeby zdą­żyła zaanonsować go przez interkom.

Tymczasem ten ten szaleniec zignorował jej prośby, protesty, ostrze­żenia, groźby, zapewnienia, że dyrektor wyjechał, i zrobił rzecz niesły­chaną: ominął ją i wszedł do gabinetu. Po prostu. Marjorie znała regula­min i procedurę postępowania. Wcisnęła ukryty pod biurkiem przycisk, wzywając ochronę, i dopiero wtedy ostrzegła przez interkom Dunne'a, że wtargnął do nich niebezpieczny wariat.

Bryson wiedział, że ma dwa wyjścia: mógł się wycofać lub stawić mu czoło. Zdecydowanie wolał to drugie, gdyż tylko bezpośrednia konfronta­cja z Dunne'em gwarantowała uzyskanie spontanicznych i szczerych od­powiedzi. Layla przekonywała go, że wizyta w Agencji nie ma najmniej­szego sensu, że w tej chwili ważniejsze jest przetrwanie jako takie. Ale on wiedział, że nie ma wyboru: żeby w końcu poznać prawdę o Elenie, o całym swoim życiu, musiał porozmawiać z zastępcą dyrektora CIA.

Layla została we Francji; próbowała odnowić dawne kontakty i roz­pracować Arnaulda. Nie powiedział jej o Dyrektoriacie. Uznał, że tak bę­dzie lepiej. Na lotnisku zaskoczyła go czułością pożegnalnego uścisku i pocałunkiem, który nie był czysto przyjacielski. Pocałowała go, odwró­ciła się i dziwnie zarumieniona szybko odeszła.

Harry Dunne stał przy oknie, paląc papierosa w długiej cygarniczce z kości słoniowej. Palenie tytoniu w gmachu Agencji było surowo zabro­nione, lecz któż śmiałby donieść na zastępcę naczelnego? Gdy do gabine­tu wszedł Bryson, a tuż za nim Marjorie, spojrzał na nich i z obojętną miną wydmuchał dym.

- Przepraszam, bardzo pana przepraszam - piszczała roztrzęsiona Marjorie. - Naprawdę próbowałam go zatrzymać. Ochrona jest już w dro­dze.

Dunne sondował go przez chwilę wzrokiem, marszcząc już i tak po­marszczone czoło i mrużąc błyszczące, nabiegłe krwią oczy; Bryson po­nownie się przebrał, żeby zmylić kamery i uniknąć rozpoznania. Wreszcie pokręcił głową, zaciągnął się i głośno zakaszlał.

- Nie, Margie - wychrypiał. - Odwołaj ich. Sam sobie z nim pora­dzę.

Marjorie oniemiała. Popatrzyła na niego, potem na Brysona, potem znowu na Dunne'a, wyprostowała się, dumnie wymaszerowała z gabinetu i zamknęła za sobą drzwi.

Dunne podszedł bliżej. Był wściekły.

- Ochroniarze zrobiliby tylko jedno - warknął. - Nie pozwoliliby mi udusić cię gołymi rękami, a nie wiem, czy tego chcę. W co ty grasz, Bryson?

Masz nas za durniów? Myślisz, że nie otrzymujemy meldunków z terenu i przekazów satelitarnych? To prawda, co powiadają: zdrajca zdrajcą po­zostanie. - Zgasił papierosa w przelewającej się od niedopałków popiel­niczce na brzegu biurka. - Nie mam pojęcia, jak tu wszedłeś, ale przejrzę taśmy i na pewno się dowiem.

Zaskoczony tym wybuchem złości Bryson lekko się zawahał. Myślał, że Dunne się przestraszy, że będzie się bronił i odgrażał, ale że wpadnie we wściekłość? Nie, tego się nie spodziewał.

- Nasłałeś na mnie swoich zbirów - wysyczał przez zaciśnięte zęby. - Swoich przydupasów z Paryża.

Dunne pogardliwie prychnął, sięgnął do kieszeni wygniecionej mary­narki i wyjął kolejnego papierosa. Wetknął go do cygarniczki, przypalił, zgasił zapałkę i wrzucił ją do popielniczki.

- Stać cię na więcej, profesorku. - Pokręcił głową i spojrzał w okno, z którego roztaczał się widok na zielony krajobraz Wirginii. - Fakty są proste i mówią same za siebie. Chcieliśmy, żebyś zinfiltrował Dyrekto­riat, a ty co? Kasujesz najbardziej obiecujące kontakty i znikasz jak gang­ster po zamachu na świadka. - Odwrócił głowę i dmuchając mu dymem w twarz, dodał: - Myśleliśmy, że już dla nich nie pracujesz, i chyba wła­śnie to było naszym największym błędem, hę?

- O czym ty, do diabła, mówisz?

- Chętnie wysłałbym cię na małe tete-d-tete z wykrywaczem kłamstw, ale to pierwsza rzecz, której was nauczyli, co? Jak oszukać to głupie pu­dło.

Zdegustowany Bryson wyjął z kieszeni sztywną, plastikową kartę i poło­żył ją z trzaskiem na jedynym wolnym fragmencie blatu mahoniowego biurka. Była to służbowa legitymacja, którą znalazł w portfelu martwego motocyklisty.

- Chcesz wiedzieć, jak tu wszedłem?

Dunne wziął legitymację, podniósł ją do światła i lekko pochylił, żeby sprawdzić hologram. Trójwymiarowa pieczęć CIA? Jest. Magnetyczna folia? Też jest. Takie legitymacje widywało się w Agencji codziennie -w Agencji i tylko w Agencji. Były praktycznie nie do podrobienia. Dunne wsunął ją do czytnika.

Na dużym ekranie komputerowego monitora pojawiła się twarz męż­czyzny oraz jego personalia. Twarz była bardzo podobna do zmienionej i ucharakteryzowanej twarzy Brysona.

- Nasza rezydentura w Paryżu - mruknął Dunne. - Skąd ją, u dia­bła, wytrzasnąłeś?

- Wysłuchasz mnie teraz czy nie?

Dunne zerknął na niego podejrzliwie, wydmuchał nosem dwie struż­ki dymu, usiadł w fotelu i zgasił ledwie napoczętego papierosa.

- Ściągnę tu przynajmniej Finnerana

- Jakiego Finnerana?

- Mojego adiutanta, poznałeś go w Blue Ridge.

- Odpada.

- Cholera jasna, Finneran to moja podręczna pamięć

- Powiedziałem, że odpada! Tylko ty, ja i ci, co nas teraz podsłuchu­ją.

Dunne ciężko westchnął. Wyjął papierosa, lecz zamiast włożyć go do cygarniczki, zaczął się nim bawić żółtymi od nikotyny palcami. Ramiona i przedramiona miał pokryte brązowawymi plamami. Widać je było nawet przez jasnobłękitną koszulę.

Bryson zdał mu relację z wydarzeń ostatnich kilku dni. Dunne wyraź­nie sposępniał. Kiedy się w końcu odezwał, mówił głosem chrapliwym i przyciszonym.

- Dwa miliony dolarów nagrody Polowali na ciebie, zanim jeszcze dotarłeś do Calacanisa. Musieli się zwidzieć, że wróciłeś do gry.

- Zapominasz, że chcieli mnie zlikwidować już w Waszyngtonie. Wiedzieli, że pójdę do dawnej kwatery Dyrektoriatu. Do przecieku doszło tutaj, w tym gmachu. - Nick wycelował palcem w sufit i zatoczył nim małe kółko.

- Co ty pieprzysz? - Dunne rozerwał papierosa na pół i wściekłym ruchem wrzucił go do popielniczki. - Tej operacji oficjalnie nie było. Nie było, rozumiesz? Jedynym namacalnym śladem jest twoje nazwisko w komputerze. Musiałem je wprowadzić, bo nie dostałbyś przepustki.

- Jeśli ci z Dyrektoriatu mają tu swoją wtyczkę, nazwisko w zupeł­ności wystarczy.

- Sralis mazgalis. Było fałszywe. Wbrew wszystkim możliwym re­gulaminom figurowałeś u nas jako Jonas Barrett. Większego przestęp­stwa nie mogłem popełnić. Matce się nie kłamie.

- Rachunki, faktury, sprzęt

- Wszystko pochowane, zagrzebane i zaszyfrowane. Co ty sobie wy­obrażasz? Ryzykowałem jak jasna cholera, szło o moją własną dupę! Nie wiem, co oni ci zrobili, czym cię wykończyli. Przejrzałem twoje akta. Kurwa mać, siedziałem nad nimi z mikroskopem w ręku i myślałem, że cię znam. Gówno prawda. No, bo jak to? Posłali cię w odstawkę, dali ci posadę w tym cichym , spokojnym miasteczku

- Na miłość boską! - ryknął Bryson. - Czy ja się o to prosiłem? To wy do mnie przyszliście! Powoli zaczynałem o wszystkim zapominać, a ty przyjechałeś i rozdrapałeś świeżo zagojone rany! Nie zamierzam się bronić. Wy wiecie swoje, ja swoje. Interesuje mnie tylko jedno: dlaczego ścigał mnie agent z paryskiej rezydentury CIA i dlaczego chciał mnie za­bić. Mam nadzieję, że mi to wyjaśnisz albo przynajmniej sprytnie zełgasz. Dunne łypnął na niego spode łba.

- Puszczę tę uwagę mimo uszu - mruknął. - Pomyśl tylko. Mówisz, że rozpoznał cię Yance Gifford, agent Dyrektoriatu, z którym pracowałeś w Kowloonie

- Tak, a według braci Sangiovannich na „Hiszpańskiej Armadzie' rozpoznał mnie również człowiek Arnaulda. Nie pytam o to, co wydarzy­ło się w Santiago de Compostela. Ta sprawa jest prosta i oczywista. Pytam o Chantilly, o Paryż! O waszego durnego agenta, który ścigał mnie z tą pieprzoną legitymacją. Tam, gdzie jest jeden, jest ich co najmniej pięciu, dobrze o tym wiesz. I co mi teraz powiesz? Że przestałeś panować nad swoimi ludźmi? Że agenci CIA zaczęli działać na własną rękę? Wciskasz mi kit, próbujesz zamącić mi we łbie!

- Nie! - krzyknął chrapliwie Dunne i gwałtownie zakaszlał. - Istnieją jeszcze inne wytłumaczenia!

- Jakie? Co ty bredzisz?

Naśladując gest Brysona, Dunne zakreślił kółko wycelowanym w sufit palcem.

- Nie bredzę. Mówię tylko, że muszę coś sprawdzić. Że powinniśmy pogadać kiedy indziej i gdzie indziej.

Pogłębiły mu się zmarszczki na czole, policzki jeszcze bardziej się zapadły, a w jego oczach po raz pierwszy zagościł strach.

Klinika przedłużonej opieki pielęgniarskiej Rosamundy Cleary w no­wojorskim okręgu Dutchess była po prostu domem starców - luksuso­wym domem starców. Mieściła się w niskim, ceglanym budynku otoczo­nym kilkoma akrami lasu i, bez względu na nazwę, była ostatnią przystanią ludzi finansowo uprzywilejowanych i wymagających opieki, jakiej krew­ni i ukochani nie potrafili im zapewnić. Od dwunastu lat mieszkała tam Felicja Munroe, kobieta, która wraz ze swoim mężem Peterem zaopieko­wała się młodym Nicholasem Brysonem po tragicznej śmierci jego rodzi­ców.

Nick bardzo ją kochał, lecz chociaż zawsze łączyły ich bardzo dobre i czułe stosunki, nigdy nie myślał o niej jak o matce. Gdy doszło do wy­padku, był już duży i za dobrze pamiętał prawdziwą matkę. Dlatego Feli­cja Munroe była dla niego po prostu ciocią, lekko zdziecinniałą żoną wujka Pete'a, jednego z najlepszych przyjaciół ojca. Zatroszczyli się o niego, przyjęli go do swego domu, a nawet zapłacili za jego szkołę i college, za co był im niezmiernie wdzięczny.

Peter Munore poznał George'a Brysona w klubie oficerskim w Bah­rajnie. Pułkownik Bryson - wtedy jeszcze pułkownik - nadzorował budo­wę nowych koszar, a inżynier Munroe stawał do przetargu z ramienia jed­nej z międzynarodowych firm budowlanych. Zaprzyjaźnili się przy piwie - w Bahrajnie obowiązywał całkowity zakaz sprzedaży i konsumpcji al­koholu, dlatego w klubie piwo lało się strumieniami - ale kiedy doszło wreszcie do przetargu, pułkownik Bryson zarekomendował zwierzchni­kom firmę konkurencyjną; szczerze powiedziawszy, nie miał wyboru, ponieważ firma Munroe'a oferowała znacznie gorsze warunki. Inżynier przyjął tę wiadomość bez urazy. Zaprosił Brysona na kielicha i oświad­czył, że ma to gdzieś, ponieważ dzięki temu pieprzonemu krajowi zyskał coś cenniejszego niż pieniądze: prawdziwego przyjaciela. Dopiero póź­niej - jak się okazało, o wiele za późno - pułkownik Bryson dowiedział się, że nabito go w butelkę: firma, która wygrała przetarg, była po prostu nieuczciwa i próbowała naciąć wojsko na kilka milionów dolarów.

Munroe nie przyjął przeprosin.

- W tym fachu - odparł - korupcja to chleb powszedni. Gdybym chciał wygrać, też bym zełgał. To ja byłem naiwny, nie ty.

Wydarzenie to przypieczętowało ich przyjaźń.

Tylko czy aby na pewno? Czy nie kryło się za tym coś jeszcze? Czy Harry Dunne mówił prawdę? Mając niepodważalne dowody, że chciał go zabić agent CIA, Nick zaczynał w to wątpić. Bo jeśli Dunne maczał w tym palce, dlaczego miałby mu zaufać? Żałował, że nie przyjechał tu przed wyprawą na „Hiszpańska Armadę'. Tak, powinien był przyjechać, poroz­mawiać z ciocią Felicją i dopiero potem rozważyć propozycję Dunne'a. Odwiedził ją dwukrotnie, raz sam, raz z Eleną, lecz od ostatniej wizyty upłynęło sporo lat.

W uszach wciąż pobrzmiewały mu słowa, które Dunne wypowiedział w Blue Ridge Mountains, słowa, które odmieniły jego życie. Wiedział, że nigdy ich nie zapomni.

„ - Pozwól, że o coś cię spytam, Nick. Wierzysz, że to był wypadek? Miałeś wtedy piętnaście lat, byłeś wybitnym uczniem, znakomitym spor­towcem, chlubą amerykański ej młodzieży. I nagle twoi rodzice giną. Prze­chodzisz pod opiekę ojca chrzestnego

- Wujka Pete'a Pete'a Munroe.

- Zgadza się, tak brzmiało jego przybrane nazwisko. Przybrane, nie prawdziwe. Wujek skutecznie zadbał o to, żebyś poszedł do tego, nie innego college'u, i żebyś podjął szereg decyzji, które oczywiście podją­łeś. A wszystko po to, żebyś trafił w ich łapy: do Dyrektoriatu'.

Ciocia Felicja siedziała przed telewizorem w przestronnej świetlicy wyłożonej perskimi dywanami i umeblowanej mahoniowymi antykami. Wraz z nią siedziało tam kilku innych pensjonariuszy. Jedni czytali, inni robili na drutach, jeszcze inni drzemali. Felicja z zapartym tchem ogląda­ła turniej golfowy.

- Ciociu - zaczął czule Nick.

Popatrzyła na niego i przez chwilę zdawało się, że go poznaje. Ale tylko przez chwilę, gdyż zaraz potem wyraźnie zdziwiona zmarszczyła brwi.

- Tak? - spytała oschle.

- Ciociu, nie pamiętasz mnie? To ja, Nick.

Podejrzliwie zmrużyła oczy. Zdał sobie sprawę, że zdziecinnienie, któremu uległa przed wielu laty, znacznie się pogłębiło. Przypatrywała mu się nieznośnie długo i w końcu powoli rozciągnęła usta w uśmiechu.

- To ty - tchnęła.

- Pamiętasz? Mieszkałem z wami

- Wróciłeś - szepnęła przytomnie i zwilgotniały jej oczy. - Boże święty, jak ja za tobą tęskniłam Bryson odzyskał otuchę.

- Mój kochany George. Mój najdroższy George. Tak długo cię nie było

Nick drgnął, potrząsnął głową i wszystko zrozumiał. Miał mniej wię­cej tyle samo lat co jego ojciec w chwili śmierci. Dla cioci Felicji, która potrafiła dokładnie odtworzyć wydarzenia sprzed pół wieku, choć nie pa­miętała własnego imienia, był George'em Brysonem. Rzeczywiście, wraz z wiekiem stawał się do niego coraz bardziej podobny, tak podobny, że czasami wprawiało go to w zdumienie.

I nagle, jakby znudzona niespodziewanym gościem, Felicja przenio­sła wzrok na ekran telewizora. Nick przestępował z nogi na nogę, nie wiedząc, co zrobić. Ciocia przypomniała sobie o nim dopiero minutę póź­niej. Odwróciła głowę i niepewnym głosem szepnęła:

- Jak się masz? - Raptem, wyraźnie przestraszona, zmarszczyła czo­ło. - Ale przecież ty nie żyjesz. Myślałam, że nie żyjesz!

Bryson patrzył na nią obojętnie, nie chcąc wyprowadzać jej z błędu. Ma urojenia. I dobrze. Może się czegoś dowiem

- Zginąłeś w tym strasznym wypadku - mówiła z coraz większym napięciem. - Tak, zginąłeś. W tej strasznej, tej potwornej katastrofie. Ty i Martha. Co za koszmar, osierociliście biednego Nicka. Płakałam chyba przez trzy dni. Ale Pete mi pomógł. Tak, Pete był silny - Po jej policzku spłynęła łza. - Nie powiedział mi tylu rzeczy - zawodziła - tylu rzeczy nie mógł mi powiedzieć. Cały czas zjadało go poczucie winy, wyrzuty sumie­nia. Boże, jak on musiał cierpieć. Przez tyle lat nie chciał o tym ze mną rozmawiać. O tej strasznej nocy, o tym, co zrobił Brysona przeszedł zimny dreszcz.

- Twemu Nickowi też nic nie powiedział. Jakiż ciężar on musiał dźwi­gać. Boże, jaki potworny ciężar! - Pokręciła głową, otarła oczy koronko­wym mankietem białej bluzki i ponownie przeniosła wzrok na ekran.

Nick wyłączył telewizor i stanął dokładnie naprzeciwko niej. Biedna Felicja. Starość, zdziecinnienie, a może choroba Alzheimera odebrały jej pamięć najświeższych wydarzeń, lecz wyglądało na to, że wydarzenia sprzed lat pamięta dość dobrze.

- Ciociu - szepnął - porozmawiajmy o Peterze. O Peterze Munroe, twoim mężu.

Patrzył jej prosto w oczy i chyba j ą to zdenerwowało, bo wbiła wzrok w dywan.

- Kiedy miałam katar, robił mi koktajl z whisky. - Odpłynąwszy we wspomnienia, uspokoiła się nieco i rozluźniła. - Miód, sok z cytryny i kropelka bourbona. Nie, trochę więcej niż kropelka. Wypijesz i katar od razu przechodzi.

- Ciociu, czy Pete wspominał kiedyś o Dyrektoriacie? Podniosła głowę. Oczy miała szare i puste.

- Nieleczony katar trwa tydzień, a leczony mija już po siedmiu dniach! - Zachichotała i pogroziła mu palcem. - Pete zawsze mówił, że nieleczony katar

- Czy mówił coś o moim ojcu?

- Och, on uwielbiał mówić. Opowiadał przekomiczne dykteryjki.

Jednemu z siedzących z tyłu pacjentów przydarzył się mały wypadek i do świetlicy weszło dwóch salowych z mopami. Rozmawiali po rosyj­sku. Ja nie znaju - powiedział głośno któryś z charakterystycznym mo­skiewskim akcentem.

Felicja też to usłyszała i wyraźnie się ożywiła.

- Ja nie znaju, ja nie znaju - powtórzyła, chichocząc. - Bełkot! Beł­kot!

- Niezupełnie - wtrącił Nick.

- Bełkot! Pete też bełkotał przez sen. Ja nie znaju, ja nie znaju i tak dalej. Szaleństwo, czyste szaleństwo! Zawsze tak bełkotał, a ilekroć o tym wspominałam, tak dla śmiechu, bardzo się gniewał.

Bryson przytknął rękę do piersi. Serce waliło mu jak młotem.

- Wujek Pete mówił tak przez sen?

- Fatalnie sypiał - odrzekła przytomnie Felicja. - I zawsze, ale to zawsze coś tam do siebie mamrotał.

Wujek Pete mówił po rosyjsku. Tylko przez sen, ponieważ śpiąc, nie był w stanie zapanować nad podświadomością. Czyżby Harry Dunne miał rację? Czyżby Peter Munroe był wspólnikiem Genadija Rosowskiego alias Teda Wallera? Czy to wszystko prawda? Czy nie istniało inne wytłuma­czenie? Bryson oniemiał.

Za to Felicja się rozgadała.

- Zwłaszcza, kiedy umarłeś. Boże, jak on odchorował twoją śmierć. Rzucał się, przewracał z boku na bok, krzyczał przez sen i tak śmiesznie bełkotał!

Park Rock Creek w północnej części Beach Drive w Waszyngtonie był dobrym miejscem na poranne spotkanie. Wybrał je Nick. Dunne zgo­dził się na to nie ze względu na jego rozległe doświadczenie operacyjne -jak by na to nie patrzeć, pracował w CIA dwa razy dłużej niż Bryson w Dyrektoriacie - lecz z czystej uprzejmości: był gospodarzem i trakto­wał Nicka jak honorowego gościa.

To, że zastępca dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej prosi o spotkanie poza murami Langley, bardzo Brysona zaniepokoiło. Trudno mu było uwierzyć, że Dunne, człowiek numer dwa najpotężniejszej agen­cji wywiadowczej na świecie, ma obawy, iż jego własny gabinet jest na podsłuchu. Już to potwierdzało teorię, że Dyrektoriat ich zinfiltrował, że dawni szefowie Nicka zdołali wcisnąć swoje macki do najtajniejszych gabinetów CIA. Bez względu na informacje, które zebrał Dunne, fakt, że nalegał na spotkanie w bezpiecznym, neutralnym miejscu, był denerwują­cym dowodem, że coś jest nie tak.

Bryson zawsze należał do ludzi sceptycznych i podejrzliwych. „Nie ufaj nikomu' - mawiał, chichocząc, Ted Waller. „Nie ufaj nikomu' - cóż za potworność, cóż za groteska! To właśnie on, to właśnie Waller najbar­dziej zawiódł jego zaufanie. Nie, Nick nie zamierzał opuszczać gardy. Nigdy, a zwłaszcza teraz.

Przyjechał do parku godzinę przed czasem. Dochodziła czwarta rano. Było ciemno, wilgotno i zimno. Ulicą przemykały nieliczne samochody: ci z nocnej zmiany wracali do domu, ci z dziennej jechali do śródmieścia. Rząd pracował przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Cisza była dziwna, nienaturalna. Idąc przez gęsty las otaczający pola­nę, którą wybrał na miejsce spotkania, słyszał cichy trzask gałązek pod stopami, odgłosy zwykle zakłócane rykiem ulicznego ruchu. Był w bu­tach na gumowej podeszwie. Wkładał je do pracy w terenie, żeby wyci­szyć odgłos kroków.

Dokładnie sprawdził okolicę. Na skraju lasu była niewielka łąka, obok niej mały asfaltowy parking, a na skraju parkingu podobny do bunkra betonowy szalet na wpół wpuszczony w ziemię. Właśnie tam mieli się spotkać. Zapowiadano deszcz i chociaż nie padało, uznał, że to dobre miej­sce. Grube, betonowe ściany zapewniały skuteczną osłonę na wypadek zasadzki.

Zdecydowany jej uniknąć, obszedł skraj lasu za łąką, wypatrując świe­żych śladów stóp, nadłamanych gałązek, lornetek, statywów, mikrofonów czy innych urządzeń, które ewentualni obserwatorzy mogliby tam ukryć. Zawrócił, przeczesał teren jeszcze raz, zwracając uwagę na ścieżki i dróż­ki prowadzące na łąkę. Chcąc zminimalizować ryzyko, sprawdził okolicę w sumie cztery razy i dopiero wtedy uznał, że żadnej zasadzki tam nie ma. Oczywiście nie mógł wykluczyć, że ktoś nie zastawi jej później, ale przy­najmniej znał już teren na tyle, że był w stanie wychwycić zmiany w oto­czeniu, które by go przed nią ostrzegły.

Punktualnie o piątej rano na parking wjechała czarna limuzyna, nie oznakowany lincoln Continental z rządowymi tablicami rejestracyjnymi. Obserwując go przez silną lornetkę, ukryty w gęstej kępie drzew Bryson zobaczył szofera, Murzyna w granatowym uniformie, który woził Dunne’a od lat. Harry siedział z tylu, z kartonową teczką na kolanach. Oprócz nich w samochodzie nie było nikogo.

Lincoln zaparkował przed szaletem. Szofer chciał mu otworzyć drzwi, lecz jak zwykle niecierpliwy i naburmuszony Dunne zdążył już wysiąść. Rozejrzał się szybko na wszystkie strony w trupim świetle jarzeniówek, zszedł schodkami na dół i zniknął w szalecie.

Bryson nie ruszył się z miejsca. Uważnie przypatrywał się kierowcy, czatując na jakikolwiek podejrzany ruch. Ale Murzyn nie zrobił nic, do­słownie nic. Ani nigdzie nie zadzwonił, ani nie dał znaku któremuś z prze­jeżdżających samochodów, ani nie wyjął broni. Po prostu siedział nieru­chomo za kierownicą i czekał, wykazując niewzruszoną cierpliwość, której brakowało jego chlebodawcy.

Upłynęło dobrych dziesięć minut. Domyślając się, że Dunne ma już pewnie wszystkiego dość, Nick zbiegł ze wzgórza, wijącą się między drze­wami ścieżką obszedł szalet od tyłu, przystanął na skraju lasu, jeszcze raz się rozejrzał, pokonał pędem krótki odcinek otwartej przestrzeni, wsko­czył do płytkiej fosy otaczającej betonowy ustęp i nie zauważony przez nikogo, ruszył w stronę drzwi.

Migotały zepsute jarzeniówki. Wszędzie unosił się silny odór moczu, ekskrementów i chloru. Nick przystanął i wytężył słuch. Po chwili do­biegł go kaszel Dunne'a. Bryson szybko wszedł do środka, zatrzasnął cięż­kie, stalowe drzwi i zamknął je na solidną kłódkę, którą ze sobą przyniósł.

Dunne stał przy pisuarze.

- Miło, że wpadłeś - mruknął, powoli odwracając głowę. - Teraz już rozumiem, dlaczego ci z Dyrektoriatu posłali cię w odstawkę. Punktualny to ty nie jesteś.

Nick puścił tę uwagę mimo uszu. Dunne dobrze wiedział, w czym rzecz. Odchrząknął, zapiął rozporek, spuścił wodę, podszedł do zlewu i odkręci} kran. Spotkali się wzrokiem w lustrze.

- Złe nowiny. Legitymacja jest autentyczna.

- Jaka legitymacja?

- Ta, którą znalazłeś przy zwłokach motocyklisty w Chantilly. My­ślałem, że dobrzeją podrobili, ale nie. Facet pracował od roku w paryskiej rezydenturze CIA jako agent do zadań specjalnych. Fachowiec od brud­nej roboty.

- Musisz zajrzeć do jego teczki, sprawdzić, jak się nazywa i kto go zwerbował.

Zdegustowany Dunne zakręcił kran.

- Jezu, dlaczego o tym nie pomyślałem? - W szalecie nie było papie­rowych ręczników, a nie lubił korzystać z suszarek. - Otrzepał ręce, po czym wytarł je w spodnie. Pomacał się po kieszeniach, ze zmiętej paczki marlboro wyjął zmiętego papierosa, wetknął go sobie do ust i dodał: -Kazałem przeszukać wszystkie bazy danych, nadałem temu najwyższy priorytet. I nic.

- Jak to nic? Przecież zakładacie grubą teczkę każdemu, kto u was pracuje, od naczelnego poczynając, na babci klozetowej kończąc.

Dunne aż się skrzywił. Nieprzypalony papieros zwisał mu z kącika ust.

- Prześwietlacie wszystkich na wylot, więc nie mów mi, że nic na niego nie macie.

- To nie tak. Ten gość nie miał teczki. On po prostu nie istniał. • - Co ty pieprzysz? A ubezpieczenie zdrowotne, a ubezpieczenie spo­łeczne, a lista płac, a te wszystkie głupie papierki, którymi zarzucacie swoich pracowników? Chcesz powiedzieć, że facet nie dostawał pensji?!

- Kurwa mać, nie słuchasz, co do ciebie mówię! On nie istniał, kapu­jesz? To już się zdarzało. Tym od naprawdę brudnej roboty niechętnie zakładamy teczki. Nie chcemy zostawiać po sobie śladów, jasne? Akta? Listy płac? Nie ma żadnych list, żadnych papierków, żadnych plików w komputerze. Sęk w tym, że aby taki ktoś na dobre zniknął, trzeba znać system i umiejętnie to wszystko rozegrać. Ten facet był jak duch: istniał, jednocześnie nie istniał. Dotarło?

- Jaki stąd wniosek? - spytał cicho Bryson.

Dunne najpierw chwilę milczał, potem głośno odkaszlnął.

- Wniosek jest taki, że ci z Dyrektoriatu wodzą nas za nos. Daliśmy dupy i chyba ich nie rozgryziemy. Zwłaszcza jeśli mają u nas swoje wtyki, a trzeba założyć, że mają.

Bryson się tego spodziewał, jednak posępna nieodwołalność, z jaką Dunne wypowiedział te słowa, podziałała na niego jak grom z jasnego nieba. Kiwnął głową i rzekł:

- Niełatwo ci to przyznać.

Dunne westchnął. Był wstrząśnięty i bezskutecznie próbował to ukryć.

- Ano niełatwo. Posłuchaj, będę z tobą szczery. Nie wierzę, nie chcę wierzyć, że ten przeklęty Dyrektoriat dobrał się do moich ludzi. Ale nie zostałem zastępcą dyrektora CIA dzięki pobożnym życzeniom. Widzisz, ja nie chodziłem do Harvardu, ledwo skończyłem St. John's - i nie znam sześciu języków obcych jak ty. Mówię tylko po angielsku, i to nie za do­brze. Ale zawsze miałem i chyba wciąż mam coś, co w wywiadzie jest rzeczą rzadką i cenną: zdrowy rozsądek czy jak to sobie nazwiesz. Spójrz tylko, co zdarzyło się w tym kraju w ciągu ostatnich czterdziestu lat. Zato­ka Świń, Wietnam, Panama i choćby ta najświeższa afera, o której piszą w dzisiejszym „Washington Post'. Komu to zawdzięczamy? Naszym mę­drcom, tym najlepszym i najinteligentniejszym, bogaczom, którzy pokoń­czyli ekskluzywne uniwersytety. Ci faceci mają wykształcenie, ale braku­je im zdrowego rozsądku. Tymczasem ja mam nie tylko zdrowy rozsądek, ale i nosa. Kiedy coś jest nie tak, zwykle to wyczuwam. I nigdy nie gwiżdżę, przechodząc koło cmentarza. Dlatego nie mogę odrzucić możliwości, pod­kreślam: możliwości, że macza w tym palce ktoś ode mnie. Nie zamie­rzam wciskać ci kitu. Nie chcę wykładać na stół mojej ostatniej karty, ale niewykluczone, że będę musiał.

- To znaczy?

- Jak nazywają go w „Washington Post'? „Ostatni sprawiedliwy z Wa­szyngtonu'?

- Richard Lanchester. - Lanchester, prezydencki doradca i sekretarz Narodowej Rady Bezpieczeństwa, człowiek cieszący się nieposzlakowa­ną opinią. - Ma być twoją ostatnią kartą? Dlaczego ostatnią?

- Bo kiedy nią zagram, przestanę mieć jakikolwiek wpływ na to, co się wydarzy. Lanchester jest ponoć uczciwy, zna odpowiednie kanały i może dojdzie prawdy. Sęk w tym, że kiedy go w to wciągnę, sprawa wykroczy poza mury agencji i w Waszyngtonie rozpocznie się wojna na górze. Szcze­rze mówiąc, nie wiem, czy nasz rząd wyjdzie z niej cało.

- Jezu Chryste - szepnął Bryson, - Myślisz, że ci z Dyrektoriatu dotarli aż tak wysoko?

- Na to wygląda.

- Cóż Dobra. Ponieważ to ja nadstawiam głowę, od tej chwili będę kontaktował się tylko z tobą. Nie chcę żadnych pośredników, żadnych e-maili ani faksów, które można przechwycić i rozszyfrować. Wrócisz do Langley i załatwisz nam osobną linię telefoniczną. Wydzieloną, absolut­nie czystą, zakodowaną i szczelną. Zgoda?

Dunne kiwnął głową.

- I wymyśl jakieś hasło. Cyfrowe hasło. Chcę mieć pewność, że to ty, że nikt się pod ciebie nie podszywa i do niczego nie zmusza. I jeszcze jedno: będę rozmawiał tylko z tobą. Jeśli odbierze Marjorie, odłożę słu­chawkę. Jasne?

Dunne wzruszył ramionami.

- Jasne, ale chyba przesadzasz. Powierzyłbym jej swoje życie.

- Przykro mi, ale żadnych wyjątków. Elena powiedziała mi kiedyś, że istnieje coś takiego jak reguła Metcalfa. Porowatość sieci wzrasta wprost proporcjonalnie do kwadratu liczby węzłów. W tym przypadku węzłami są ci, którzy wiedzą o naszej operacji.

- Elena - powtórzył szyderczo Dunne. - Ona też maczała w tym pal­ce, co?

Mimo tego, co się wydarzyło, mimo zgorzknienia, które nie opusz­czało go od chwili jej niewyjaśnionego zniknięcia, słowa Dunne'a bardzo go zabolały.

- Prawdopodobnie - odparł. - Właśnie dlatego musisz pomóc mi ją znaleźć

- Myślisz, że wysłałem cię w teren, żeby ratować twoje małżeństwo? - przerwał mu Dunne. - Wysłałem cię tam, żeby ratować świat.

- Cholera jasna, ona coś wie, ona musi coś wiedzieć. Może nawet dużo.

- Fakt, jeśli z nimi współpracowała

- Jeśli współpracowała, to z samą górą. A jeśli nawet oszukali ją tak samo jak mnie

- Pobożne życzenia, Bryson. Ostrzegałem cię

- Jeśli nawet ją oszukali - ryknął Nick - to i tak może dostarczyć nam cennych informacji!

- Jasne, oczywiście. Spotkacie się, a ona z radością wyjawi ci wszyst­kie tajemnice, tak? Z nostalgii? Przez pamięć starych, dobrych czasów?

- Jeśli ją znajdę - krzyknął Bryson i nagłe umilkł, zaciskając zęby. - Jeśli ją znajdę - rzekł cicho. - Cholera jasna, przecież ją znam. Wiem, kiedy kłamie, kiedy próbuje zatuszować prawdę, kiedy chce uniknąć roz­mowy.

- Marzyciel - odrzekł beznamiętnie Dunne i zaniósł się mokrym kasz­lem. - Myślisz, że ją znasz? Nie. Ty to sobie wmawiasz. Znałeś ją tak dobrze jak Teda Wallera alias Genadija Rosowskiego? Albo jak Piotra Aksjonowa alias wujka Pete'a Munroe? A może oświeciła cię krótka wy­prawa do Dutchess?

Bryson zdębiał.

- Niech cię szlag, Dunne!

- Gdzie ty żyjesz, stary? Obserwujemy ten dom, odkąd dowiedzia­łem się o Dyrektoriacie. Biedna Felicja. Tak zdziecinniała, że moi ludzie nie potrafili nic z niej wyciągnąć, dlatego nie byłem pewny, czy zna praw­dę o swoim mężu i co właściwie o nim wie. Ale zawsze istniała szansa, że odwiedzi ją ktoś, kto dobrze go znał.

- Bzdura! - warknął Bryson. - Nie macie środków, żeby obserwo­wać ją przez dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w ty­godniu. Felicja może pożyć jeszcze dziesięć lat.

- Chryste - mruknął niecierpliwie Dunne. - Oczywiście, że nie mamy. Shirley, jedna z tamtejszych kierowniczek, dostaje do kieszeni sporą sum­kę od „drogiego kuzyna Harry'ego', człowieka, który bardzo o ciocię dba. Ilekroć ktoś do niej przyjeżdża albo choćby tylko zapowiada swój przy­jazd, Shirley natychmiast do mnie dzwoni. Dobrze wie, jak uchronić bied­ną staruszkę przed zachłannymi łowcami spadków i nieproszonymi gość­mi, którzy mogliby ją zdenerwować. Jako kuzyn Harry bardzo się o nią troszczę. Shirley zna mój numer telefonu, dlatego zawsze wiem, kto się z ciocią kontaktuje. Nie lubię niespodzianek. Cóż, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Pozostali zniknęli bez śladu Będziemy stali w tym smrodzie cały dzień?

- Fakt, śmierdzi tu jak cholera, ale to dobre miejsce.

- Jezu Powiesz mi wreszcie, po co pojechałeś do Arnaulda?

- Na „Armadzie' widziałem jego człowieka. Facet pracował i dla Dyrektoriatu, i dla Prisznikowa. Nici prowadziły do Chantilly.

- No i? Chciałeś pogadać z nim w cztery oczy, tete-a-tete?

Bryson spojrzał w lustro. Ponownie przypomniały mu się słowa Teda Wallera, a raczej Genadija Rosowskiego: „Nigdy nie mów za dużo. Na­wet mnie'. Nie wspomniał Dunne'owi o kodzie skopiowanym z mikro­procesora w telefonie satelitarnym Jacques'a Arnaulda i nie zamierzał tego robić. Przynajmniej na razie.

- Nie - zełgał. - Chciałem sprawdzić, z kim się zadaje.

- I?

- I nic. Kompletna strata czasu. - Nigdy nie rzucaj na stół wszyst­kich kart.

Dunne wyjął z teczki dużą, żółtą kopertę, a z koperty plik czarno-

-białych zdjęć.

- Po naszej ostatniej rozmowie przejrzałem wszystkie dostępne bazy danych, łącznie z tymi najtajniejszymi. Nie było to łatwe. Twoi przyjacie­le z Dyrektoriatu są cholernie przebiegli i dokładni. Te ciągłe zmiany na­zwisk, legend i biografii, te zmiany w układzie i budowie siatek, te pie­przone algorytmy Ogłupiająca robota, ale znaleźliśmy kilku kandydatów.

- Pokazał mu pierwszą fotografię. Bryson pokręcił głową.

- Nie znam.

Dunne zmarszczył czoło i sięgnął po następną.

- Tego też nie.

Dunne westchnął i pokazał mu kolejną fotografię.

- Nie. Masz tu sporo fałszywek, co? Sprawdzasz mnie, podpuszczasz. Chcesz przyłapać mnie na kłamstwie.

Harry odkaszlnął. W kącikach jego ust błąkał się leciutki, ironiczny uśmiech.

- Ostrożności nigdy nie za wiele, prawda? Dunne bez słowa pokazał mu jeszcze jedno zdjęcie.

- Nie. Zaraz, chwila - Tę twarz skądś znał. - To Prospero, ten Ho­lender.

Harry kiwnął głową, jakby Nick nareszcie zaczął mówić do rzeczy.

- Jan Yansina, wysoki urzędnik w genewskiej siedzibie głównej Mię­dzynarodowego Czerwonego Krzyża, dyrektor międzynarodowego fun­duszu zapomogowego. Świetna przykrywka. Nie wzbudzając podejrzeń, może podróżować po całym świecie, bywać nawet tam, gdzie innych nie wpuszczają: w Korei Północnej, w Iraku, Libii i tak dalej. Byłeś z nim w dobrych układach.

- Uratowałem mu życie w Jemenie. Ostrzegłem go przed zasadzką, chociaż, według standardowej procedury, powinienem był milczeć bez względu na to, czy groziła mu śmierć, czy nie.

- Widzę, że ty też nie zawsze słuchasz rozkazów.

- Fakt, głupich nie słucham. Prospero był dobry, naprawdę dobry. Zastawialiśmy razem pułapkę na pewnego natowskiego inżyniera, podwój­nego agenta. Co on tu robi? To zdjęcie z kamery wewnętrznego systemu bezpieczeństwa, tak?

- Nasi ludzie namierzyli go w Genewie, w Banque Geneve Privee. Przelewał pięć i pół miliarda dolarów na kilka kont, oddzielnych i łączo­nych.

- Innymi słowy, prał brudny szmal.

- Ale nie sam. Działał z ramienia bardzo bogatej organizacji.

- To też wyczytaliście ze zdjęć?

- Nie, mamy swoje źródła. W ich systemie bankowym.

- Przynajmniej wiarygodne?

- Nie wszystkie, ale w tym przypadku aż za bardzo. Facet jest grubą rybą w jednym ze szwajcarskich banków i byłym agentem Dyrektoriatu. Przekazał nam te informacje w zamian za anulowanie wieloletniego wy­roku, który ciążył na nim w Stanach. - Dunne zerknął na zegarek. - Szan­taż zwykle skutkuje.

Bryson kiwnął głową.

- Myślisz, że Yansina wciąż dla niech pracuje?

- To zdjęcie zrobiono dwa dni temu - Dunne wyjął pager i wcisnął guzik. - Przepraszam, nie odezwałem się do mojego szofera. Umówili­śmy się, że jeśli nie zobaczy, jak wchodzisz do kibla, dam mu znak pagerem. No i oczywiście nie zobaczył, bo zjawiłeś się tu jak Houdini

- Ale po co? - warknął wściekle Bryson. - Żeby wiedział, że nic ci nie jest? Że nie zrobiłem ci kuku? Ufasz mi jak jasna cholera.

- Solomon lubi mieć mnie na oku.

- Widzę. Ostrożności nigdy nie za wiele, co? Ktoś głośno załomotał w drzwi.

- Zaniknąłeś j e? Nick kiwnął głową.

- I kto tu przesadza z ostrożnością? - prychnął Dunne. - Chryste Zaczekaj, muszę mu powiedzieć, że wszystko gra. Podszedł do drzwi, pociągnął za kłódkę i krzyknął:

- Żyję! Nikt mnie nie zabił ani nie trzyma mnie na muszce.

- Panie dyrektorze, musi pan na chwilę wyjść - odrzekł stłumiony głos.

- Spokojnie, Solomon, przecież mówię, że nic mi nie jest.

- Nie o to chodzi.

- A o co?

- Dzwoni ten telefon. Ten, który ma zadzwonić tylko wtedy, kiedy Narodowa Agencja Bezpieczeństwa ogłosi alarm.

- Cholera jasna. Bryson, czy mógłbyś

Nick wyjął broń, cofnął się za wystającą betonową framugę, wetknął klucz do zamka, otworzył kłódkę i przywarł plecami do ściany.

Dunne obserwował go z nieukrywanym zdumieniem. Otworzyły się drzwi i stanął w nich szczupły Murzyn, osobisty szofer zastępcy dyrekto­ra CIA. Był wyraźnie speszony i zażenowany.

- Bardzo przepraszam - powiedział - ale to chyba ważne. - Patrzył na swego szefa. Miał opuszczone ręce i był sam. Zdawało się, że nie widzi ukrytego za framugą Brysona.

Poirytowany Dunne kiwnął głową i ruszył w stronę samochodu. Szo­fer za nim.

Nagle odwrócił się i z wielkim magnum w ręku błyskawicznie wpadł z powrotem do szaletu.

- Co się, do diabła - Dunne oniemiał.

Rozległ się ogłuszający huk, tym głośniejszy, że strzał padł w nie­wielkiej, zamkniętej przestrzeni. Bryson odskoczył w prawo, czując, że odłamki betonu sieką mu dłonie. Kilka kolejnych pocisków świsnęło mu kilka centymetrów nad głową, wybijając wielkie dziury w ścianie. Gwał­towność ataku zaskoczyła go do tego stopnia, że całą energię musiał po­święcić na schodzenie z linii ognia. Na wycelowanie i oddanie strzału nie było po prostu czasu, zwłaszcza że szofer wpadł w furię i z dziko wykrzy­wioną twarzą strzelał na oślep. Nick zebrał się w sobie i runął na niego w chwili, gdy padł kolejny strzał, o wiele głośniejszy niż te, które padały dotychczas. Trysnęła krew i pośrodku piersi Murzyna wykwitła olbrzy­mia dziura. Napastnik zachwiał się i upadł na twarz.

Cztery i pół metra dalej stał Harry Dunne, wciąż celując w swego szofera. Z lufy czterdziestki piątki w jego ręku biła strużka szarego dymu. Był oszołomiony, doszczętnie zdruzgotany.

- Jezu Chryste - wycharczał, zginając się wpół w gwałtownym ataku kaszlu. - Jezu Chryste

Rozdział 12

Gabinet Owalny tonął w mdławej srebrzystoszarej poświacie, która przydawała posępności już i tak posępnym twarzom obradujących w nim osób. Zapadał zmierzch. Kończył się długi, chmurny dzień. Prezydent Malcolm Stephenson Davis siedział na małej sofie przy kominku, gdzie lubił odbywać najważniejsze spotkania. Na krzesłach po obu stronach sofy siedzieli dyrektorzy CIA, FBI i NAB, natomiast na sofie, po prawicy prezydenta, zasiadał Richard Lanchester, sekretarz Narodowej Rady Bezpieczeństwa i jego doradca do spraw bezpieczeń­stwa narodowego. Grupa tak wysokich urzędników państwowych rzadko kiedy widywała się poza pokojem sytuacyjnym, salą narad ministerial­nych czy Narodowej Rady Bezpieczeństwa. Miejsce spotkania podkreśla­ło jego wagę.

Prezydent wezwał ich do siebie z aż nazbyt oczywistego powodu. Mniej więcej przed dziewięcioma godzinami na stacji metra Dupont Circle w Waszyngtonie doszło do potężnej eksplozji, w której zginęło dwudzie­stu trzech ludzi, a trzy razy tylu zostało rannych; lista ofiar stale się wy­dłużała. Naród, choć nawykły do tragedii, do zamachów terrorystycz­nych i szkolnych strzelanin, doznał głębokiego szoku. Wybuch nastąpił w samym sercu stolicy, „ledwie tysiąc sześćset dziewięć metrów od Bia­łego Domu', jak wielokrotnie podkreślali komentatorzy CNN.

Pozostawiona w futerale od laptopa bomba eksplodowała w porannej godzinie szczytu. Jej wyrafinowana budowa - szczegóły konstrukcyjne, których dotąd nie ujawniono - wskazywała na zamach terrorystyczny. W epoce radia i telewizji, przekazujących wiadomości dwadzieścia czte­ry godziny na dobę, w erze błyskawicznej łączności internetowej wieść o tej straszliwej tragedii rozbrzmiewała z tysiąckrotnie zwielokrotnioną siłą, wywierając na ludziach coraz koszmarniejsze wrażenie.

Telewidzów i radiosłuchaczy jak zwykle fascynowały najpotworniej­sze szczegóły: natychmiastowa śmierć ciężarnej kobiety i jej trzyletnich bliźniąt, śmierć starszego małżeństwa z Iowa City, które oszczędzało przez wiele lat, żeby choć raz w życiu odwiedzić stolicę, śmierć grupy dziewięciolatków ze szkoły podstawowej.

- To coś więcej niż koszmar - stwierdził ponuro prezydent. - To hańba.

Jego goście w milczeniu pokiwali głowami.

- Muszę przemówić do narodu, podnieść Amerykanów na duchu; jeśli się uda, to jeszcze dzisiaj, najdalej jutro. Rzecz w tym, że za diabła nie wiem, co im powiedzieć.

- Panie prezydencie - odrzekł Chuck Faber, dyrektor FBI. - Pragnę poinformować, że oddelegowałem do tej sprawy siedemdziesięciu pięciu agentów specjalnych. Przeczesują miasto i koordynują śledztwo, współ­pracując z miejscową policją i oddziałami antyterrorystycznymi. Nasza jednostka analityczno-chemiczna i jednostki saperskie

- Nie mam wątpliwości - przerwał mu prezydent - że rzuciliście się na to jak pszczoły na miód. Nie chcę was krytykować, ale wygląda na to, że najskuteczniej działacie nie przed, a po zamachu. Ciekawi mnie, dla­czego nigdy nie zdołaliście żadnemu zapobiec.

Chuck Faber spiekł raka. Zasłynął jako bezwzględny prokurator okrę­gowy w Filadelfii, potem jako prokurator stanowy. Uważał, że byłby zna­komitym prokuratorem generalnym, że nadaje się na to stanowisko o wie­le bardziej niż prokurator obecnie urzędujący, i nie ukrywał, że chętnie by go zastąpił. Zręcznością i politycznym wyrafinowaniem przebijał wszyst­kich zasiadających w Gabinecie Owalnym gości. Potrafił krzyknąć i się postawić, lecz w obecności prezydenta był zawsze taktowny i powściągli­wy.

- Z całym szacunkiem, panie prezydencie, ale to trochę nie fair -odezwał się spokojnie Richard Lanchester, wysoki, postawny mężczyzna o srebrzystych włosach i arystokratycznej twarzy. Garnitury szyto mu w Londynie. Ponieważ większość korespondentów akredytowanych w Bia­łym Domu uważała, że szczytem mody jest garnitur od Giorgio Armaniego, często pisano, że Lanchester ubiera się „niemodnie' lub wręcz „nie­chlujnie'.

Jednakże rzadko kiedy zwracał uwagę na przytyki osobiste. Szczerze powiedziawszy, celowo stronił od dziennikarzy, ponieważ jako zagorzały przeciwnik puszczania w obieg informacji tajnych czy nie sprawdzonych uparcie zwalczał „zabawę w przecieki', ulubiony sport waszyngtońskich kręgów prasowych. Mimo to media go podziwiały. Może właśnie dlatego - bo rzecz to niespotykana - że nie chciał z nimi współpracować. „Time' nazwał go „ostatnim sprawiedliwym z Waszyngtonu'. Określenie to po­wtarzano tak często we wszystkich gazetach i porannych talk-show, że nabrało znamion homeryckiego epitetu.

- Chodzi o to - kontynuował - że wysiłki prewencyjne FBI mało kto zauważa. Nie wiemy, co mogłoby się stać, gdyby nie podjęte przez nich działania zapobiegawcze.

Chuck Faber niechętnie kiwnął głową.

- W gazetach piszą, że rząd Stanów Zjednoczonych mógł tej tragedii zapobiec - odrzekł prezydent. - Czy to prawda?

Zapadła niezręczna cisza. W końcu przemówił dyrektor Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, generał lotnictwa John Corelli.

- Panie prezydencie, rzecz w tym, że cel był poza naszym zasięgiem. Jak pan wie, CIA i NAB nie mają prawa podejmować żadnych działań na terenie Stanów Zjednoczonych, a to była klasyczna operacja wewnętrzna.

- Poza tym dławią nas przepisy - wtrącił dyrektor FBI. - Na przy­kład, chcąc otrzymać nakaz założenia podsłuchu, musimy przedstawić sądowi wiarygodny dowód, że podsłuch jest konieczny, a przecież gdyby­śmy dysponowali wiarygodnym dowodem, nie potrzebowalibyśmy pod­słuchu.

- A ten mit, że NAB nieustannie podsłuchuje rozmowy telefoniczne, przechwytuje e-maile i faksy?

- Otóż to, panie prezydencie - odparł Corelli. - „Mit' to najodpo­wiedniejsze słowo. Nawet dysponując tak potężną aparaturą, jaką zgro­madziliśmy w Fort Meade, nie jesteśmy w stanie podsłuchać wszystkich rozmów w świecie. Poza tym nie wolno nam tego robić na terytorium Stanów Zjednoczonych.

- I dzięki Bogu - wtrącił cicho Dick Lanchester. Dyrektor FBI spojrzał na niego z nieukrywaną pogardą.

- Doprawdy? Rozumiem, że pochwala pan również i to, że nie mamy prawa przechwytywać ani rozmów kodowanych, ani e-maili.

- Zdaje się pan zapominać, że istnieje coś takiego jak Czwarta Po­prawka, panie dyrektorze - odparł oschle Lanchester. - Prawa obywateli do nietykalności osobistej i mienia nie wolno naruszać przez nieuzasad­nione rewizje i zatrzymania

- A czy nasi obywatele nie mają prawa pójść rano na stację i nie zginąć przy okazji w jakimś wybuchu? - przerwał mu dyrektor CIA Ja­mes Exum. - Wątpię, czy autorzy poprawki przewidzieli wynalezienie telefonii cyfrowej.

- Fakt pozostaje faktem - odrzekł Lanchester. - Amerykanie nie chcą, żeby ktoś naruszał ich prywatność.

- Dick - wtrącił prezydent spokojnie, acz stanowczo. - Nie czas na to ani miejsce. Wielokrotnie na ten temat rozmawialiśmy. Międzynarodo­wa agencja, która powstanie na mocy nowego traktatu, uchroni nas przed kolejnym koszmarem. Senat ma go zatwierdzić lada dzień. Najwyższa pora.

Lanchester ze smutkiem pokręcił głową.

- Dzięki tej agencji władza rządu wzrośnie po tysiąckroć

- Nieprawda - przerwał mu szef Narodowej Agencji Bezpieczeń­stwa. - Dzięki tej agencji będziemy mieli wyrównane szansę, to wszyst­ko. Na miłość boska, NAB nie ma prawa podsłuchiwać rozmów bez naka­zu sądowego, GCHQ, nasz brytyjski odpowiednik, utknął w plątaninie przepisów prawnych, które też mu tego zakazują. Richard, zdajesz się zapominać, że gdyby alianci nie przechwytywali meldunków nieprzyja­ciela, Niemcy wygraliby wojnę.

- Ale teraz żadnej wojny nie prowadzimy.

- Wprost przeciwnie - odparł dyrektor CIA. - Prowadzimy ogólno­światową wojnę przeciwko terrorystom i terroryści na razie wygrywają. Dlatego jeśli sugerujesz, że

Na małym stoliku obok sofy cicho zaterkotał interkom. Zgodnie z osobistym i jednoznacznym poleceniem prezydenta można ich było niepokoić tylko w przypadku sytuacji nadzwyczajnej. Davis podniósł słu­chawkę.

- Tak?

Gwałtownie pobladł. Odłożył słuchawkę i powiódł wzrokiem po twa­rzach zebranych.

- Dzwonili z pokoju sytuacyjnego - powiedział poważnie. - Pięć kilometrów za lotniskiem Kennedy'ego spadł samolot pasażerski.

- Co takiego? - spytało z niedowierzaniem kilku siedzących naprze­ciwko niego mężczyzn.

- Został zestrzelony - wymamrotał prezydent z zamkniętymi ocza­mi. - Minutę po starcie. Lot do Rzymu. Stu siedemdziesięciu jeden pasa­żerów i załoga. Nikt nie przeżył. - Potarł powieki i opuścił ręce. Choć oczy miał błyszczące od łez, biła z nich zawziętość granicząca z drapież­nością. - Jezu Chryste. Nie zamierzam przejść do historii jako naczelny dowódca, który siedział z założonymi rękami, patrząc, jak terroryści przej­muj ą kontrolę nad światem. Cholera jasna, musimy coś zrobić!

Rozdział 13

Szklana wieża przy rue de la Corraterie, na południe od Place Bel-Air, w samym sercu genewskiej dzielnicy handlowo-bankowej, lśniła głę­bokim błękitem oceanu i połyskiwała w jaskrawych w promieniach słoń­ca. Na dwudziestym szóstym piętrze wieży mieściły się biura Banque Geneve Privee. W luksusowo urządzonej poczekalni jednego z nich siedzieli Bryson i Layla. Mahoniowa boazeria, orientalne dywany, delikatne an­tyczne meble - bank był ostoją dziewiętnastowiecznej elegancji na szczy­cie jednego z najnowocześniejszych drapaczy chmur w Genewie, symbo­lem starodawnej uprzejmości harmonizującej z technologią najnowszej generacji. Jego usytuowanie i wygląd nie mogły być stosowniejsze.

Prosto z lotniska Geneva-Cointrin Bryson pojechał do hotelu Le Richemond, a kilka godzin później na Gare Cornavin, gdzie zaczekał na ekspres Paryż - Yentimiglia, którym przyjechała Layla. Przywitali się cie­pło, jakby w ogóle się nie rozstawali. Po jej oszczędnych gestach i lekko wibrującym głosie poznał, że jest bardzo podekscytowana. W czasie jego nieobecności harowała jak wół i chociaż zdołała wykopać tylko kilka maleńkich samorodków, były wprost bezcenne. Niestety, nie mieli czasu na dłuższą rozmowę. Wrócili do hotelu - mieszkali w osobnych pokojach I

- gdzie Layla przebrała się w szary żakiet od Chanel i poprawiła włosy. Zaraz potem złapali taksówkę i pojechali na rue de la Corraterie, na umó­wione spotkanie ze szwajcarskim bankierem.

Nie czekali długo; byli w Genewie, a w Genewie punktualność jest świętością. Już po chwili wyszła do nich kobieta o wyglądzie staromod­nej matrony i zaczesanych w kok włosach.

- Pan Mason, prawda? - rzekła wyniośle. Do ulubionych klientów zwracała się znacznie przyjaźniej, jednak wiedząc, że ten reprezentuje amerykański rząd, i przeczuwając, że będzie się im naprzykrzał, postano­wiła potraktować go z góry. Spojrzała na Laylę. - A pani?

- Anat Chafetz - przedstawił ją Bryson. - Z izraelskiego Mosadu.

- Monsieur Becot oczekuje i pani, i pana? - spytała wyraźnie zdeto­nowana matrona. - Powiedziano mi, że będzie tylko pan Mason.

- Zapewniam panią, że monsieur Becot przyjmie nas oboje - odparł Bryson, przebijając ją wyniosłością głosu. Sekretarka krótko skinęła głową.

- Przepraszam państwa. Wróciła chwilę później.

- Proszę za mną.

Jean-Luc Becot, niski, krępy okularnik o precyzyjnych, oszczędnych ruchach pedanta i krótkich, siwych włosach, nosił okulary w złotej oprawce i miał na sobie szyty na miarę szary garnitur. Uścisnął im ręce uprzejmie, acz czujnie i ostrożnie, po czym spytał, czy zechcą napić się kawy.

Kilkanaście sekund później do gabinetu wszedł młody asystent w nie­bieskim blezerze ze srebrną tacą, na której stały trzy maleńkie filiżanki. Dwie z nich bez słowa postawił na stoliku przed Laylą i Brysonem, trze­cią zaś na szklanym blacie biurka, za którym siedział Jean-Luc Becot.

Gabinet urządzono z takim samym przepychem jak pozostałe wnę­trza banku. Na podłodze leżały perskie dywany, przy trzech ścianach stały delikatne antyki, natomiast miejsce czwartej ściany zajmowało olbrzymie okno, z którego roztaczał się zapierający dech w piersi widok.

- A więc tak - zagaił Becot. - Zapewne wiecie państwo, że jestem człowiekiem niezmiernie zajętym, dlatego proszę mi wybaczyć, że od razu przejdę do rzeczy. Sugerował pan, że dopuściliśmy się nieprawidłowości w obsłudze jednego z naszych kont. Pragnę pana zapewnić, że w Banque Geneve Privee jakiekolwiek nieprawidłowości są po prostu niedopusz­czalne. Obawiam się, że przyjechaliście państwo na próżno

Bryson zetknął dłonie czubkami palców i słuchał go z wyrozumiałym uśmiechem na twarzy. Gdy Becot zrobił przerwę dla nabrania oddechu, szybko wtrącił:

- Monsieur, już to, że zechciał pan nas przyjąć, niezbicie dowodzi, że pan lub któryś z pańskich sekretarzy zadzwonił do kwatery głównej CIA w Langley, żeby sprawdzić, czy jestem tym, za kogo się podaję.

Zamilkł, widząc nieme potwierdzenie w jego oczach. Nie miał żadnych wątpliwości, że jego telefon wzbudził w banku prawdziwy popłoch. CIA wysłało do Genewy agenta, który miał przesłuchać dyrektora szwajcarskie­go banku: wszyscy pracownicy Banque Geneve Privee natychmiast chwy­cili za broń, we wszystkich gabinetach natychmiast rozdzwoniły się telefo­ny, natychmiast zwołano sto narad. Był taki czas, kiedy żaden szanujący się szwajcarski bankier nie zechciałby się z nimi spotkać: najbardziej liczył się klient i jego finansowe tajemnice. Czasy się jednak zmieniły i chociaż w dalszym ciągu prano tu miliardy brudnych dolarów, Szwajcarzy ulegli międzynarodowej presji politycznej i ostatnio wykazywali większą skłon­ność do współpracy, a przynajmniej stwarzali takie pozory.

- Dobrze pan wie - kontynuował - że nie przyjechałbym tu, gdyby nie powaga sytuacji. Sprawa dotyczy bezpośrednio pańskiego banku. Możecie się państwo uwikłać w paskudną aferę, czego na pewno woleli­byście uniknąć.

Becot wykrzywił usta w szpetnym uśmieszku.

- W tym banku pańskie groźby nie poskutkują, panie Mason. A fakt, że w niezdarnej próbie wywarcia na nas presji przyprowadził pan na spotkanie oficera izraelskiego wywiadu

- Monsieur - przerwał mu Bryson tonem głosu międzynarodowego stróża prawa, który trzyma w ręku wszystkie karty. - Zgodnie z konwen­cją z roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego ani pan, ani wła­dze pańskiego banku nie mają prawa tolerować klientów, którzy wykorzy­stują swoje konto do prania brudnych pieniędzy. Doskonale pan wie, że grożą za to surowe sankcje prawne. Przyjechaliśmy tu jako przedstawi­ciele dwóch największych w świecie agencji wywiadowczych, które pro­wadzą śledztwo w sprawie prania brudnych pieniędzy w pańskim banku. Może pan nam pomóc, czego wymaga od pana prawo, albo odesłać nas z kwitkiem, lecz wówczas będziemy musieli zgłosić ten fakt w Lozannie.

Nie tknąwszy kawy, bankier przyglądał mu się beznamiętnie przez kilka długich sekund, po czym spytał:

- Dokładnie czego dotyczy to śledztwo?

Bryson wyczuł jego wahanie i doszedł do wniosku, że najwyższa pora zaatakować.

- Badamy legalność operacji finansowych dokonywanych za pośred­nictwem rachunku numer dwa-cztery, sześć-trzy, dwa-dwa. Rachunek na­leży do niejakiego Jana Yansiny, klienta Banque Geneve Privee.

Becot lekko drgnął. Numer konta lub nazwisko Yansiny na pewno mu coś mówiły.

- Nie ujawniamy danych naszych

Bryson zerknął na Laylę. Ta natychmiast przejęła pałeczkę.

- Dobrze pan wie, że pewna fikcyjna Anstalt z Lichtensteinu prze­lała na to konto olbrzymie pieniądze. Pański bank przelał je następnie na rachunki bankowe kilku firm na Isle of Man i Jersey, na Kajmanach i na Antylach Holenderskich. Stamtąd pieniądze trafiły do banków na Baha­mach, w San Marino

- Transfery pieniężne są całkowicie legalne - warknął Becot.

- Pod warunkiem, że legalne są pieniądze, które się transferuje - syk­nęła wściekle Layla. Nick był pod wrażeniem. Zdradził jej ledwie kilka szczegółów na temat rachunku Yansiny, resztę po prostu zmyśliła. - A w tym przypadku pieniądze zostały przeznaczone na zakup broni dla znanych organizacji terrorystycznych na całym świecie.

- Moim zdaniem przyjechaliście tu państwo na rybkę - wycedził Szwajcar.

- Na rybkę? - powtórzyła Layla. - Nie, szanowny panie. Prowa­dzimy międzynarodowe śledztwo, podjęte przez najwyższe władze w Waszyngtonie i Tel Awiwie, co powinno panu uzmysłowić, że jest to sprawa wielkiej wagi. Ale widzę, że niepotrzebnie zabieramy panu czas. - Wstała. Wstał i Bryson. - Najwyraźniej źle trafiliśmy - dodała Layla, patrząc na Nicka. - Monsieur Becot albo nie ma prawa podejmować decyzji, albo celowo ukrywa rolę, jaką odegrał w tej aferze. Jestem prze­konana, że dyrektor banku, monsieur Etienne Broussard, zechce nas w tej kwestii

- Ale czego naprawdę chcecie? - przerwał jej zdesperowany Becot. Bryson zapiął marynarkę.

- Żeby zatelefonował pan do pana Yansiny i poprosił go o natych­miastowe przybycie do banku.

- Nie mam prawda się z nim kontaktować, taki jest warunek! To on kontaktuje się z nami! Poza tym nie znam jego numeru!

- Bzdura - odparł Nick. - Musi pan mieć jego namiary. Jeśli pracu­jecie tu, jak powinniście, macie fotokopie jego paszportu czy innego do­kumentu, jego adres, numer telefonu domowego, służbowego

- Nie mogę tego zrobić! - krzyknął Becot.

- Chodźmy - powiedziała Layla. - Tracimy tylko czas. Zwierzchnik monsieur Becot na pewno zrozumie powagę sytuacji. Kiedy zażądamy tego kanałami dyplomatycznymi, za pośrednictwem sądów w Waszyngtonie, Tel Awiwie i Lozannie, Banąue Geneve Privee zostanie publicznie uznany za pośrednika organizacji finansujących międzynarodowy terroryzm, za pralnią brudnych pieniędzy i

- Nie, siadajcie! - wykrzyknął Becot, zrzucając bankierską maską. -Zadzwonię.

Czekając w małym, dusznym pomieszczeniu, zastawionym monito­rami podłączonymi do kamer wewnętrznego systemu bezpieczeństwa, spływał potem. Zgodnie z planem miał pozostać w ukryciu do chwili, gdy Layla, wciąż podająca się za oficera Mosadu prowadzącego śledztwo w sprawie prania brudnych pieniędzy, zacznie rozmawiać z Yansiną i wy­ciągnie z niego - jeśli oczywiście zdoła - choć kilka użytecznych infor­macji. Wówczas, wykorzystując element zaskoczenia, miał wejść nagle do gabinetu.

Nie powiedział jej o Dyrektoriacie i o swoich z nim związkach. Wiedziała jedynie, że jest agentem, który współdziałając z CIA, próbuje rozpracować siatkę nielegalnych handlarzy bronią. Znała tylko fragment całości i nie musiała wiedzieć nic więcej. Z czasem zamierzał wprowadzić ją w szczegóły, lecz na razie było na to za wcześnie. Początkowo chciał się ukryć w pobliżu gabinetu Becota, w sąsiednim pokoju, w jakiejś pakamerze, gdziekolwiek. Bynajmniej nie liczył na szczę­śliwy traf, jakim było odkrycie centrali nadzoru wideo. Mógł stamtąd ob­serwować to, co działo się w głównym holu na dole, we wszystkich win­dach, w holu na dwudziestym szóstym piętrze, w bankowej poczekalni i w kilku korytarzach. Ani w gabinecie Becota, ani w pozostałych gabine­tach kamer nie zainstalowano, lecz mógł przynajmniej śledzić Yansinę wchodzącego do budynku i jego zachowanie w windzie. Belg był doświad­czonym i ostrożnym agentem. Na pewno założy, że w windach są ukryte kamery, lecz założy również - tak samo jak założył Bryson - że przed podłączonymi do nich monitorami siedzą znudzeni, marnie opłacani ochro­niarze, których interesują jedynie przypadki jawnej przemocy. Dlatego Yansina mógł wykorzystać tę chwilę samotności do dyskretnego popra­wienie kabury pod pachą lub mikrofonu ukrytego pod klapą marynarki, lecz równie dobrze mógł nie zrobić nic podejrzanego.

Becot zadzwonił do niego w ich obecności, po czym Bryson wyszedł, a Layla została z bankierem, żeby nie ostrzegł klienta przed czekającą go niespodzianką.

Nick wiedział, że Belg zareaguje szybko, i rzeczywiście, już dwadzie­ścia minut później agent Dyrektoriatu wszedł do głównego holu. Był drob­nym mężczyzną o lekko pochylonych ramionach, nosił szpakowatą, krótko przycięta brodę i przydymione okulary w drucianych oprawkach. Dystyn­gowany, acz nie rzucający się w oczy wygląd, przykrywka dyrektora mię­dzynarodowego funduszu zapomogowego - nikt by nie podejrzewał, że jest wyjątkowo niebezpiecznym i przebiegłym zabójcą. Pozory mylą, dlatego to, że ludzie go nie doceniali, było jego największym atutem. Postronny obserwator uznałby go za człowieka dobrotliwego i zupełnie nieszkodliwe­go, jednak Bryson wiedział, że Yansina jest silnym, bezwzględnym, dosko­nale wyszkolonym mordercą o nieprzeciętnej inteligencji. Wiedział też, że w żadnym wypadku nie wolno go lekceważyć.

Belg wsiadł do windy wraz z młodą kobietą, która wysiadła na dwu­dziestym czwartym piętrze. Po jej wyjściu na kilka sekund został sam, mimo to nie okazał najmniejszego napięcia czy zdenerwowania. Jeśli na­głe wezwanie do banku zaskoczyło go czy zirytowało, znakomicie to ukry­wał.

Wyszedł z windy i natychmiast zagadnął o coś recepcjonistkę, która poprowadziła go długim korytarzem w stronę gabinetu Becota i wpuściła do środka. W tym momencie zniknął Brysonowi z oczu. Nick się tym nie przejął. Znał scenariusz spotkania, gdyż sam go opra­cował. Pozostało mu jedynie czekać na znak od Layli, która, uznawszy, że jego obecność jest konieczna, miała zadzwonić do niego na komórkę i rozłą­czyć się po dwóch sygnałach.

Założył, że przesłuchanie Yansiny potrwa od pięciu do dziesięciu minut, zależnie od tego, jak bardzo Belg Sędzię agresywny i wojowniczy. Bryson czekał ze wzrokiem utkwionym w sekundniku zegarka. Pięć minut wlokło się w nieskończoność. Ustalili dwa sygnały zapa­sowe, z których Layla dotąd nie skorzystała. Pierwszy polegał na tym, że zadzwoniwszy na komórkę, miała się nie rozłączać, co oznaczałoby, że sytuacja jest poważna. Mogła też otworzyć drzwi do gabinetu, co Bryson zobaczyłby na ekranie monitora.

Mimo to żaden sygnał nie nadszedł.

Choć był maksymalnie skoncentrowany, nie potrafił nie myśleć o agen­cie, którego znał niegdyś jako Prospera. Co powiedział Dunne? Że działa­jąc z ramienia jakiejś organizacji, prawdopodobnie Dyrektoriatu, prał brud­ny szmal: pięć miliardów dolarów. Agencje wywiadowcze prały pieniądze bardzo często, lecz niemal zawsze były to stosunkowo niewielkie sumy: wynagrodzenie dla działających w podziemiu agentów czy informatorów. Ale pięć miliardów dolarów? Tak wielka kwota na pewno nie poszła na pensje, musiała stanowić podstawę jakiegoś funduszu. Jeśli Dunne nie kłamał - a po tym, gdy w jego obronie zabił własnego ochroniarza i szofe­ra, było coraz mniej prawdopodobne, że CIA celowo wprowadza go w błąd - należało uznać, że Dyrektoriat zajmuje się transferem gigantycz­nych pieniędzy na konta organizacji terrorystycznych. Tylko których? I po co to robił? Niewykluczone, że odpowiedź na te oraz inne pytania zawierał mikroprocesor, którego zawartość Nick skopiował w zamku Jacques'a Arnaulda, ale komu mógł powierzyć tak cenne informacje?

Poza tym, skoro Jan Yansina osobiście dokonywał przelewu tak ol­brzymich pieniędzy, wątpliwe, że jest jedynie zwykłym pośrednikiem. Nie, był za stary, zbyt doświadczony i za dobrze wyszkolony, żeby odgrywać rolę niewinnego gońca. Belg coś wiedział. Musiał coś wiedzieć. Bryson dawał głowę, że Jan Yansina jest już jednym z szefów Dyrektoriatu.

Gwałtownie otworzyły się drzwi i ciasne pomieszczenie zalał stru­mień jaskrawego światła, oślepiając go i kompletnie zaskakując.

Zmrużył oczy, dojrzał w progu ciemną sylwetkę jakiegoś mężczyzny, a potem zobaczył jego ponurą, wściekle wykrzywioną twarz. Yansina. W prawej ręce trzymał pistolet, w lewej walizeczkę.

- Coleridge - wychrypiał. - Duch z przeszłości.

- Prospero - odrzekł Bryson. Nie przygotowany na tę nagłą wizytę,
odruchowo sięgnął za pazuchę i natychmiast zamarł, słysząc metaliczny trzask bezpiecznika.

- Nawet o tym nie myśl - warknął Yansina. - Opuść łapy! Nie zawa­ham się tego użyć. Znasz mnie, wiesz, że to zrobię.

Nick powoli opuścił ręce. Nie, Yansina by się nie zawahał. Zabiłby go z zimną krwią. Zagadką było to, dlaczego w ogóle zwlekał.

- Dziękuję Bryson. Chciałeś ze mną pogadać, to pogadamy.

- Gdzie jest

- Twoja towarzyszka? W bezpiecznym miejscu. Czeka na ciebie w pakamerze, związana i zakneblowana. To bardzo silna i przebiegła ko­bieta. Niestety, myślała pewnie, że Jan Yansina to Jak to się mówi? Kasz­ka z mleczkiem? Mosad. Muszę przyznać, że ma świetnie podrobione pa­piery.

- Papiery są prawdziwe. Ona jest oficerem Mosadu.

- Intrygujesz mnie, Bryson, coraz bardziej mnie intrygujesz. Nowe czasy, nowe sojusze, co? To dla ciebie. - Rzucił mu walizeczkę i Nick miał ułamek sekundy na podjęcie decyzji: złapać ją czy nie?

- Znakomicie - pochwalił go jowialnie Yansina. - Trzymaj ją przed sobą obiema rękami.

Nick nachmurzył czoło. Belg był jak zawsze czujny i przebiegły.

- Chodź, pogadamy. Idź prosto przed siebie i cały czas trzymaj przed sobą walizeczkę. Zrobisz nagły ruch i strzelę. Upuścisz ją, też strzelę. Znasz mnie, przyjacielu.

Bryson posłuchał go, klnąc w duchu jak szewc. Wpadł w pułapkę, nie docenił szczwanego lisa. Jak Yansina obezwładnił Laylę? Nie słychać było żadnego wystrzału, ale może użył tłumika. Zabił ją? Ta myśl rozdarła go i napełniła bólem. Layla była jego wspólniczką. Próbował zniechęcić ją do dalszej współpracy i chociaż nie zdołał, czuł się za nią odpowiedzial­ny. A może Yansina nie skłamał? Może naprawdę związał ją i zamknął w jakiejś pakamerze?

Belg wskazywał mu drogę lufą pistoletu. Szli korytarzem, najpierw szerokim, potem wąskim, wreszcie weszli do pustej sali konferencyjnej. Światło było zgaszone, lecz przez wielkie okna wpadały do środka pro­mienie popołudniowego słońca, a roztaczający się stamtąd widok zapierał dech w piersi jeszcze bardziej niż widok z gabinetu Becota. W dole roz­ciągały się słynne Parc Mon Repos i Jet d'eau i choć panował tam duży ruch, w sali panowała idealna cisza.

Z walizeczką w rękach nie mógł sięgnąć po pistolet. Gdyby natomiast ją upuścił, Belg w ułamku sekundy odstrzeliłby mu pół głowy.

- Siadaj.

Nick usiadł u szczytu stołu, nie wypuszczając walizki z rąk.

- Teraz połóż łapy na stole. Najpierw lewą, potem prawą, w tej kolejności. I żadnych gwałtownych ruchów. Dobrze wiesz, jak to się robi.

Bryson położył ręce po obu stronach walizeczki.

Yansina usiadł po drugiej stronie stołu, tyłem do okna. Cały czas trzy­mał go na muszce.

- Potrzyj nos i strzelę - uprzedził. - Sięgnij po papierosa, też strzelę. To podstawowe zasady i wiem, że je znasz. A teraz poproszę o odpowiedź na pytanie numer jeden: czy Elena wie?

Nick był tak zaskoczony, że nie zrozumiał pytania. Czy Elena wie?

- O czym ty mówisz? - szepnął.

- Czy ona wie?

- Co? O czym? Gdzie ona jest? Rozmawiałeś z nią?

- Bryson, proszę cię, nie udawaj, że ci na niej zależy

- Gdzie ona jest? - powtórzył Nick. Belg zawahał się i odparł:

- To ja zadaję pytania, nie ty. Od kiedy należysz do Prometejan?

- Do Prometejan? - powtórzył tępo Bryson.

- Przestań! Dość tych wygłupów! Od kiedy dla nich pracujesz? Gra­łeś na dwa fronty czy może znudziła cię ciepła posadka w college'u i ruszyłeś na poszukiwanie przygody? Nie dziw się, ja naprawdę próbuję zrozumieć pobudki, które tobą kierowały. Czym cię skusili? Zaapelowali do twego spotworniałego idealizmu? Obiecali ci władzę? Sam widzisz, że mamy o czym rozmawiać.

- Mimo to cały czas trzymasz mnie na muszce. Zapomniałeś już o Jemenie?

Yansina z rozbawieniem pokręcił głową.

- Wciąż jesteś dla nas legendą, Bryson. Wciąż o tobie opowiadają. O tobie, o twoich wyczynach i nieprawdopodobnych talentach języko­wych. Byłeś znakomitym agentem

- Dopóki Ted Waller nie wywalił mnie na zbity pysk. Waller, a może raczej Genadij Rosowski?

Belg zamilkł, nie potrafiąc ukryć zaskoczenia.

- Każdy z nas ma wiele nazwisk - odrzekł w końcu - i wiele tożsa­mości. Cała sztuka polega na tym, żeby umieć je od siebie odróżniać, nie dopuścić do tego, żeby się pomieszały, bo jeśli się pomieszają, człowiek popada w obłęd. Ty tę zdolność zatraciłeś, Nick. Nie wiesz już, gdzie kończy się rzeczywistość, a gdzie zaczyna fikcja. Ted Waller jest wspa­niałym człowiekiem. Lepszym niż którykolwiek z nas.

- Chryste, ty wciąż mu wierzysz! Wierzysz w jego kłamstwa! Jeste­śmy zwykłymi marionetkami, nie rozumiesz? Trutniami, zaprogramowa­nymi przez nich automatami! Byliśmy jak ślepcy! Nie rozumieliśmy, kim oni tak naprawdę są, co knują!

- Koła w kołach, a w tych kołach jeszcze inne koła - odrzekł poważ­nie Yansina. - O pewnych rzeczach po prostu nie wiemy. Świat się zmie­nia, a my wraz z nim: musimy dostosować się do nowej rzeczywistości. Co oni ci powiedzieli, Bryson? Jakimi nakarmili cię kłamstwami?

- Do nowej rzeczywistości? - powtórzył głucho Nick i oniemiał.

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki za wielkim oknem sali konferencyjnej wyrósł olbrzymi kształt. Bryson rozpoznał go na ułamek sekundy przedtem, nim grad kuł z pokładowego karabinu maszynowego roztrzaskał szyby, zmieniając je w krystaliczny deszcz. Śmigłowiec.

Nick rzucił się na podłogę i przetoczył pod długi stół, lecz siedzący bliżej okna Yansina tej możliwości nie miał. Zamachał rękami niczym uczący się latać ptak skrzydłami i nagle zatańczył jak upiorna marionetka. Kule przebiły mu czoło, policzki i pierś, wyrywając w ciele dziesiątki dziur, z których tryskały małe gejzery krwi. Jego czerwona od krwi twarz wykrzywiła się w potwornym krzyku, w gardłowym ryku zarzynanego zwierzęcia, który zginął w ogłuszającym warkocie silnika i rozdzierają­cym uszy huku wystrzałów. W sali konferencyjnej zawył wiatr. Rozsieka­ny setkami pocisków, mahoniowy stół pękł na pół, na szarym dywanie wykwitł krzyżujący się wzór wystrzępionych dziur. Yansina niemal uniósł się w powietrze, po czym z nienaturalnie powykręcanymi kończynami bezwładnie runął na podłogę, zalewając j ą krwią. Zamiast oczu miał szkar­łatne otwory, zamiast brodatej twarzy przerażającą miazgę, zamiast poty­licy półpłynną pulpę.

Śmigłowiec zniknął równie nagle, jak się pojawił. Huk ustał. W sali kon­ferencyjnej słychać było jedynie słabe odgłosy ruchu ulicznego oraz jękliwe zwodzenie wiatru gwiżdżącego między ostrymi stalaktytami szkła w oknach i hulającego po śmiertelnie cichym, zbryzganym krwią pobojowisku.

Rozdział 14

Wypadłszy z sali konferencyjnej, posiekanej kulami, zbryzganej krwią W i zasypanej szkłem, Bryson popędził korytarzem, w którym tłoczy­li się przerażeni gapie. Zewsząd rozlegały się krzyki po niemiecku, fran­cusku i po angielsku.

- Jezus Maria!

- Co się stało? Kto strzelał? Snajperzy? Terroryści?

- Są w budynku?

- Zadzwońcie na policję i na pogotowie. Szybko!

- Boże święty, on nie żyje, on Chryste, zobaczcie, jak go zmasa­krowali!

Biegnąc, myślał o Layli. Nie, tylko nie ona. Czyżby śmigłowiec okrą­żył wieżowiec, namierzając cele przez okna na dwudziestym szóstym pię­trze? To Yansina. Celem tego szaleńczego zamachu był Jan Yansina, nie ja. Na pewno.

Odtworzył w myśli przebieg zdarzenia, sortując i układając kalejdo­skop obrazów, ustalając kąt padania strzałów. Tak. Obsługa karabinu ma­szynowego lub karabinów maszynowych na pokładzie śmigłowca celo­wała w Yansinę. Nie strzelali na oślep, nie próbowali zabić wszystkich obecnych w sali. Mierzyli w Belga, tylko w Belga, i to co najmniej z trzech różnych kątów.

Ale dlaczego?

I kto to był? Dyrektoriat? Chcieli zabić swojego? Niemożliwe. A może wiedzieli, że Belg spotyka się ze starym kumplem? Może się bali, że zdra­dzi mu jakieś tajemnice?

Nie, to bez sensu, dał się ponieść swojej wyobraźni. Nie znał powo­dów ataku, nie znał pobudek, które kierowały zamachowcami, ale fakt pozostawał faktem: zlikwidowano człowieka, który miał zostać zlikwi­dowany.

Myśli te przemknęły mu przez głowę lotem błyskawicy. Znalazł gabi­net Becota, otworzył drzwi i

W gabinecie nie było nikogo.

Ani Layli, ani bankiera. Już miał zawrócić, gdy zauważył porcelanową filiżankę. Leżała na podłodze, pod stolikiem do kawy. A za biurkiem walały się porozrzucane papiery. Ślady pospiesznej ucieczki albo krótkiej walki.

Raptem usłyszał dziwnie stłumione odgłosy, jakiś stukot, zdławiony krzyk. Szybko rozejrzał się i zatrzymał wzrok na wbudowanej w ścianę szafie. Podbiegł do niej i otworzył drzwi. Layla i Jean-Luc Becot, zakne­blowani i skrępowani mocnym jak skóra sznurem z poliuretanu. Becot miał rozchełstaną na piersi koszulę i przekrzywiony krawat. Próbował krzyczeć i z wysiłku wybałuszył oczy. Na podłodze leżały zmiażdżone butem okulary. Obok niego siedziała Layla. Yansina związał ją mocniej i dokładniej niż Becota. Była bez buta, miała rozerwany żakiet i posinia­czoną, mocno zakrwawioną twarz. Musiała stawiać zacięty opór, lecz Yan­sina alias Prospero był od niej silniejszy.

Jan Yansina. Co za bydlę. Bryson kipiał wściekłością. Wyjął im kne­ble z ust. Oboje głęboko odetchnęli, dławiąc się powietrzem. Becot za­charczał i głośno krzyknął.

- Dziękuję - wydyszała Layla. - Boże!

- Nie zabił was - skonstatował Nick. - Ani ciebie, ani jego.

Węzły nie chciały puścić. Nick rozejrzał się w poszukiwaniu jakie­goś noża, czegokolwiek, czym mógłby przeciąć sznur. Wstał, podbiegł do biurka i wypatrzył srebrny nóż do papieru - nic z tego, nóż był spiczasty, lecz tępy. Szuflada, w szufladzie małe, ostre nożyczki. Chwycił je i po chwili więźniowie byli już wolni.

- Ochrona! - wysapał Becot. - Wezwijcie ochronę! Z oddali dobiegło zawodzenie syren.

- Słyszy pan? - odrzekł Bryson. - Policja już tu jedzie. - Pomógł wstać Layli i wybiegli z gabinetu na korytarz.

Sala konferencyjna, przed drzwiami tłum ludzi. Layla gwałtownie przystanęła.

- Chodź. Nie mamy czasu! - syknął Bryson. Zajrzała do środka, zobaczyła poszatkowane kulami ciało Yansiny, roztrzaskane okna i zasypaną szkłem podłogę.

- Boże. - Przerażona zadrżała. - O mój Boże!

Zatrzymali się dopiero na zatłoczonym Place Bel-Air.

- Musimy wyjechać - powiedział Nick. - Oddzielnie. Nie mogą nas zobaczyć razem. Nie po tym.

- Wyjechać? Ale dokąd?

- Nie wiem, wiem tylko skąd. Stąd. Z Genewy, ze Szwajcarii.

- Co ty mówisz? Nie możemy tak po prostu - Urwała, zdawszy sobie sprawę, że Bryson jej nie słucha, że jego uwagę przykuła gazeta, „Tribune de Geneve', na stojaku w pobliskim kiosku.

- Chryste - Podszedł bliżej, nie odrywając wzroku od dużego, czar­nego nagłówka i zdjęcia z jakiejś potwornej katastrofy.

TERRORYSTYCZNY ZAMACH WE FRANCJI

POCIĄG PASAŻERSKI WYLATUJE W POWIETRZE

POD LILLE

Lilie. Dziś rano wybuch potężnej bomby wykoleił i rozerwał na strzępy szybki pociąg pasażerski Eurostar, zabijając setki podróżujących nim Fran­cuzów, Anglików, Amerykanów, Holendrów i Belgów. Do katastrofy doszło czterdzieści osiem kilometrów na południe od Lilie. Chociaż specjalistyczne ekipy ratunkowe, którym pomagają dziesiątki ochotników, od rana przecze­sują wrak pociągu w poszukiwaniu ocalałych, francuskie władze obawiają się, że w eksplozji zginęło ponad siedmiuset pasażerów. Jeden z obecnych na miejscu tragedii przedstawicieli rządu, który pragnął zachować anonimo­wość, twierdzi, że jest to dzieło terrorystów.

Według przedstawicieli kolei francuskich pociąg Eurostar 9007-ERS relacji Paryż - Londyn odjechał z Gare du Nord o godzinie 7.16, zabierając siedmiuset siedemdziesięciu pasażerów. Około godziny 8.00, kiedy osiemnastowagonowy skład przejeżdżał przez Pas-de-Calais, z przodu i z tyłu pociągu eksplodowało jednocześnie kilkadziesiąt potężnych ładunków wy­buchowych, prawdopodobnie podłożonych pod torami. Chociaż jak dotąd nie wiadomo - przynajmniej oficjalnie - kto jest sprawcą tego potwornego czynu, francuska tajna policja, Surete, sporządziła już listę podejrzanych. Według dobrze poinformowanych, lecz anonimowych źródeł, w ciągu ostat­nich kilku dni rządy Francji i Wielkiej Brytanii otrzymały kilka ostrzeżeń przed zamachem na Eurostar. Rzecznik prasowy Eurostar nie chciał ani zaprzeczyć, ani potwierdzić doniesień „La Tribune de Geneve', że służby wywiadowcze obu krajów wiedziały o planowanym zamachu, lecz nie były w stanie mu zapobiec, ponieważ wedle obowiązującego prawa nie mogły podsłuchiwać rozmów telefonicznych między domniemanymi terrory­stami.

„To skandal” - oświadczył członek francuskiego Zgromadzenia Narodo­wego Francoise Chouet. - Mieliśmy techniczne możliwości, mogliśmy zapo­biec tej potwornej zbrodni, ale zabraniało nam tego prawo!'.

Lord Miles Parmore ponowił w Parlamencie apel o parafowanie Między­narodowego Traktatu o Kontroli i Bezpieczeństwie. „Rządy Francji i Wielkiej Brytanii - powiedział - mogły zapobiec tej straszliwej tragedii, mimo to nie zrobiły absolutnie nic. To jest przestępstwo, to jest zbrodnia. To narodowa, nie, to międzynarodowa hańba'.

Richard Lanchester, prezydencki doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, przebywający na szczycie państw NATO w Brukseli, wydał oświadczenie potępiające „rzeź niewinnych ofiar'. „Okryci żałobą- powie­dział - wszyscy zadajemy sobie pytanie, jak ustrzec się przed podobnymi wydarzeniami w przyszłości. Z wielką niechęcią i smutkiem administracja prezydenta Davisa przyłącza się do swoich sojuszników i przyjaciół, Francji i Anglii, apelując o powszechną akceptację i zatwierdzenie Międzynarodowego Traktatu o Kontroli i Bezpieczeństwie'.

Lilie.

Bryson zmartwiał.

Przypomniała mu się rozmowa dwóch mężczyzn przed gabinetem Arnaulda w Chateau de Saint-Meurice, ich konspiracyjnie przyciszone głosy. Jacąues Arnauld i Anatolij Prisznikow.

„Ale po Lilie - powiedział Francuz - poruszenie będzie tak wielkie, że droga stanie otworem'.

Po Lilie

Dwaj najbogatsi i najbardziej wpływowi biznesmeni w świecie, han­dlarz bronią i potentat przemysłowy, który potajemnie kontrolował znacz­ną część rosyjskiego przemysłu zbrojeniowego - Nick musiał to jeszcze dokładnie sprawdzić - wiedzieli o zamachu pod Lilie. Wiedzieli o zbrod­ni, która pochłonęła ponad siedemset ofiar.

Prawdopodobnie należeli do tych, którzy tę zbrodnię zaplanowali.

Byli szefami Dyrektoriatu. Za koszmarem w Lilie stał Dyrektoriat -Bryson nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.

Ale po co to zrobili? W jakim celu? Bezsensowna przemoc nie le­żała w ich stylu. Waller i inni zawsze chlubili się swym strategicznym geniuszem. Wszystko było strategicznie zaplanowane, wszystko służyło określonemu celowi. Nawet morderstwo jego rodziców, nawet to wiel­kie oszustwo, jakim było jego życie. Zabójstwo kilku agentów mogli usprawiedliwiać koniecznością usunięcia niewygodnego balastu, prze­szkody czy groźby. Ale masakra siedmiuset niewinnych pasażerów to zupełnie inna kategoria, to przejście od taktyki do strategii. Tylko ja­kiej?

Poruszenie będzie tak wielkie, że droga stanie otworem

Poruszenie po katastrofie francuskiego pociągu było rzeczywiście ol­brzymie, jak po każdej tragedii, której można było zapobiec.

Której można było zapobiec

Tak, to jest klucz. Dyrektoriat chciał, żeby wybuchły masowe prote­sty, żeby ludzie zaczęli się domagać natychmiastowego powstrzymania fali terroryzmu. Profilaktyka. Przeciwdziałanie. Przeciwdziałanie mogło przybrać różne formy. Międzynarodowy traktat? Zapewne doprowadził­by do zwiększenia nakładów na obronę narodową, do zakupu olbrzymiej ilości sprzętu niezbędnego do zapewnienia społeczeństwu bezpieczeństwa.

Arnauld i Prisznikow. Ci dwaj handlarze śmiercią byli zainteresowa­ni wybuchem światowego chaosu, ponieważ chaos to forma marketingu, to reklama ich towarów i gigantyczny zbyt. To oni kryli się za tragedią pod Lilie. Za tragedią pod Lilie

I za czym jeszcze?

Stał na chodniku, nie widząc mijających go przechodniów. Layla czy­tała artykuł, coś do niego mówiła, lecz jej nie słyszał. Błądził po zakamar­kach umysłu, szukając w nich niedawno zasłyszanych wiadomości. Czy­tał o czymś. Widział coś w telewizji. Dwie relacje z wydarzeń, na które -pochłonięty swoją misją i życiem - nie zwrócił wówczas większej uwagi.

Przed kilkoma dniami na stacji metra w Waszyngtonie doszło do po­tężnej i tragicznej w skutkach eksplozji. Tego samego wieczoru - dosko­nale pamiętał tę zbieżność w czasie - w okolicy lotniska Kennedy'ego zestrzelono samolot lecący do Rzymu. Zginęło stu siedemdziesięciu pasa­żerów i załoga.

Ameryka zareagowała szokiem i powszechnym oburzeniem. Prezy­dent wezwał do ratyfikowania międzynarodowego traktatu o kontroli i bezpieczeństwie, który utknął w Senacie. Nie ulegało wątpliwości, że po tragedii w Lilie dołączy do niego cała Europa, żądając natychmiastowego przywrócenia ładu i porządku w oszalałym świecie, który wyrwał się spod kontroli.

Spod kontroli

Kontrola. Władza. Czy właśnie to było ową „przyczyną wyższą', po­wodem obłędu, któremu ulegli ci z Dyrektoriatu? Tajna agencja wywiadowcza, niegdyś mała i nikomu nie znana, lecz jakże potężna, próbowała zapanować nad czymś, nad czym nie zdołała zapanować reszta świata?

Szlag by to trafił. Mgliste spekulacje, teoria w teorii, wnioski z prze­słanek niejasnych, niewystarczających i niemożliwych do udowodnienia.

Mimo to coraz wyraźniej rysowała się odpowiedź na pytanie, dlaczego CIA przerwała mu emerycki wypoczynek w college'u i zmusiła go do podjęcia tego śledztwa. Nadeszła pora. Musiał szczerze porozmawiać z Harrym Dunne'em, musiał przedstawić mu cały scenariusz i wszystkie hipotezy. Wyczekiwanie na kolejne Lilie, na mocne, niepodważalne do­wody bezpośredniego zaangażowania Dyrektoriatu w te wszystkie zbrod­nie, byłoby moralnie odrażające. Czy CIA naprawdę potrzebowało kolej­nych siedmiuset ofiar, żeby wreszcie coś zrobić?

Mimo to

Mimo to największego kawałka układanki wciąż brakowało.

„Czy Elena wie?'. Wniosek? Ci z Dyrektoriatu nie byli pewni, gdzie Elena jest albo po czyjej jest stronie. Tym bardziej musiał ją odnaleźć, gdyż już samo pytanie sugerowało, że wie na pewno, i to coś ważnego. Coś, co wyjaśniłoby, dlaczego tak nagle zniknęła z jego życia, i ujawniło prawdziwe zamiary Dyrektoriatu.

- Ty coś o tym wiesz. - Głos Layli. Stwierdzenie faktu. Bynaj­mniej nie pytanie.

Zdał sobie sprawę, że mówi do niego od dłuższego czasu. Spojrzał jej w oczy. Słyszała, jak Amauld i Priszkin rozmawiali o Lilie? Najwyraźniej nie.

- Mam pewną teorię - powiedział.

- Jaką?

- Muszę zadzwonić. - Podał jej gazetę. - Zaraz wracam.

- Zadzwonić? Do kogo?

- Pięć minut i jestem z powrotem.

- Co ty przede mną ukrywasz? - spytała podniesionym głosem. - Co knujesz?

Miała piękne, brązowe oczy, zdezorientowane, jednocześnie urażone i zagniewane. Nic dziwnego. Wykorzystywał ją, nie dając nic w zamian. Miała prawo się wściekać. Układ był bardzo krzywdzący, szczególnie dla agentki tak dobrze wyszkolonej i doświadczonej jak ona.

Zawahał się i odrzekł:

- Najpierw zadzwonię. Kiedy wrócę, wszystko ci opowiem. Ale ostrzegam: wiem znacznie mniej, niż myślisz.

Dotknęła jego ramienia. Był to gest szybki i czuły, gest, który mówił: dziękuję, rozumiem, zawsze będę przy tobie. Wzruszony, delikatnie poca­łował ją w policzek. Nie było w tym nic seksualnego. Kierowała nim po­trzeba zwykłego, ludzkiego kontaktu, chęć wyrażenia wdzięczności za jej odwagę i wsparcie.

Zostawił ją, skręcił w boczną uliczkę i kilkadziesiąt metrów dalej znalazł mały sklepik, w którym oprócz papierosów i gazet można było kupić karty telefoniczne. Nabył jedną, zawrócił i wszedł do budki tele­fonicznej. Wykręcił 011, O, potem pięciocyfrowy numer, a gdy w słu­chawce zabrzmiał niski, przeciągły sygnał, wystukał na tarczy siedmio-cyfrowy kod.

Była to tak zwana czysta linia, bezpośrednie połączenie telefonicz­ne z gabinetem Harry'ego Dunne'a w kwaterze głównej CIA w Langley i w jego domu. Dunne gwarantował, że rozmawiać z nim będzie on. On i tylko on.

Sygnał.

- Bryson?

Nick już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, lecz nagle wstrzymał oddech. Nie znał tego głosu. To nie był głos Dunne'a.

- Kto mówi?

- Graham Finneran. Wie pan Chyba wie pan, kim jestem.

Finneran. Harry wymienił to nazwisko, kiedy rozmawiali w Langley. Jego adiutant, zaufany doradca, człowiek, który towarzyszył im w drodze do Blue Ridge Mountains.

- Co się dzieje? - spytał ostrożnie Bryson.

- Ja Harry jest w szpitalu. Źle się poczuł.

- Źle się poczuł?

- Harry ma raka. Nie chce o tym mówić, ale sprawa jest przesądzo­na. Wczoraj zasłabł i odwieźli go do szpitala.

- Chce pan powiedzieć, że co? Że Dunne nie żyje?

- Nie, na szczęście żyje, ale szczerze mówiąc, nie wiadomo, jak dłu­go pociągnie. Wprowadził mnie w szczegóły pańskiego projektu. Bar­dzo się niepokoił, dlatego

- Dokąd go zabrali? Do którego szpitala? Finneran milczał o sekundę za długo.

- Nie jestem pewien, czy mogę

Nick odwiesił słuchawkę. Serce waliło mu jak młotem, w uszach pul­sowała krew. Instynkt kazał mu natychmiast przerwać połączenie. Coś tu nie grało. Dunne zapewnił go, że nikt inny nie odbierze telefonu, że bę­dzie z nim rozmawiał nawet na łożu śmierci. Znał Brysona, wiedział, jak zareaguje.

Nie. Graham Finneran -jeśli był to Finneran; Nick nie znał jego gło­su - nie odebrałby telefonu: Harry by na to nie pozwolił.

Stało się coś złego, coś bardzo złego, coś znacznie gorszego niż nagłe załamanie się stanu zdrowia Harry'ego Dunne'a.

Czyżby Dyrektoriat dopadł w końcu swego głównego przeciwnika, pokonując ostatnią przeszkodę na drodze ku władzy?

Wrócił pędem na Place Bel-Air. Layla wciąż stała przed kioskiem z gazetami.

- Muszę jechać do Brukseli - powiedział.

- Co? Dlaczego do Brukseli? O czym ty mówisz?

- Jest tam ktoś, do kogo muszę dotrzeć. Patrzyła na niego pytająco i błagalnie.

- No? Znam pewien pensjonat w Morolles. Zapuszczona ruina w nie­zbyt miłej części miasta, bezpieczna i anonimowa. Nikt nie będzie nas tam szukał.

- Ale dlaczego akurat Bruksela?

- To ostatnia szansa. Jest tam ktoś, kto może pomóc. Ktoś bardzo wpływowy, dobrze ustawiony. Ostatni sprawiedliwy z Waszyngtonu.

Rozdział 15

Siedziba Systematix Corporation składała się z siedmiu wielkich, lśnią­cych gmachów ze stali i szkła, stojących na zalesionym, pięknie ukształ­towanym terenie na przedmieściach Seattle. W każdym gmachu były ja­dalnie i siłownie; pracownicy korporacji, ludzie znani z dyskrecji i z lojal­ności względem firmy, mieli niewiele powodów, żeby stamtąd wychodzić. Tworzyli zwartą, hermetyczną społeczność, rekrutującą się z najlepszych i najlepiej opłacanych specjalistów. Zdawali też sobie sprawę, że mają tysiące kolegów, których prawdopodobnie nigdy w życiu nie spotkają. Systematix miał przedstawicielstwa na całym świecie, miał udziały w dzie­siątkach przedsiębiorstw i spółek akcyjnych, choć wartość tych udziałów pozostawała jedynie w sferze domysłów.

Szczupła, wiotka blondynka prowadziła ich do sali konferencyjnej.

- Mam wrażenie, że to już nie Kansas - rzucił jowialnie Tony Gupta, dyrektor techniczny InfoMedu.

Adam Parker uśmiechnął się słabo. Był głównym inżynierem przed­siębiorstwa wartego dziewięćset milionów dolarów, ale nawet on czuł się trochę nieswojo, przyjeżdżając do siedziby osławionego Systematiksu.

- Byłeś tu kiedyś? - spytał. Smukły, szpakowaty i dobrze zbudowa­ny, przez wiele lat uprawiał biegi maratońskie, dopóki kontuzja kolana nie zmusiła go do przerwania treningów. Teraz - nie zważając na doskwie­rające kolano - wiosłował i pływał, a w tenisa grał tak agresywnie, że partnerzy wytrzymywali z nim ledwie kilka gemów. Współzawodnictwo miał we krwi i właśnie dzięki temu zdołał stworzyć firmę specjalizującą się w informatyce medycznej i wykorzystywaniu dużych komputerów głównych w tak zwanym przetwarzaniu rozproszonym. Mimo to zawsze potrafił uznać wyższość silniejszego przeciwnika.

- Kiedyś - odrzekł Gupta. - Wiele lat temu. Starałem się tu o pracę, ale wykończyli mnie na testach. I żeby tylko do nich podejść, musiałem podpisać trzy zobowiązania do zachowania tajemnicy. Mieli szmergla na tym punkcie. - Poluźnił za mocno zaciśnięty krawat. Zwykle nie nosił krawata, lecz okazja była wyjątkowa. W przeciwieństwie do wielu innych przedsiębiorstw Nowej Gospodarki Systematix surowo przestrzegał tra­dycyjnej etykiety.

Parker miał złe przeczucia i nie ukrywał ich przed podwładnym. Gupta należał do jego najbardziej zaufanych współpracowników.

- Zarząd będzie nalegał - powiedział. - Nie dam rady ich powstrzy­mać. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda?

Gupta zerknął na towarzyszącą im blondynkę i posłał mu ostrzegaw­cze spojrzenie.

- Najpierw posłuchajmy, co nam powie wielki człowiek.

Chwilę później wraz z dwunastoma innymi mężczyznami i kobietami siedzieli w sali konferencyjnej na wierzchołku największego i najwyższe­go gmachu w kompleksie, skąd roztaczał się zapierający dech w piersi widok na okoliczne wzgórza.

Tu mieściła się baza główna, sztab dowodzenia tego pozornie rozpro­szonego i zdecentralizowanego przedsiębiorstwa. Dla większości zgro­madzonych - szefów InfoMedu - było to pierwsze spotkanie twarzą w twarz z legendarnym założycielem Systematiksu, jego prezesem i dy­rektorem, słynnym samotnikiem Gregsonem Manningiem. Parker wiedział, że w minionym roku Manning kupił za gotówkę kilkadziesiąt firm takich jak InfoMed.

Gupta nazwał go „wielkim człowiekiem'. Było to określenie bardzo górnolotne, lecz bynajmniej nie ironiczne. Niemal wszyscy zgadzali się co do tego, że Gregson Manning jest naprawdę wielki. Należał do najbo­gatszych ludzi w świecie, zbudował z niczego gigantyczną korporację, która stworzyła główną infrastrukturę Internetu. Wszyscy znali jego hi­storię, wszyscy słyszeli, jak to w wieku osiemnastu lat wyleciał ze stu­diów, by wraz z grupą zwariowanych informatyków zamieszkać w komu­nalnej klitce i założyć w garażu coś, z czego wyrósł słynny Systematix. Dzisiaj trudno było znaleźć firmę, która nie wykorzystywałaby opraco­wanych przez Manninga technologii. Systematix był, jak napisał kiedyś „Forbes', przemysłem samym w sobie. Manning był również znanym, choć kontrowersyjnym filantropem. Przeznaczył setki milionów dolarów na skomputeryzowanie szkół w bied­nych dzielnicach miast i na wykorzystanie informatyki do celów oświato­wych. Krążyły plotki, że anonimowo rozdał miliardy dolarów na pomoc ubogim dzieciom, na stypendia, dzięki którym młodzież mogła kształcić się na wyższych uczelniach.

Prasa fachowa go uwielbiała. Potwornie bogaty, mimo to skromny i bezpretensjonalny. Nie tyle samotnik, co człowiek wyjątkowo nieśmia­ły. „Barron's' określił go kiedyś mianem Daddy'ego Warbucksa ery in­formatycznej. Mimo to Parker nie potrafił wyzbyć się uczucia dziwnego niepokoju. Jego źródłem była niewątpliwie niemiła perspektywa utraty kontroli nad InfoMedem. Cholera jasna, dbał o tę firmę jak o własne dziecko, dlatego bolało go, że już wkrótce zostanie zredukowana do niewielkiej cząstki gigantycznego konglomeratu. Ale denerwowało go coś jeszcze, coś, co przypominało zderzenie dwóch różnych kultur. Pod koniec dnia Parker był zwykłym biznesmenem. Biznesmenami byli jego główni inwestorzy i doradcy. Posługiwali się językiem finansów, rozmawiali o zyskach z zain­westowanego kapitału, o rynkowej wartości dodanej, o kosztach produk­cji i kosztach sprzedaży. Może nie był to język zbyt wyrafinowany, ale Parker przynajmniej go rozumiał. Natomiast Manning myślał i mówił zu­pełnie inaczej. Używał szerokich, bardzo ogólnych określeń, z upodoba­niem prawił o siłach historycznych i globalnych trendach. Zdawało się, że to, iż Systematix przynosi krociowe i stale zwiększające się zyski, jest dla niego mało istotnym, niemal ubocznym faktem. „Posłuchaj, Adam -po­wiedział Gupta po jednej z kilkunastogodzinnych nasiadówek, w trakcie której po raz enty próbowali ustalić strategię działania. - Nigdy nie prze­padałeś za wizjonerami'. I pewnie miał rację.

- Tak się cieszę, że mogli państwo przybyć - powiedział Gregson Manning, energicznie ściskając im ręce.

Był wysoki, szczupły, barczysty, dobrze zbudowany i na swój sposób przystojny. Miał ciemne włosy, orli nos i bardzo gładką skórę, której nie pokrywała ani jedna zmarszczka. Emanowało z niego zdrowie, pewność siebie i patrycjuszowska charyzma. Był w brązowych spodniach, białej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem i lekkim, kaszmirowym blezerze. Uśmie­chał się ciepło, odsłaniając białe, idealnie równe zęby.

- Nie byłoby mnie tu, gdybym nie szanował tego, co do tej pory osią­gnęliście. Nie byłoby mnie tu

- Gdybyśmy nie przyjęli czterdziestoprocentowej superdywidendy, którą oferuje pan za nasze akcje - wtrącił z rubasznym śmiechem Alex Garfield, brzuchaty, rozczochrany prezes zarządu InfoMedu. Garfield, człowiek o bardzo ograniczonej wyobraźni, spekulował kapitałem nara­żonym na szczególne ryzyko i przed laty, kiedy InfoMed dopiero raczko­wał, zasilił firmę pokaźnym zastrzykiem gotówki. Interesował go tylko zysk, nic więcej. Parker za nim nie przepadał, ale zawsze dobrze wiedział, gdzie jest jego miejsce.

Manningowi zaskrzyły się oczy.

- To tylko odsetki

- Panie prezesie - przerwał mu Parker. - Mam kilka wątpliwości. W świetle tych olbrzymich kwot może wydadzą się śmieszne, mimo to chciałbym się nimi podzielić.

Manning przekrzywił głowę.

- Proszę.

- Przejmując InfoMed, przejmuje pan nie tylko olbrzymią bazę da­nych, lecz również siedmiuset oddanych nam pracowników. Chciałbym wiedzieć, co ich czeka. Systematix to jedna z firm, o których wiadomo wszystko i nic. Jest podmiotem niezwykle hermetycznym i bardzo, ale to bardzo enigmatycznym. Jej tajemniczość, powiedziałbym nawet prywat­ność, może być trochę niepokojąca, zwłaszcza dla postronnego obserwa­tora.

- Tajemniczość? - Manning przestał się uśmiechać. - Moim zda­niem jest wprost przeciwnie. Dalekosiężne cele naszego działania są jawne i powszechnie znane. Byłoby mi niezmiernie przykro, gdyby ich pan nie rozumiał.

- Nie chodzi mi o cele działania - odparł gniewnie Parker. - Uwa­żam, że nie wszyscy znają i rozumieją schemat organizacyjny pańskiej korporacji. - Rozglądając się po sali, widząc podziw w oczach wpatrzo­nych w Manniga kolegów, zdał sobie sprawę, że jego uwagi nie są mile widziane. Wiedział także, że jest to ostatnia okazja do ich wygłoszenia.

Manning popatrzył na niego surowo, lecz bez wrogości.

- Mój przyjacielu - odparł. - Nie wierzę w skuteczność tradycyjnej organizacji, w podziały, bariery i służbowe zależności. Myślę, że wszyscy państwo o tym wiedzą. Kluczem do naszego sukcesu, powiem nieskrom­nie, znacznego sukcesu, było kategoryczne odrzucenie starych sposobów myślenia i działania.

- Tak, ale każda struktura korporacyjna musi się kierować pewną logiką - drążył Parker. Koledzy i koleżanki obrzucili go wrogim spojrze­niem. Tony Gupta położył mu rękę na ramieniu - on też chciał go ostrzec. Ale nie. Parker zawsze mówił to, co myślał, i teraz też nie zamierzał trzy­mać języka za zębami. - Bez względu na to, czy podzielimy ją na filie, na przedsiębiorstwa zależne czy niezależne, podzielić ją musimy. Chciałbym się po prostu dowiedzieć, w jaki sposób zamierza pan nas zintegrować.

Manning przemówił głosem dorosłego, który zwraca się do niezbyt rozgarniętego dziecka.

- Kto wymyślił i opracował strukturę nowoczesnej korporacji? Lu­dzie tacy jak John D. Rockefeller, twórca Standard Oil, i Alfred Sloan z General Motors. W okresie powojennej prosperity Ford miał swego McNamarę, ITT Harolda Geneena, a General Electric Reginalda Jonesa. Był to szczytowy okres rozkwitu skomplikowanych hierarchii kierowni­czych, okres, w którym każdy dyrektor miał do dyspozycji sztaby plani­stów, kontrolerów i strategów. Sztywne struktury były niezbędne do za­rządzania zasobami surowca najrzadszego i najcenniejszego: informacją. Pytanie: a gdyby ten surowiec stał się nagle ogólnie dostępny? Gdyby było go tyle, ile wody, którą pijemy, czy powietrza, którym oddychamy? Co wtedy? Struktury straciłyby swoją przydatność. Stare musi ustąpić miejsca nowemu

Parkerowi przypomniał się wywiad, jakiego Manning udzielił kiedyś „Barron'sowi'. Wspominał w nim, że Systematix „chce zastąpić drzwi oknami'. Musiał przyznać, że media nie przesadzały: facet rzeczywiście umiał mówić i miał w sobie coś hipnotyzującego. Mimo to niespokojnie poruszył się na krześle. „Stare musi ustąpić miejsca nowemu'?

- To znaczy czemu?

- Wzorem doskonałości były kiedyś struktury pionowe. Dzisiaj zakła­damy struktury poziome, gigantyczne sieci, dla których ograniczenia orga­nizacyjne po prostu nie istnieją. Budujemy sieć firm nie po to, żeby nimi kierować, tylko po to, żeby z nimi współpracować. Logika funkcjonowania tejże sieci kładzie wielki nacisk na rozwój samonadzorujących się syste­mów informacyjnych, gdyż dzięki ciągłemu nadzorowi będziemy w stanie wyeliminować najsłabsze ogniwa organizacyjne zarówno w sieci, jak i poza nią. - Promienie zachodzącego słońca utworzyły nad głową Manninga świe­tlistą aureolę, co jeszcze bardziej podkreśliło jego hipnotyzujący wygląd. -Jest pan przedsiębiorcą. Proszę spojrzeć w przyszłość. Co pan tam widzi? Rozczłonkowane rynki kapitałowe. Radykalnie rozproszony rynek pracy. Piramidalne systemy hierarchii organizacyjnej ustępujące miejsca samoor­ganizującym się systemom płynnym. Wszystko to wymaga współdziałania, kooperacji nie tylko wewnętrznej, ale i zewnętrznej, wspólnych strategii ekonomicznych, rozszerzenia kontroli poza granice własności, powstania rekombinowanych kanałów informacyjnych i przejrzystości działania na wszystkich poziomach. Wiem, że wszyscy mamy podobne przeczucia co do przyszłości kapitalizmu. Ja daję im tylko wyraz.

Jego argumentacja zbiła Parkera z tropu.

- Z tego, co pan mówi, wynikałoby, że Systematix nie jest korpora­cją.

- Może pan nazywać to, jak pan chce. Kiedy granice są płynne i całko­wicie przepuszczalne, trudno jest dostrzec w nich zarys tradycyjnej firmy. Ale wiek dyktatorskiego zarządzania mamy już za sobą. Prawo własności może jedynie ulec rozczłonkowaniu, a ryzyko rozproszeniu. Poeta Robert Frost napisał kiedyś, że im lepszy płot, tym lepsi sąsiedzi. Ja w to nie wierzę. Przezroczyste ściany, ściany, które można dowolnie przestawiać: oto, czego wymaga dzisiejszy świat. Sukces to możliwość przechodzenia przez mury. - Manning zawiesił głos. - Co jest znacznie łatwiejsze, jeśli murów tych nie ma.

Alex Garfield spojrzał na Parkera i odchrząknął.

- Adam, nie będę udawał, że za tym wszystkim nadążam, ale wyniki finansowe mówią same za siebie. Pan Manning nie musi się przed nikim tłumaczyć. Próbuje nam tylko wyjaśnić, dlaczego nie wierzy w sukces podmiotów gospodarczych działających niezależnie od siebie. Przedsta­wia nam sposób ich zintegrowania i tyle.

- Mury muszą runąć - kontynuował Manning, prostując się sztywno na krześle. - Oto, jaka rzeczywistość kryje się za retoryką i filozofią na­szych zamierzeń. Można by powiedzieć, że odwracamy bieg rewolucji przemysłowej. Rewolucja wprowadziła podział pracy, natomiast my chce­my przejść od podziału pracy do właściwego jej procesu.

Sfrustrowany Parker konsekwentnie parł naprzód.

- Mimo to wiele technologii, w które inwestujecie, te wszystkie sie­ci i cała reszta Po prostu nie rozumiem, jaki kieruje tym zamysł. Z ra­portu Federalnej Komisji Telekomunikacyjnej wynika, że Systematix za­mierza wprowadzić na orbitę kolejną flotyllę satelitów. Pytam po co? Mamy tyle wolnych pasm, po co nowe satelity?

Manning kiwnął głową, jakby pytanie sprawiło mu przyjemność.

- Może nadeszła pora, żebyśmy spojrzeli na świat z wyższej, a więc i szerszej perspektywy?

Ten i ów się roześmiał, ten i ów uroczyście pokiwał głową.

- Mówiłem o interesach - kontynuował Manning. - Pomyślmy teraz o życiu. Na początku naszej rozmowy wspomniał pan o naszej enigma­tycznej tajemniczości i prywatności. Wszystkie konwencje podkreślają, że prawo do prywatności jest podstawą wolności osobistej. - Manning sposępniał. - Jednakże dla wielu ludzi prawo to jest prawdziwym prze­kleństwem nie mającym nic wspólnego z jakąkolwiek wolnością, a już najmniej osobistą. Zgwałcona i obrabowana gospodyni domowa, człowiek napadnięty w domu przez bandę włóczęgów Spytajcie ich, jaką wartość ma prywatność dla nich. Prawdziwą wolnością, wolnością gwarantującą całkowitą likwidację gwałtu, przemocy i krzywdy, jest informacja, infor­macja totalna. I jeśli Systematix zdoła przekonać społeczeństwo do słusz­ności swoich celów, będziemy mogli powiedzieć, że zapewniliśmy światu coś, czego ludzkość nigdy dotąd nie zaznała: całkowite poczucie bezpie­czeństwa. Nadzór, kontrola czy inwigilacja, obojętnie, jak to nazwiemy, już teraz odgrywa dużą rolę w naszym życiu. Jestem bardzo dumny, że przyczyniliśmy się do tego naszymi kamerami zamontowanymi w win­dach, parkach, na stacjach i w wagonach metra, kamerami do nadzoru niemowląt i tak dalej, i tak dalej. Jednakże najbardziej wyrafinowane, a tym samym najdroższe systemy alarmowe wciąż są towarem luksusowym, na który mogą sobie pozwolić jedynie najzamożniejsi. W takim razie zdemo­kratyzujmy je. Niechaj my widzimy wszystkich, niechaj wszyscy widzą nas. Jane Jacobs pisała o „oczach na ulicy': my możemy pójść jeszcze dalej. Opowieści o globalnej wiosce były li tylko opowieściami, jednak dzięki współczesnej technologii mogą stać się rzeczywistością.

- I miałaby tego dokonać jedna organizacja? Dałoby to jej olbrzymią władzę.

- Tak, ale władza też przestanie być anonimowa i stanie się siecią usankcjonowanego prawem nadzoru. Tak czy inaczej, myślę, że patrzy pan na to z zawężonej perspektywy. W społeczeństwie prawdziwie bez­piecznym każdy z nas nareszcie odzyska pełnię władzy nad swoim ży­ciem.

Ktoś zapukał do drzwi i w progu stanął zatroskany asystent.

- Tak, Danielu? - spytał zaskoczony Manning.

- Telefon, panie dyrektorze.

- To niezbyt dobry moment.

Młody asystent dyskretnie odchrząknął.

- Z Białego Domu, panie dyrektorze. Dzwoni prezydent. Mówi, że to coś pilnego.

Manning uśmiechnął się do zebranych.

- Państwo wybaczą. Zaraz wracam.

Wszedł do wielkiego, zalanego słońcem, acz chłodnego, ośmiokątne­go gabinetu, usiadł w fotelu i przełączył rozmowę na głośnik.

- Już jestem, panie prezydencie.

- Posłuchaj, Greg. Wiesz, że nie zawracałbym ci głowy, gdyby nie chodziło o ważną sprawę. Chcę cię prosić o przysługę. Jak wiesz, próbujemy rozbić siatkę tych przeklętych terrorystów. W katastrofie pod Lilie zginęło kilkunastu amerykańskich biznesmenów, a my nie mamy stamtąd żadnych zdjęć, ponieważ nasze satelity nie latają nad tą częścią Europy. Paryż prosił nas o to od lat, twierdząc, że naruszamy prywat­ność ich obywateli, dlatego nie mamy tam swoich oczu. Cytuję naszych ekspertów, bo dla mnie to prawdziwa chińszczyzna. Ale powiadają, że przelatywały tamtędy satelity Systematiksu. Jeśli tak, na pewno macie jakieś zdjęcia.

- Panie prezydencie, doskonale pan wie, że nie wolno nam prowa­dzić rozpoznania fotograficznego. To są satelity telekomunikacyjne, sprzęt stosowany w telefonii cyfrowej

- Wiem. To samo powiedzieliście Corellemu.

- To pańska administracja wniosła projekt ustawy ograniczającej za­sięg pozarządowych form prowadzenia nadzoru elektronicznego. - Wzrok Manninga spoczął na stojącej na biurku fotografii. Jego córka. Dziew­czynka o lnianych włosach i trochę rozmarzonym, trochę figlarnym uśmie­chu: na zdjęciu wyglądała tak, jakby rozbawił j ą jakiś dowcip.

- Greg, jeśli chcesz, żebym zjadł tę żabę, to ją zjem. Nie jestem zbyt dumny, żeby cię o to prosić. Ale wierz mi, to cholernie poważna sprawa. Potrzebujemy tych zdjęć, i to szybko. Na miłość boską, mógłbyś przy­mknąć na to oko. Nie zapomniałem, co zrobiłeś dla mnie w przeszłości i tego też nie zapomnę.

Manning milczał. Minęło kilka sekund.

- Proszę powiedzieć technikom z Narodowej Agencji Bezpieczeń­stwa, żeby zadzwonili do Partoviego. Przekażemy im wszystko, co mamy.

- Dziękuję - odrzekł chrapliwie prezydent.

- Problem terroryzmu martwi mnie tak samo jak pana - Wzrok Manninga ponownie spoczął na zdjęciu jasnowłosej dziewczynki. Ariel. Tak ją nazwali, on i żona. Dobry duszek, wytwór magii. - Musimy ze­wrzeć siły i solidarnie stawić mu czoło.

- Oczywiście - odrzekł prezydent; zdawał sobie sprawę, że się na­przykrza, i czuł się trochę niezręcznie. - Oczywiście. Wiedziałem, że mnie nie zawiedziesz.

- To dotyczy nas wszystkich, panie prezydencie. Śmiech Ariel brzmiał jak muzyka z pozytywki. Manning zmarszczył czoło. Zwykle skupiony, odpłynął myślą w przeszłość.

- Do widzenia, Gregson. I dziękuję.

Kończąc rozmowę, uzmysłowił sobie, że prezydent Malcolm Davis nigdy dotąd nie miał tale spiętego głosu. Złe fatum. Złe fatum może czło­wieka zmienić.



Politica de confidentialitate | Termeni si conditii de utilizare



DISTRIBUIE DOCUMENTUL

Comentarii


Vizualizari: 1417
Importanta: rank

Comenteaza documentul:

Te rugam sa te autentifici sau sa iti faci cont pentru a putea comenta

Creaza cont nou

Termeni si conditii de utilizare | Contact
© SCRIGROUP 2024 . All rights reserved