Scrigroup - Documente si articole

     

HomeDocumenteUploadResurseAlte limbi doc
BulgaraCeha slovacaCroataEnglezaEstonaFinlandezaFranceza
GermanaItalianaLetonaLituanianaMaghiaraOlandezaPoloneza
SarbaSlovenaSpaniolaSuedezaTurcaUcraineana

AdministracjaBajkiBotanikaBudynekChemiaEdukacjaElektronikaFinanse
FizycznyGeografiaGospodarkaGramatykaHistoriaKomputerówKsiążekKultura
LiteraturaMarketinguMatematykaMedycynaOdżywianiePolitykaPrawaPrzepisy kulinarne
PsychologiaRóżnychRozrywkaSportowychTechnikaZarządzanie

ROBERT LUDLUM - KLĄTWA PROMETEUSZA 2

książek



+ Font mai mare | - Font mai mic



DOCUMENTE SIMILARE

ROBERT LUDLUM - KLĄTWA PROMETEUSZA 2

Rozdział 16

Pensjonat stał w Marolles, w zapuszczonej części miasta, gdzie schronienia szukali biedacy i ludzie wyjęci spod prawa. Wiele z licznych tu siedemnastowiecznych budynków zaczynało popadać w ruinę. Ich loka­torami byli głównie imigranci z basenu Morza Śródziemnego, przede wszystkim z krajów Maghrebu. Właścicielka La Samaritaine, posępna, przysadzista Arabka, siedziała za biurkiem w małej, ciemnej, cuchnącej norze, która służyła za hol. Jej klientami byli włóczędzy, drobni krymina­liści i pozbawieni dachu nad głową przyjezdni, dlatego gdy w środku nocy do pensjonatu wszedł porządnie ubrany mężczyzna, który zupełnie do tego miejsca nie pasował, przyjrzała mu się dokładnie i bardzo podejrzliwie.



Bryson przyjechał do Brukseli pociągiem. Wysiadł na Gare du Nord i po drodze do La Samaritaine zjadł w barze późną kolację, ohydne moules etfrites, które zapił wodnistym piwem. Gdy przybył na miejsce, spytał ponurą właścicielkę o numer pokoju znajomej, która miała przyjechać kilka godzin wcześniej. Arabka znacząco uniosła brew i z szyderczym uśmieszkiem powiedziała mu, którędy ma iść.

Layla przyleciała Sabeną. Bilet kupiła w ostatniej chwili i prosto z lot­niska Zaventem pojechała do Marolles. Było już późno i Bryson myślał, że będzie konała ze zmęczenia tak samo jak on, tymczasem przystanąwszy w korytarzu, dostrzegł światło sączące się spod jej drzwi. Zapukał i wszedł do małego, obskurnego pokoju.

Nalała im whisky z butelki, którą kupiła w Vieux Marche, i spytała:

- No więc? Kto jest tym „ostatnim sprawiedliwym z Waszyngtonu'? Na pewno nikt z CIA - dodała złośliwie. - W Langley nie ma sprawiedli­wych. - Paskudne sińce jeszcze nie zniknęły z jej twarzy.

Nick wypił łyk whisky i usiadł w rozchwierutanym fotelu.

- Nie, on nie pracuje w CIA.

- A gdzie? Pokręcił głową.

- Jeszcze nie.

- Co jeszcze nie?

- Powiem ci w odpowiednim czasie. Nie teraz. Siedziała w zapadającym się fotelu po drugiej stronie stołu. Fotel był nie od pary, a ze stołu płatami odchodził lakier. Odstawiła szklankę.

- Nie chcesz mi nic powiedzieć. Przedtem też nie chciałeś. Zacho­wujesz się nie fair. Co to za układ?

- Layla, nie było żadnego układu

- Naprawdę myślisz, że z tobą pójdę? Na oślep? Że świadomie wpa­kuję się w coś, czego nie rozumiem? - Była zła i to nie alkohol przez nią przemawiał. Ani alkohol, ani zmęczenie.

- Nie, oczywiście, że nie - odparł znużony. - Przeciwnie. Nie tylko nie prosiłem cię o pomoc, ale i próbowałem cię do tego zniechęcić. Jesteś wspaniałą, nieocenioną, znakomicie wyszkoloną agentką, ale nie mam prawa żądać, żebyś narażała dla mnie życie. To moja bitwa, moja misja. Możesz wziąć w niej udział, ale tylko z własnej woli i na własne ryzyko. Jeśli na tym skorzystasz, twoja sprawa.

- Jesteś zimny jak głaz.

- Może muszę.

- Ale wiem, że potrafisz być czuły. Nie odpowiedział.

- I chyba byłeś żonaty.

- Hm? Dlaczego tak myślisz?

- Byłeś, prawda?

- Byłem - przyznał. - Skąd wiedziałaś?

- Poznałam to po sposobie, w jaki mnie traktujesz, w jaki traktujesz inne kobiety. Tak, jesteś ostrożny, ostatecznie prawie się nie znamy, ale czujesz się przy mnie swobodnie, prawda?

Nick tylko się uśmiechnął.

- Większość z was nie wie, jak traktować koleżankę po fachu. Albo uważacie nas za nijakie i bezpłciowe, albo za kogoś, kogo można pode­rwać. Ale ty wiesz, że to nie takie proste, że zależnie od okoliczności kobieta, tak samo jak mężczyzna, może być albo nijaka, albo romantycz­na, albo i taka, i taka, albo jeszcze inna.

- Mówisz zagadkami.

- Nie chciałam. Po prostu myślę, że Cóż, ty jesteś mężczyzną, a ja kobietą. - Uniosła szklankę jak do toastu.

Choć rozumiał, o co jej chodzi, udał, że nie rozumie. Była niezwykłą kobietą. Im dłużej z nią przebywał, tym bardziej pociągała go fizycznie, lecz uważał, że dopóki nie wyjaśni, co zaszło między nim i Eleną, musi nad sobą panować. Gdyby uległ, postąpiłby egoistycznie, wzbudziłby w Layli oczekiwania, którym nie potrafił sprostać. Byłaby to jedynie przy­jemność, na pewno wielka, lecz ulotna. Potem przyszłoby zakłopotanie, zmieszanie, które mogłoby odmienić i zakłócić łączące ich stosunki.

- Widzę, że już takich spotkałaś. Mężczyzn, którzy nie rozumieją koleżanek po fachu. A twój mąż? Mówiłaś, że był żołnierzem. On też cię nie rozumiał?

- To zupełnie co innego. Byłam wtedy młodą kobietą, na wpół ukształ­towaną dziewczyną.

- To jego śmierć tak cię odmieniła?

- Jego i ojca, chociaż ojca praktycznie nie znałam. - W zadumie wypiła łyk whisky.

Nick odstawił szklankę. Layla pochyliła głowę.

- Yaron Mój mąż miał na imię Yaron Podczas intifady stacjono­wał w Kiriat Szmona. Pewnego dnia izraelskie lotnictwo przepuściło atak rakietowy na bazę Hezbollahu w Dolinie Bekaa, niedaleko miejsca, gdzie mieszkałam jako dziecko, przypadkowo zabijając pewną kobietę i jej pię­cioro dzieci. To to był koszmar. Ci z Hezbollahu odpowiedzieli ogniem. Wycelowali katiusze w Kiriat Szmona i zaczęli strzelać. Yaron odprowa­dzał ludzi do schronu. Jedna z rakiet wybuchła tuż przy nim. Zginął. Z trudem rozpoznano jego zwłoki. - Podniosła głowę. W oczach miała łzy. - Powiedz mi teraz, czyja to była wina? Terrorystów z Hezbollahu, których jedynym celem jest zabijanie Żydów, czy Żydów, których nie ob­chodziło, że niszcząc bazę Hezbollahu, zabijają niewinnych ludzi?

- Znałaś tę kobietę, prawda? - spytał cicho Bryson. - I jej dzieci. Layla zagryzła wargi. Policzki miała mokre od łez.

- To była moja siostra. Starsza siostra. Moje siostrzenice i siostrzeń­cy. - Zamilkła. Przez chwilę nie mogła mówić. - Widzisz, to jest tak. Winni nie zawsze są ci, którzy strzelają z katiusz. Równie winni są ci, którzy dostarczają im amunicji. Ci, którzy siedzą w bunkrach, planując kolejny atak. Ludzie tacy jak Jacąues Arnauld, który ma w kieszeni poło­wę francuskiego parlamentu i zbija fortunę, sprzedając broń terrorystom, fanatykom i szaleńcom. Kiedy mi w końcu zaufasz, kiedy powiesz, dla­czego ryzykujesz życie i co masz nadzieję znaleźć, kiedy się wreszcie zdecydujesz Po prostu chcę, żebyś wiedział, komu to wszystko mówisz. - Wstała i pocałowała go w policzek. - A teraz idę spać.

Wrócił do pokoju, gorączkowo myśląc. Musiał jak najszybciej do­trzeć do Richarda Lanchestera. Postanowił, że spróbuje skontaktować się z nim z samego rana. Sęk w tym, że za mało wiedział i miał za mało czasu. Harry Dunne zniknął i jedynym człowiekiem, jedynym wpływowym i nie­zależnym politykiem, który mógł powstrzymać tych z Dyrektoriatu, był Lanchester. Nick go nie znał, lecz dobrze znał jego biografię. Lanchester dorobił się milionów na Wall Street, ale w wieku czterdziestu kilku lat zrezygnował z prowadzenia interesów, by poświęcić się służbie publicznej.

Był głównym organizatorem kampanii prezydenckiej Malcolma Davisa i po wygranych wyborach został jego doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego. Jako polityk szybko zyskał sobie powszechne uznanie. W Waszyngtonie, w tym do cna skorumpowanym mieście, gdzie wszyst­ko jest na pokaz, jego inteligencja i uczciwość rzucały się w oczy. Był przy tym bardzo skromny, sprawiedliwy i przyjaźnie nastawiony do ludzi.

Według gazet, które rozpisywały się o tragedii pod Lilie, Richard Lanchester przybył właśnie do Brukseli, by złożyć uroczystą wizytę w SHAPE, siedzibie Naczelnego Dowództwa Połączonych Sił Zbrojnych w Europie, i odbyć naradę z sekretarzem generalnym NATO.

Bryson wiedział, że trudno będzie go dopaść, zwłaszcza w Mons.

Ale niewykluczone, że istniał sposób, żeby go stamtąd wyciągnąć.

Obudził się o piątej, po krótkiej, źle przespanej nocy, którą urozma­icał mu warkot przejeżdżających ulicą samochodów i krzyki pijaków. Wziął zimny prysznic - ciepłej wody po prostu nie było - i opracował plan dzia­łania.

Szybko się ubrał, wyszedł z pensjonatu i znalazł dobrze zaopatrzony kiosk z międzynarodową prasą. Przeważały gazety europejskie i jak się tego spodziewał, niemal wszystkie, od „International Herald Tribune' i „Timesa' poczynając, na „Le Monde', „Le Figaro' i „Die Welt' koń­cząc, rozpisywały się o zamachu pod Lilie. Wiele zamieszczało krótkie cytaty z wypowiedzi Richarda Lanchestera, w innych znalazł obszerne z nim wywiady. Kupił kilkanaście czasopism, poszedł do kawiarni, zamó­wił dużo kawy i z długopisem w ręku zaczął studiować interesujące go artykuły.

Kilka gazet wspomniało, że wraz z Lanchesterem do Brukseli przyje­chał jego rzecznik prasowy, niejaki Howard Lewin, który był jednocze­śnie rzecznikiem prasowym Narodowej Rady Bezpieczeństwa.

Rzecznik prasowy Rzecznik prasowy musi być pod telefonem dwa­dzieścia cztery godziny na dobę, żeby odpowiadać na pilne pytania dzien­nikarzy. Wróciwszy do hotelu, Nick zadzwonił i - o dziwo - zdołał połą­czyć się z nim już za pierwszym razem.

- Pan Lewin? Dzień dobry - zaczął spiętym, lekko zdenerwowanym, lecz hardym głosem. - Chyba się nie znamy. Nazywam się Jim Goddard i jestem redaktorem naczelnym europejskiego wydania „Washington Post'. Przepraszam, że dzwonię tak wcześnie, ale mamy tu prawdziwą bombę i potrzebuję pańskiej pomocy.

Natychmiast przykuł jego uwagę.

- Oczywiście Jim, tak? Co się stało?

- Chcę pana o czymś uprzedzić. Puszczamy do druku artykuł o Lanchesterze. Pójdzie na pierwszej stronie, ze wszystkimi bajerami: pełny kolor, nagłówek na trzy czwarte i tak dalej. Ale chyba się z tego nie ucie­szycie. Powiem prosto z mostu: według mnie to będzie koniec jego karie­ry. Mówiłem, to prawdziwa bomba, finał trzymiesięcznego śledztwa.

- Jezus Maria, jaka bomba? O czym pan mówi?

- Przyznam się panu, że naciskają na mnie z góry. Chcą, żebym pu­ścił to cholerstwo jak leci, bez żadnych przecieków, ale według mnie sprawa może mieć druzgocące znaczenie nie tylko dla Lanchestera, ale i dla na­szego bezpieczeństwa narodowego. - Odczekał chwilę, żeby Lewin to sobie przetrawił, po czym rzucił mu koło ratunkowe, które tamten po pro­stu musiał chwycić. - Dlatego chcę dać pańskiemu szefowi szansę. Niech przynajmniej spróbuje odparować zarzuty, nie wiem, może niech zagrana czas. Zawsze go podziwiałem, mam dla niego cholernie dużo sympatii, ale jako bezstronny dziennikarz nie powinienem do was dzwonić. Mimo to dzwonię, bo jeśli Lanchester do mnie przekręci i odpowie na kilka py­tań, może będę mógł jakoś mu

- Czy pan wie, która godzina jest w Brukseli? - wykrztusił Lewin. -Uprzedza nas pan w ostatniej chwili. To nie fair, to nieodpowiedzialne! Próbujecie nas wrobić w jakiś

- Tak, tak, wiem, ma pan prawo do własnego zdania. Chcę tylko, żeby wszystko było absolutnie jasne: dałem wam szansę, a wyście z niej nie skorzystali Chwileczkę. - Odwrócił głowę i krzyknął: - Nie, nie to zdjęcie, idioto! Miała być twarz Lanchestera, sama twarz! - Przepraszam, to do kolegi. Dobra, zróbmy tak. Niech pan powie szefowi, że jeśli za dziesięć minut nie zadzwoni do mnie na komórkę, puszczę wszystko jak leci, łącznie z adnotacją: „Richard Lanchester odmówił wszelkich komen­tarzy'. Czy wyrażam się jasno? Proszę mu powtórzyć, najlepiej niech mnie pan zacytuje, że największą sensacją jest wiadomość o jego powiązaniach z Rosjaninem Genadijem Rosowskim. Zapamięta pan?

- Genadij jak?

- Rosowski. Niech pan zapisze mój numer. - Nie chcąc, żeby tamci wiedzieli, skąd dzwoni, podał mu numer swojej komórki. - Dziesięć mi­nut!

Telefon zapiszczał już po dziewięćdziesięciu sekundach.

Dźwięczny baryton, charakterystyczny amerykańsko-brytyjski akcent. Bryson natychmiast rozpoznał jego głos.

- Mówi Richard Lanchester. Co się, do cholery, dzieje?

- Rozumiem, że pański rzecznik wprowadził pana w sytuację.

- Wymienił tylko jakieś rosyjskie nazwisko, Genadij ktoś tam. O co tu chodzi, redaktorze?

- To prawdziwe nazwisko Teda Wallera i dobrze pan o tym wie.

- Ted Waller? Kto to taki? Goddard, o czym pan, do diabła, mówi?

- Musimy porozmawiać, i to natychmiast.

- Słucham, przecież rozmawiamy. Niech pan mówi! Co wy tam knu­jecie? Nie znam pana, ale na pewno pan wie, że doskonale znam waszą naczelną. Często widujemy się towarzysko i nie zawaham się do niej za­dzwonić

- Musimy porozmawiać osobiście, nie przez telefon. Jestem w Bruk­seli, za godzinę mogę być w Mons, w kwaterze głównej SHAPE. Niech pan uprzedzi wartowników. Usiądziemy i pogadamy. Tak od serca i tylko we dwóch.

- Jest pan w Brukseli? Myślałem, że w Waszyngtonie! Cholera ja­sna, co tu

- Za godzinę. I jeszcze jedno. Do czasu mojego przyjazdu proszę do nikogo nie dzwonić. Dobrze panu radzę.

Cicho zapukał do drzwi. Otworzyła natychmiast. Była już ubrana. Świeżo po kąpieli, pachniała szamponem i mydłem.

- Parę minut temu przechodziłam koło twojego pokoju - powiedzia­ła, gdy wszedł do środka. - Rozmawiałeś przez telefon. Nie, nie, nic nie mów. O nic nie zapytam. Wiem: „w odpowiednim czasie'.

Usiadł w tym samym fotelu, w którym siedział poprzedniej nocy.

- Ten czas chyba właśnie nadszedł. - Wypowiadając te słowa, po­czuł, że spada mu z ramion olbrzymi ciężar, że w końcu, po długim okre­sie ciągłych duszności, może normalnie oddychać. - Muszę ci to powie­dzieć, ponieważ będę potrzebował twojej pomocy. Ponieważ jestem pewien, że będą próbowali mnie zdjąć.

Dotknęła jego ramienia.

- Oni? To znaczy kto? I dlaczego?

Starannie dobierając słów, opowiedział jej o rzeczach, o których nie wspominał nikomu z wyjątkiem zastępcy dyrektora CIA Harry'ego Dunne'a. O misji, której celem było zinfiltrowanie i zniszczenie tajnej organi­zacji znanej nielicznym jako Dyrektoriat, o rozpaczliwym planie wcią­gnięcia do pomocy Richarda Lanchestera, „ostatniego sprawiedliwego z Waszyngtonu'.

Słuchała go z rozszerzonymi oczami, a wysłuchawszy, wstała i zaczę­ła nerwowo krążyć po pokoju.

- Czegoś tu nie rozumiem. To nie jest amerykańska agencja. W ta­kim razie jaka? Międzynarodowa? Multilateralna?

- Można tak powiedzieć. Kiedy w niej pracowałem, mieli swoją bazę w Waszyngtonie, ale wygląda na to, że się przenieśli. Dokąd? Nie wiem.

- Tak po prostu zniknęli?

- Coś w tym rodzaju.

- Niemożliwe. Agencja wywiadowcza jest jak każda inna machina biurokratyczna. Ma telefony, faksy, komputery, nie wspominając już o pracownikach. To tak, jakby Jak to się mówi po angielsku? Jakby ktoś próbował ukryć słonia na środku pokoju!

- Za moich czasów Dyrektoriat działał bardzo sprawnie. Biurokra­cja była ograniczona do minimum, liczyły się tylko biegłość i fachowość. Potrafili się znakomicie kamuflować. Tak samo jak CIA, która ukrywa swoje agendy pod fasadą niewinnych, prywatnych przedsiębiorstw. Albo jak Sowieci, którzy budowli potiomkinowskie wioski, ukrywając fabryki broni biologicznej w wytwórniach mydła, a nawet w szkołach.

Zamyślona, z niedowierzaniem pokręciła głową.

- Chcesz powiedzieć, że Dyrektoriat rywalizuje z CIA, z MI-6, z Mosadem i Surete? Z ich olbrzymimi zasobami i wiedzą?

- To nie tak. Pracownikom daje się do zrozumienia, że wykonują zadania, których ze względów politycznych lub organizacyjnych nie może wykonać żadna z oficjalnie działających agencji.

Layla zmarszczyła brwi.

- Mimo to udaje im się zachować pełną anonimowość. Jak to możli­we? Ludzie plotkują, sekretarki maj ą przyjaciół i przyjaciółki, w Kongre­sie działają wszelkiego rodzaju komisje i podkomisje nadzorcze - Wy­raźnie poruszona, podeszła do toaletki, otworzyła swoją czarną, skórzaną torebkę, poszperała w niej, wyjęła szminkę, poprawiła usta i delikatnie musnęła je chusteczką higieniczną.

- I właśnie to jest w tym najgenialniejsze, nie rozumiesz? Najważ­niejsze to struktura organizacyjna, podział na niezależne wydziały i ko­mórki. Struktura i rekrutacja. Pracownicy pochodzą z całego świata. Wer­buje się ich z nadzwyczajną starannością. Dokładnie się ich prześwietla, sprawdza nie tylko umiejętności, ale i to, czy potrafią dochować tajem­nicy. Dzięki rozczłonkowanej strukturze organizacyjnej agenci opera­cyjni praktycznie się nie znają, a jeśli już, to najwyżej przelotnie. Każdy z nich ma tylko jednego prowadzącego. Moim był Ted Waller. Żywa legenda, jeden z założycieli Dyrektoriatu. Mój idol - dodał ze smut­kiem.

- A prezydent? Prezydent chyba musi o nich wiedzieć.

- Szczerze mówiąc, nie mam zielonego pojęcia. Moim zdaniem ist­nienie Dyrektoriatu ukrywa się skrzętnie przed wszystkimi lokatorami Bia­łego Domu. Częściowo po to, żeby ich chronić, żeby nie wiedzieli za dużo o mokrej robocie i o innych brudnych sprawkach i w razie czego mogli wszystkiemu wiarygodnie zaprzeczyć; tak postępuje większość tajnych agencji na całym świecie. Innym powodem jest to, że ludzie związani z wywiadem uważają prezydenta za lokatora tymczasowego, za kogoś, kto mieszka w Białym Domu tylko chwilowo. Kto wprowadza się tam na cztery, przy odrobinie szczęścia na osiem lat, kto kupuje nową porcelanę, zmienia wystrój wnętrza, zatrudnia nowych i wyrzuca starych pracowni­ków, wygłasza kilkadziesiąt przemówień i wreszcie się wyprowadza. Na­tomiast szpiedzy pozostają, szpiedzy trwają. To oni są prawdziwymi spad­kobiercami kolejnych prezydentów.

- I uważasz, że jedynym politykiem, który może wiedzieć o istnieniu i działalności Dyrektoriatu, jest przewodniczący prezydenckiej Komisji Doradczej do spraw Wywiadu Zagranicznego? Tajnej komisji nadzorują­cej pracę Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, CIA i pozostałych amery­kańskich agencji szpiegowskich, tak?

- Tak.

- A przewodniczącym tej komisji jest Richard Lanchester.

- Otóż to.

- I dlatego chcesz się z nim spotkać.

- Właśnie.

- Ale po co? - wykrzyknęła. - Co mu powiesz?

- To, co wiem o Dyrektoriacie i czego się domyślam. Właśnie dlate­go odwołano mnie z emerytury. Miałem sprawdzić, kto za tym stoi, co knuje.

- No i? - spytała zaczepnie, niemal wojowniczo. - Myślisz, że spraw­dziłeś? Że ci się udało?

- Nie. Oczywiście, że nie. Ale mam pewne teorie i dowody.

- Jakie dowody? Nie masz absolutnie nic! Nic!

- Layla, po czyjej ty jesteś stronie?

- Po twojej! - krzyknęła. - Chcę cię chronić i myślę, że popełniasz błąd!

- Błąd?

- Idziesz do tego Lanchestera z z niczym. Z pustymi rękami, ze zwariowanymi oskarżeniami. Od razu cię spławi. Weźmie cię za szaleń­ca!

- Możliwe, ale spróbuję przekonać go, że mówię do rzeczy. Powin­no się udać.

- Skąd wiesz, że można mu zaufać?

- A jaki mam wybór? **

- A jeśli jest jednym z nich? Jeśli on też kłamie? Skąd pewność, że

- Nie ma żadnej pewności. Layla, nie widzisz, że błądzę? Że kluczę jak w labiryncie? Że się zgubiłem? Że nie wiem już, gdzie jestem ani nawet kim jestem?

- A ten Dunne? Skąd wiesz, że mówił prawdę? Skąd wiesz, że z nimi nie trzyma?

- Chryste, nie wiem! Przecież mówiłem ci, że nie wiem. Nikt tego nie wie. To kwestia kalkulacji, założeń i szans

- Ale w to, że twoich rodziców zamordowano, uwierzyłeś natych­miast, tak?

- Częściowo potwierdziła to moja macocha, kobieta, która opieko­wała się mną po ich śmierci. Jest chora. Ma Alzheimera i niewiele już pamięta. Jedynymi ludźmi, którzy znają całą prawdę, są Ted Waller i Elena. Dlatego tak bardzo chcę ich odnaleźć.

- Elena to twoja była żona.

- Była i obecna. Nie rozwiedliśmy się. Po prostu zniknęła. Można powiedzieć, że jesteśmy w separacji.

- Zostawiła cię. Bryson westchnął.

- Nie mam pojęcia, co się stało. Bardzo chciałbym wiedzieć. Bardzo.

- Zniknęła? Ot, tak, z dnia na dzień?

- Z dnia na dzień.

- Ty wciąż ją kochasz. Kiwnął głową.

- Nie wiem, co o niej myśleć. Co myśleć o tym wszystkim. Kochała mnie czy mi j ą podstawiono? Uciekła ode mnie z rozpaczy, ze strachu, czy kazano jej odejść? Co jest prawdą?

Czyżby był to skutek jego potajemnej wyprawy do Bukaresztu? Czyż­by Elena uciekła przed „kominiarzami' z Securitate? Jeśli tak, dlaczego nic mu nie powiedziała? Dlaczego nic nie wyjaśniła? Inna możliwość: czyżby jakimś sposobem odkryła, że j ą okłamał? Czyżby się dowiedziała, że nie był wtedy w Barcelonie? Mogła się poczuć urażona, zdradzona, ale czy odeszłaby bez choćby krótkiej rozmowy, o nic go nie spytawszy? Nagle i bez uprzedzenia?

- I ubzdurałeś sobie, że dowiesz się tego, uganiając się po całym świecie za agentami Dyrektoriatu? Przecież to szaleństwo!

- Layla, oni są jak szerszenie. Kiedy trafię do ich gniazda, będą bez szans. Mam na nich haka. Pracowałem tam piętnaście lat, znam szczegóły dziesiątek operacji, które przeprowadzili z naruszeniem prawa nie tylko krajowego, ale i międzynarodowego.

- I opowiesz to wszystko Lanchasterowi z nadzieją, że zdemaskuje ich i powstrzyma, tak?

- Tak. Jeżeli rzeczywiście jest taki, jak mówią, na pewno mi po­może.

- A jeśli nie jest? Nick nie odpowiedział.

- Bierzesz broń?

- Oczywiście.

- Gdzie jest? Przy sobie jej nie masz.

Zaskoczony podniósł głowę. Przypatrywała mu się czujnym, trochę niespokojnym wzrokiem.

- W torbie - odrzekł. - Nie zdążyłem jej złożyć.

- Cóż, w takim razie - Wyjęła z torebki czterdziestkę piątkę Hecklera & Kocha.

- Nie, dzięki. Wolę swoją berettę. - Uśmiechnął się lekko. - Ale jeśli masz tego desert eagle'a

- Nie, Nick, bardzo mi przykro.

- Nick? - Serce zadudniło mu w piersi. Znała jego prawdziwe imię. Tylko skąd? Jakim cudem? Boże, co jeszcze wiedziała?

Celowała w niego z drugiego końca pokoju. Dopiero po chwili zrozu­miał, co się dzieje. Zamarł w fotelu. Oszołomiony, kompletnie stracił re­fleks.

Miała smutne oczy.

- Nie mogę dopuścić do tego spotkania. Przykro mi, Nick, ale na­prawdę nie mogę.

- Co ty, do diabła, robisz?

- To, co do mnie należy. Nie dałeś mi wyboru. Nie przypuszczałam, że do tego dojdzie, ale doszło.

Poczuł się tak, jakby z pokoju wyssało całe powietrze. Zrobiło mu się zimno, stężały mu mięśnie i trzewia. Fotel, w którym siedział, zaczął po­woli wirować i maleć.

- Nie - wychrypiał. - Tylko nie ty. Ciebie też dopadli? Kiedy

Nagle zerwał się na nogi z siłą ciasno zwiniętej sprężyny i niczym taran runął prosto na nią. Zdekoncentrowana, zaskoczona gwałtownością ataku, odruchowo cofnęła się pół kroku, straciła równowagę, pociągnęła za spust i w pokoju zabrzmiał ogłuszający huk wystrzału. Ściany zadrża­ły, mocno zawibrowały. Pocisk świsnął mu tuż koło lewego policzka, w twarz i skroń buchnął gejzer spalonego prochu. Nim na podłodze zabrzęczała mosiężna łuska, zrobił potężny wyskok, spadł z góry niczym jastrząb i przygniótł Laylę do podłogi, wytrącając jej broń z ręki.

Jednakże Libanka nie była już kobietą, która dotąd znał: zmieniła się w tygrysicę, w oszalałego z żądzy krwi drapieżnika. Wierzgnęła, zakrzy­wionymi niczym szpony palcami dźgnęła go w szyję, jednocześnie łok­ciem drugiej ręki grzmotnęła w splot słoneczny, pozbawiając go tchu.

Błyskawicznie wstała i gdy wziął zamach, zrobiła zwinny unik, prze­mknęła dołem, wyprostowała się, prawą rękę wbiła mu pod pachę, owinę­ła nią szyję, przytrzymała lewą i głucho stęknąwszy, mocno zacisnęła.

Bryson walczył wręcz z wieloma groźnymi, zaciekłymi i świetnie wyszkolonymi zabójcami, lecz ona była klasą samą w sobie. Brutalnie silna i nie ulegająca zmęczeniu, walczyła jak maszyna, z zajadłością, ja­kiej nigdy dotąd u nikogo nie widział. Cudem przełamawszy dźwignię, ponownie wziął zamach, lecz Layla odskoczyła do tyłu, odparowała cios lewym przedramieniem, raptownie przyklękła i kryjąc się za pojedynczą gardą, uderzyła go pięścią w brzuch.

Bryson głośno sapnął, chwycił ją za gardło, lecz była dla niego za szybka: kopnęła go mocno w zgięcie prawego kolana i gdy pochylił się do przodu, przyłożyła mu w głowę łokciem, omal nie zwalając go z nóg.

Nie zważając na oślepiający ból, Bryson zebrał siły. Wszystko to, czego nauczył się przed laty, powróciło do niego niczym wspomnienie z zamierzchłej przeszłości. Zrobił szybki zwód w prawo, po czym runął na nią całym ciężarem ciała, jednocześnie zadając jej silny cios w nerki. Przeraźliwie krzyknęła, lecz nie z bólu, tylko z wściekłości. Odbiła się, wykonała w powietrzu błyskawiczny obrót i ze zdumiewającą siłą ude­rzyła go nogą w brzuch. Nick jęknął. Lądując, zdzieliła go pięścią w twarz, przytrzymała za ramiona, pchnęła w dół i wbiła mu kolano w krocze. Gdy oszołomiony bólem zgiął się wpół, prawym łokciem huknęła go w kręgo­słup, po czym chwyciła za uszy, szarpnęła, przekręciła mu głowę w prawo i powaliła go na podłogę.

Ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem wyciągnął przed siebie rękę, kan­tem dłoni uderzył ją w splot nerwów tuż nad kolanem, natychmiast zaci­snął na nim palce, wbijając kciuk w ciało, a gdy zatoczyła się do tyłu, mocno szarpnął i pociągnął ją na podłogę. Upadła, a wówczas grzmotnął ją kolanem w brzuch i łokciem wolnej ręki poprawił w szyję. Chrapliwie krzyknęła i zaczęła macać na oślep wokół siebie. Zerknął w lewo: heckler & koch leżał ledwie kilkadziesiąt centymetrów dalej. Nie mógł dopuścić do tego, żeby ponownie zdobyła nad nim przewagę! Lekko pochylił się w prawo i wbił jej łokieć w grdykę. Zacharczała, odruchowo zasłoniła się ręką, a wówczas on chwycił pistolet, obrócił go w dłoni i starannie wyważywszy cios - nie chciał jej zabić ani trwale okaleczyć - uderzył ją ręko­jeścią w tył głowy.

Zwiotczała i z na wpół otwartymi oczami osunęła się bezwładnie na brudną wykładzinę. Zbadał jej puls. Żyła, choć wiedział, że obudzi się dopiero za kilka godzin. Kimkolwiek była, miała okazję zabić go już kilka minut temu. Trzymała go na muszce, jednak się zawahała. Albo nie mogła tego zrobić, albo nie mogła znieść myśli, że zrobić to musi. Tak samo jak on była pewnie małym pionkiem, okłamywaną i sprytnie manipulowaną marionetką, której nie wyjaśniono nawet, dlaczego ma usunąć go z drogi. W pewnym sensie ona też była ofiarą.

Ofiarą Dyrektoriatu?

Możliwe. Całkiem prawdopodobne.

Musiał ją przesłuchać, musiał z niej wszystko wyciągnąć. Ale nie teraz. Teraz nie miał czasu.

Zajrzał do małej szafy, w której powiesiła ubranie i postawiła dwie pary butów. Szukał liny, sznura, czegokolwiek, czym mógłby ją zwią­zać. Ukląkł, przesunął ręką po podłodze i zacisnął na czymś palce. But. Obcas buta? Tak, musiał odpaść od Szare szpilki. Nosiła je, kiedy byli razem w tym genewskim banku. Coś ukłuło go w rękę. Syknął z bólu, spojrzał w dół i stwierdził, że z obcasa wystaje krótkie, ostre jak brzy­twa ostrze, które spełniało rolę trzpienia mocującego obcas do pode­szwy. Było wąziutkie, obosieczne i bez trudu mieściło się w wydrążo­nym obcasie.

Zerknął na Laylę. Oczy w słup, szeroko otwarte usta - była wciąż nieprzytomna.

Przeniósł wzrok z powrotem na but i nagle wszystko zrozumiał. Pięk­na sztuczka. Wystarczyło przekręcić obcas i miało się w ręku nóż. Zbadał drugą szpilkę. Drugi but - drugi nóż. Bomba.

I raptem coś do niego dotarło.

Genewa, bank, szafa w gabinecie Becota. Layla była zakneblowana i związana: Jan Yansina skrępował j ą mocnym, poliuretanowym sznurem, który mogła łatwo przeciąć jednym z ukrytych w szpilkach noży.

Wrobili go, podpuścili.

Layla była w zmowie z Yansiną. Yansina cały czas grał. Upozorował atak i zamknął ją w szafie, z której mogła się w każdej chwili uwolnić. Nie uwolniła się, ponieważ ona też grała: oboje pracowali dla Dyrektoriatu.

Na miłość boską, co to wszystko znaczy?

Na końcu ciemnego korytarza była ciasna winda z harmonijkowymi drzwiami. Do sąsiednich pokojów nikt nie wchodził ani nikt z nich nie wychodził. Chyba na tym piętrze mieszkaj ą tylko oni. Na szczęście.

Dźwignął ją z podłogi - była drobna, lecz nieprzytomna, dlatego ciężka - chwycił poniżej pośladków, przerzucił sobie przez ramię i niczym pija­ną połowicę poniósł ją do windy. Na wszelki wypadek ułożył sobie smut­ny żart o żonie alkoholiczce, lecz okazało się, że nie musi go nikomu opowiadać. Tym lepiej.

Zjechał na sam dół, do piwnicy, w której cuchnęło ściekami, i poło­żył ją na brudnej betonowej podłodze. Rozejrzał się, po krótkich poszu­kiwaniach znalazł małą, zagraconą pakamerę i wyjąwszy z niej wiadra i szczotki, ukrył tam Laylę. Sznur. Na półce leżał sznur do bielizny. Sta­rannie związał jej ręce i nogi. Zacisnął kilka węzłów, dokładnie owinął sznurem kolana, uda, brzuch i piersi, mocno związał końcówki i spraw­dził, czy więzy dobrze trzymają. Trzymały. Wiedział, że nie puszczą do jego powrotu. Poza tym była boso: szpilki i ukryte w nich noże zostały w pokoju.

Ostatnie zabezpieczenie, tak na wszelki wypadek. Mogła się ocknąć i zacząć krzyczeć, dlatego wepchnął jej do ust kawałek szmaty i przewią­zał go sznurem. Oddychała? Tak, przez nos.

Zamknął drzwi i przekręcił klucz. Wiedział, że Layla się nie uwolni, że na pewno stamtąd nie wyjdzie - zrobił to tylko dlatego, żeby nikt jej tam przypadkiem nie zobaczył.

Potem wrócił do pokoju, żeby przygotować się do spotkania z Richardem Lanchesterem.

W mrocznym pomieszczeniu kilka tysięcy kilometrów dalej czuwało trzech mężczyzn. Ich spięte twarze omywała zielonkawa poświata bijąca z konsolet i monitorów.

- Mam przekaz cyfrowy z Mentora - zameldował jeden z nich. - To jeden z satelitów Intelsatu

- A wzorzec głosowy? - przerwał mu niecierpliwie drugi. Siedzieli tam już wiele godzin, byli zmęczeni i zestresowani. - Jaka wiarygodność?

- Dziewięćdziesiąt dziewięć, dziewięćdziesiąt dziewięć, przecinek siedem procent. Bardzo wysoka.

- Identyfikacja potwierdzona - odezwał się trzeci. - Źródło: naziem­ny telefon komórkowy GSM. Współrzędne: Bruksela. Odbiorca: Mons. -Mężczyzna dostroił odbiór i z głośników na konsolecie popłynął zadzi­wiająco wyraźny głos.

- Musimy porozmawiać, i to natychmiast.

- Słucham, przecież rozmawiamy. Niech pan mówi! Co wy tam knu­jecie, co? Nie znam pana, ale na pewno pan wie, że doskonale znam waszą naczelną. Często widujemy się towarzysko i nie zawaham się do niej zadzwonić

- Musimy porozmawiać osobiście, nie przez telefon. Jestem w Bruk­seli, za godzinę mogę być w Mons, w kwaterze głównej SHAPE. Niech pan uprzedzi wartowników. Usiądziemy i pogadamy. Tak od serca, i tylko we dwóch.

- Jest pan w Brukseli? Myślałem, że w Waszyngtonie! Cholera ja­sna, co tu

- Za godzinę. I jeszcze jedno. Do czasu mojego przyjazdu proszę do nikogo nie dzwonić. Dobrze panu radzę.

- Niech go przechwycą- rzucił jeden ze stojących za mężczyznami obserwatorów.

- Nie. Decyzja musi zapaść na wyższym szczeblu - odrzekł drugi, najwyraźniej jego przełożony. - Niewykluczone, że Prometeusz będzie chciał zebrać informacje na temat celu i jego poczynań

- A jeśli spotkają się w „bąblu'? Nie damy rady ich namierzyć.

- Chryste, McCabe! Namierzymy ich nawet w piekle. Połącz się z centralą i prześlij im plik dźwiękowy. Niech sami zdecydują.

Część 3

Rozdział 17

Prezydencki doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego siedział za wypolerowanym mahoniowym stołem, z napięcia marszcząc wysokie czoło. Od ponad dwudziestu minut z wytężoną uwagą wysłuchiwał spra­wozdania Nicka Brysona. Kiwał głową, robił notatki, przerywał mu bar­dzo rzadko i tylko po to, żeby zażądać dodatkowych wyjaśnień. Każde pytanie, które zadawał, było nie tylko celne i treściwe, ale i niezmiernie dociekliwe, każde rozpraszało wątpliwości i uwypuklało sedno rzeczy. Jego inteligencja i błyskotliwość wywarły na Brysonie duże wrażenie. Tak, Lanchester umiał słuchać w skupieniu i ze szczerym zainteresowa­niem. Natomiast Nick mówił tak, jakby przedstawiał prowadzącemu spra­wozdanie z kolejnej misji, jakby składał Wallerowi chłodny, rzeczowy meldunek z kolejnej operacji: chłodno oceniał fakty, nie snuł bezpodstaw­nych domysłów. Próbował stworzyć znaczący kontekst dla swoich rewe­lacji, co było dość trudne.

Siedzieli w specjalnym pomieszczeniu w kwaterze dowódczej sekre­tarza generalnego NATO, w akustycznie izolowanej komorze bez okien, potocznie zwanej „bąblem'. Jej ściany, podłoga i sufit tworzyły jeden moduł, zwartą całość oddzieloną od ścian zewnętrznych grubymi na trzydzieści centymetrów gumowymi blokami, dzięki czemu z „bąbla' nie przedostawały się na zewnątrz żadne wibracje, natomiast ewentualny pod­słuch wewnętrzny miały wykryć codzienne inspekcje techniczne samego pomieszczenia, jak i pomieszczeń bezpośrednio z nim sąsiadujących. Ponieważ w „bąblu' nie było okien, nie istniało też ryzyko zastosowa­nia elektronicznego podsłuchu zewnętrznego, urządzeń laserowych czy

mikrofalowych, które mogły przechwytywać i odczytywać drgania po­wietrza wywołane głosem rozmawiających w komorze osób. Zamonto­wano tu również wyrafinowany system urządzeń zabezpieczających, jak choćby korelator spektralny do wykrywania podsłuchu wykorzystującego analizę krzywej rozkładu widmowego czy korelator akustyczny o pasyw­nych wzorcach falowych do automatycznego wykrywania i klasyfikowa­nia urządzeń podsłuchowych. Poza tym nieustannie pracował generator akustyczny, który wytwarzał elektroniczny szum, neutralizujący ukryte w ścianach mikrofony, mikrofony kontaktowe oraz wszelakiego rodzaju przekaźniki elektroniczne. To, że Lanchester nalegał na spotkanie właśnie tu, w „bąblu', świadczyło o powadze, z jaką potraktował rewelacje Brysona.

Wyraźnie wstrząśnięty podniósł wzrok.

- To, co pan opowiada, jest niedorzeczne i absurdalne, to czysty obłęd, ale jest w tym odrobina prawdy. Twierdzę tak dlatego, że niektóre infor­macje, choć bardzo skąpe i mgliste, zdają się potwierdzać to, co wiem.

- Przecież jako przewodniczący prezydenckiej Komisji Doradczej do spraw Wywiadu Zagranicznego musiał pan wiedzieć o istnieniu Dy­rektoriatu.

Lanchester zdjął okulary i w zamyśleniu przetarł je chustką.

- Dyrektoriat to jedna z najpilniej strzeżonych tajemnic rządowych. Wkrótce potem, gdy zostałem przewodniczącym KDWZ, powiadomiono mnie, że coś takiego istnieje, i muszę przyznać, że w pierwszej chwili byłem zaszokowany. Myślałem, że zwariowałem. Albo ja, albo człowiek, który mi o tym powiedział, jeden z tych bezimiennych, anonimowych, nie rzucających się w oczy oficerów wywiadu; wygląda na to, że ludzie ci zadomowili się u nas na dobre. Była to najbardziej fantastyczna, najbar­dziej bezsensowna rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem. Tajna agencja dzia­łająca w całkowitym ukryciu, bez żadnej kontroli czy choćby pobieżnego dozoru. Agencja, której szefowie nikomu nie składają sprawozdań i przed nikim nie odpowiadają - niesłychane! Gdybym śmiał wspomnieć o tym prezydentowi, wysłałby mnie natychmiast do szpitala dla umysłowo cho­rych i wcale bym mu się nie dziwił.

- Ale co jest w tym aż tak niewiarygodne? Ich prawdziwe cele i styl działania? To podwójne oszukaństwo? Oszukaństwo w oszukaństwie?

- Nie. Harry Dunne musiał wpaść na ich trop już kilka miesięcy temu. Powiedział mi wtedy, że jego zdaniem założycielami i szefami Dyrekto­riatu są funkcjonariusze sowieckiego GRU, że Ted Waller to Genadij Rosowski. Te informacje były niepokojące, głęboko zatrważające, dlatego musieliśmy strzec ich jak oka w głowie: gdyby rzecz wyszła na jaw, w Białym Domu i w sferach rządowych zapanowałby kompletny chaos, narazilibyśmy na szwank bezpieczeństwo narodowe. Dlatego przyznaję, że gdy wymienił pan nazwisko Rosowskiego, przeszedł mnie zimny dreszcz.

- Pewnie podszedł pan do tego bardzo sceptycznie.

- Do rewelacji Dunne'a? Tak, owszem. Nie tyle mu nie uwierzyłem, bo ma zbyt dobrą reputację, żeby go zlekceważyć, lecz myśl, że ktoś mógłby przeprowadzić tak gigantyczną operację, że to w ogóle możliwe, była po prostu niedorzeczna. Ale teraz Najbardziej niepokoi mnie jednak pań­ska ocena ich bieżącej działalności.

- Dunne musiał pana o tym informować.  . Lanchester leciutko pokręcił głową.

- Nie rozmawiałem z nim od wielu tygodni. Jeśli w ogóle dyspono­wał jakimiś informacjami, powinien był mi je przekazać. Może chciał zebrać kompletne dossier? Konkretne, niepodważalne dowody? Nie wiem.

- I co? Nie może pan go odnaleźć? Nie wierzę. Przecież musi istnieć jakiś sposób

- Nie jestem magikiem, nie znam żadnych tajemnych sztuczek. Po-dzwonię, zobaczę, co da się zrobić. Harry jest zastępcą dyrektora naczel­nego CIA, a tacy ludzie nie rozpływają się w powietrzu. Jeśli go uprowa­dzono albo zamordowano, na pewno się tego dowiem. Jestem przekonany, że go odnajdę.

- Kiedy rozmawialiśmy ostatnim razem, bardzo martwił się o Agen­cję. Twierdził, że ci z Dyrektoriatu mają tam swoje wtyczki, że CIA zosta­ła przez nich dogłębnie zinfiltrowana.

Lanchester westchnął.

- Najlepszym tego dowodem jest legitymacja pańskiego niedoszłe­go zabójcy z Chantilly. Tak, mogli j ą komuś ukraść, mogli tego człowieka przekupić, ale przypuszczam, że Harry ma rację. W każdym razie na pew­no nie można tego wykluczyć. Za kilka godzin wracam do Waszyngtonu. Po drodze wpadnę do Langley i osobiście porozmawiam z naczelnym. Ale będę z panem brutalnie szczery, Nick. Niech pan spojrzy na to obiek­tywnie, z dystansu. Rozmowa podsłuchana w zamku francuskiego han­dlarza bronią, mgliste domniemania, że Arnauld i Prisznikow mieli coś wspólnego z katastrofą pod Lilie: oto nasze fakty, oto dowody. Nie wąt­pię, że to wszystko prawda, ale czym tę teorię poprzemy?

- Słowem agenta wywiadu o prawie dwudziestoletnim stażu pracy -odrzekł cicho Bryson.

- Słowem pracownika tej samej wrogiej agencji, która działa na terytorium Stanów Zjednoczonych wbrew naszym najżywotniejszym interesom? Przepraszam, Nick, ale właśnie tak to wygląda. Z oficjalnego punktu widzenia jest pan zdrajcą, sprzedawczykiem. Nie wątpię w pańską uczciwość, ale dobrze pan wie, jak nasz rząd traktował i traktuje zdraj­ców. Na miłość boską, pamięta pan, co zrobiliśmy temu biednemu Nosence z KGB? Uciekł, żeby ostrzec nas, że za zamachem na Kennedy'ego stali Rosjanie, że KGB ma swego szpiega wśród najwyższego kierownic­twa CIA. A my co? Zamknęliśmy go w więziennej celi i w nieskończo­ność przesłuchiwaliśmy. James Jesus Angleton, ówczesny szef kontrwy­wiadu, był przekonany, że to podstęp, że Sowieci chcą nas zmylić, że próbuj ą nami manipulować. Nosenko zaliczył sto testów na wykrywaczu kłamstw, a on nie tylko mu nie uwierzył, ale i złamał go psychicznie. I niech pan pamięta, że Nosenko uciekł do Stanów z długą listą agentów i prowadzących, z planami tajnych operacji, tymczasem pan dysponuje jedynie niesprawdzonymi plotkami i sugestiami.

- To, co panu powiedziałem, w zupełności wystarczy do podjęcia natychmiastowych działań zaradczych - warknął Bryson.

- Nick, niech pan posłucha i spróbuje mnie zrozumieć. Załóżmy, że pójdę do prezydenta i powiem mu, że działa u nas coś w rodzaju tajemni­czej ośmiornicy, bezimiennej, bezpostaciowej organizacji, której istnie­nia nie potrafię udowodnić i której zamierzeń mogę się tylko domyślać. Co zrobiłby prezydent? Wyśmiałby mnie albo wyrzucił z Białego Domu.

- Nie z pańską reputacją.

- Tę reputację, jak pan to ujął, zdobyłem dzięki temu, że nie jestem panikarzem, że najpierw zbieram niepodważalne fakty, a dopiero potem przystępuję do działania. Boże, gdyby z podobnymi kompletnie bezpod­stawnymi zarzutami wystąpił ktoś na posiedzeniu Narodowej Rady Bez­pieczeństwa albo w Gabinecie Owalnym, wyszedłbym z siebie.

- Przecież pan wie, że

- Rzecz w tym, że nic nie wiem. Podejrzenia, domysły, spekulacje, teorie to nie jest wiedza. Prawnik powiedziałby, że brak nam konkretnego materiału dowodowego, a brak materiału dowodowego

- Więc co? Proponuje pan, żeby nic nie robić?

- Tego nie powiedziałem. Niech pan posłucha, Nick. Mam swoje zasady. Nazywają mnie twardogłowym konserwatystą, czepialskim, ma­łostkowym pedantem, co wcale nie znaczy, że będę siedział z założonymi rękami i patrzył, jak ci fanatycy przejmują kontrolę nad światem. Chcę tylko powiedzieć, że potrzebuję czegoś więcej. Że potrzebuję dowodu. Poruszę niebo i ziemię, ale musi pan dać mi oręż do walki.

- Nie ma na to czasu!

Lanchester boleśnie wykrzywił twarz.

- Posłuchaj mnie, Bryson! Muszę mieć coś więcej. Muszę znać szcze­góły. Muszę wiedzieć, co oni knują! Liczę na pana. Wszyscy na pana li­czymy.

- Liczę na pana. Wszyscy na pana liczymy. - Z głośników na konso­lecie w ciemnym pokoju kilka tysięcy kilometrów dalej rozbrzmiewał głos prezydenckiego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. - Jak mogę panu pomóc? Jakich środków pan potrzebuje?

Jeden z mężczyzn podniósł słuchawkę telefonu, wcisnął guzik i przy­ciszonym głosem powiedział:

- Nawiązał kontakt. Tak jak się tego spodziewaliśmy.

- Absolutnie - odrzekł mężczyzna na drugim końcu linii. - Zaczął od samej góry, zgodnie z przewidywaniami. Dziwne tylko, że nie próbo­wał go zaszantażować czy zastraszyć.

- Chcę wiedzieć dokładnie, z kim i dla kogo pracuje.

- Tak jest. Niestety, nie wiemy, gdzie teraz pojedzie.

- Spokojnie, nie ucieknie nam. Nie ma dokąd. Świat jest taki mały

Zaparkował wynajęty samochód kilka ulic dalej i ruszył do pensjo­natu piechotą, czujnie wypatrując wszelkich zmian w tle i osób, które by do tła nie pasowały. Nie zauważył niczego niezwykłego, co bynajmniej go nie uspokoiło. Zbyt często nim manipulowano, zbyt często go oszu­kiwano. Lanchester ani go nie zlekceważył, ani nie przystąpił do na­tychmiastowego działania. Czy oznaczało to, że on też jest podejrzany? Paranoja żeruje na paranoi - krok dalej czaił się tylko obłęd. Nie, posta­nowił mu zaufać. Lanchester robił wrażenie szczerze zaniepokojonego. Potrzebował dowodów, twardych faktów, bez których nie mógł nic przed­sięwziąć. Z jednej strony wizyta w Mons zakończyła się niepowodze­niem, z drugiej była krokiem naprzód, ponieważ zyskał potężnego so­jusznika. A jeśli nawet nie sojusznika, to przynajmniej przychylnego słuchacza.

Minął posępną Arabkę w holu i zszedł do piwnicy. Pakamera była zamknięta, co odnotował z prawdziwą ulgą, jednak z ostatnich - i bar­dzo bolesnych - doświadczeń wiedział, że lekceważąc Laylę, popełnił­by wielki błąd. Dlatego wyjął zza paska pistolet, ukrył go pod marynar­ką, stanął z boku, cicho przekręcił klucz, po czym gwałtownie otworzył drzwi.

Nikt go nie zaatakował. W piwnicy panowała martwa cisza.

Pakamera była pusta. Na podłodze walał się pocięty na kawałki sznur. Layla zniknęła.

Nie mogła uciec bez pomocy z zewnątrz. Sama nie dałaby rady roz­wiązać czy przeciąć sznura - nie miała przy sobie ani noża, ani żadnego innego narzędzia, dokładnie to sprawdził.

Ktoś jej pomógł.

Ten ktoś był w pobliżu, wiedział, gdzie Nick mieszka, i w przeci­wieństwie do Layli na pewno nie zawahałby się pociągnąć za spust. Dla­tego powrót do pokoju nie wchodził w rachubę. Łączył się ze zbyt dużym ryzykiem.

Walizka. Co miał w walizce? Podróżował od prawie dwudziestu lat i zakładając, że w każdej chwili ktoś może przeszukać jego hotelowy po­kój, zabierał w podróż tylko najniezbędniejsze rzeczy, które odruchowo układał w taki sposób, by wiedzieć, czy w nich nie szperano. Nigdy nie zostawiał w pokoju przedmiotów najcenniejszych, takich, bez których nie mógłby się później obejść. Nauczył się również dzielić je na dwie katego­rie: na te, które miały wartość pieniężną, i na te o wartości strategicznej. Przypadkowi złodzieje, nieuczciwe pokojówki, sprzątaczki i tak dalej, ła­komili się zazwyczaj na przedmioty z kategorii pierwszej: na gotówkę, biżuterię, drogie elektroniczne cacka i temu podobne. Przedmiotów z ka­tegorii drugiej - oryginalnych i podrobionych paszportów, legitymacji, prawa jazdy, zdjęć, kaset filmowych czy dyskietek - z reguły nie tykali, choć mogli je bezpowrotnie zniszczyć czy uszkodzić.

Dlatego zawsze wolał zostawiać w walizce pieniądze i zabierać pasz­porty. Miał je przy sobie i teraz, tak samo jak broń i maleńki elektroniczny chip załadowany kryptograficznymi kodami z telefonicznego procesora Jacques'a Arnaulda. Nawet gdyby musiał nagle wyjść i już nigdy tu nie wrócić, dałby sobie radę. Tak, potrzebowałby pieniędzy, lecz pieniądze nie stanowiły większego problemu. Najważniejsze, że byłby w stanie kon­tynuować misję.

Tylko jaką i czy aby na pewno? Bezpośrednia infiltracja Dyrektoriatu nie wchodziła w rachubę. Tamci znali już jego zamiary. Pozostawała mu jedynie strategia uderzenia frontalnego: musiał ich zwabić, próbując od­naleźć Elenę; cóż, ostatecznie był jej mężem.

Tak jest. Oni nie wiedzą, co wiem. Czego mogłem się od niej dowie­dzieć.

Bez względu na to, czy wyszła za niego z miłości, czy z polecenia Dyrektoriatu - żeby mieć go stale na oku, żeby sterować nim i manipulować

- chcący lub niechcący mogła się przed nim wygadać. Nawet jeśli ich małżeństwo było kompletną fikcją, nie brakowało w nim momentów bar­dzo intymnych, chwil, kiedy miał ją tylko dla siebie.

Kto mieczem wojuje Na oszukaństwo musiał odpowiedzieć takim samym oszukaństwem. Dlaczego nie? A gdyby tak dał im do zrozumie­nia, że dowiedział się od Eleny czegoś, o czym nie powinien wiedzieć? Że wszedł w posiadanie tajnych informacji, że zdeponował u adwokata do­kumenty, które w przypadku jego śmierci zostaną natychmiast ujawnio­ne?

Brzmiało to całkiem prawdopodobnie. Teoretycznie rzecz biorąc, mąż i żona znają się na wylot, dlatego ci z Dyrektoriatu nie wiedzieli - po prostu nie mogli wiedzieć - czy Elena czegoś mu nie zdradziła. Skoro tak, musiał wykorzystać tę niepewność przeciwko nim. Musiał skusić ich nią jak przynętą, jak smakowitym kąskiem, na który - dawał za to głowę - na pewno się połakomią.

Nie był jeszcze pewien, jak tę przynętę zarzucić, lecz szczegóły tech­niczne to tylko szczegóły techniczne. Znał - choć przelotnie - bardzo wie­lu agentów z Amsterdamu, Kopenhagi, Berlina, Londynu, Sierra Leone i Phenianu. Powoli i mozolnie zacznie nawiązywać z nimi kontakt, wyko­rzystując ich jako pośredników, którzy prędzej czy później zawiadomią o tym Teda Wallera.

Wiedział, że będzie potrzebował pieniędzy, lecz pieniądze mógł ła­two zdobyć. Miał konta w Luksemburgu i na Kajmanach, konta dotąd nietknięte; konieczność chomikowania i utajniania funduszy była wśród agentów Dyrektoriatu prawem natury, kwestią przetrwania. Nie mogąc dłużej ufać przedstawicielom CIA, musiał tylko dokonać przelewu, na­stępnie pobrać gotówkę i już: świat stanie przed nim otworem.

A wówczas za pośrednictwem dawnych kolegów zacznie przekazy­wać groźby. I żądanie spotkania z Eleną. A jeśli go nie spełnią? Ujawni informacje, które traktował dotąd jako zabezpieczenie na przyszłość. Szan­taż. Klasyczny szantaż. Ted Waller na pewno wszystko zrozumie. Zrozu­mienie wyssał z mlekiem matki.

Zamknął pakamerę i nie chcąc ponownie przechodzić przez hol, ro­zejrzał się za innym wyjściem z pensjonatu. Obszedł mroczną piwnicę i znalazł mało używane, na wskroś przerdzewiałe stalowe drzwi. Rozru­szał klamkę, naparł na nie ramieniem i już po chwili znalazł się w wąskim, brukowanym zaułku, zasypanym śmieciami i najwyraźniej mało uczęsz­czanym.

Zaułek, boczna uliczka zastawiona samochodami okolicznych miesz­kańców, wreszcie ulica główna - szybko wmieszał się w tłum przechodniów.

Najpierw wstąpił do małego, dość obskurnego domu towarowego, gdzie kupił kilka kompletów nowych ubrań, plecak i tanią torbę podróżną. Prze­brał się w przymierzalni i, ku zdumieniu sprzedawcy, wyszedł ze sklepu, zostawiwszy za parawanem starą marynarkę, spodnie, koszulę, a nawet podkoszulek.

Szukając filii dużego międzynarodowego banku, mijał sklep ze sprzę­tem elektronicznym, w którym na wystawie stał rząd telewizorów nasta­wionych na ten sam program. Na ekranach znajomy widok: Genewa. Po­czątkowo myślał, że to film reklamowy jakiegoś biura podróży, i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że ogląda dziennik. Podszedł bliżej i ugięły się pod nim nogi.

Hópital Cantonal w Genewie. Kamera pokazywała izbę przyjęć i ko­rytarze: wszędzie ludzie na noszach, wszędzie zwłoki w czarnych, plasti­kowych torbach. Cięcie i scena jak z przedsionków piekła: sterta przygo­towanych do wywiezienia ciał. Pod spodem napis: „Genewa wczoraj'.

Wczoraj? Do jakiej katastrofy mogło tam dojść?

Odwrócił się, zobaczył kiosk i wielkie nagłówki gazet: GENEWA. WĄGLIK. EPIDEMIA. ATAK.

Podbiegł bliżej i chwycił „International Herald Tribune'. Nagłówek zajmował połowę pierwszej strony: SZPITALE PRZEPEŁNIONE. WŁADZE SZUKAJĄ PRZYCZYN WYBUCHU EPIDEMII. TYSIĄC OFIAR?

Nick poczuł, że jeżą mu się włosy na karku.

Genewa. Liczba zarażonych wąglikiem błyskawicznie rośnie, kliniki i szpi­tale zapełniają się chorymi - to prawdziwa epidemia.

Wąglik - ocenia się, że tą śmiertelną chorobą zaraziło się około trzech tysięcy osób, że sześciuset pięćdziesięciu zainfekowanych zmarło. Obawia­jąc się, że w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin epidemia rozsze­rzy się jeszcze bardziej, administracja szpitalna przedsięwzięła nadzwyczaj­ne środki, które mają przygotować placówki medyczne do przyjęcia tysięcy chorych. Władze miejskie zamknęły wszystkie urzędy, instytucje i szkoły -turystom oraz podróżującym służbowo odradza się przyjazd do Genewy do czasu zlokalizowania źródła zarazy. Wstrząśnięty burmistrz Alain Prisette prosił mieszkańców o zachowanie spokoju, łącząc się z nimi w bólu po stra­cie najbliższych.

Chorzy zaczęli zjawiać się masowo w genewskich szpitalach wczoraj przed świtem, uskarżając się na grypopodobne dolegliwości. O godzinie piątej w Hópital Cantonal zdiagnozowano dwanaście przypadków wąglika. O go­dzinie dwunastej w Genewie było ich już kilka tysięcy.

Władze miejskie i służba zdrowia pracują dwadzieścia cztery godziny na dobę, żeby ustalić przyczynę wybuchu epidemii. Krążą pogłoski, że ten śmiertelnie niebezpieczny zarazek został zawleczony do Genewy w cyster­nie, która jadąc przez miasto, rozpylała za sobą chmurę aerozolu, jednak policja nie chce tego komentować.

Wąglik jest chorobą o śmiertelności sięgającej dziewięćdziesięciu pro­cent. Zarażony nim człowiek wykazuje objawy ostrego wyczerpania odde­chowego, po czym następuje gwałtowna zapaść. Do zgonu dochodzi trzy­dzieści sześć godzin od chwili zainfekowania.

Chociaż przypadki wąglika można leczyć penicyliną, przedstawiciele służby zdrowia wskazują, że na największe ryzyko narażeni są lekarze i pie­lęgniarki, gdyż zarazek wąglika jest niesłychanie żywotny i może przetrwać w uśpieniu nawet kilkadziesiąt lat.

Podczas gdy szwajcarski rząd nie ustaje w próbach ustalenia źródła infekcji, przedstawiciele ministerstwa zdrowia oceniają, że do końca tygo­dnia liczba ofiar sięgnie kilkudziesięciu tysięcy.

Wszyscy tutejsi mieszkańcy zadają sobie to samo pytanie: dlaczego? Dlaczego akurat Genewa? Może dlatego, że znajdują się tu siedziby wielu międzynarodowych organizacji, w tym Światowej Organizacji Zdrowia. Bur­mistrz nie chce komentować spekulacji, że wybuch epidemii jest wynikiem zamachu z zastosowaniem broni biologicznej, dokonanego przez nieznaną organizację terrorystyczną, która przygotowywała się do ataku od wielu ty­godni, jeśli nie miesięcy.

Bryson podniósł wzrok i krew odpłynęła mu z twarzy. Jeżeli relacja była wiarygodna, a nie miał powodu sądzić, że nie jest, atak biologiczny miał miejsce w Genewie, gdy jeszcze tam był albo wkrótce potem.

Amerykański samolot pasażerski zestrzelony w Nowym Jorku Po­ciąg Eurostaru wysadzony pod Lilie Wybuch bomby na stacji waszyng­tońskiego metra w godzinie szczytu

Zamachy układały się w wyraźny wzór, dochodziło do nich coraz czę­ściej. Cechy wspólne? Były oczywiste. Każdy z nich miał wzniecać cha­os, zbierać jak najkrwawsze żniwo, wywoływać jak największy strach. Wszystkie nosiły znamię klasycznych zamachów terrorystycznych, z wy­jątkiem tego, że

Nikt się do nich nie przyznał.

Terroryści zazwyczaj - choć nie zawsze - brali odpowiedzialność za swe czyny, chcąc je w jakiś sposób usprawiedliwić czy usankcjonować. W przeciwnym razie jedynym celem zamachu byłoby sianie demoraliza­cji-

Ponieważ za katastrofą pod Lilie stał Dyrektoriat, było całkiem moż­liwe, a nawet bardzo prawdopodobne, że ta sama organizacja przeprowa­dziła zamach w Genewie.

Ale dlaczego?

Jaki mieli w tym cel? Co chcieli przez to osiągnąć? Grupa bogatych i wpływowych obywateli zawiązała międzynarodowy spisek, żeby wznie­cić w świecie potężną falę terroru? Po co?

Bryson natychmiast odrzucił teorię, że jest to dzieło legalnych i niele­galnych handlarzy bronią, którzy próbują stworzyć sztuczne zapotrzebo­wanie na swój towar. Z pistoletu maszynowego marki uzi wąglika nie ustrzelisz. Nie, musiało kryć się za tym coś innego. Inna logika, inna stra­tegia. Tylko jaka?

Właśnie wrócił z Genewy, a kilka dni przedtem był niedaleko Lilie. Był i tam, i tam. To prawda, do Genewy pojechał, żeby dopaść Jana Vansinę, agenta Dyrektoriatu, natomiast do Chantilly - bardzo blisko Lilie -żeby rozgryźć Jacques'a Arnaulda, ale

Czy to możliwe, żeby ktoś celowo go wrabiał? Zamachy terrorystyczne w miejscach, które właśnie odwiedził - czyżby ktoś próbował mu je przy­pisać tylko dlatego, że tam był?

Harry Dunne. To Dunne wysłał go na spotkanie z Yansiną i mógł maczać palce w tym, co stało się później w Genewie. Ale Chantilly? O wyprawie do Chantilly dowiedział się dopiero po fakcie, w przeciwień­stwie do

Layli. To ona powiedziała mu o zamku Arnaulda. Początkowo nie chciała go tam zabrać - a może tylko udawała, że nie chce -jednak gdyby nie ona, prawdopodobnie nigdy by tam nie pojechał. Zwabiła go, skusiła, pomachała mu przed nosem smakowitą marchewką.

Dunne wypchnął go do Genewy, Layla delikatnie zwabiła go do Chan­tilly. Zaraz po jego wyjeździe w obu tych miejscach doszło do terrory­stycznego zamachu. Czy to możliwe, żeby Harry i Layla byli w zmowie? Żeby pracując dla Dyrektoriatu, próbowali obarczyć go odpowiedzialno­ścią za serię tych potwornych tragedii?

Chryste, co w tym wszystkim jest prawdą, a co fałszem i kłamstwem?

Złożył gazetę i już miał odejść, gdy wtem jego wzrok padł na nagłó­wek króciutkiej notatki i na małe zdjęcie, którym tę notatkę zilustrowa­no.

Ta twarz - natychmiast ją rozpoznał. Rumiana twarz mężczyzny, któ­rego widział w korytarzu przed gabinetem Jacques'a Arnaulda w Chantil­ly. Anatolij Prisznikow, prezes i dyrektor Norteku, rosyjskiego giganta przemysłowego.

JOINT VENTURE ARNAULDA - tak głosił tytuł. Przemysłowo-handlowe imperium Jacques'a Arnaulda zawiązało spółkę z korporacją Prisznikowa, holdingiem skupiającym kilkadziesiąt przedsiębiorstw, które w przeszłości stanowiły podstawę radzieckiego przemysłu zbrojenio­wego.

Charakteru przedsięwzięcia nie sprecyzowano, jednak autor notatki podkreślił rosnące znaczenie Norteku na rynku europejskim oraz jego rolę w fuzji licznych przedsiębiorstw branży elektronicznej. Bryson zmarsz­czył czoło. O co tu chodziło? O światową koalicję wielkich korporacji, z których każda była - lub mogła być - dostawcą broni i sprzętu wojsko­wego.

O koalicję, której - wszystko na to wskazywało - przewodził Dyrek­toriat. Czy oznaczało to, że Dyrektoriat usiłuje przejąć kontrolę nad syste­mem obronnym i przemysłem zbrojeniowym światowych mocarstw? Czy właśnie tego obawiał się Harry Dunne?

Czy Dunne próbował go wymanewrować, wystrychnąć na dudka? Czy chciał zrobić z niego kozła ofiarnego? A może sam był kozłem ofiarnym i dudkiem -jeśli w ogóle żył.

Bryson odetchnął. Pytań było bez liku, ale przynajmniej wiedział już, gdzie szukać na nie odpowiedzi.

Poszedł do sklepu z artykułami charakteryzatorskimi przy rue d'Ar-gent, dwie ulice na północ od Theatre de la Monnaie, i zrobił tam zaku­py. Potem odwiedził bank, wypełnił zlecenie pobrania i przelewu z konta w Luksemburgu i już kilka godzin później dysponował prawie stoma ty­siącami dolarów, zarówno w walucie amerykańskiej, jak i w kilku walu­tach europejskich.

Po krótkiej wizycie w biurze podróży - interesowały go grupowe wycieczki last minute - wpadł do sklepu ze sprzętem sportowym, żeby kupić jeszcze kilka rzeczy.

Nazajutrz rano z lotniska Zaventem odlatywał wysłużony samolot Aerofłotu. Na pokładzie miał barwną grupę hałaśliwych obieżyświatów, którzy wykupili najtańszą wycieczkę do Rosji. „Moskiewskie noce': trzy noce i cztery dni w Moskwie, następnie przejazd pociągiem do Petersbur­ga, gdzie mieli spędzić dwie noce i trzy dni. Cena wycieczki zawierała opłatę za tani - czytaj: nędzny - hotel oraz - o zgrozo! - za trzy posiłki dziennie.

Jednym z obieżyświatów był czterdziestokilkuletni brodacz w woj­skowym kombinezonie i w czapce baseballowej. Podróżował samotnie, lecz szybko zjednał sobie przychylność wesołych współpasażerów. No­wym przyjaciołom przedstawił się jako Mitch Borowsky, księgarz z Quebeku i zagorzały globtroter: właśnie był w Brukseli, gdy niespodziewa­nie naszła go chętka na krótki wypad do Moskwy. Miał bardzo dużo szczęścia, ponieważ wykupił ostatnie wolne miejsce. Co chwila powta­rzał, że mało brakowało, żeby się spóźnił, że na takiej wycieczce last minutę dotąd nie był. Ale cóż, Mitch Borowsky lubił zdążać na ostatnią chwilę.

Rozdział 18

Na godzinę dziesiątą rano w Pokoju Map na parterze Białego Domu zwołano „impromptu', naprędce zaimprowizowane spotkanie sze­fów agencji bezpieczeństwa oraz ich zastępców. To właśnie na takich nie­planowanych i sporadycznie odbywanych naradach rozwiązywano naj­pilniejsze i najbardziej palące kwestie, gaszono pożary lub - w razie potrzeby - skutecznie je wzniecano. To właśnie na takich naradach podej­mowano decyzje, na których podstawie budowano doktryny państwowe i polityczne.

Nagłe i niespodziewane wydarzenia wymagały szybkich i jedno­znacznych reakcji: konsensus można było osiągnąć jedynie w sprzyjają­cych warunkach, bez pracującej w ślimaczym tempie biurokracji, bez politykierstwa i nie kończącego się krytykanctwa. Sukces zależał od ści­słego przestrzegania jednej zasady: naczelnemu dowódcy sił zbrojnych nie przedstawiało się problemów, tylko ich rozwiązania. I właśnie pod­czas „impromptu' - organizowanego w Białym Domu lub w sąsiadują­cym z nim starym budynku administracyjnym - rozwiązań tych szu­kano.

Wokół długiego mahoniowego stołu stało osiem krzeseł, a na stole przed każdym krzesłem leżał biały notatnik. Przy ścianie, niczym symbol osieroconej elegancji, stała obita różowym adamaszkiem sofa, a nad nią wisiała ostatnia mapa sytuacyjna prezydenta Roosevelta, który z tego wła­śnie pokoju dowodził amerykańską armią podczas drugiej wojny świato­wej. Widniał na niej odręczny napis: „3 kwietnia 1945'. Roosevelt umarł niecałe dwa tygodnie później. Po jego śmierci tajne centrum dowodzenia

przekształcono w magazyn i dopiero za obecnej administracji przywróco­no mu dawną świetność. Historia tego pozbawionego okien pomieszcze­nia przydawała powagi obradom.

Richard Lanchester usiadł na końcu stołu i popatrzył ciekawie na ko­legów.

- Wciąż nie wiem, po co się zebraliśmy. Przekazano mi tylko, że to pilne.

Jako pierwszy przemówił John Corelli, dyrektor Narodowej Agencji Bezpieczeństwa.

- To właśnie ty powinieneś najlepiej rozumieć znaczenie tego, co się stało - zagaił, patrząc Lanchesterowi prosto w oczy. - Bo to z tobą się skontaktował.

Lanchester uniósł brew. Miał znużoną twarz. Niedawno przyleciał z Brukseli, ledwo zdążył wziąć prysznic i się ogolić.

- Przepraszam, ale chyba nie rozumiem.

Morton Culler, członek ścisłego kierownictwa NAB, urzędnik o ponaddwudziestoletnim stażu pracy, zerknął na swego szefa. Miał rzadkie, wysmarowane żelem włosy, nieruchome, wąskie oczy i nosił duże, grube okulary.

- Nicholas Bryson - powiedział. - Mówimy o wizycie, którą złożył panu w Brukseli.

- Bryson - powtórzył beznamiętnie Lanchester. - Wiecie, kim on jest?

- Naturalnie - odparł Culler. - Niczego innego się po nim nie spo­dziewaliśmy. Zaczął od samej góry, to do niego pasuje. Groził panu? Pró­bował pana zaszantażować?

- Ależ skąd - zaprotestował Lanchester.

- Mimo to zgodził się pan go przyjąć.

- Każda osoba publiczna chodzi w zbroi, pod osłoną gwardii pretoriańskiej złożonej z sekretarzy, rzeczników prasowych i ochroniarzy, a on zdołał wyprowadzić ich wszystkich w pole. Zaintrygował mnie tym, że wiedział o czymś, o czym niewielu z nas wie.

- To znaczy? Lanchester potarł czoło.

- O Dyrektoriacie

- A jednak - wtrącił James Exum, dyrektor CIA. - Przyznał, że z nimi trzyma.

- Wprost przeciwnie. Twierdził, że Dyrektoriat jest zagrożeniem nie tyl­ko dla nas, ale i dla całego świata. Dziwił się, że nic w tej sprawie nie robimy. Jego zdaniem Dyrektoriat stoi na czele gigantycznej, międzynarodowej

organizacji o mętnych, podejrzanych celach. Brzmiało to jak bredzenie chorego na umyśle, mimo to - Lanchester pokręcił głową.

- Mimo to? - powtórzył Exum.

- Szczerze powiedziawszy, w rym, co mówił, było trochę sensu. Bar­dzo mnie to przeraziło.

- Bryson jest w tym nie do pobicia - odrzekł Culler. - To mistrz iluzji, genialny manipulator

- Zdaje się, że dużo o nim wiecie - uciął szorstko Lanchester. - Może któryś z was zechce mnie oświecić?

- Oczywiście, właśnie taki mieliśmy zamiar. - Corelli wskazał dwóch obcych, milczących dotąd mężczyzn. - Terence Martin i Gordon Wollen­stein z grupy do zadań specjalnych. Zaprosiłem ich, żeby zapoznali nas z faktami.

Terence Martin, wysoki, oschły trzydziestokilkulatek, mówił z lek­kim, acz słyszalnym akcentem mieszkańca stanu Maine.

- Nicholas Bryson. Syn nieżyjącego już George'a Brysona, generała armii amerykańskiej. George Bryson służył w czterdziestym drugim bata­lionie wojsk zmechanizowanych w Korei Północnej i w Wietnamie, w pierwszej fazie konfliktu. Mnóstwo medali, jeszcze więcej pochwal, nienaganny przebieg służby. Nicholas, jego syn, urodził się czterdzieści dwa lata temu. Odkomenderowany przez dowództwo George Bryson pod­różował w tym czasie po całym świecie, przenosząc się z bazy do bazy. Towarzyszyła mu żona Nina, kobieta cicha i spokojna, utalentowana pia­nistka i nauczycielka muzyki. Nicholas spędził dzieciństwo w kilkunastu krajach Azji i Europy. Zdarzyło się, że w ciągu czterech lat zaliczył ich aż osiem. Był w Wiesbaden, w Bangkoku, Marrakeszu, Madrycie, Rijadzie, Tajpej, ponownie w Madrycie i na Okinawie.

Lanchester pokiwał głową.

- Znakomita recepta na izolację i samotność. W kulturowym kalej­doskopie łatwo się zagubić. Człowiek zamyka się w sobie jak w skorupie, unika ludzi

- I właśnie to jest w nim najciekawsze - wtrącił grzecznie Gordon Wollenstein, rumiany rudzielec o pomarszczonej twarzy i zmierzwionych włosach. Spokojny, czujny i uważny, był wybitnym psychologiem, a jego praca doktorska na temat nowych technik sporządzania portretów psy­chologicznych, napisana w Berkeley, zwróciła uwagę ekspertów amery­kańskiego wywiadu. - Mamy tu do czynienia z dzieckiem, które jest w nieustannym ruchu. Ledwo zdąży osiąść na nowym miejscu, a już musi się przeprowadzać. Nagle i prawie bez ostrzeżenia. Mimo to w każdym nowym kraju błyskawicznie poznaje miejscowe zwyczaje, język i kulturę.

I to nie w bazie, nie od Amerykanów, tylko od tubylców, od ludzi z ulicy, od służących ojca i matki. Cztery miesiące po przylocie do Bangko­ku mówił po tajsku płynnie i bez śladu obcego akcentu. Miał wtedy osiem lat. Wkrótce po przyjeździe do Hanoweru żaden z jego niemieckich kole­gów nie odgadłby, że rozmawia z Amerykaninem. To samo było z języ­kiem włoskim, chińskim, arabskim, a nawet baskijskim. Nie tylko z języ­kami oficjalnymi, ale i z przeróżnymi dialektami: posługiwał się płynnie i językiem z piaskownicy, i językiem oficjalnym, jakby spędził w tym kraju całe życie. Był jak gąbka, jak kameleon o wprost nieprawdopodob­nych zdolnościach adaptacyjnych.

- Stopnie też miał znakomite - wtrącił Terence Martin, rozdając obec­nym kserokopie arkuszy ocen. - Niezwykła inteligencja, wyjątkowe uzdol­nienia sportowe. Nie był wybrykiem natury, choć niewiele brakowało. Jednakże nie ulega wątpliwości, że w okresie dorastania w jego życiu zaszło coś ważnego. - Spojrzał na swego kolegę, przekazując mu pałecz­kę.

- Umiejętność przystosowywania się to zabawna rzecz - kontynu­ował Wollenstein. - Kiedy ktoś dorasta w środowisku wielojęzycznym, kiedy bez wysiłku myśli i wysławia się w kilku językach, mówimy, że potrafi zmieniać kod językowy. Bardziej kłopotliwa jest umiejętność przyswajania i odrzucania różnych systemów wartości. Zastępowania jednego kodeksu moralnego czy honorowego innym. Czy można odróż­nić nadzwyczajne zdolności adaptacyjne od kompletnego braku poczu­cia przynależności? Chyba nie. Uważamy, że po śmierci rodziców Bryson bardzo się zmienił. Miał wtedy piętnaście lat i kiedy nagle ich stracił, kiedy w jego życiu zabrakło wartości, które przekazywali mu od dzieciń­stwa ojciec i matka, zaczął ulegać wpływom innych ludzi. Typowa dla wieku dorastania buntowniczość, umiejętnie podsycana i sterowana przez naszych wrogów, uczyniła zeń bardzo niebezpiecznego człowieka. Czło­wieka o tysiącu twarzy. Człowieka mającego żal i pretensje do autoryte­tów, które niegdyś nim kierowały. Jego ojciec poświęcił życie służbie krajowi. Niewykluczone, że Nicholas Bryson podświadomie obwinia nasz rząd o jego śmierć. W kimś takim jak on lepiej mieć przyjaciela niż wroga.

Martin odchrząknął.

- Niestety, nie stać nas na luksus dobierania sobie wrogów.

- Wygląda na to, że jego stać - odparł Wollenstein. -1 dobrał sobie wrogów wśród nas. - W zamyśleniu potarł czoło. - Człowiek, którego nieprawdopodobne zdolności adaptacyjne graniczą z psychopatią, z wie­lorakimi zaburzeniami osobowości To czysta spekulacja, ale ja i mój zespół doszliśmy do przekonania, że właśnie ta wielorakość, ta heterogeniczność jest kluczem do jego psychiki. W tym przypadku nie mamy do czy­nienia z kimś o ustalonych cechach i zwyczajach. Ten człowiek jest jak jak jednoosobowe konsorcjum.

- Ważne jest, żebyście panowie dobrze to zrozumieli - powiedział Martin. - Dowody, którymi dysponujemy, zdają się potwierdzać, że Nicholas Bryson jest naprawdę bardzo niebezpieczny. Wiemy, że pracował dla tajnej organizacji o nazwie Dyrektoriat. Wiemy, że Coleridge jest jed­nym z fałszywych nazwisk, których używa w pracy operacyjnej. Wiemy, że jest świetnie wyszkolonym

- Już mówiłem - przerwał mu Lanchester. - Bryson twierdzi, że chce Dyrektoriat zniszczyć.

- Klasyczna sztuczka dezinformacyjna - wyjaśnił Corelli. - On dla nich pracuje.

Terence Martin otworzył dużą, żółtą kopertę, wyjął z niej plik zdjęć i rozdał je zebranym.

- Niektóre są bardziej ziarniste, inne mniej, jak to zdjęcia satelitar­ne; na pewno często je panowie oglądają. Pragnę zwrócić uwagę na zdję­cie numer trzydzieści cztery-dwanaście A. - Przedstawiało Nicholasa Brysona na pokładzie olbrzymiego kontenerowca. - Analiza spektrograficzna wykazała, że Bryson trzyma na nim kwarcowy pojemnik z tak zwaną „czer­woną rtęcią', niezwykle silnym i wydajnym materiałem wybuchowym. Wynalazek Ruskich. Parszywa rzecz.

- Chętnie potwierdzą to mieszkańcy Barcelony - wtrącił Corelli. -Zrobiono z tego bombę, która ostatnio tam wybuchła.

- Zdjęcie numer trzydzieści cztery-dwanaście B jest trochę niewy­raźne, ale chyba czytelne - kontynuował Martin. - Zrobiła je kamera sys­temu bezpieczeństwa na dworcu w Lilie. To znowu Bryson. - Pokazał zebranym kolejną fotografię, lotnicze zdjęcie krajobrazu szesnaście kilo­metrów na wschód od Lilie: poskręcane szyny, wykolejone wagony -wyglądały jak porozrzucane zabawki znudzonego dziecka. - Nasi eksper­ci potwierdzili, że i w tym przypadku użyto czerwonej rtęci. Prawdopo­dobnie wystarczyło dziesięć centymetrów sześciennych.

Pokazał zebranym kolejne zdjęcie: Bryson w Genewie.

- Tempie de la Fusterie. Widać go w tłumie ludzi, o tu.

- Domyślaliśmy się, że trzyma pieniądze w którymś z tamtejszych banków - powiedział Morton Culler - ale tym razem przyjechał tam po coś innego. Po co? Dowiedzieliśmy się dopiero kilka godzin temu

- Kiedy w Genewie rozpylono zarazki wąglika - dokończył za niego Martin. - Gdzie? Dokładnie tam, gdzie go sfotografowano: na Starówce.

Niewykluczone, że miał wspólników, lecz naszym zdaniem zupełnie nie­świadomych. To on to wszystko obmyślił i opracował.

Lanchester odchylił się na krześle. Miał zamyśloną, mocno ściągnię­tą twarz.

- Co chcecie przez to powiedzieć?

- Nazywaj go, jak chcesz - odparł Corelli - ale moim zdaniem ten facet to nosiciel światowego terroru.

- Roznosi go sam z siebie czy z czyjegoś polecenia? - Lanchester patrzył w dal, lecz mówił wyraźnie i dobitnie.

- Pytanie za miliard dolców, co? - rzucił Exum ze zwodniczą ospa­łością w głosie. - Poglądy Johna i moje trochę się w tej kwestii różnią. John Corelli zerknął na Martina.

- Pan generał zaprosił mnie tutaj jako swego doradcę - powiedział Martin - i dobrze wie, co, moim zdaniem, należałoby zrobić. Bryson jest bardzo groźnym przeciwnikiem, ale na pewno nie działa sam. Dlatego powinniśmy go śledzić, sprawdzić, dokąd nas zaprowadzi. Słowem, iść za szerszeniem do gniazda. - Uśmiechnął się, odsłaniając małe, pożółkłe zęby.

-1 wówczas to gniazdo spalić.

- Doradcy Johna uważają, że powinniśmy dowiedzieć się czegoś wię­cej - odrzekł z kurtuazją Exum. Nachylił się i wziął ze stołu zdjęcie z katastrofy pod Lilie. - Oto moja odpowiedź. - Cała kurtuazja zniknęła bez śladu. Exum mówił głosem twardym i gniewnym. - Dalsza zwłoka jest zbyt niebezpieczna. Bardzo panów przepraszam, ale, do jasnej chole­ry, to nie jest konferencja naukowa! Mamy czekać na kolejną masakrę, żeby chłopcy z Narodowej Agencji Bezpieczeństwa mogli spokojnie roz­wiązać tę krzyżówkę? Nie. Jestem przekonany, że prezydent podzieli moje zdanie.

- A jeśli Bryson jest naszym jedynym łącznikiem? - rzucił Corelli. -Jeśli dzięki niemu natrafimy na ślad większego spisku? Exum głośno prychnął.

- Jeżeli odgadniemy siedem w poprzek, odgadniemy i dziesięć w dół.

- Posępnie pokręcił głową. - John, Terence, mam wielki szacunek dla wa­szej wiedzy, umiejętności i talentów strategicznych, ale zapominacie o pewnej drobnostce: nie mamy czasu.

Lanchester spojrzał na Mortona Cullera.

- Co pan na to?

- Exum ma rację - odparł ponuro Culler. - Wyrażę się jaśniej. Brysona należy natychmiast zatrzymać. Jeśli będzie stawiał opór, trzeba go zlikwidować. Musimy nasłać na niego oddział Alfa. I wydać im wyraźne rozkazy. Tu nie chodzi o człowieka, który przetrzymuje książki z biblioteki i zalega ze spłatą kar. Tu chodzi o groźnego zabójcę, odpowiedzialnego za masowe morderstwo, o kogoś, kto knuje jeszcze bardziej wyrafinowaną zbrod­nię. Dopóki żyje i jest na wolności, żaden z nas nie może opuścić gardy. Lanchester poruszył się niespokojnie na krześle.

- Oddział Alfa - powtórzył cicho. - Przecież miało go nie być.

- I nie ma - odparł Culler. - Przynajmniej oficjalnie. Lanchester oparł ręce na wypolerowanym blacie stołu.

- Posłuchajcie, chcę wiedzieć, czy jesteście tego absolutnie pewni. Tylko ja spotkałem się z nim osobiście, tylko ja z nim rozmawiałem i wybaczcie, ale muszę to powiedzieć, zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Uważam, że to człowiek honoru. - Zamilkł i przez chwilę w pokoju panowała głucha cisza. - Z drugiej strony, cóż, może dałem się nabrać

- Wnoszę, że Alfa ma przystąpić do natychmiastowego działania -podsumował Culler.

Jego koledzy pokiwali głowami. Różnice poglądów zniknęły, podjęto zgodną decyzję. Wszyscy rozumieli jej znaczenie. W skład oddziału Alfa wchodzili doskonale wyszkoleni zabójcy, wyśmienici snajperzy i specja­liści od walki wręcz. Ten, na kogo polowali, miał w kieszeni wyrok śmier­ci.

- Boże święty - mruknął Lanchester. - Poszukiwany żywy lub mar­twy. Jak na Dzikim Zachodzie

- Panie sekretarzu, wszyscy wiemy, że jest pan bardzo wrażliwym człowiekiem. - W głosie Cullera pobrzmiewała nutka sarkazmu. - Ale to jedyny sposób. W tej grze stawką jest życie zbyt wielu ludzi. Proszę mi wierzyć, że gdyby tylko było mu to do czegoś potrzebne, Bryson zabiłby pana bez chwili namysłu. Niewykluczone, że jeszcze spróbuje.

Lanchester popadł w zadumę.

- To niełatwa decyzja i podejmuję ją z ciężkim sercem, ale cóż, może źle go oceniłem. Muszę teraz

- Bardzo słusznie - przerwał mu szybko Culler. - Miejmy tylko na­dzieję, że nie jest za późno.

Rozdział 19

Klub mieścił się w maleńkim zaułku za Twerskim Prospektem, tuż koło moskiewskiej obwodnicy. Był dobrze ukryty, niczym nielegalna

knajpa w Ameryce lat dwudziestych. Jednakże w przeciwieństwie do ame­rykańskich spelunek, które w okresie prohibicji sprzedawały wódę, Czar­ny Ptak krył się nie przed wzrokiem policji i władz, tylko przed motłochem, tłumem, przed zwykłymi, szarymi ludźmi. Dlaczego? Dlatego, że był oazą bogactwa i występku dla wybranych, dla elity elit: dla zamoż­nych, pięknych i ciężko uzbrojonych.

Zorganizowano go w zdewastowanym ceglanym gmaszysku, które przypominało starą, opuszczoną fabrykę. I kiedyś, przed rewolucją sie­demnastego roku, mieściła się tam fabryka maszyn do szycia Singera. Okna były zaślepione, a na pomalowanych na czarno, choć wzmocnionych stalą drzwiach widniał wyblakły, ledwo już czytelny napis cyrylicą: „Szwiejnyje maszyny'. Jedynym znakiem, że w środku tej ruiny wciąż tętni życie, było to, że w zaułku stał długi rząd czarnych mercedesów, które zupełnie do tego miejsca nie pasowały.

Żeby nie wzbudzać podejrzeń, zaraz po przylocie na Szeremietiewo 2 Bryson zameldował się wraz z nowymi przyjaciółmi w hotelu Inturistu, po czym zadzwonił do starego znajomego. Pół godziny później przed ho­tel zajechała granatowa limuzyna i umundurowany szofer usłużnie otwo­rzył mu drzwi. Na tylnym siedzeniu leżała biała koperta.

Już zmierzchało, mimo to na Twerskim panował duży ruch. Kierow­cy szaleli: nie zważając na przepisy, gwałtownie i bez uprzedzenia zmie­niali pasy, bywało nawet, że wjeżdżali na chodnik, żeby ominąć wolniej sunące samochody. Od jego ostatniej wizyty Rosję ogarnął szał, furia i chaos. Chociaż większość starych budynków wciąż stała - stalinowskie drapacze chmur, które strzelały w niebo niczym wielkie, spiczaste torty, gigantyczny gmach poczty, olbrzymie delikatesy Jelisejewskiego czy Aragwi, niegdyś jedyna porządna restauracja w Moskwie - w mieście za­szły wprost niezwykle zmiany. Na ulicy Gorkiego, która przed upadkiem komunizmu była zwykłą szarą, posępną, choć szeroką ulicą, powstało mnó­stwo luksusowych sklepów. Jednakże wśród wyraźnych znamion plutokratycznego bogactwa - Yersace, Van Cleef & Arpels, Yacheron Constantin, Tiffany - widać było znamiona głębokiego ubóstwa, oznaki całkowitego załamania się systemu społecznego: na ulicach otwarcie żebrali żołnierze, wszechobecne babuszki za kilka rubli wróżyły z ręki lub sprzedawały sa­mogon, owoce i warzywa, wszędzie krążyły chmary upiornie tlenionych prostytutek.

Wyjął z koperty magnetyczną kartę, wysiadł i wsunął ją do czytnika zamontowanego na starych, spękanych drzwiach. Zabzyczało, drzwi ustą­piły i wszedł do kompletnie ciemnego pomieszczenia. Mówiący ledwo zrozumiałą angielszczyzną szofer uprzedził go, że za pierwszymi będą drugie drzwi, i rzeczywiście były. Pociągnął za zimną, stalową klamką i wkroczył do dziwacznego, krzykliwego świata.

Mrok rozdzierały promienie jaskrawego światła, migotliwe, roztań­czone, załamujące się w chmurach białej mgły, odbijające się od alaba­strowych greckich kolumn, rzymskich gipsowych posągów, czarnych marmurowych kontuarów i wysokich barowych stołków z chromowanej stali. Pod sufitem dawnej fabrycznej hali wirowały reflektory, zewsząd ryczała muzyka, jakiej nigdy dotąd nie słyszał, rock, a raczej rosyjska wersja amerykańskiego technopopu. Smród marihuany mieszał się z sil­nym zapachem kosztownych francuskich perfum i ordynarnym zapachem rosyjskiego płynu po goleniu.

Zapłacił za wstęp - odpowiednik dwustu pięćdziesięciu dolarów -i wszedł w gęsty tłum gości: obwieszonych złotem mafiosów z wielkimi roleksami na rękach, którzy mimo ogłuszającego jazgotu muzyki rozma­wiali przez telefony komórkowe, ich przyjaciółek, kumpli, prostytutek albo kobiet, które w krótkich, mocno wydekoltowanych, niepozostawiających niczego wyobraźni sukienkach na prostytutki wyglądały. Łypali na niego spode łba krępi goryle z wygolonymi głowami, tu i ówdzie przemykali ubrani na czarno klubowi ochroniarze z kijami baseballowymi. Wysoko nad rozedrganym tłumem biegła szeroka galeria, z której przez podłogę ze stali i szkła goście mogli obserwować to, co działo się na dole, w tym osobliwym ludzkim terrarium.

Pokonał spiralne stalowe schody i znalazł się w zupełnie innym świe­cie. Jego główną atrakcją były striptizerki, w większości platynowe blon­dynki, choć zauważył też kilka ciemnoskórych. Wszystkie miały olbrzy­mie silikonowe biusty, wszystkie tańczyły w jaskrawym świetle reflektorów rozmieszczonych wzdłuż galerii.

Wyrosła przed nim hostessa w kusej, przezroczystej sukience i w słu­chawkach z mikrofonem na głowie. Spytała o coś po rosyjsku, a gdy bez słowa wsunął jej do ręki kilka dwudziestodolarowych banknotów, wska­zała mu stolik i czarną skórzaną ławę o stalowych nóżkach.

Gdy tylko usiadł, kelner postawił przed nim tacę z zakąskami: peklo­wanymi ozorkami z chrzanem, blinami z czarnym i czerwonym kawio­rem, grzybkami w galarecie, marynowanymi warzywami i ze śledziami. Chociaż był głodny, żadna z przystawek nie wyglądała zbyt apetycznie. Na stole pojawiła się też butelka Dom Perignon - „Z pozdrowieniami od pańskiego przyjaciela', usłużnie wyjaśnił kelner. Bryson siedział samot­nie przez kilka minut, obserwując kłębiący się na dole tłum, gdy wtem dostrzegł szczupłą sylwetkę Juriego Tarnopolskiego, który zmierzał ku niemu z szeroko rozłożonymi ramionami. Pojawił się nie wiadomo skąd i dopiero po chwili Nick zdał sobie sprawę, że przebiegły agent, a raczej były agent byłego KGB, wszedł na galerię z kuchni.

- Coleridge, stary przyjacielu! Witaj w Rosji!

Objęli się i wyściskali.

Chociaż Tarnopolski wybrał na spotkanie miejsce dość dziwaczne i kiczowate, należał do ludzi o wybrednych, nader kosztownych gustach i jak na eleganta przystało, był w nienagannie skrojonym angielskim gar­niturze i fularowym krawacie. Minęło siedem lat, odkąd razem pracowali, i choć już dawno przekroczył pięćdziesiątkę, twarz miał opaloną i gładką jak dwudziestoletni młodzieniec. Zawsze bardzo o siebie dbał, lecz wy­glądało na to, że tym razem skorzystał z usług chirurga plastycznego.

- Czas upływa, a ty młodniejesz.

- Za pieniądz kupisz wszystko, nawet młodość - odparł z ironią roz­bawiony Tarnopolski. Dał znak kelnerowi, a ten rozlał do kieliszków szam­pana i gruzińskie wino, białe Tsinandali i czerwoną Kwankarę. Jurij chciał wznieść toast, lecz w tym samym momencie podeszła do nich striptizerka - Rosjanin wsunął jej za majteczki kilka banknotów i grzecznie odesłał do sąsiedniego stolika, przy którym siedziało czterech biznesmenów w ciem­nych garniturach.

Tarnopolski pomagał Brysonowi podczas kilku bardzo delikatnych, niebezpiecznych i niezwykle lukratywnych misji, ostatnio podczas opera­cji „Wektor'. Inspektorzy międzynarodowej komisji do spraw rozbroje­nia nie mogli zdobyć dowodów na potwierdzenie pogłosek, że Moskwa zajmuje się nielegalną produkcją broni biologicznej. Ilekroć robili „nie­spodziewany' nalot na laboratoria „Wektora', wychodzili stamtąd z pu­stymi rękami. Dlaczego? Dlatego, że ich „niespodziewane' wizyty nie były bynajmniej niespodziewane. Wkrótce szefowie Dyrektoriatu zlecili Nickowi kolejne zadanie: miał pojechać do Nowosybirska, włamać się do głównego laboratorium fabryki i wykraść jednoznaczne dowody, materia­ły, które potwierdziłyby ostatecznie, że Rosjanie nie zrezygnowali z pro­dukcji tej zakazanej, śmiertelnie niebezpiecznej broni. Misja była potwor­nie ryzykowna, dlatego Bryson uznał, że przyda mu się pomoc. Poszukał, poszperał i tak poznał Tarnopolskiego, który po odejściu z KGB pracował w sektorze prywatnym, co oznaczało, że chętnie sprzeda swoje usługi temu, kto da najwięcej.

Zażądał astronomicznej stawki, lecz szybko okazało się, że jest jej warty. Nie tylko zdobył dla Nicka plany nowosybirskiego laboratorium, ale i upozorował włamanie do domu przewodniczącego miejskiej rady narodowej, żeby odwrócić uwagę czuwających przed fabryką strażników. Potem, wykorzystując legitymację KGB, zastraszył strażników w budynku i zaprowadził Brysona do wielopoziomowej chłodni, w której ten znalazł tak długo poszukiwane dowody: ampułki z zarazkami. I to właśnie Tarnopolski przeszmuglował je na okręt, który płynął na Kubę z ładunkiem mrożonej baraniny. Tym sposobem Bryson i Dyrektoriat zdołali udowod­nić to, czego nie udowodniły liczne międzynarodowe kontrole: mieli w ręku siedem ampułek wąglika nadzwyczaj rzadkiego szczepu.

Swego czasu Nick cieszył się z sukcesu, z dobrze zaplanowanej i zmyślnie przeprowadzonej operacji - chwalił go za to sam Ted Waller. Jednakże tragiczna wieść o genewskiej epidemii - epidemii wąglika do­kładnie tego samego, bardzo rzadkiego szczepu - dosłownie ścięła go z nóg. Ci z Dyrektoriatu wykorzystali go i obrzydliwie wymanewrowali. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że podczas zamachu w Genewie użyto zarazków, które wykradł przed laty z Nowosybirska.

Tarnopolski wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

- Podziwiasz nasze kameruńskie piękności?

- Jurij - odparł Nick, z trudem przekrzykując ryk muzyki - mnie tu nie ma i nigdy nie było, jasne?

Tarnopolski wzruszył ramionami, jakby sprawa była najzupełniej oczy­wista.

- Mój przyjacielu - odrzekł. - Wszyscy mamy swoje tajemnice. Ja mam ich kilka, ty na pewno też. Ale skoro już tu jesteś, zakładam, że w przeciwieństwie do reszty podróżnych z Inturistu nie przyjechałeś do Moskwy, żeby podziwiać widoki. Prawda?

Nick wyjaśnił mu delikatny charakter misji. Gdy tylko wymienił na­zwisko Prisznikowa, spokojne oblicze Tarnopolskiego wyraźnie spochmurniało. Rosjanin był spięty, nawet zaszokowany.

- Coleridge, mój drogi przyjacielu - odparł. - Dobrze wiesz, że ni­gdy nie zaglądam darowanemu koniowi w zęby i chętnie piszę się na wspól­ne przedsięwzięcia, zwłaszcza z tobą. Ale Prisznikow? Mniej bałbym się szefa naszego rządu. Widzisz, krążą o nim różne plotki. Musisz zrozu­mieć, że nie jest to biznesmen w amerykańskim stylu. Kiedy przeprowa­dza redukcję zatrudnienia, ci, których „zredukuje', nie pobierają zapomo­gi dla bezrobotnych. Nie, bardziej prawdopodobne jest to, że skończą jako składnik cementu wytwarzanego przez jego cementownię. Albo jako skład­nik pigmentu do szminek produkowanych przez jego zakłady kosmetycz­ne. - Uśmiechnął się słabo i spytał: - Wiesz, jak nazywa się gangster, który przekupstwem i szantażem opanował wielką część krajowego prze­mysłu? Ważnym dyrektorem.

Bryson kiwnął głową.

- Trudne zadanie, stosowne do zadania wynagrodzenie.

Tarnopolski przysunął się bliżej.

- Coleridge, mój druhu. Anatolij Prisznikow jest człowiekiem nie­bezpiecznym i bezwzględnym. Jestem przekonany, że ma wspólników nawet tu, w tym klubie, jeśli nie jest jego właścicielem.

- Doskonale cię rozumiem, Jurij, ale o ile pamiętam, nigdy nie stro­niłeś od trudnych wyzwań. Może uda nam się wypracować wzajemnie korzystne warunki

W Czarnym Ptaku spędzili kilka godzin. Potem pojechali do jego ol­brzymiego mieszkania, żeby kontynuować dyskusję na tematy finansowe i omówić szczegóły wielce skomplikowanego zadania. Uznali, że przyda im się dwóch pomocników; Tarnopolski zapewnił, że ich znajdzie.

- Na pewno poleje się krew - ostrzegł - a skąd można wiedzieć, że nie nasza, hę?

O świcie plan przybrał konkretny kształt.

Zrezygnowali z bezpośredniego ataku na Prisznikowa: przemysłowiec był celem za dobrze strzeżonym i zbyt niebezpiecznym. Po kilku dyskret­nych telefonach do kolegów z KGB Tarnopolski doszedł do przekonania, że najsłabszym punktem obrony jest jego zastępca, wieloletni współpra­cownik i adiutant, niski, drobny chudzielec Dmitrij Labow, uchodzący za czełowieka, katoryj chronił sekrety, za człowieka, który potrafi dochować tajemnicy.

Ale nawet on był trudnym celem. Tarnopolski ustalił, że Labow miesz­ka w dobrze ufortyfikowanym domu i że codziennie wożą go samocho­dem na Prospekt Mira, do jeszcze lepiej ufortyfikowanego biura Norteku przy starej wystawie osiągnięć Związku Radzieckiego na przedmieściach Moskwy.

Jeździł niemal dwutonowym opancerzonym bentleyem, odpornym na wybuch bomby i ostrzał z broni maszynowej. Choć Bryson wiedział, że nie ma samochodów niezniszczalnych, bentley Labowa, wóz o najwyż­szej klasie bezpieczeństwa, był niemal jak czołg: jego karoserii nie prze­bijały nawet wzmocnione pociski specjalnego przeznaczenia, w tym na­towskie pociski kalibru 7,62.

Podczas kilku misji w Mexico City i w Ameryce Południowej Bryson miał okazję poznać budowę opancerzonych pojazdów. Karoserię robiono zwykle z aluminium 2024-T3, z niezwykle wytrzymałego syntetycznego kompozytu, na przykład z aramidu, oraz z polietylenu o bardzo wysokiej masie cząsteczkowej. W stalowych drzwiach tkwił arkusz plastiku wzmoc­nionego włóknem szklanym. Miał dwanaście i pół milimetra grubości i mógł powstrzymać karabinowy pocisk kalibru 7,62 wystrzelony z odle­głości półtora metra. Szyby robiono z poliwęglanowego laminatu. Samo-uszczelniający się zbiornik paliwa nie wybuchał nawet przy bezpośred­nim trafieniu. Podczas ewentualnego ataku silnik napędzały specjalne suche ogniwa, a przestrzelone opony umożliwiały jazdę z prędkością do osiem­dziesięciu kilometrów na godzinę.

Bentley Labowa był na pewno odpowiednio zmodyfikowany i uod­porniony na ostrzał z karabinów szturmowych AK-47, gdyż tego rodzaju broń cieszyła się największą popularnością wśród moskiewskich gangów. Najprawdopodobniej wytrzymywał również wybuch granatu, małej bom­by rurowej oraz ostrzał pociskami przeciwpancernymi o stalowych ko­szulkach i dużej prędkości wylotowej.

Jednakże każdy, nawet najlepiej opancerzony samochód miał swoje słabe punkty.

Jednym z nich był szofer amator. Nie wiedzieć czemu, zamiast za­trudnić profesjonalistów, rosyjscy plutokraci woleli sadzać za kierownicą swoich osobistych asystentów czy sekretarzy. Kierując się czymś, co w ich mniemaniu uchodziło za zdrowy rozsądek, zawodowcom nie ufali, nie zawracali też sobie głowy ewentualnym szkoleniem biurowych ama­torów.

Był jeszcze jeden słaby punkt i właśnie na nim zasadzał się plan Brysona.

Codziennie o siódmej rano Dmitrij Labow wyjeżdżał ze swego dzie­więtnastowiecznego domu przy jednej z bocznych uliczek za Arbatem. Dom był bardzo ekskluzywny, niedawno odnowiony i zajmowali go kie­dyś wysocy urzędnicy Komitetu Centralnego i Biura Politycznego. Wraz z sąsiednimi dziewiętnastowiecznymi domami tworzył ogrodzony, silnie strzeżony kompleks, w którym mieszkali rosyjscy nuworysze i co znacz­niejsi mafiosi.

To, że Labow dokładnie przestrzegał ustalonego porządku dnia, było przykładem fatalnie zorganizowanego systemu bezpieczeństwa połączo­nego z demonstracyjnymi i mało skutecznymi metodami ochroniarskimi. Prawdziwi zawodowcy wiedzieli, że dużo istotniejsza jest nieprzewidywalność zachowań chronionego obiektu, nieustanne i niespodziewane zmiany godzin wyjazdów czy przyjazdów.

Zgodnie z informacjami zdobytymi przez Tarnopolskiego bentley Labowa wyjechał z nowo wybudowanego podziemnego garażu i kilka­dziesiąt metrów dalej włączył się do ruchu na Prospekcie Kalinina. Bryson i Tarnopolski śledzili go nierzucającą się w oczy wołgą aż do Prospektu Mira. Minąwszy pokryty tytanem obelisk Sputnika, który strzelał w niebo długim, majestatycznym łukiem, bentley skręcił w ulicę Eisensteina, a trzy ulice dalej wjechał do garażu pod świeżo odnowionym pałacem, w któ­rym mieścił się zarząd Norteku.

Miał tam pozostać cały dzień.

Jedynym trudnym do przewidzenia elementem harmonogramu dnia była godzina powrotu Labowa do domu. Miał żonę i troje dzieci i jak na dobrego ojca i męża przystało, zawsze jadał z nimi kolację, chyba że nie­spodziewanie wezwał go Prisznikow. Pomijając te wyjątkowe i nieliczne przypadki, jego limuzyna wyjeżdżała z Norteku o godzinie siódmej, siód­mej piętnaście wieczorem.

Wyglądało na to, że tego dnia Labow postanowił wrócić do domu na czas, gdyż jego bentley wychynął z garażu już pięć po siódmej. Tarnopol­ski, który czekał z Brysonem w białej, brudnej furgonetce po drugiej stro­nie ulicy, natychmiast skontaktował się przez radio ze wspólnikiem. Mu­sieli dobrze się zgrać - było to dość trudne, lecz wykonalne. Najważniejsze, że w Moskwie wciąż trwała wieczorna godzina szczytu.

Tarnopolski, który wczesne lata kariery zawodowej spędził na ściga­niu dysydentów i drobnych kryminalistów po wszystkich zaułkach mia­sta, znał Moskwę na pamięć. Jechał za bentleyem w dyskretnej odległo­ści, zbliżając się do niego tylko wtedy, gdy furgonetka mogła przycupnąć za innymi pojazdami.

Na Prospekcie Kalinina utknęli w olbrzymim korku. W poprzek jezd­ni stała wielka ciężarówka, uniemożliwiając ruch w którąkolwiek stronę. Ryczały klaksony wozów dostawczych, zawodziły klaksony samochodów, sfrustrowani kierowcy wystawiali głowy przez okno i klęli na czym świat stoi. Wszystko na nic: ruch zamarł.

Brudna, biała furgonetka stała tuż przed bentleyem, zablokowana ze wszystkich stron przez inne samochody. Wspólnik Tarnopolskiego wy­siadł z szoferki i krzyknąwszy, że idzie sprowadzić pomoc, z kluczykami w ręku zniknął w tłumie przechodniów. Zanosiło się na dłuższy postój.

Bryson - był w czarnych dżinsach, czarnym golfie i w czarnych, skó­rzanych rękawiczkach - przyklęknął, otworzył klapę w podłodze, wsunął się do otworu, legł na ziemi i zaczął się czołgać w stronę bentleya. Gdyby samochody nagle ruszyły - co było mało prawdopodobne - zablokowana furgonetką limuzyna Labowa i tak nie drgnęłaby z miejsca.

Pełzając szybko i z walącym jak młot sercem, wczołgał się pod samo­chód i już po chwili odnalazł wzrokiem to, czego szukał. Chociaż podwo­zie bentleya zbudowano z litej stali, aluminium i polietylenu, w podłodze tkwił mały filtr powietrza. Był to trzeci słaby punkt ochrony podróżują­cych limuzyną pasażerów: ostatecznie musieli czymś oddychać. Nick wyjął z kieszeni zdalnie sterowane urządzenie, które Tarnopolski zdobył dzięki kontaktom w moskiewskich firmach ochroniarskich, przytknął je do obu­dowy filtra, docisnął i sprawdziwszy, czy dobrze przywarło do metalu, wyczołgał się spod bentleya i przez wciąż otwartą klapę wszedł do furgo­netki.

- Nu i kok? Choroszo? - spytał Tarnopolski.

- Ładno - odparł krótko Bryson.

Jurij skontaktował się przez radio z kierowcą ciężarówki i kazał mu wracać do wozu. Z oddali dobiegało zawodzenie policyjnych syren.

Kilka minut później samochody ruszyły. Umilkły klaksony, kierowcy przestali kląć. Bentley ominął furgonetkę, pomknął z rykiem Prospektem Kalinina, po czym jak zwykle skręcił w lewo, w cichą, spokojną boczną uliczkę.

I właśnie wtedy Nick wcisnął przycisk nadajnika. Tarnopolski skręcił za bentleyem, tak że mogli obserwować reakcję Labowa i jego szofera. Limuzyna, którą błyskawicznie wypełnił gęsty, biały obłok gazu łzawią­cego, gwałtownie zarzuciła w prawo, potem w lewo, wreszcie stanęła. Otworzyły się przednie i tylne drzwi i wysiedli z niej Labow i szofer. Obaj przyciskali ręce do oczu, obaj kaszleli i przeraźliwie charczeli. W dłoni szofera błyszczał pistolet.

Jurij zjechał na chodnik, zahamował i wyskoczyli na ulicę. Bryson wymierzył w szofera i wypalił. Wiedział, że silny środek obezwładniająco-odurząjący, którym wypełniony był bolec, pozbawi go przytomności co najmniej na kilka godzin i że kiedy szofer ją odzyska, nie będzie pa­miętał, co się stało. Nick podbiegł do oślepionego Labowa, który głośno kaszląc, upadł na chodnik, tymczasem Tarnopolski dźwignął z ziemi szo­fera i usadził go za kierownicą bentleya. Następnie wyjął z kieszeni butel­kę taniej wódki, wlał mu do ust kilka dużych łyków, polał alkoholem ubra­nie i na wpół opróżnioną flaszkę rzucił na siedzenie pasażera.

Nick rozejrzał się, sprawdził, czy nikt ich nie widzi, po czym zawlókł Labowa do furgonetki. Ponieważ była podobna do setek innych furgone­tek krążących po Moskwie, mieli niemal stuprocentową pewność, że nikt jej nie rozpozna, zwłaszcza że obie tablice rejestracyjne były ochlapane błotem i kompletnie nieczytelne.

O ósmej wieczorem Dmitrij Labow siedział przywiązany do twarde­go, metalowego krzesła w wielkim, opuszczonym magazynie niedaleko targu owocowo-warzywnego na Czeremuszkach; władze miasta skonfi­skowały go klanowi moskiewskich Tatarów, ponieważ sprzedawali czarnorynkowe produkty właścicielom restauracji, nie płacąc haraczu miej­skim notablom.

Labow, mały, drobny, łysiejący już okularnik o rzadkich, płowych włosach, miał okrągłą, nalaną twarz. Bryson stanął przed nim i powie­dział:

- Kolacja stygnie. Chętnie odwieziemy pana do domu, zanim żona się zdenerwuje, i jeśli dobrze pan to rozegra, nikt nie dowie się nawet, że pana uprowadzono. - Dzięki kursom, które przeszedł w Dyrektoriacie, mówił po rosyjsku bardzo płynnie, z lekkim petersburskim akcentem.

- Co? - warknął Labow. - Nie oszukujcie się. Wszyscy już wiedzą. Mój szofer

- Pański szofer siedzi w bentleyu. Urwał mu się film. Każdy prze­chodzący obok milicjant uzna, że śpi, pijaniutki jak połowa mieszkańców Moskwy.

- Chcecie naszpikować mnie prochami? - spytał lekko przestraszony Labow. - Śmiało, proszę bardzo. Chcecie mnie torturować? Albo zabić? Na co czekacie? Zabijcie mnie, jeśli starczy wam odwagi. Czy wy w ogóle wiecie, kim jestem?

- Oczywiście - odparł Bryson. - Dlatego tu pana sprowadziliśmy.

- Czy macie pojęcie, na jakie narażacie się konsekwencje? Na czyj gniew?

Nick powoli kiwnął głową.

- Nie uciekniecie przed nim, dopadnie was wszędzie! Gniew Prisznikowa nie zna granic!

- Nie rozumiemy się, drogi przyjacielu. Ani przez myśl mi nie prze­szło, żeby zrobić panu krzywdę. Ani panu, ani pańskiej żonie Maszy, ani małej Iruszce. Widzi pan, ja po prostu nie muszę. Zajmie się wami sam Prisznikow.

Labow spurpurowiał.

- O czym ty mówisz, do kurwy nędzy?

- Już wyjaśniam - tłumaczył cierpliwie Nick. - Jutro rano osobi­ście odwiozę pana do Norteku. Podam panu środki uspokajające i na pewno będzie pan lekko osłabiony, ale zapewniam, że odprowadzę pana aż pod same drzwi. Potem odejdę. Sęk w tym, że zobaczą nas i nagrają wasze kamery, a pański szef natychmiast się mną zainteresuje. Spyta, kim jestem, dlaczego byliśmy razem A pan? Co mu pan powie? Że cały czas trzymał pan język za zębami? Oczywiście, tylko czy on w to uwierzy?

- Służę mu wiernie od dwudziestu lat! - wrzasnął rozwścieczony Labow. - Najwierniej, jak umiem!

- Nie wątpię, tylko czy Prisznikow może sobie pozwolić na to, żeby panu uwierzyć? Zna go pan lepiej niż ktokolwiek inny. Dobrze pan wie, jakim jest człowiekiem, jak bardzo podejrzliwym

Labow zadrżał.

- Jeśli dojdzie do wniosku - kontynuował Bryson - że istnieje choćby cień szansy na to, że pan zdradził Jak pan myśli, jak długo pan pożyje? Przerażony Labow wytrzeszczył oczy i pokręcił głową.

- Odpowiem za pana. Pożyje pan na tyle długo, żeby przed śmiercią się dowiedzieć, że mała Iruszka i Masza zginęły w straszliwych męczar­niach. Na tyle długo, żeby i pan, i wszyscy pracownicy firmy uświadomili sobie, jaką cenę płaci się za zdradę, za słabość.

Tarnopolski, który obserwował ich z boku, potarł podbródek.

- Pamiętasz biednego Maksimowa? - wtrącił.

- Maksimów był zdrajcą!

- On twierdził, że nie - odparł łagodnie Jurij, polerując lufę rewol­weru miękką, białą chustką do nosa. - Wiesz, że miał z Olgą synka? Ma­łego, niewinnego chłopczyka. Ale Prisznikow go nie oszczędził

Labow gwałtownie zbladł.

- Nie! Przestańcie! - Oddychał głośno i z trudem. - Wiem Wiem o wiele mniej, niż myślicie.

- Na pańskim miejscu darowałbym sobie wykręty - ostrzegł go Nick. - To nic nie da. Po prostu będziemy musieli zatrzymać pana na dłużej, a jeśli zniknie pan na dłużej, jak się pan z tego wytłumaczy? Pytanie: co łączy Prisznikowa z Jacques'em Arnauldem?

- Prisznikow zawiera z nim tyle umów, tyle kontraktów. Ostatnio jest ich coraz więcej, więcej i więcej

- Dlaczego?

- Chyba coś szykują.

- Co?

- Raz słyszałem, jak rozmawiali przez telefon. Prisznikow wspomi­nał o Prometejanach

Bryson zmarszczył brwi. Gdzieś tę nazwę słyszał, tylko gdzie? Tak! Jan Yansina pytał go w Genewie, czy do nich należy.

- O jakich Prometejanach? Kto to jest?

- Prometejanie? Boże, nawet nie masz pojęcia Nikt nie ma poję­cia. Są potężni, wszechpotężni. Nie wiem, czy Prisznikow wykonuje ich rozkazy, czy im je wydaje.

- Ale kim oni są?

- Potężnymi, wpływowymi ludźmi.

- To już słyszałem.

- Są wszędzie i nigdzie. Ich nazwisk nie znajdziecie ani w gazetach, ani w nagłówkach papieru firmowego, ani w dokumentach korporacyj­nych. Ale Prisznikow do nich należy, tego jestem pewien.

- I Arnauld - wtrącił Bryson.

- Tak, on też.

- Kto jeszcze? Labow pokręcił głową.

- Jeśli mnie zabijesz, Prisznikow zostawi moich w spokoju - stwier­dził rozsądnie. - Zabij mnie, tak będzie lepiej.

Tarnopolski zerknął na niego z krzywym uśmiechem na twarzy.

- Labow, wiesz, jak Prisznikow znalazł synka Maksimowa? - Pod­szedł bliżej, złowieszczo polerując rewolwer chusteczką.

Labow odwrócił głowę jak dziecko, które nie chce słuchać matki. Gdyby nie był skrępowany, na pewno zatkałby sobie uszy.

- Kolekcjoner! -wybełkotał. - Kolekcjoner! Prisznikow dogadał się z Kolekcjonerem.

Tarnopolski drgnął i zerknął na Brysona. Obaj wiedzieli, o kim La­bow mówi. Kolekcjoner, zwany niekiedy Władcą Nefrytu, był generałem Ludowej Armii Wyzwoleńczej. Nazywał się Tsai, stacjonował w Szen-zen, słynął z korupcji i z tego, że w zamian za gigantyczne pieniądze umoż­liwił kilku międzynarodowym konsorcjom wejście na olbrzymi chiński rynek. Słynął również ze swojej pasji: kolekcjonował chiński nefryt, tak zwany nefryt cesarski, i często przyjmował go w formie łapówki.

Labow pochwycił ich spojrzenie i pogardliwie wykrzywił usta.

- Nie wiem, co chcecie osiągnąć - powiedział. - Niedługo wszystko się zmieni, nie zdołacie temu zapobiec. Bryson zmarszczył brwi.

- Co się zmieni? - spytał.

- Pozostały już tylko dni - odrzekł tajemniczo Labow. - Dano mi ledwie kilka dni na zakończenie przygotowań

- Do czego?

- Osprzęt już jest, machina ruszyła. Teraz kolej na przekazanie wła­dzy! Wszystko wyjdzie na jaw.

Tarnopolski schował chustkę do kieszeni i z odległości kilku centy­metrów wycelował mu w twarz z rewolweru.

- O czym ty gadasz? O jakimś przewrocie? O zamachu stanu?

- Po cholerę Prisznikowowi przewrót? - wtrącił Bryson. - Przecież ma już władzę. Trzęsie całą Rosja.

Labow roześmiał się pogardliwie.

- Zamach stanu! Jak mało wiecie! Z jak wąskiej patrzycie perspekty­wy! My, Rosjanie, zawsze ceniliśmy sobie spokój i poczucie bezpieczeń­stwa i żeby je mieć, wielokrotnie rezygnowaliśmy z wolności. Wy też zrezygnujecie. Wszyscy razem i każdy z osobna. Bo stoi za nami zbyt wielka siła, bo machina już ruszyła. Jeszcze tylko kilka dni i wszystko wyjdzie na jaw!

- O czym ty, do diabła, mówisz? - ryknął Bryson. - Prisznikowowi i jego kumplom nie wystarczą już korporacje i syndykaty? Pieniądze i wpływy zawróciły im we łbie i chcą teraz przejąć rządy, sięgnąć po władzę poli­tyczną, tak?

Groźba nie była już konieczna i Tarnopolski opuścił broń.

- Bylibyśmy wdzięczni za garść szczegółów, przyjacielu.

- Rząd? Rząd to przeszłość! Spójrzcie tylko na Rosję: czy rząd ma tu jakąś władzę? Nie ma! Żadnej! Jest bezsilny! Dzisiaj rządzą korporacje, to one dyktuj ą warunki gry. Lenin miał chyba rację: to kapitaliści władają światem!

I nagle, z szybkością atakującego węża, Labow wyciągnął prawą rękę. Był skrępowany, mimo to zdołał wyszarpnąć rewolwer Tarnopolskiemu, który stał tuż obok niego. Jurij błyskawicznie przytrzymał go za nadgar­stek i wykręcił mu dłoń, tak że przez chwilę lufa rewolweru była skiero­wana do góry, prosto w głowę Labowa. Ten spojrzał na nią jak zahipnoty­zowany i na jego ustach wykwitł dziwny, błogi uśmiech. I raptem, zanim Tarnopolski zdążył odebrać mu broń, wycelował sobie między oczy i po­ciągnął za spust.

Rozdział 20

Tego się nie spodziewali. Samobójstwo wieloletniego, najbardziej za­ufanego współpracownika Prisznikowa zaskoczyło ich i poraziło. To prawda, Labow był bezwzględnym aparatczykiem i urzędasem, a faks i telefon zmieniały się w jego rękach w śmiercionośną broń, mimo to nie musiał umierać. Doszło do niepotrzebnego rozlewu krwi. Co gorsza, jego śmierć skomplikowała starannie opracowany plan, do którego musieli te­raz wprowadzić niezbędne poprawki.

Wiedzieli, że szofer Labowa wkrótce się ocknie. Bez względu na to, czy przypomni sobie szczegóły ataku na bentleya, czy nie, w głowie będzie miał chaos, kompletny mętlik. Stwierdzi, że cuchnie tanią wódą, że jego pasażer i szef zniknął, zobaczy butelkę na siedzeniu i wpadnie w panikę. I na pewno zadzwoni do domu Labowa - o to musieli zadbać przede wszyst­kim.

W jego portfelu Tarnopolski znalazł wizytówkę. Wyjął mu z kieszeni nokię - Bryson już dawno zauważył, że w Moskwie roi się od telefonów komórkowych - i zadzwonił do jego żony Maszy.

- Gospoża Labowa - zaczął służalczym głosem niższego urzędnika -mówi Sasza z biura. Przepraszam, że przeszkadzam, ale dzwonię w imie­niu Dmitrija. Mąż przeprasza za spóźnienie, ale ma pilną rozmowę z Francją i nie może odejść od telefonu. - Zniżywszy głos, konfidencjonalnie do­dał: - Może to i lepiej, bo jego szofer znowu się schlał. - Ciężko wes­tchnął. - Co znaczy, że będę musiał poszukać kogoś na jego miejsce. Cóż, bywa. Dobranoc.

Przerwał połączenie, zanim Labowa zdążyła o cokolwiek zapytać. To powinno wystarczyć; spóźnienia męża musiały być dla niej czymś najzupeł­niej normalnym. A szofer? Kiedy do niej zadzwoni, zdenerwowany i zde­zorientowany, rozzłoszczona Masza skrzyczy go i trzaśnie słuchawką.

Początek mieli za sobą, ale teraz musieli załatwić sprawę samego Labowa. Co zrobić z trupem? Na kogo zrzucić podejrzenia? Zadzwonić do Norteku? Tarnopolski kategorycznie odmówił. Twierdził, że tamci na­grywają wszystkie rozmowy, wychodzące i przychodzące, i nie chciał, żeby jego głos zarejestrowano na taśmie. Musieli szybko znaleźć jakieś rozwiązanie, podsunąć milicji coś, co wyjaśniłoby powody samobójstwa i zniechęciło ich do wnikliwszego śledztwa. To Jurij wpadł na pomysł, żeby do kieszeni i do walizeczki Labowa podrzucić kilka podejrzanych przedmiotów: paczkę rosyjskich prezerwatyw marki Wigor, kilka zaplamionych wizytówek z oślimi uszami pochodzących z moskiewskich spe­lunek znanych z seksualnych orgii na zapleczu - Tarnopolski miał przy sobie małą kolekcję takich cartes de visite - oraz dowód koronny, na wpół opróżnioną tubkę maści na usuwanie zewnętrznych objawów kilku mniej groźnych chorób wenerycznych. Było mało prawdopodobne, żeby kogoś takiego jak Labowa, zaufanego urzędnika całkowicie oddanego pracy i rodzinie, interesowały nocne eskapady do podejrzanych klubów, jednak właśnie ktoś taki jak on, niepozorny, acz wpływowy aparatczyk przyłapa­ny na gorącym uczynku i perfidnie zaszantażowany, mógłby z powodze­niem popełnić samobójstwo. Alkohol i tani seks to normalne, powszech­ne przywary. Rozpoczął się wyścig z czasem i z Prisznikowem, który mógł w każ­dej chwili stwierdzić, że Nortek został zinfiltrowany. Nick zdawał sobie sprawę, że czyha na nich mnóstwo niebezpieczeństw. Czujny milicjonier mógł rozpoznać bentleya z nieprzytomnym szoferem za kierownicą i za­dzwonić do Norteku. Z takiego czy innego powodu mogła tam również zadzwonić żona Labowa. Ryzyko było ogromne, a Prisznikow zawsze reago­wał błyskawicznie. Wniosek? Bryson musiał natychmiast uciekać z Moskwy i z Rosji.

Audi Tarnopolskiego pędziło w kierunku Wnukowa, trzydzieści kilo­metrów na południowy zachód od Moskwy, lotniska obsługującego ruch krajowy ze szczególnym uwzględnieniem południowych rejonów Rosji. Jurij zadzwonił do jednej z nowych prywatnych firm przewozowych i zała­twił nocny lot do Baku dla swego klienta, bogatego biznesmena, który prowadził rozległe interesy w Azerbejdżanie. Nie wchodząc w szczegóły, wspomniał jedynie, że w jednej z jego fabryk doszło do gwałtownych zamieszek i że jej dyrektor znalazł się w rękach robotników jako zakład­nik. Ponieważ zamawiał samolot praktycznie bez uprzedzenia, musiał słono za to zapłacić. Ale Bryson pieniądze miał: wyłożył również sporą sumę na przekupienie celników, którzy wystawili mu niezbędne dokumenty eks­pedycyjne i listy przewozowe.

- Jurij, co Prisznikow będzie z tego miał?

- Mówisz o jego konszachtach z Kolekcjonerem?

- Tak. Wiem, że jesteś specem od wojskowości, że przez kilka lat pracowałeś w wydziale dalekowschodnim KGB i znasz układy panujące w Ludowej Armii Wyzwoleńczej. Co Prisznikow może zyskać na sojuszu z generałem Tsai?

- Mój przyjacielu, słyszałeś, co powiedział Labow. Rządy są dzisiaj bezsilne. To wielkie korporacje dyktują reguły gry. Jeśli jesteś ambitnym tytanem jak Prisznikow i chcesz kontrolować połowę światowych rynków zbytu, nie ma lepszego wspólnika niż Kolekcjoner. Jest członkiem sztabu generalnego armii i to między innymi dzięki niemu chińskie wojsko prze­kształciło się w jedną z największych w świecie korporacji przemysło­wych. A Tsai zarządza nią od strony handlowej.

- To znaczy?

- Chińska armia ma olbrzymie wpływy w niezwykle złożonej sieci pionowo zintegrowanych i silnie ze sobą powiązanych przedsiębiorstw, od fabryk samochodów poczynając, na przemyśle farmaceutycznym i teleko­munikacyjnym kończąc. Wojskowi posiadają również bardzo dużo nieru­chomości. Mają swoje hotele w całej Azji, wykupili nawet perłę Pekinu, słynny Pałace Hotel. Są właścicielami niemal wszystkich chińskich lotnisk.

- Myślałem, że rząd zaczął się im dobierać do skóry. Ich premier wydał dekret, na mocy którego wojsko miało wycofać się ze wszystkich interesów.

- Owszem, próbowali coś zrobić, ale dżin uciekł już z butelki. Jak to mówią Amerykanie? Drzwi otwarte, lodówka pusta? Oni otworzyli nie lodówkę, tylko puszkę Pandory. Tak czy inaczej, było już za późno. Ludo­wa Armia Wyzwoleńcza stała się najpotężniejszą siłą na Kitaju.

- Ale z tego, co wiem, ostatnimi laty kilka razy obniżali budżet na obronę narodową.

- I co z tego? - prychnął Tarnopolski. - Obniżą budżet, nazajutrz sprzedadzą komuś parę głowic atomowych i wyjdą na swój e. Prosta rzecz: to tak, jakbyś zorganizował u siebie wyprzedaż ciast albo używanych rze­czy. Drug ty mój, potencjał gospodarczy Ludowej Armii Wyzwoleńczej jest wprost niewyobrażalny. Niedawno przejrzeli na oczy i zajęli się tele­komunikacją. Są właścicielami wszystkich chińskich satelitów, budują nowoczesną sieć telefonii komórkowej, systemy komunikacyjne, współ­pracują z takimi gigantami jak Lucent, Motorola, Qualcomm, Systematix i Nortek. Powiadają, że niepodzielnie władają chińskim niebem. A praw­dziwym właścicielem i zarządcą tych wszystkich dóbr jest jeden czło­wiek: generał Tsai, nasz Kolekcjoner.

Kiedy audi wjechało na lotnisko, zdumiony Bryson zobaczył, że na pasie startowym czeka czteromiejscowy jak-112, maszyna nowiutka, ale maleńka jak komar, zapewne najmniejsza ze wszystkich samolotów, któ­rymi dysponowała firma.

- Wierz mi, przyjacielu, że starałem się, jak mogłem - powiedział Tarnopolski, widząc jego zaskoczona minę. - Mają większe i ładniejsze, mówili coś o jaku-40 i AN-26, ale wszystkie są w powietrzu.

- Dam sobie radę. Dzięki, Jurij. Mam u ciebie dług.

- Powiedzmy, że to mały, służbowy upominek

Nick przekrzywił głowę. Dobiegł go pisk hamulców, a gdy się odwró­cił, zobaczył wojskowy wóz transportowy, masywny, czarny i lśniący, który pędził z rykiem w ich stronę.

- Co się, do diabła, dzieje? - wykrzyknął Jurij.

Drzwi otworzyły się na oścież i z samochodu wypadło trzech ubra­nych na czarno komandosów. Wszyscy byli w czarnych kominiarkach, wszyscy mieli na sobie kevlarowe kamizelki.

- Padnij! - wrzasnął Bryson. - Szlag by to! Nie mamy broni!

Tarnopolski dał nura na podłogę i spod przedniego siedzenia wycią­gnął metalową szufladę wypełnioną pistoletami, rewolwerami i amunicją. Podał Nickowi automatycznego makarowa kalibru 9 milimetrów, a sam chwycił kałasznikowa bizona, broń żołnierzy rosyjskiego Specnazu. Huk­nęła seria wystrzałów i przednia szyba audi zbielała od kilkunastu głębo­kich, promieniście biegnących pęknięć - była kuloodporna, przynajmniej częściowo.

Bryson przykucnął za deską rozdzielczą.

- A karoseria? - spytał, wskazując szybę.

- Opancerzona, ale bardzo lekko. - Jurij zarzucił kałasznikowa na ramię i wziął głęboki oddech. - Lepiej siedź za drzwiami.

Nick kiwnął głową. Drzwi były wzmocnione albo wytrzymałym włók­nem szklanym, albo syntetycznym kompozytem, co oznaczało, że mogły posłużyć im za tarczę.

Huknęła kolejna seria wystrzałów i widoczni za boczną szyba ko­mandosi zajęli pozycję strzelecką.

- Specjalna przesyłka od gospodina Prisznikowa - wymamrotał Tarnopolski.

- Żona zadzwoniła - odrzekł Bryson.

Tylko skąd Prisznikow wiedział, gdzie ich szukać? Odpowiedź mo­gła być bardzo prosta: najszybszym środkiem transportu i najlepszym spo­sobem ucieczki z Rosji był samolot, a każdy zamachowiec głupi na tyle, żeby zlikwidować najwierniejszego i najcenniejszego współpracownika Prisznikowa, musiał rejterować stąd bez chwili zwłoki. W okolicach Mo­skwy było kilka lotnisk, ale tylko dwa z nich przyjmowały prywatne sa­moloty: wystarczyło podzwonić i sprawdzić, czy z któregoś z nich nie odlatywała wyczarterowana w ostatniej chwili maszyna. Prisznikow za­ryzykował i wygrał.

Jurij gwałtownie otworzył drzwi, wyskoczył na pas, przycupnął za samochodem i wypuścił długą serię z kałasznikowa.

- Job twoju mat'! - warknął.

Jeden z komandosów runął na ziemię.

- Dobry strzał - pochwalił Bryson.

Białą od pęknięć boczną szybę przecięła seria pocisków i twarz zasy­pał mu deszcz drobniutkich kawałków szkła. Nick otworzył drzwi, ukrył się tuż za nimi i wystrzelił kilka razy w stronę pozostałych przy życiu komandosów. W tej samej chwili ponownie wypalił Tarnopolski i na pa­sie legł bez ruchu drugi z napastników.

Pozostał jeszcze jeden, sęk w tym, że nagle zniknął.

Nick i Jurij lustrowali wzrokiem ciemną murawę po obu stronach betonowego pasa. Sam pas był oświetlony -jak miał włączone światła -jednak już kilka kroków dalej panowała ciemność i właśnie gdzieś tam leżał w ukryciu komandos z bronią gotową do strzału. Tarnopolski wypalił w mrok, lecz odpowiedziała mu tylko cisza. Jurij wstał, odwrócił się i wycelował w przeciwną stronę.

Cholera jasna, gdzie się ten facet podział?

Na pewno był w butach na gumowej podeszwie, dzięki którym mógł poruszać się niemal bezszelestnie. Bryson chwycił makarowa obiema rę­kami i zaczął się powoli obracać w stronę przeciwną do ruchu wskazówek zegara.

Kiedy dostrzegł malutką, czerwoną kropeczkę tańczącą na potylicy Tarnopolskiego, nie mógł już nic zrobić.

- Padnij krzyknął.

Za późno. Eksplodujący pocisk rozsadził Jurijowi głowę.

- Chryste!

Przerażony Nick wykonał błyskawiczny obrót i w pobliżu samolotu, kilkadziesiąt metrów dalej, dostrzegł jakiś ruch. Snajper. Przyczaił się za podwoziem. Bryson wymierzył, wziął głęboki oddech, powoli wypuścił powietrze i płynnie zwolnił spust.

Dobiegł go odległy krzyk i metaliczny klekot broni na betonie. Ko­mandos, który zabił Jurija Tarnopolskiego, nie żył.

Rzuciwszy okiem na zwłoki przyjaciela, Nick wyskoczył z audi i po­pędził do samolotu. Zdawał sobie sprawę, że niebawem nadciągną inni, że jego jedyną szansą jest wsiąść do maszyny i czym prędzej wystarto­wać.

Skrzydło, fotel, plastikowa osłona kabiny - przypiął się pasami i za­mknął oczy. Co teraz? Prowadzenie samolotu nie było żadnym proble­mem; jako agent Dyrektoriatu zaliczył wiele szybkich startów. Nie, pro­blemem była nawigacja w rosyjskiej przestrzeni powietrznej bez pomocy z ziemi. Ale jaki miał wybór? Wrócić do samochodu i wpaść w łapy ko­mandosów Prisznikowa? Wykluczone.

Wstrzymał oddech i przekręcił kluczyk zapłonu. Silnik zaskoczył za pierwszym razem. Nick zerknął na wskaźniki, zwolnił hamulec i pokołował na koniec pasa.

Wiedział, że nie może zignorować tych z wieży. Start bez pozwolenia kontrolerów ruchu powietrznego, sam w sobie nie tylko ryzykowny, ale i niebezpieczny, mógłby zostać poczytany za prowokację. Na pewno pod­jęto by odpowiednie kroki.

Włączył mikrofon i angielszczyzną używaną przez międzynarodowych kontrolerów ruchu powietrznego powiedział:

- Wnukowo, Jakowlew jeden-jeden-dwa, RossTrans trzy-dziewięć-dziewięć-fokstrot, pierwszy na trójce, prosi o pozwolenie na start do Baku.

Tamci odpowiedzieli trzeźwo i rześko, choć z kilkusekundową zwłoką.

- Szto? Co? Powtórz, nie zrozumiałem.

- RossTrans trzy-dziewięć-dziewięć-fokstrot gotów do startu do Baku przez Wnukowo.

- RossTrans trzy-dziewięć-dziewięć, nie masz planu lotu! Niezrażony tym Bryson konsekwentnie parł dalej:

- Tu RossTrans trzy-dziewięć-dziewięć-fokstrot. Gotów do startu na jedynce. Pułap wyjściowy trzysta, przelotowy siedemdziesiąt pięć, dzie­sięć minut po starcie

- RossTrans, czekaj, powtarzam, czekaj! Nie masz pozwolenia na start!

- Wieża, wiozę wysokich urzędników Norteku - odparł Bryson z cha­rakterystyczną arogancją dworaków Prisznikowa. - Lecą z nagłą wizytą do Baku. Plan lotu został do was wysłany. Macie mój numer. Zadzwońcie do Dmitrija Labowa, nich to potwierdzi.

- RossTrans

- Anatolij Prosznikow będzie bardzo niezadowolony, kiedy się do­wie, że przeszkadzacie mu interesach. Poproszę o wasze nazwisko i nu­mer identyfikacyjny, towarzyszu kontrolerze.

W słuchawkach zapadła cisza.

- Startuj - warknął kontroler. - Lecisz na własne ryzyko. Bryson przesunął dźwignię przepustnicy. Samolot pomknął przed sie­bie i po chwili oderwał się od ziemi.

Rozdział 21

Monsignor Lorenzo Battaglia, doktor historii sztuki i kustosz Chiara-monti, jednej z wielu wyspecjalizowanych galerii Monumenti Musei e Gallerie Pontifice w Citta del Yaticano, nie widział Gilesa Hesketh-Haywooda od kilku lat i bynajmniej nie był jego widokiem zachwycony. Spotkali się w Galleria Lapidaria, we wspaniałej sali recepcyjnej o pokrytych adamaszkiem ścianach. Monsignor Battaglia, kustosz od ponad dwudziestu lat, był koneserem o światowej renomie. Gilesa Hesketh-Haywooda, swego ekscentrycznego angielskiego gościa, zawsze uważał za człowieka troszkę kuriozalnego, może nawet komicznego. Te przyduże okulary w szylkretowej oprawie, ten jedwabny krawat z ciasnym węzłem, ta kraciasta kamizelka, te złote spinki do mankietów w kształ­cie końskiej podkowy, ten cybuch starej fajki sterczący z butonierki, ten wyrafinowany akcent, ten zapach tytoniu, ten lepki, oleisty czarny Hesketh-Haywood był typowym przedstawicielem wyższych sfer, tro­chę zwariowanym, lecz do cna angielskim, jednak zawód, jaki uprawiał, na pewno nie należał do powszechnie szanowanych. Hesketh-Haywood, wytrawny kolekcjoner dzieł sztuki, był po prostu wytrawnym paserem i szmuglerem.

Należał do grupy ludzi o mętnej proweniencji, którzy potrafią znik­nąć na kilka lat, by nagle i niespodziewanie pojawić się na pokładzie jach­tu jakiegoś bliskowschodniego szejka. Chociaż Giles niechętnie mówił o sobie i swojej przeszłości, krążyły o nim liczne plotki. Powiadano, że pochodził z bogatej szlacheckiej rodziny, która po wojnie, gdy do władzy doszli laburzyści, gwałtownie zubożała. Że kształcił się wraz z synami krezusów współczesnego świata, lecz zanim skończył uniwersytet, rodzi­na popadła w straszliwe długi. Był draniem, nicponiem, hultajem, pozba­wionym skrupułów rozkoszniaczkiem, który rozpoczął karierę od przeku­pienia członków komisji eksportowo-licencyjnej i od przemytu zabytków z Włoch. Uchodził za spekulanta nad spekulantami, jednak trzeba przy­znać, że przez jego ręce przeszło wiele niezwykle cennych okazów. Jeśli nie chciało się wiedzieć, w jaki sposób je zdobył, lepiej było nie pytać. Świat sztuki tolerował ludzi takich jak on tylko dlatego, że czasami - choć rzadko - bardzo się przydawali. Kiedy? Kiedy trzeba było przeprowadzić jedną z tych delikatnych, niezbyt legalnych „transakcji'. Przed kilku laty Hesketh-Haywood przeprowadził taką transakcję na prośbę Lorenza Battaglii, który do dziś modlił się w duchu, żeby świat nigdy o niej nie usły­szał. Mimo wielkiego długu wdzięczności rozmawiał ze swym gościem wyjątkowo mało serdecznie. I nic dziwnego, bowiem sprawa, z którą An­glik do niego przyszedł, była zdumiewająca, jeśli nie odrażająca.

Zamknął oczy, szukając odpowiednich słów, nachylił się ku swemu gościowi i z powagą w głosie odrzekł:

- To wykluczone, Giles. To coś więcej niż zwykły „żart'. To po pro­stu skandal.

Jak zawsze zadowolony z siebie Hesketh-Haywood nie przestał się uśmiechać.

- Skandal, monsignor? - W jego sowich oczach, powiększonych so­czewkami okularów, rozbłysły wesołe ogniki. - Możliwe, rzecz w tym, że skandal skandalowi nierówny, prawda? Skandalem jest również i to, że pewien ważny watykański urzędnik, znany koneser, kustosz i ekspert od starożytnych zabytków tudzież dzieł sztuki, ba, wyświęcony kapłan, ma na utrzymaniu kochankę przy Via Sebastiano Yeniero. Cóż, niektórzy nie są w tych sprawach równie oświeceni i tolerancyjni, jak my, prawda? Anglik odchylił się na krześle ł żartobliwie pokiwał długim, szczu­płym palcem.

- Kobiety kobietami, jednak jeszcze większe zdumienie i konsterna­cję wzbudziłyby wśród ludzi pieniądze. Ufam, że młodej, słodkiej Alessandrze żyje się dobrze i wygodnie. Niektórzy powiedzieliby nawet luk­susowo, zważywszy, że ów watykański urzędnik pobiera nader skromną pensyjkę - Hesketh-Haywood westchnął i z zadowoleniem pokiwał gło­wą. - Cóż, pragnąłbym wierzyć, że jest w tym i moja zasługa

Monsignor Battaglia poczerwieniał. Pulsowała mu żyłka na skroni. Długo milczał, wreszcie rzekł:

- Może znajdziemy jakieś wyjście

Grube okulary zaczęły przyprawiać go o koszmarny ból głowy, ale przynajmniej osiągnął to, po co przyleciał do Rzymu. Był kompletnie wyczerpany. Przekroczywszy granicę Rosji, wylądował na lotnisku pod Kijowem, po czym zwykłym samolotem pasażerskim - z dwiema prze­siadkami - bezpiecznie dotarł do stolicy Włoch i zadzwonił do Battaglii. Zgodnie z oczekiwaniami monsignor zareagował natychmiast, gdyż za­wsze interesowało go to, co Hesketh-Haywood miał do zaoferowania.

Giles Hesketh-Haywood: jedna z wielu starannie dopracowanych le­gend i przykrywek, których wielokrotnie używał w przeszłości.

Jako znany koneser i handlarz antykami miał powody odwiedzać miej­sca takie jak Sycylia, Egipt, Sudan, Libia i wiele innych. Unikał podej­rzeń, celowo je prowokując: to jedna z elementarnych metod odwracania uwagi. Ponieważ celnicy zakładali, że jest przemytnikiem, nigdy nie prze­szło im przez myśl, że może być szpiegiem. Poza tym większość z nich ochoczo przyjmowała łapówki, a jeśli nawet jedni odmawiali, tym chęt­niej przyjmowali je inni.

Nazajutrz rano w „L'Osservatore Romano', oficjalnej gazecie Waty­kanu o ponadpięciomilionowym nakładzie, ukazała się króciutka notatka.

OGGETTO SPARITO DAI MUSEI VATICANI? KRADZIEŻ EKSPONATU Z WATYKAŃSKIEJ KOLEKCJI?

Według autora notatki podczas dorocznej inwentaryzacji odkryto, że z magazynów muzeum zginął rzadki komplet szachowy z dynastii Sung. Był wykonany z nefrytu i wyjątkowo piękny - na początku czternastego wieku przywiózł go z Chin Marco Polo, który podarował go następnie doży Wenecji. W roku tysiąc pięcsetnym komplet odkupił Cesare Borgia, a po jego śmierci szachy stały się ulubionym bibelotem papieża Leona X; widnieją nawet w tle jednego z jego wspaniałych portretów. W roku tysiąc pięćset czterdziestym dziewiątym papież Paweł III rozegrał nimi mecz z legendarnym szachistą Paulo Boi. Niestety przegrał.

W notatce zamieszczono cytat z wypowiedzi rzecznika watykańskiego muzeum, który kategorycznie zaprzeczał, jakoby szachy zaginęły, nie chciał jednak przedstawić konkretnego dowodu na to, że nadal stoją w magazynie. Był tam również krótki cytat z gniewnej wypowiedzi kustosza monsignora Lorenzo Battaglii, który stwierdził, że watykańskie muzeum ma w katalo­gach setki tysięcy eksponatów i zważywszy pojemność jego magazynów, niewykluczone jest, że kilka z nich omyłkowo trafiło na inne półki - nie ma najmniejszego powodu, by twierdzić, że któryś z nich skradziono.

Pijąc popołudniową kawę w Hasslerze, Nick Bryson czytał notatkę z zawodową satysfakcją. Nie oczekiwał, że monsignor sprawi mu aż tak wielką przyjemność. Jego zaprzeczenia były jak najbardziej prawdziwe. Legendarny komplet szachowy spoczywał bezpiecznie w przepastnym skarbcu watykańskiego muzeum i jak większość tamtejszych eksponatów prawie nigdy nie oglądał światła dziennego; ostatni raz wystawiono go na pokaz przed z górą czterdziestu laty. Nie, nikt go nie ukradł, jednak każdy czytelnik gazety mógłby odnieść wprost przeciwne wrażenie.

I właśnie o to chodziło: Nick był pewien, że to wydanie „L'Osserva-tore Romano' przeczytają ci, którzy powinni je przeczytać.

Podniósł słuchawkę telefonu i zadzwonił do starego znajomego z Pe­kinu, obecnie wysokiego urzędnika chińskiego ministerstwa spraw zagra­nicznych nazwiskiem Jiang Yingchao. Przed dziesięciu laty Giles Hesketh-Haywood i Jiang Yingchao zrobili razem kilka dobrych interesów. Jiang natychmiast rozpoznał go po głosie.

- Mój angielski przyjaciel! - wykrzyknął. - Po tylu latach! To dla mnie prawdziwa przyjemność.

- Wiesz, że nie lubię się narzucać, Jiang, niemniej mam nadzieję, że nasza ostatnia transakcja pomogła ci w karierze. Nie żebyś potrzebował pomocy: wiem, że chiński korpus dyplomatyczny nie mógłby się bez cie­bie obejść.

Giles nie musiał mu nic przypominać. Kiedy się poznali, Jiang Ying­chao był urzędnikiem niskiego szczebla w ataszacie kulturalnym ambasady chińskiej w Bonn. Wkrótce po tym, gdy zjedli razem lunch, Giles obiecał dostarczyć mu niezwykle cenny chiński artefakt, miniaturowego glinianego konika z dynastii Hań, po kosztach daleko niższych od obowiązujących na wolnym rynku. Obietnicy dotrzymał. Jiang podarował konika swemu am­basadorowi, co bez wątpienia przyspieszyło jego dyplomatyczną karierę.

W ciągu wieloletniej znajomości Hesketh-Haywood zdobył dla niego kilka bezcennych przedmiotów, między innymi starożytne wyrobu z brązu oraz wazę z dynastii Qing.

- Co porabiałeś przez te wszystkie lata? - spytał Jiang. Bryson smutno westchnął.

- Na pewno widziałeś ten ordynarny artykuł w „L'Osservatore Romano'.

- Nie, a co się stało?

- Och, lepiej dajmy sobie spokój. Zapomnij, że w ogóle o tym wspo­mniałem. Tak czy inaczej, zupełnym przypadkiem wszedłem w posiada­nie doprawdy niezwykłego przedmiotu i pomyślałem, że człowiek taki jak ty na pewno zna kogoś, kto byłby zainteresowany jego kupnem. Do­brze mnie zrozum, lista chętnych jest straszliwie długa, ale ze względu na stare, dobre czasy uznałem, że najpierw zadzwonię do ciebie. Otóż -Zaczął opisywać mu starożytny komplet szachowy, lecz Jiang niemal na­tychmiast mu przerwał.

- Oddzwonię - uciął szorstko. - Daj mi swój numer.

Zadzwonił pół godziny później, korzystając z czystej, zabezpieczo­nej przed podsłuchem linii. Był wyraźnie podekscytowany - musiał prze­czytać notatkę w gazecie i wykonać kilka pilnych telefonów.

- Na pewno rozumiesz, mój drogi przyjacielu - zagaił Giles - że tego rodzaju rzecz pojawia się na rynku niezmiernie rzadko. Beztroska ludzi strze­gących tak wielkie skarby jest przerażająca. Doprawdy przerażająca.

- Tak, tak - niecierpliwił się Jiang. - Jestem pewien, że zaintereso­wanie będzie bardzo duże, pod warunkiem że mówimy o tym samym przed­miocie: o nefrytowym komplecie szachowym z dynastii Sung.

- Mój drogi, na razie rozmawiamy tylko hipotetycznie. Chcę jedynie powiedzieć, że gdyby tak cudowne dzieło sztuki trafiło w moje ręce, na pewno zechciałbyś rozpuścić wici. Oczywiście dyskretnie, bardzo dys­kretnie

Nie musiał nic więcej dodawać. Starożytne szachy podziałały na Jianga jak czerwona płachta na byka.

- Tak, tak, znam kogoś. Jest pewien generał, zbiera tego rodzaju rze­czy, a zwłaszcza nefrytowe arcydzieła z dynastii Song. To jego pasja, wielka pasja. Nazywają go Kolekcjonerem, Władcą Nefrytu. Nigdy o nim nie słyszałeś?

- Władca Nefrytu? Hmm Nie, chyba nie. Myślisz, że byłby zainte­resowany?

- Generał Tsai postawił sobie za cel odzyskanie zrabowanych niegdyś dzieł sztuki i sprowadzenie ich do kraju. Jest zagorzałym nacjonalistą.

- Rozumiem. Cóż, skoro tak, będziesz musiał szybko to sprawdzić i potwierdzić, bo właśnie zamierzałem zadzwonić do centrali, żeby wreszcie przestali mnie łączyć. Ostatnio nie mam ani chwili spokoju. Wiesz, jak to jest. Wydzwaniają tu ci namolni szejkowie z Omanu i Kuwejtu, ci wszy­scy

- Nie! - wybełkotał Jiang. - Zaczekaj! Daj mi dwie godziny czasu! To arcydzieło musi wrócić do Chin!

Bryson musiał czekać znacznie krócej, gdyż Jiang zadzwonił już go­dzinę później. Tak, generał był bardzo zainteresowany.

- Uwzględniając niezwykłość owego arcydzieła - zaznaczył stanow­czo Nick - nalegam na osobiste spotkanie z klientem. - Wiedział, że w tej sytuacji może spokojnie dyktować warunki.

- Ależ Ależ oczywiście - wykrztusił Jiang. - Generał Nasz klient nie wyobraża sobie, żeby mogło być inaczej. Przecież musi sprawdzić autentyczność wiadomego przedmiotu.

- Naturalnie. Dostarczę wszystkie niezbędne dokumenty i certyfika­ty.

- Tak, oczywiście.

- Do spotkania musi dojść natychmiast. Nie mogę pozwolić sobie na żadną zwłokę.

- Nie ma problemu. Generał przebywa w Shenzhen i niecierpliwie oczekuje spotkania.

- Świetnie. Wsiądę do pierwszego samolotu do Shenzhen i odbę­dziemy z generałem rozmowę wstępną.

- Jak to wstępną?

- Pogawędzimy sobie, pokażę mu zdjęcia kompletu i jeśli uznam, że pierwsza faza negocjacji przebiegła po mojej myśli, przystąpimy do fazy numer dwa.

- Więc nie przywieziesz tego do Chin?

- Boże drogi, ależ skąd! Przecież generał mógłby mnie zdekonspirować, aresztować, wydać mnie władzom. Ostrożność przede wszystkim, mój drogi, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Nigdy nie załatwiam intere­sów z nieznajomymi. - Bryson cicho zachichotał. - Ale kiedy już sobie pogawędzimy, kiedy się lepiej poznamy, droga stanie otworem, prawda? Jeśli wszystko będzie w porządku, jeśli nie ogarną mnie złe przeczucia, omówimy warunki finansowe, sposób sprowadzenia kompletu do Chin i tak dalej, i tak dalej. Wiesz, te wszystkie nudne, banalne szczegóły.

- Giles, generał na pewno zechce to obejrzeć.

- Naturalnie, ale nie od razu. O, nie. Chiny to dla mnie terra incognita. Nikogo tam nie znam, będę się czuł nieswojo i niepewnie. Bardzo bym nie chciał, żeby twój generał skonfiskował tak cenny przedmiot i wysłał mnie za karę na kapuścianą farmę czy cokolwiek tam macie.

- Generał zawsze dotrzymuje słowa - zaprotestował sztywno Jiang.

- Drogi przyjacielu, mój wewnętrzny radar służy mi wiernie od dwu­dziestu lat. Nigdy dotąd mnie nie zawiódł. Nie ignorowałem jego wskazó­wek przedtem, nie zamierzam ignorować ich i teraz. Wy, ludzie Wschodu, jesteście nieodgadnieni. - Ponownie zachichotał. Jiang milczał. - Ale znasz mnie - dodał Nick. - Wystarczy flaszka ryżowego wina i jestem twój!

Ubrany w ekstrawagancką kamizelkę z żółtej skóry i kraciasty, jedwabno-kaszmirowy garnitur wylądował na lotnisku Huangtian w Shen-zhen, gdzie czekał na niego specjalny wysłannik generała Tsai, posępny mężczyzna w ciemnozielonym mundurze Ludowej Armii Wyzwoleńczej, z nieodłączną czerwoną gwiazdą na czapce a la Mao. Nie przedstawiwszy się, wysłannik przeprowadził go przez odprawę celną i paszportową. Już na pierwszy rzut oka widać było, że wszystko jest przygotowane: perso­nel lotniska nie zwracał na Nicka najmniejszej uwagi. Nie sprawdzano go i o nic go nie pytano.

Zajęli się tym ludzie generała Tsai. Gdy tylko wyszli z głównej sali, wysłannik generała bez słowa skierował go do nieoznakowanych drzwi, za którymi czekało dwóch żołnierzy. Jeden z nich zaczął bezceremonial­nie przeszukiwać jego bagaż, podczas gdy drugi metodycznie obmacywał go od głowy po stopy, zaglądając nawet pod wkładkę kosztownych, an­gielskich butów. Bryson nie był tym zaskoczony, niemniej, żeby nie wy­paść z roli kapryśnego dżentelmena i arystokraty, od czasu do czasu z rozdrażnieniem protestował.

Nie przybył do Chin bez broni. Spodziewając się, że przed rozmową z generałem Tsai zostanie dokładnie zrewidowany, nie zabrał ze sobą ani pistoletu, ani rewolweru, gdyż nie pasowało to do postaci Gilesa Hesketha-Haywooda. Nie, ryzyko wpadki było zbyt wielkie.

Jednakże w pasku od spodni ukrył broń wartą każdego ryzyka. Zaszy­ty między dwiema warstwami mięciutkiej włoskiej skóry tkwił mocny, giętki pasek metalu o szerokości dwóch i pół i długości około trzydziestu centymetrów. Zrobiony ze stopu aluminium i wanadu, prawie na całej dłu­gości był ostry jak brzytwa. Wyjmowało się go, otwierając ukryty zatrzask i silnie pociągając za końcówkę. Trudno go było używać, nie raniąc sobie dłoni, jednak przy odrobinie wprawy ostrze bez najmniejszego trudu -i niemal bez żadnego nacisku - przecinało ludzką skórę do samej kości. Poza tym jak zwykle polegał na sztuce improwizacji, na umiejętności wynajdywania broni tam, gdzie inni jej nie widzieli. Mimo to miał nadzie­ję, że nie będzie musiał się do tego uciekać. Żołnierz kazał mu zdjąć pa­sek. Przesunął po nim palcami i oczywiście nie zauważył niczego podej­rzanego.

Przed halą przylotów czekała czarna limuzyna z włączonym silni­kiem. Za kierownicą siedział szofer, żołnierz w zielonym mundurze bez żadnych dystynkcji. Miał nieprzeniknioną twarz i głowę spuszczoną w geś­cie pokory.

Wysłannik generała otworzył tylne drzwi, włożył walizkę do bagaż­nika, po czym usiadł z przodu. Nie wypowiedział ani słowa, tak samo jak szofer, który wrzuciwszy bieg, włączył się do ruchu. Jechali do miasta.

Bryson odwiedził kiedyś Shenzhen, jednak z trudem rozpoznawał okolicę. To, co przed dwudziestu laty było małą, senną rybacką wioską i graniczącym z nią miastem, rozrosło się chaotycznie do gigantycznych rozmiarów, do molocha o pospiesznie zbudowanych drogach, naprędce skleconych domach mieszkalnych i buchających dymem fabrykach. Na dawnych poletkach ryżowych i dziewiczych terenach w delcie Rzeki Per­łowej stały strzeliste wieżowce, elektrownie i elektrociepłownie specjal­nej strefy ekonomicznej, a na tle szarego, zaciągniętego smogiem nieba rysowały się sylwetki setek dźwigów. Nad brzegami cuchnącej rzeki Shen­zhen mieszkali głównie mingong, pochodzący ze wsi robotnicy, których przyciągnęła tu perspektywa pracy i lepszych zarobków.

Shenzhen żyło pospiesznie i dwadzieścia cztery godziny na dobę: było gigantycznym miastem, błyskawicznie rozrastającą się metropolią, wiel­kim ośrodkiem przemysłowym żyjącym dzięki wysokooktanowemu pali­wu, którego nazwa należała do najbardziej bluźnierczych słów w słowni­ku komunistycznych Chin: dzięki kapitalizmowi. Był to jednak kapitalizm w najgorszym wydaniu, najokrutniejszy i najbardziej rozpasany, niosący ze sobą histerię przygranicznego miasta, występek, zbrodnię i prostytu­cję. Jaskrawe szyldy, tablice reklamowe, kuszące billboardy, kolorowe neony, luksusowe sklepy Louisa Yuittona i Diora - to wszystko było jedy­nie warstwą błyszczącego lukru, pod którą kryło się ubóstwo, nędzna, szara egzystencja robotników, pozbawione kanalizacji blaszane rudery ich ro­dzin i wychudzone kurczaki biegające po brudnych podwórkach.

Ruch był duży. Na jezdni królowały najnowsze modele samochodów i jaskrawoczerwone taksówki. Niemal wszystkie gmachy były strzeliste i nowoczesne. Ulice skrzyły się od świateł, od neonów i kolorowych szyl­dów z chińskimi nazwami, chociaż tu i ówdzie zamiast hieroglifów poja­wiały się skróty typowo angielskie: charakterystyczne M - to McDonald s, KFC - to Kentucky Fried Chicken. Gdzie okiem sięgnąć, wszędzie bogate kolory, luksusowe restauracje i sklepy ze sprzętem elektronicznym: z ka­merami, komputerami, telewizorami i aparaturą DVD. Na chodnikach ro­iło się od ulicznych kramów z pieczonymi prosiętami, kaczkami i kraba­mi.

I wszędzie aż gęsto od ludzi. Przechodnie szli ramię przy ramieniu i niemal wszyscy mieli przy sobie telefony komórkowe. Jednakże w prze­ciwieństwie do oddalonego o trzydzieści kilometrów Hongkongu nie wi­dać tu było starców i staruszek ćwiczących w parkach tai chi; wyglądało na to, że w Shenzhen w ogóle ich nie ma. W specjalnej strefie ekonomicz­nej można było mieszkać tylko przez piętnaście lat: wpuszczano tu jedy­nie osoby młode i zdolne do ciężkiej pracy.

Wysłannik generała odwrócił się i spytał:

- M laiguo Shenzhen ma?

Słucham? - odrzekł Bryson.

- Ni budong Zhongguo hua ma?

- Przykro mi, ale nie mówię po waszemu. - Tamten spytał go, czy rozumie po chińsku i czy kiedykolwiek przedtem tu był. Sprawdzali go? W tak prymitywny sposób?

- Anglik?

- Owszem. Jako Anglik mówię po angielsku.

- Pierwszy raz tutaj?

- Tak. Czarujące miejsce. Szkoda, że nie odkryłem go wcześniej. Chińczyk zrobił wrogą minę.

- Po co jedzie pan do generała?

- W interesach - odparł krótko Nick. - Generał też się nimi zajmuje, prawda?

- Generał jest oficerem Ludowej Armii Wyzwoleńczej, dowódcą garnizonu w Guandong.

- Tam też można robić niezłe interesy.

Szofer mruknął coś pod nosem. Wysłannik odwrócił głowę i zamilkł.

Limuzyna przebijała się przez niewyobrażalnie zatłoczone ulice i ulicz­ki miasta. Nieustannie zalewała ich kakofonia dźwięków, zewsząd dobie­gały histerycznie piskliwe okrzyki i porykiwanie klaksonów. Przed hote­lem Shangri-La utknęli w korku. Szofer włączył syrenę i migające czerwone światła, wjechał na chodnik i wydając szczekliwe rozkazy przez zewnętrzny głośnik, dodał gazu. Przechodnie rozpierzchli się niczym stadko gołębi i korek szybko został za nimi.

W końcu dotarli do wartowni przed wjazdem na teren wielkiej fabry­ki, którą - na to przynajmniej wyglądało - zarządzało wojsko. Bryson założył, że to właśnie tu mieści się rezydencja generała Tsai, może nawet jego kwatera główna. Przez okno zajrzał do nich żołnierz ze sztywną pod­kładką w ręku i stanowczym, niegrzecznym gestem kazał wysłannikowi wysiąść. Samochód ruszył. Minęli kilkanaście domów mieszkalnych, skrę­cili i wjechali między budynki przemysłowe, składy i magazyny.

Bryson natychmiast wzmógł czujność. Szofer nie wiózł go do rezy­dencji generała. Skoro nie do rezydencji, to gdzie?

- Neng bu neng gaosong wo, ni song wo qu nar? - spytał, celowo zniekształcając słowa i myląc składnię, jak kaleczący język obcokrajo­wiec.

Szofer nie odpowiedział.

- To nie jest rezydencja generała, sijil - Tym razem Nick podniósł głos. Mówił płynnie i bez akcentu, jak rodowity Chińczyk.

- Generał nie przyjmuje gości w rezydencji. Nie lubi rzucać się lu­dziom w oczy. - Szofer przemawiał zuchwale, nawet bezczelnie. Nie uży­wał słowa shifu, „pan', zwracał się do niego z wyższością, nie jak zwykły szofer do ważnego gościa. Zastanawiające. I niepokojące.

- Generał Tsai słynie z wystawnego stylu życia. Radzę natychmiast zawrócić.

- Generał woli stać z boku. Uważa, że najprawdziwszą władzą jest władza sprawowana niedostrzegalnie. - Zajechali przed wielki magazyn, przed którym parkowały wojskowe dżipy i wozy transportowe. Nie wyłą­czając silnika i nie odwracając się, szofer spytał: - Czy zna pan opowieść o wielkim osiemnastowiecznym cesarzu Qian Xingu? Uważał, że władca powinien nawiązywać bezpośredni kontakt z podwładnymi bez ich wie­dzy. Dlatego podróżował po Chinach w przebraniu zwykłego chłopa.

Bryson poderwał głowę, po raz pierwszy spojrzał mu w twarz i cicho zaklął. Szoferem był generał Tsai!

Nagle wokół limuzyny zaroiło się od żołnierzy. Generał wydał kilka rozkazów w toishanese, miejscowym dialekcie: otworzyły się drzwi, war­townicy wywlekli Nicka z samochodu, chwycili go i mocno przytrzymali.

- Zhanzhu! Stój spokojnie! - krzyknął jeden z żołnierzy, mierząc do niego z pistoletu. - Shoufangxia! Bie dong! Ręce w dół! Generał z uśmiechem opuścił boczną szybę.

- Dziękuję za wielce interesującą pogawędkę, panie Bryson. Pańska znajomość naszego języka polepszała się z minuty na minutę. Ciekawe, czym jeszcze chciał nas pan zaskoczyć. A teraz proponuję, żeby pogodnie ruszył pan na spotkanie nieuchronnej śmierci.

Jezu Chryste! Znali jego prawdziwe nazwisko! Skąd? I od kiedy?

Nick gorączkowo myślał. Kto mógł zdradzić Chińczykom jego praw­dziwą tożsamość? Kto wiedział o istnieniu Hesketha-Haywooda? Kto wiedział, że Hesketh-Haywood ma przylecieć do Shenzhenu? Na pewno nie Jurij Tarnopolski. W takim razie kto?

Przefaksowano zdjęcia, skojarzono fakty. Nie, to bez sensu! Generał Tsai musiał mieć u siebie kogoś, kto rozpoznał jego twarz, kto pod maską wyrafinowanego arystokraty dostrzegł Nicka Brysona, kto go po prostu znał: innego wytłumaczenia nie było.

Gdy samochód generał odjechał, buchając mu w twarz kłębami spa­lin, żołnierze powlekli Brysona w stronę magazynu. Jeden szedł z tyłu i ani na chwilę nie przestawał celować mu z pistoletu w plecy. Nick zwa­żył szansę i szybko stwierdził, że są mniej niż marne. Oswobodzić rękę, płynnym, błyskawicznym ruchem wyciągnąć z paska wanadowe ostrze Tak, ale żeby to zrobić, musiałby najpierw czymś ich zająć, odwrócić ich uwagę. Dostali wyraźne polecenie: czekała go „nieuchronna śmierć'. Był pewien, że gdyby tylko wykonał gwałtowniejszy ruch, nie zawahaliby się pociągnąć za spust. Nie, nie miał zamiaru sprawdzać, czy i jak szybko wykonaliby rozkaz.

W takim razie po co prowadzili go do magazynu?

Weszli do środka. Rozejrzał się i zobaczył olbrzymią halę przezna­czoną do odbioru i garażowania pojazdów mechanicznych. Na jej końcu dostrzegł olbrzymią windę, którą można by przewieźć transporter opan­cerzony lub nawet czołg. W powietrzu unosił się ostry zapach oleju silni­kowego i napędowego. Niemal całą powierzchnię hali zajmowały stojące ciasnymi rzędami ciężarówki, czołgi, dżipy i transportery. Przypominało to magazyn dobrze prosperującego salonu ze sprzętem wojskowym, cho­ciaż podłoga i betonowe ściany były okopcone spalinami i poplamione olejem.

Co się tu działo? Dlaczego go tu przyprowadzono, skoro równie do­brze mogli rozstrzelać go tam, na zewnątrz, przed magazynem, gdzie je­dynymi świadkami egzekucji byliby żołnierze?

I nagle wszystko zrozumiał.

Wbił wzrok w stojącego przed nim człowieka. Człowieka po zęby uzbrojonego. Człowieka, którego znał.

Człowieka nazwiskiem Ang Wu.

Jednego z nielicznych przeciwników, który wzbudzał w nim fizyczny strach. Ang Wu, renegat, który zdezerterował z chińskiej armii, by przy­stać do Ludowej Armii Wyzwoleńczej. Skierowany do Bomtecu, jej han­dlowego ramienia, był przedstawicielem LAW w Sri Lance. Chińczycy dostarczali broń obu stronom konfliktu, siejąc niezgodę i podejrzenia, umie­jętnie podsycając nienawiść wśród zwaśnionych przeciwników. Bryson wraz z naprędce zorganizowaną grupą komandosów wyruszył z Colombo z zadaniem zniszczenia transportu śmiercionośnej broni, którym dowo­dził Ang Wu, i podczas wymiany ognia postrzelił Chińczyka w brzuch. Ang Wu został ewakuowany z pola walki śmigłowcem i według późniejszych doniesień przewieziony do Pekinu.

Czy jednak incydent ten nie miał ukrytego podtekstu? Czy nie był częścią jakiegoś tajemnego planu, elementem rozgrywki, w której Nick uczestniczył jako zwykły pionek? A jeśli tak, kto ów plan opracował i po co?

A teraz Ang Wu stał przed nim z kałasznikowem na ramieniu. W kaburach u pasa miał dwa pistolety, a biodra owinął sobie taśmą z na­bojami do karabinu maszynowego. Na jego udzie i łydce lśniły myśliw­skie noże.

Żołnierze przytrzymujący Nicka za ramiona chwycili go jeszcze moc­niej. Zanim zdążyłby wyswobodzić rękę i wyszarpnąć z paska wanadowe ostrze, Ang Wu albo ten z tyłu na pewno zdążyłby go postrzelić. Boże!

Tymczasem jego nemezis robił wrażenie człowieka w pełni uszczę­śliwionego.

- Śmierć ma tyle obliczy - zaczął. - Zawsze wiedziałem, że jeszcze się spotkamy. Czekałem na tę chwilę od lat. - Płynnym ruchem wyjął z kabury chiński półautomat i zważył go w ręku, rozkoszując się jego masywnością i zdolnością do odbierania życia. - To dar od generała Tsai, hojna nagroda za wieloletnią służbę. Dar prosty i zwyczajny: pozwolił mi zabić cię osobiście. Przygotowałem dla ciebie śmierć Jak to mówią? Zażyłą, intymną i powolną.

Uśmiechnął się lodowato, odsłaniając rząd białych zębów.

- Wiesz, że dziesięć lat temu w Colombo pozbawiłeś mnie śledzio­ny? Dlatego zaczniemy od tego. Od twojej śledziony.

Olbrzymia hala zapadła się, zwęziła do długiego, wąskiego tunelu, na którego jednym końcu stał Ang Wu, a na drugim on, Bryson. Oprócz nich nie było nikogo ani niczego. Nick wziął głęboki oddech.

- Nie uważasz, że to trochę nie fair? - spytał ze sztucznym spokojem.

Nie przestając się uśmiechać, Chińczyk wyciągnął uzbrojoną rękę i wymierzył w jego podbrzusze. W chwili, gdy musnął kciukiem skrzydeł­ko bezpiecznika, Bryson szarpnął się, rzucił skosem w bok, gdy wtem

Dobiegło go ciche, stłumione „puf', odgłos przypominający dyskret­ne kaszlnięcie i dokładnie pośrodku szerokiego czoła Ang Wu wykwitła maleńka czerwona łezka. Chińczyk osunął się na podłogę powoli i łagod­nie, jak tracący przytomność pijak.

- Aiyal - wrzasnął jeden z żołnierzy, odwracając się na pięcie, by skończyć z dziurą w potylicy. Drugi strażnik wydał przeraźliwy okrzyk, sięgnął po broń, lecz zanim zdążył wyjąć jaz kabury, runął na betonową posadzkę z na wpół odstrzeloną głową.

Bryson rzucił się na podłogę, przetoczył w prawo i błyskawicznie się rozejrzał. Zza słupa na betonowej galeryjce biegnącej sześć metrów wy­żej wyszedł wysoki, tęgawy mężczyzna w granatowym garniturze. W ręku trzymał magnum kalibru 9 milimetrów z długim, perforowanym, lekko dymiącym tłumikiem. Twarz miał skrytą w cieniu, ale Ten chód. Nick rozpoznałby go na końcu świata.

Mężczyzna rzucił mu magnum i krzyknął:

- Łap!

Oszołomiony Bryson wyciągnął rękę i chwycił broń w locie.

- Cieszę się, że nie wyszedłeś z wprawy - powiedział Ted Waller, stając na szczycie stromych schodów. Lekko zadyszany, obrzucił go roz­bawionym spojrzeniem. - Czeka nas ciężka przeprawa.

Rozdział 22

Senator James Cassidy zerknął na nagłówek w „Washington Timesie', stwierdził, że artykuł dotyczy jego żony, jej aresztowania, narkoty­ków i domniemanego matactwa, i natychmiast odłożył gazetę na biurko. A więc nareszcie. Nareszcie wszystko wyszło na jaw. Źródło głębokiej, osobistej udręki, tajemnica, którą rozpaczliwie pragnął ustrzec przed dra­pieżnym wzrokiem mediów. Ktoś poznał i wyjawił światu jego najwięk­szy sekret. Ale kto? Jakim sposobem?

Przyjechawszy do biura o szóstej rano, wiele godzin wcześniej niż zwykle, zastał na miejscu cały personel. Wszyscy byli bladzi, niewyspani i przygaszeni jak on.

- „Washington Times' poluje na ciebie od lat - zaczął bez wstępów Roger Fry. - Ale tym razem mieliśmy już ponad setkę telefonów z innych gazet, stacji telewizyjnych i radiowych. Próbują odszukać twoją żonę. Jim, to jest jak nalot dywanowy. Nie potrafię nad tym zapanować. Chyba nikt nie potrafi.

- To prawda? - spytała Mandy Green, jego rzeczniczka prasowa.

Miała czterdzieści lat, pracowała u niego od lat sześciu, lecz zestreso­wana i zdenerwowana wyglądała o wiele starzej. Cassidy nie pamiętał, żeby kiedykolwiek puściły jej nerwy, ale tego ranka miała czerwone ob­wódki wokół oczu.

Spojrzał na swego szefa sztabu. Nie, było oczywiste, że Roger nic im nie powiedział.

- To? - spytał. - To znaczy co?

Mandy podniosła gazetę, po czym cisnęła ją gniewnie na drugi ko­niec gabinetu.

- To, że cztery lata temu twoją żonę aresztowano za kupno heroiny. Że próbowałeś to zatuszować i zatuszowałeś. Że oskarżenie wycofano, a fakt aresztowania wymazano z komputerów. „Matactwo', tak tu piszą. Żonglują tym słowem jak wściekli.

Senator bez słowa kiwnął głową. Usiadł w wielkim skórzanym fotelu i spojrzał w okno na szare, pochmurne niebo. Poprzedniego wieczoru dzwo­nili do niego z redakcji. Do niego i do Claire. Nie podniósł słuchawki. Miał złe przeczucia, mało spał.

Claire była w Massachusetts, w ich domu w Wayland. Miała swoje problemy; miały je żony wielu polityków. Dobrze pamiętał, jak się zaczę­ły: niegroźny upadek na nartach, pęknięte żebro, chirurg, operacja, silne środki odurzające na złagodzenie bólu. Niebawem bardziej niż złagodze­nia bólu pragnęła narkotyków, ale lekarze nie chcieli odnowić recepty i skierowali ją na grupową terapię przeciwbólową. Narkotyki wprowa­dzały Claire w słodki niebyt. Dzięki nim odkryła miejsce wolne od stresu i napięcia życia publicznego, miejsce, gdzie mogła zaznać spokoju, które­go nie zaznała w życiu osobistym. Wiedział, że to jego wina, że nie stanął u jej boku, kiedy najbardziej go potrzebowała. Zrozumiał, jak wrogi był dla niej jego świat. Świat, który z czasem odrzucił ją za linię boczną bo­iska, a Claire, ta piękna, urocza i kochająca Claire, nie była stworzona do tego, by przesiedzieć życie na ławce dla rezerwowych. Miał coraz więcej spotkań, narad i konferencji, coraz więcej romansów, coraz więcej kobiet do zdobycia. A Claire była samotna, cierpiała nie tylko fizycznie. Nie wiedział, co sprawiało jej większy ból, odosobnienie czy pęknięte żebro, lecz podejrzewał, że hospitalizacja tylko przyspieszyła pogłębiającą się depresję i uzależnienie, któremu w końcu uległa.

Załamana brakiem narkotyków na receptę, zrozpaczona, że odebrano jej nawet tę ulotną, chwilową ulgę i zapomnienie, poszła do parku na skrzy­żowaniu Ósmej i H Street, żeby kupić działkę heroiny. Ułatwił jej to pe­wien sympatyczny mężczyzna, którego tam poznała. Dał jej dwie torebki proszku, a ona zapłaciła mu nowiutkimi, szeleszczącymi setkami prosto z bankomatu.

Wówczas mężczyzna wyjął z kieszeni błyszczącą odznaką i zaprowadził Claire na posterunek. Kiedy komendant posterunku odkrył, kogo aresztowa­no, zadzwonił do Henry'ego Kaminera, zastępcy prokuratora okręgowego, a Kaminer natychmiast zatelefonował do Jima Cassidy'ego, starego kum­pla ze szkoły prawniczej i przewodniczącego senackiej komisji sądowej. Tak się o tym dowiedział. Doskonale ten telefon pamiętał. To wahanie w głosie Henry'ego, tę niezręczną rozmowę o niczym, tę wstrząsającą wiadomość. Była to jedna z najgorszych chwil w jego życiu.

Stanęła mu przed oczyma delikatna, ściągnięta twarz Claire i przypo­mniały mu się słowa wiersza, który kiedyś czytał. „Ona nie macha, ona tonie.' Jak mógł być aż tak ślepy? Jak mógł nie widzieć, co się dzieje w jego własnym domu, w jego małżeństwie? Czy to możliwe, żeby życie publiczne aż tak odrywało od życia osobistego? Najwidoczniej. Claire nie machała do niego ręką. Claire tonęła.

Spojrzał na swoich pracowników.

- Nie była przestępczynią - powiedział beznamiętnie. - Cholera ja­sna, ona potrzebowała pomocy, leczenia. I się leczyła. Spędziła pół roku w klinice rehabilitacyjnej. Cicho i dyskretnie. Nikt nie musiał o tym wie­dzieć. Nie chciała współczucia. Nie chciała, żeby obrzucano ją ciekaw­skim spojrzeniem, żeby się za nią odwracano. Chciała być zwykłą żoną, a nie żoną senatora na świeczniku.

- Ale twoja kariera - zaczęła Mandy. Cassidy nie dał jej dokończyć.

- To właśnie moja przeklęta kariera ją do tego pchnęła! Claire też miała marzenia. Marzyła o prawdziwej rodzinie, o dzieciach, o mężu i ko­chającym ojcu, który, jak na mężczyznę przystało, na pierwszym miejscu zawsze stawiałby żonę i dom. Marzyła o normalnym życiu - to chyba niezbyt szalone marzenie. Zrezygnowała z tego, żebym mógł zostać Jak mnie nazwali ci z „Wall Street Journal'? Poloniuszem Potomacu - prychnął z goryczą.

- Ale jak mogła narazić na szwank wszystko, na co tyle lat pracowa­łeś? To, nad czym tyle lat pracowaliście oboje? - Mandy nie mogła ukryć gniewu i rozdrażnienia.

Cassidy powoli pokręcił głową.

- Claire bardzo cierpiała. Zdawała sobie sprawę, że będą na nią pa­trzeć jak na kogoś, kto mógł zniszczyć senatorską karierę. Nigdy nie zro­zumiecie, przez jakie piekło musiała przejść. Ale przez nie przeszła. W pewnym sensie oboje przez nie przeszliśmy. Myśleliśmy, że mamy to za sobą. Do dzisiaj. - Spojrzał na tablicę rozdzielczą centralki telefonicz­nej. Dwanaście linii, dwanaście nieustannie migających światełek. - Ja­kim cudem, Roger? Jak na to wpadli?

- Nie mam pojęcia - odrzekł Fry. - Ale z tego, co wiem, znaj ą mnó­stwo szczegółów. Mają kopię meldunku o aresztowaniu, chociaż sam

meldunek został oficjalnie usunięty ze wszystkich rejestrów. Mają wy­ciąg z konta, potwierdzenie, że tamtego wieczoru Claire podjęła z banko­matu dużą sumę pieniędzy. Mają kopię billingu. Wiedzą, że dzwoniłeś do Kaminera, że Kaminer dzwonił do komendanta posterunku, że komen­dant rozmawiał z tajniakiem, który ją aresztował. Mają nawet kopie ra­chunków z kliniki rehabilitacyjnej w Silver Lakes. Cassidy wykrzywił twarz w posępnym uśmiechu.

- Jeden człowiek nie jest w stanie zebrać tylu informacji. Nie, to robota wielu ludzi, dobrze zorganizowana, zgrana w czasie. Dobrali się do najbardziej prywatnych, najbardziej osobistych akt. Przed tym chcia­łem wszystkich ostrzec. Przed społeczeństwem totalnego nadzoru

- Społeczeństwo zrozumie to inaczej - ucięła oschle Mandy, odzy­skując zawodowy spokój i opanowanie. - Pomyślą, że prowadziłeś kam­panię na rzecz prywatności, żeby ukryć swoje ciemne sprawki. Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek z nas.

Roger Fry zaczął nerwowo krążyć po gabinecie.

- Jest źle, Jim, bardzo źle. Nie będę tego ukrywał ani bagatelizował. Ale moim zdaniem możemy z tego wyjść. Po burzy zawsze świeci słońce. Mieszkańcy Massachusetts znaj ą cię, wiedzą, że jesteś dobrym człowie­kiem, twoi koledzy też. Czas jest najlepszym lekarzem, nie tylko w życiu, ale i w polityce.

- Nie zamierzam tego sprawdzać, Róg - odrzekł Cassidy, spogląda­jąc w okno.

- Wiem, że to kiepsko wygląda, że będą chcieli cię ukrzyżować. Ale ty jesteś silny, jeszcze im pokażesz

- Nic nie rozumiesz, prawda? - spytał Cassidy surowo, lecz bez gnie­wu w głosie. - Nie chodzi o mnie. Chodzi o nią, o Claire. Jej imię wystę­puje w pierwszym zdaniu wszystkich artykułów, jakie czytałem. Claire Cassidy, żona senatora Jamesa Cassidy'ego. Będzie tak całymi dniami, tygodniami, miesiącami, diabli wiedzą jak długo. Nie mogę jej na to na­rażać. Nie mogę kazać jej przez to przechodzić. Ona tego nie wytrzyma. Jest tylko jeden sposób, żeby przestano o tym mówić. Żeby przestano pi­sać o niej na pierwszych stronach gazet, w działach towarzyskich wszyst­kich brukowców, żeby przestano gadać o niej we wszystkich talk-show i dziennikach. - Pokręcił głową i dźwięcznym głosem spikera telewizyj­nego dodał: - „Senator Cassidy staje przed komisją śledczą. Jim Cassidy walczy o senatorski fotel. Senator Cassidy zaprzecza zarzutom. Senator Cassidy pohańbiony - czy wykorzystując stanowisko, dopuścił się matactwa? Senator mężem ćpunki'. I tak dalej, i tak dalej, tygodniami i mie­siącami. Ale to? „W świetle miażdżących zarzutów senator Cassidy rezygnuje z mandatu'. Będą o tym pisać dzień, może dwa, a potem zajmą się czymś innym. Bo czym są przyziemne sprawy prywatnych obywateli, Jima i Claire Cassidych, wobec niepokojących doniesień z Somalii? Pięć lat temu obiecałem żonie, że przetrwamy bez względu na wszystko. Pora spełnić obietnicę.

- Jim - zaczął ostrożnie Fry, z trudem panując nad głosem. - W tej sprawie jest zbyt wiele wątpliwości, żeby podejmować wiążące decyzje. Wstrzymaj się, dopóki nie nabierzemy pewności, czy

- Pewności? - Senator roześmiał się z goryczą. - Nigdy dotąd nie miałem większej. - Spojrzał na swoją rzeczniczkę prasową. - Mandy, najwyższa pora, żebyś zapracowała na pensję. Siadaj. Napiszemy oświad­czenie dla prasy.

Rozdział 23

Bryson zamarł. Odebrało mu oddech. Był zaszokowany, sparaliżowa­ny, zupełnie otępiały. Czuł się tak, jakby poraził go grom z jasnego nieba, jakby silny prąd rozdarł mu świadomość i pozbawił zdolności lo­gicznego myślenia. Głośno nabrał powietrza. Obłęd i szaleństwo, omal nie krzyknął ze zdumienia.

Ted Waller!

Genadij Rosowski!

Wielki manipulator, mistrz czarnej magii, który przemienił j ego życie w jedno wielkie oszustwo.

Nick zacisnął palce na rękojeści magnum. Broń ułożyła się w dłoni, stała się jej przedłużeniem, częścią ciała. Wymierzył w człowieka, który przed chwilą mu ją rzucił, zdając sobie sprawę, że jednym celnym strza­łem może go zabić, że niczego by tym nie załatwił!

Śmierć Wallera nie dałaby odpowiedzi na setki dręczących go pytań, nie zaspokoiłaby potrzeby zemsty na łgarzach, łotrach i krętaczach, któ­rzy zamienili jego życie w jedno ohydne kłamstwo. Mimo to nie opuścił broni. Rozwścieczony, udręczony i miotany niepewnością wciąż mierzył w twarz swego starego mistrza. Miał do niego tyle pytań. Tyle pytań!

- Kim ty, do diabła, jesteś? - To przyszło mu do głowy jako pierwsze i wykrztusił je chrapliwym, spiętym głosem.

Trzasnął skrzydełkiem bezpiecznika i lekko pchnął do przodu spust, przełączając broń na ogień ciągły. Wystarczyło tylko zgiąć palec: w głowie Wallera utkwiłoby dziesięć pocisków i ten przeklęty blagier, ten obleśny staruch runąłby ze schodów na betonową podłogę sześć metrów niżej. Tymczasem on, nie sięgając po broń, spojrzał na niego z tajemniczym uśmiechem na ustach.

- Zagrajmy w „prawdę i nieprawdę'. - Przez olbrzymią halę przeto­czyło się echo jego głosu. - Jak dawniej.

- Takiego wała - odparł zimno Bryson, kipiąc furią. - Nazywasz się Genadij Rosowski.

- Prawda - potwierdził obojętnie Waller.

- Ukończyłeś Moskiewski Instytut Języków Obcych.

- Prawda. - Na jego ustach zagościł leciutki uśmiech. - Prawilno. Otliczno.

Jesteś agentem GRU.

- Niezupełnie. Niepoprawny czas gramatyczny. Byłem.

- I łgałeś! - wrzasnął Bryson. - Cały czas łgałeś! Mydliłeś mi oczy! Pieprzyłeś bzdury o ratowaniu świata i cały czas pracowałeś dla nich!

- Nieprawda - odrzekł Waller głośno i wyraźnie.

- Dość tego, ty sukinsynu! Dość tych kłamstw!

- Otóż to: prawda.

- Idź do diabła. I co ty tu, do cholery, robisz?

- Może zabrzmi to jak złota myśl generała Tsai, ale zaryzykuję: kie­dy uczeń jest gotowy, pojawia się nauczyciel.

- Nie mam czasu na te buddyjskie bzdety! - ryknął Nick.

Dobiegł go tupot nóg i szczęk broni. Do magazynu wbiegło dwóch chińskich żołnierzy z bronią gotową do strzału. Bryson pociągnął za spust i w tej samej chwili usłyszał huk wystrzałów padających z góry, od strony Wallera. Żołnierze nie żyli. Nick rzucił się na podłogę, za martwego Ang Wu. Przewrócił go, zdjął mu z ramienia kałasznikowa, opuścił magnum i wycelował w światło drzwi. Myślał, że za pierwszymi dwoma do maga­zynu wpadną kolejni wartownicy, ale nie, nie nadbiegł żaden.

Nick wyszarpnął pistolet z bezwładnej ręki Ang Wu i schował go do kie­szeni idiotycznej marynarki Hesketha-Haywooda. Teraz noże. Wraz z pochwa­mi zatknął je sobie za pasek spodni. Pasek! Nagle przypomniał sobie o wanado­wym ostrzu, lecz teraz miał do dyspozycji znacznie skuteczniejszą broń.

- Tędy! - krzyknął Waller, znikając w mrocznych zakątkach betono­wej galeryjki. - Otoczyli magazyn.

- Ale dokąd? - odkrzyknął Bryson.

- Zobaczysz. Niektórzy odrabiają pracę domową. Szybciej, Nick! Jaki miał wybór? Bez względu na to, kim naprawdę był Ted Waller, nie ulegało wątpliwości, że wiedział, co mówi: Chińczycy na pewno otoczyli magazyn i gdyby tylko Nick spróbował uciec drzwiami lub in­nym wyjściem na poziomie parteru, natychmiast wpadłby w ręce wroga-wroga bezpośredniego, chwilowego.

Waller wbiegł na górę i zniknął w szerokiej klatce schodowej za dłu­gimi rzędami samochodów. Lawirując między dżipami, transporterami i ciężarówkami, Bryson dopadł schodów w chwili, gdy zasapany grubas wbiegał na nie, pokonując po kilka stopni naraz z szybkością i zwinno­ścią, którą zawsze u niego podziwiał. Nick dopędził go kilka sekund póź­niej.

- Dach - wymamrotał Waller. - Jedyne wyjście.

- Dach?

- Innej drogi nie ma. Tamci zaraz zaatakują. - Brakowało mu tchu. -Schodami albo windą, ale winda jest straszliwie powolna.

Kiedy dotarli na trzecie piętro, z dołu dobiegły ich krzyki i tupot nóg.

- Cholera jasna - zaklął Waller. - Niepotrzebnie zjadłem tyle maka­ronu. Wal przodem.

Nick szybko pokonał kilka zakrętów i wreszcie stanął na najwyższym piętrze magazynu. Otaczał go nocny chłód i niekończące się rzędy czoł­gów i wojskowych ciężarówek. Co teraz? Co ten Waller knuje? Chce ze­skoczyć z dachu na ziemię? Przeskoczyć na dach sąsiedniego budynku? Chryste, to co najmniej sześć metrów!

- Spal za sobą mosty - wydyszał Waller.

Zatarasować wyjście. Jasne, tylko jak? Czym? Drzwi? Drzwi nie było. Ani drzwi, ani

Były za to pojazdy. Setki, może nawet tysiące pojazdów. Podbiegł do najbliższego i pociągnął za klamkę. Nic z tego, nie ustąpiła. Niech to szlag! Podbiegł do następnego, ale ten też był zamknięty. Czas! Brakowało im czasu!

Dopadł rzędu dżipów, wyjął zza pasa myśliwski nóż Ang Wu, prze­ciął brezentowy dach najbliższego wozu, wsunął do środka rękę i otwo­rzył drzwi od wewnątrz. Kluczyk tkwił w stacyjce. To logiczne: w tym dobrze strzeżonym magazynie parkowały tysiące samochodów i dopa­sowywanie kluczyków do każdego z nich byłoby logistycznym koszma­rem.

Waller rozmawiał przez telefon komórkowy. Nick wsiadł, uruchomił silnik, dodał gazu, ruszył, rozpędził dżipa do średniej prędkości i lekko skręcił. Wóz grzmotnął z trzaskiem w betonowe odrzwia, wbił się w nie, a ponieważ był od nich nieco szerszy, zaczopował wejście niczym dobrze dopasowany klin. Przednie koła opadły niżej, na pierwszy, drugi, na trzeci stopień schodów, i dżip wreszcie znieruchomiał. Bryson z trudem otworzył drzwi i wysiadł, przeciskając się między zmiażdżonym bokiem wozu i betonową ścianą.

Wiedział, że ta przeszkoda nie powstrzyma Chińczyków, że tylko opóźni atak, gdyż kilku żołnierzy mogło z łatwością wypchnąć zaklesz­czony wóz. Dżip to za mało, stanowczo za mało! Przesunął wzrokiem po rzędach pojazdów i wreszcie dostrzegł to, czego tak rozpaczliwie szukał: dwudziestopięciolitrową beczkę z benzyną z grubej stalowej blachy. Prze­chylił ją ostrożnie, położył na podłodze i poturlał w kierunku dżipa. Ze­rwał plombę, przekręcił korek i z otworu pociekła benzyna, tworząc kału­żę na betonowej posadzce. Podtoczył beczkę jeszcze bliżej i uniósł jej dno, żeby przyspieszyć wypływ paliwa. Lało się teraz strumieniami, na opony, pod koła dżipa, wkrótce dotarło do szczytu schodów i zaczęło spły­wać po stopniach. Smród benzyny dławił i odurzał. W chwili, gdy z becz­ki wyciekły ostatnie krople, dobiegł go tupot nóg biegnących na górę żoł­nierzy.

Zdążyć! Musiał zdążyć!

Zerwał z szyi krawat, zanurzył go w cuchnącej kałuży i wetknął do beczki. Benzyny już w niej nie było, były za to opary, a dokładniej, opary wymieszane z powietrzem. Nie miał pojęcia, w jakich proporcjach, lecz z wieloletniego doświadczenia wiedział, że na pewno w skutecznych. Wyjął z kieszeni mosiężną zapalniczkę Gilesa Hesketha-Haywooda i podpalił prowizoryczny lont. Płomień ożył, fuknął, ryknął, a wówczas Nick dźwi­gnął beczkę, cisnął ją ponad dżipem na schody, odskoczył do tyłu i puścił się pędem w przeciwnym kierunku.

Eksplozja była potężna, ogłuszająca. W klatce schodowej, którą po­chłonęła wielka kula ognia, rozpętało się żółte, ryczące piekło. Widząc, co się dzieje, Waller pognał za Brysonem. Kilka sekund później ogień dotarł do baku dżipa i nastąpił drugi, równie głośny wybuch. Wszędzie szalały oślepiająco jaskrawe płomienie: lśniły, migotały, przetaczały się wielkimi falami w stronę schodów, by po chwili przygasnąć w kłębach gęstego, czarnego dymu. Nick przystanął w połowie dachu, ociekający potem Waller tuż za nim.

- Dobra robota - rzucił, spoglądając w niebo.

Z klatki schodowej dochodziły rozdzierające krzyki chińskich żoł­nierzy, lecz wkrótce zagłuszył je inny odgłos, rytmiczny i dudniący: łopot wirnika. Z mroku wychynął opancerzony śmigłowiec w wojskowych bar­wach ochronnych: zawisł nad dachem magazynu, przesunął się nad wolne od pojazdów miejsce i zaczął powoli opadać.

Nick rozdziawił usta.

- Jasna cholera. Co to jest?

Śmigłowiec, AH-64 Apache, miał na ogonie amerykańskie oznako­wania i amerykański numer identyfikacyjny.

Waller ruszył w jego stronę, odruchowo pochylając głowę. Bryson zawahał się i pobiegł za nim. Pilot miał na sobie amerykański mundur polowy. Chryste, jakim cudem? Skoro Dyrektoriat był agendą GRU, skąd tu amerykański śmigłowiec szturmowy?

Już dobiegał do maszyny, gdy wtem spostrzegł, że zatrwożony Wal­ler spogląda ponad jego ramieniem. Coś krzyknął, wyciągnął rękę i od­wróciwszy się, Nick dostrzegł chińskich żołnierzy wysypujących się z windy towarowej po drugiej stronie dachu. Dzieliła ich odległość trzy­dziestu metrów. Ledwie trzydziestu metrów! Przytrzymał się drzwi i już miał wskoczyć do kabiny, gdy wtem poczuł potężne uderzenie w plecy i upiorny ból z prawej strony klatki piersiowej. Oberwał, postrzelili go. Ból był straszliwy, nie do wytrzymania. Nick krzyknął, ugięły się pod nim kolana, lecz w tej samej chwili Waller chwycił go za rękę i wciągnął do kabiny. Śmigłowiec momentalnie wystartował, zostawiając w dole stłoczonych żołnierzy, buchające płomienie i chmurę czarnego, tłustego dymu.

Bryson odniósł w walce wiele ran, lecz nigdy dotąd nie cierpiał tak bardzo jak teraz. Zamiast zelżeć, ból stale się wzmagał; pocisk musiał naruszyć jakiś nerw. Poza tym krew - tracił dużo krwi. Jak zza ściany dobiegał go zniekształcony głos Wallera.

- amerykański śmigłowiec szturmowy zestrzelony w Chinach? Mię­dzynarodowy incydent? Tsai nie jest głupi, nie zaryzykuje

Głos to cichł, to przybierał na sile, jak w szwankującym radiu. Nick mocno drżał. Zalewała go to fala gorąca, to dotkliwego zimna.

- Trzymasz się, Nicky? - usłyszał. A potem:

- Tylko apteczkę, ale na lotnisku w Hongkongu jest szpital Długi lot, nie chcę opóźniać

- Wiesz, Nicky? Osiemnastowieczni lekarze mieli chyba trochę ra­cji. Dobrze jest od czasu do czasu pokrwawić

To tracił przytomność, to ją odzyskiwał. Przed jego oczami przesu­wał się kalejdoskop zamazanych obrazów: jakieś lądowisko, nosze, długi korytarz nowoczesnego gmachu, ubrana na biało pielęgniarka, lekarz Rozbierali go, zszywali ranę Nagły ból, ostry i oślepiający, a potem gwałtownie zapadająca ciemność narkotycznego snu.

- Szczerze? Chcę tego faceta udupić. - Adam Parker kipiał wście­kłością i nie zamierzał tego ukrywać przed Joelem Tannenbaumem, swo­im wieloletnim adwokatem.

Jak mniej więcej co miesiąc, jedli lunch w Patroon, eleganckiej re­stauracji przy Wschodniej Czterdziestej Siódmej, w prywatnej sali o wy­łożonej rzeźbioną boazerią ścianach. Mogli tu jeść krwiste steki, pić martini i palić hawańskie cygara. Parker chlubił się swój ą kondycją fizyczną, ale ilekroć był na Manhattanie, ciągnęło go do miejsc takich jak to, prze­stronnych, luksusowych i pachnących dawnym establishmentem.

Tannenbaum wbił widelec w kotlet cielęcy z grilla. Był członkiem stanowej komisji orzecznictwa sądowego, szefem wydziału procesowego w kancelarii Swarthmore'a i Barthelme'a, jednak mimo licznych koneksji i wpływów w duchu pozostał ulicznikiem, zadziornym dzieciakiem, który dorastał w Bronksie i zawsze potrafił postawić na swoim.

- Facetów takich jak on nie udupisz. To oni udupiają innych, zjadają ich żywcem jak pasztecik. Przykro mi, Adam, nie będę cię okłamywał. Znasz ten kawał o myszy, która próbowała wykiwać słonia? Wierz mi, lepiej nie wchodź mu na grzbiet.

- Daj spokój - odrzekł Parker. - Co ty gadasz? Nieraz dawaliśmy ludziom do wiwatu. Proszę cię tylko, żebyś załatwił ten cholerny nakaz.

- Konkretnie jaki?

- Zabraniający im łączenia informacji z banku i danych InfoMedu z informacjami z innych źródeł. Musimy przestrzegać umów, a umowy wyraźnie tego zabraniają. Napisz, że dysponujemy dowodami opartymi na domniemaniu faktycznym, że tamci naruszaj ą postanowienia umowne gwarantujące integralność banku danych, ble, ble, ble, ble, ble, ble.

- Adam, ty chyba zwariowałeś.

- Jasne i chcę tym draniom zaleźć za skórę. Nie zamierzam im nicze­go ułatwiać. Myślą, że połkną mnie jak ostrygę, ale ja stanę im ością w gardle. Do końca życia tego nie zapomną.

- Myszko, słoń nawet cię nie zauważy. Ma armię prawników, zała­twią to w dwie minuty

- W sądzie nic nie trwa dwie minuty.

- No to w pięć.

- Zobaczymy. Tak czy inaczej, nie zamierzam odchodzić cicho i spo­kojnie.

- Jakie to poetyckie. Mam się wzruszyć? Parker roześmiał się smutno.

- Z twoim honorarium? Tak.

- Adam, znamy się od ilu? Od piętnastu lat? Byłeś moim drużbą

- Wytrzymaliście razem tylko osiem miesięcy. Powinienem zażądać zwrotu prezentu.

- Nie uwierzysz, ale niektórzy zażądali. - Tannenbaum wypił mały łyk martini.

- Zacząłeś coś mówić.

- Tak. Adam, jesteś dupkiem, kutasem, aroganckim, kurewsko zadziornym sukinsynem bez odrobiny pokory i poczucia własnych możli­wości. Pewnie dlatego tak daleko zaszedłeś. Ale to? Pierwszy raz w życiu mierzysz za wysoko.

- Pieprz się.

- Jestem prawnikiem, od pieprzenia są klienci. - Tannenbaum wzru­szył ramionami. - Chcę tylko powiedzieć, żebyś wybrał sobie przeciwni­ka tej samej kategorii wagowej.

- Tego cię nauczyli na Columbii?

- Optymista. Posłuchaj, nie jestem ci do tego potrzebny. Prosiłeś mnie o radę, więc ci jej udzielam. Niemal każda kancelaria prawnicza w tym kraju ma układy z Systematiksem albo z podległymi Systematiksowi fir­mami. Jasne? Rozejrzyj się. Co widzisz? Przy każdym stoliku siedzą face­ci. Co robią? Rachunek wydatków, z których część prędzej czy później trafi do naszego ulubionego klienta: do Systematiksu.

- Zasrani królowie informacji. Za kogo się uważają? Za Standard Oil?

- Lepiej odpuść sobie historyczne analogie. Standard Oil to przy nich maleńka cukierenka na jakimś zadupiu. Życie jest niesprawiedliwe, za­wsze to powtarzałeś. Bo niby kto im podskoczy? Ci z Departamentu Spra­wiedliwości? Systematix traktuje ich jak swoich pracowników. Ta firma zapuściła macki wszędzie, dosłownie wszędzie.

- Chrzanisz.

- Przysięgam na grób matki.

- Twoja matka żyje, mieszka we Flatbush.

- Wszystko jedno. Fakt pozostaje faktem: kupili twoją firmę, przyją­łeś pieniądze. A teraz zachowujesz się jak pies, co to sam nie zje, a drugie­mu nie da. Posłuchaj tylko sam siebie

- Nie, to ty mnie posłuchaj. Jeszcze pożałują, że zadarli z Adamem Parkerem. Nie chcesz załatwić nakazu, dobra. Znajdę kogoś, kto to zrobi. Tak, przyjąłem pieniądze, ale nie miałem wyboru. Wzięli nas podstępem, i tyle.

- Adam, nie zaczynaj z nimi, dobrze ci radzę. Znasz mnie. Nie je­stem strachliwy, ale to To zupełnie inna gra, w której oni ustanawiają reguły.

Parker dopił martini i gestem ręki zamówił kolejne.

- Może jestem dupkiem i aroganckim sukinsynem, ale na pewno nie tchórzem. Powiem ci coś: te kutasy z Systematiksu jeszcze mnie popa­miętają.

- Pański apartament już czeka - powiedział concierge w St. Moritz; wiedział, że Parker lubi, jak go zauważają i pamiętają o jego upodoba­niach.

I rzeczywiście, Adam Parker miał dość swoiste upodobania, a może raczej zachcianki, i w trakcie rzadkich wizyt na Manhattanie lubił je speł­niać. Tego ranka zadzwonił do Madame Sevigny, która obiecała mu dwie jeunesfilles, najlepsze, jakie tylko ma. Madame nie ogłaszała się w żad­nych gazetach; klientów - głównie bardzo zamożnych i wpływowych mężczyzn spoza Nowego Jorku - przyjmowała wyłącznie z polecenia, a ze swojej strony gwarantowała całkowitą dyskrecję. Jej dziewczęta wie­działy, że najmniejsze uchybienie pod tym względem może je kosztować bardzo drogo. Wiedziały również, że jeśli dostosują się do jej surowych reguł, za dwa, trzy lata będą w stanie odłożyć pokaźną sumkę. Madame zatrudniała ginekologa, u którego wszystkie jeunesfilles regularnie prze­chodziły badanie krwi oraz badanie stanu pochwy, dzięki czemu klienci nigdy nie narzekali na ich zdrowie i czystość. Wszystkie były na ścisłej diecie, wszystkie ćwiczyły niczym zawodowe gimnastyczki, a przed każ­dym spotkaniem z klientem Madame osobiście przeprowadzała końcową inspekcję. Zależnie od jej uznania, dziewczęta musiały wyskubać sobie brwi, oczyścić i nawilżyć skórę, wyszorować pumeksem stopy, przyczernić rzęsy, wydepilować nogi, przyciąć paznokcie i wyperfumować każde, najintymniejsze nawet zagłębienie ciała. „Tak trudno o naturalne piękno' - wzdychała Madame.

Punktualnie o dziesiątej wieczorem recepcjonista poinformował go, że dziewczęta już przyszły. Parker, który wypoczywał we frotowym szla­froku, poczuł, że ogarnia go miłe ciepło. Ten przeklęty Systematix, ten koszmarny stres - Boże, jak bardzo tego potrzebował. Wobec Madame Sevigny był zawsze szczery i dokładny; pewien stary plutokrata od pół­przewodników, który polecił mu jej usługi, wyjaśnił, że nie ma sensu owi­jać niczego w bawełnę. Jego żona, ta pulchna, ociężała i do cna zdrowa moralnie kobieta, przenigdy nie zrozumiałaby, dlaczego zażyczył sobie dzisiaj tego, czego zażyczył. Ale nie zdziwiłby się, gdyby zrozumiał go -choć po części - ten staruch od półprzewodników.

Kilka minut później ktoś zapukał do drzwi.

- Mam na imię Yvette - powiedziała cichutko posągowa brunetka.

- A ja Eva - powiedziała szczuplutka blondynka. Zamknęła za sobą drzwi. - Podobamy się?

Parker uśmiechnął się szeroko.

- Bardzo - odparł - ale Madame Sevigny wspominała o Yvette i Erice.

- Erica zachorowała - wyjaśniła Eva. - Żałuje, że nie mogła przyjść, i przysyła mnie w zastępstwie. Jesteśmy jak siostry. Myślę, że nie będzie pan rozczarowany.

- Na pewno nie - odrzekł podniecony Parker, zerkając ciekawie na szarą, płaską walizeczkę w ręku Yvette. - Napijecie się czegoś? Dziewczęta wymieniły spojrzenia i pokręciły głową.

- Zaczniemy, allons-yl

Oczywiście.

Godzinę później Parker leżał przywiązany do mosiężnego łóżka je­dwabnymi chustami, jęcząc z rozkoszy, podczas gdy dziewczęta biczowa­ły go na zmianę i rozcierały jego zaczerwienione ciało. Były absolutnymi mistrzyniami: ilekroć zbliżał się do orgazmu, natychmiast przerywały piesz­czoty i zaczynały masować mu pierś i ramiona palcami tak mięciutkimi, jednocześnie tak twardymi, że omdlewał z podniecenia. Yvette pieściła go teraz sutkami i wilgotnym kroczem, tymczasem Eva przygotowywała wosk.

Roztopiony i podgrzany do odpowiedniej temperatury spłynął na jego ciało maleńkimi kroplami, z których każda wywoływała niebiański ból i przyjemność.

- Tak - dyszał Parker, majacząc z rozkoszy. - Tak. - Spływał potem.

Wreszcie Yvette usiadła na nim okrakiem, wprowadzając go w siebie i otulając wilgotnym ciepłem. Jedwabne chusty zostały poluzowane, żeby mógł usiąść i żeby Eva mogła objąć go od tyłu. Masowała mu ramiona, kark

- Pora na finał - szepnęła mu do ucha.

Prawie nie zauważył błysku ostrego jak brzytwa drutu, którym owi­nęła mu szyję.

- O Boże - jęknął, zanim drut przeciął chrząstkę, powięź, żyły, tętnice, tchawicę i przełyk. Nie powiedział już nic więcej.

Skoncentrowana na swej własnej przyjemności Yvette kołysała się nad nim z zamkniętymi oczami, gdy wtem stwierdziła, że obrzmiała sztyw­ność, jaką w sobie odczuwała, przestała być sztywnością. Otworzyła oczy. Klient leżał z mocno odchyloną głową, a dziewczyna, która przedstawiła się jej jako Eva, ściskała w ręku lśniącą, metalową pętlę. Co to? Jakaś nowa zabawka?

- Teraz twoja kolej - szepnęła Eva, owijając jej szyję drutem.

Dopiero wtedy Yvette zauważyła krwistoczerwony krawat na szyi klienta, lecz już kilka chwil później jej świadomość przestała rejestrować cokolwiek.

Rozdział 24

Budził się powoli, z pulsującą bólem głową. Przykryty puszystym ple­dem półleżał w wygodnym fotelu w kabinie małego, luksusowego odrzutowca. Za oknami panował nieprzenikniony mrok, a monotonny ha­łas i lekkie wibracje wskazywały, że maszyna jest w powietrzu. Oprócz niego w samolocie było tylko dwóch pasażerów: czterdziestokilkuletni blondyn o krótko przyciętych włosach w granatowym uniformie stewar­da, który drzemał w półcieniu z tyłu kabiny, i Waller, który w małym krę­gu jaskrawego światła lampki czytał oprawioną w skórę książkę.

- Nu, wot eti wot, towariszcz Rosowski - wybełkotał Nick jak po silnym środku odurzającym. - Dobryj wieczer. Czto wy czytajetie? Waller podniósł wzrok i posłał mu lekki uśmiech.

- Nie słyszałem tego barbarzyńskiego języka od kilkudziesięciu lat. Pewnie wszystko zapomniałem. - Zamknął książkę. - Ale odpowiadając na twoje pytanie, po raz kolejny czytam Braci Karamazow Dostojewskiego, żeby po raz kolejny utwierdzić się w przekonaniu, że to mamy pisarz. Sensacyjna fabuła, ciężkie moralizatorstwo, proza żywcem wzięta z „Ga­zety Policyjnej'.

- Gdzie jesteśmy?

- Chyba już nad Francją.

- Wstrzyknęliście mi jakieś świństwo. Mam nadzieję, że się wam opłaciło.

- Och, Nicky - westchnął Waller. - Wiem, że nie masz podstaw, żeby mi ufać, ale lekarze wstrzyknęli ci tylko środki przeciwbólowe. Na szczęście w Chek Łap Kok jest w miarę porządny i nieźle wyposażony szpital dla przyjezdnych. Paskudnie cię postrzelili, drugi raz w ciągu ostat­nich kilku tygodni, choć ta pierwsza rana to tylko lekkie draśnięcie. Za­wsze goiło się na tobie jak na psie, ale cóż, starość nie radość, chłopie. To gra dla młodych, jak amerykański futbol. Powiedziałem ci to samo pięć lat temu, kiedy się żegnaliśmy.

- Jak mnie znalazłeś?

Waller wzruszył ramionami i usiadł wygodniej.

- Mamy swoje źródła, elektroniczne i nie tylko. Dobrze o tym wiesz.

- Amerykański śmigłowiec szturmowy w obcej strefie powietrznej? Dość bezczelne posunięcie.

- Nieszczególnie. Chyba że uwierzyłeś w bajeczki Harry'ego Dun-ne'a o tym, że jesteśmy kimś na kształt słonia samotnika.

- Twierdzisz, że to nieprawda?

- Niczego nie twierdzę, Nick.

- Przyznałeś, że jesteś rodowitym Rosjaninem. Genadij Rosowski, urodzony we Władywostoku. Agent GRU, „śpioch', pominiatczik, wy­szkolony przez najlepszych agentów Związku Radzieckiego, specjalistów od języka angielskiego, kultury i amerykańskiego stylu życia, tak? I ge­niusz szachowy. Sprawdził to dla mnie Jurij Tarnopolski. Dałeś się po­znać już w młodości. Nazywano cię Czarnoksiężnikiem.

- Pochlebiasz mi.

Bryson spojrzał na swego starego mistrza. Ten założył ręce za głowę i leniwie rozprostował nogi. Tak, Wallerowi - pod tym nazwiskiem go znał, a przynajmniej tak mu się kiedyś zdawało - było dobrze i wygodnie.

- Zawsze wiedziałem - kontynuował - zawsze przeczuwałem, że ist­nieje prawdopodobieństwo, maleńkie, czysto teoretyczne prawdopodobień­stwo, że moje akta mogą któregoś dnia wypłynąć z radzieckich sejfów i trafić do rąk chłopców z amerykańskiego wywiadu. Cóż, zakopane przed laty zwłoki też wypływają z grobu w czasie powodzi. Ale kto mógł to przewidzieć? Nikt. Nawet my tego nie przewidzieliśmy. Wszyscy nabijali się z CIA, że rozpad Związku Radzieckiego całkowicie ich zaskoczył. Nigdy ich nie broniłem, ale uważam, że to nie fair. Na miłość boską, prze­cież zaskoczyło to samego Gorbaczowa!

- Czyżbyś próbował uniknąć odpowiedzi na zasadnicze pytanie, któ­rego nie zdążyłem ci jeszcze zadać?

- To czemu go nie zadasz?

- Jesteś pominiatczikiem czy nie?

- Pozwól, że sparafrazuję tego pajaca McCarthy'ego: „Teraz czy w ogóle?'. Teraz nie, kiedyś tak. Czy odpowiedziałem jednoznacznie?

- Może i jednoznacznie, ale dość mętnie.

- Zdezerterowałem. Przeszedłem do obozu wroga.

- Na naszą stronę.

- Oczywiście. Byłem nielegalniakiem, który chciał się tutaj legalnie zagnieździć.

- Kiedy?

- W pięćdziesiątym szóstym. Przyjechałem w czterdziestym dzie­wiątym, kiedy nikt nikogo dokładnie nie sprawdzał. W połowie lat pięćdziesiątych przejrzałem na oczy i zerwałem więzy z Moskwą. To, co sły­szałem o poczynaniach towarzysza Stalina, wystarczyło, żeby zburzyć resztki młodzieńczych złudzeń co do promiennej przyszłości komunistycz­nego świata. Natomiast po kryzysie kubańskim dołączyłem do tych, któ­rzy nareszcie zrozumieli, że CIA popełnia szaleństwo za szaleństwem, że jest beznadziejnie słaba i rządzona przez idiotów. To właśnie wtedy Jim Angleton i ja założyliśmy Dyrektoriat. Bryson w zamyśleniu pokręcił głową.

- Dezerterując, śpioch z GRU naraziłby się na przykre konsekwen­cje. Moskwa byłaby bardzo zawiedziona, zagroziłaby odwetem, wysłała­by za tobą ludzi. Tymczasem ty twierdzisz, że przez kilkadziesiąt lat udało ci się zachować fałszywą tożsamość. Trudno w to uwierzyć.

- To całkiem zrozumiałe. Ale czy myślisz, że wysłałem do Iwana list z rezygnacją? „Aha, tak przy okazji: nie przesyłajcie mi już pieniędzy, bo przechodzę na stronę wroga'? Nie, nie, odpowiednio się zabezpieczyłem. Mój prowadzący był zachłannym i trochę nieostrożnym sukinsynem. Lu­bił dostatnie życie i żeby zdobyć na nie środki, zbyt często podbierał szmal ze służbowych funduszów.

- Innymi słowy, defraudował.

- Otóż to. W tamtych czasach groził za to gułag albo kula w łeb na więziennym podwórzu Łubianki. Udając, że wiem znacznie więcej, niż wiedziałem, zmusiłem go do skreślenia mnie z listy agentów. Ja znikam, on spokojnie żyje dalej i wszyscy są zadowoleni.

- W takim razie opowieści Harry'ego Dunne'a nie są wyssane z pal­ca.

- Nie, nie w stu procentach. Dunne stworzył kłamstwo doskonałe, zmyślny pastisz złożony z prawd, półprawd i jawnych łgarstw.

- Na przykład jakich?

- Co ci powiedział?

Nickowi mocniej zabiło serce. Krążąca we krwi adrenalina powoli neutralizowała działanie środków odurzających, którymi go naszpikowa­no.

- Że Dyrektoriat powstał na początku lat sześćdziesiątych, że zało­żyła go grupka fanatyków z GRU, genialnych strategów, tak zwanych Szachmatistów, którzy wzorowali się na Truście, klasycznej operacji szpie­gowskiej z lat dwudziestych. Że jest to najbardziej cyniczny przekręt dwu­dziestego wieku, że zasięgiem i rozmachem bije Trust na głowę, że jego celem jest spenetrowanie przeciwnika na jego własnym terenie. Że na je­go czele stoi wąski krąg dyrektorów, tak zwane Konsorcjum, że tym spo­za kręgu wmówiono, iż pracują w supertajnej amerykańskiej agencji wywiadowczej. Żeby nie doszło do wpadki, żeby żaden z nich nie zdradził innemu, nad czym aktualnie pracuje, podzieliliście Dyrektoriat na dzie­siątki niezależnie działających wydziałów i komórek Waller uśmiechnął się i zamknął oczy.

- Że gdyby nie rozpad Związku Radzieckiego - kontynuował Nick -nigdy byśmy się o rym nie dowiedzieli. Dzięki ogólnemu zamieszaniu i dezorganizacji kupiono od Rosjan kilka dokumentów zawierających na­zwiska informatorów oraz kryptonimy operacji, których nie mogło prze­prowadzić ani KGB, ani GRU. Pokojarzono i poskładano fakty, resztę potwierdzili rosyjscy azylanci, agenci średniego szczebla.

Waller uśmiechnął się jeszcze szerzej. Otworzył oczy.

- Prawie mnie przekonałeś, Nick. Niestety, Harry Dunne minął się z powołaniem. Powinien pisać powieści sensacyjne, ma niesamowitą wy­obraźnię. To fantazja, ale jakże sugestywna fantazja.

- Tak? W którym miejscu? Waller niecierpliwie westchnął.

- Od czego by tu zacząć

- Może tak od prawdy? - wybuchł Bryson, nie mogąc dłużej znieść tych wykrętów i matactw. - Jeśli w ogóle ją jeszcze pamiętasz! Na przy­kład od moich rodziców!

- Dlaczego od twoich rodziców?

- Rozmawiałem z FelicjąMunroe, Ted! Przeklęci fanatycy! Zamor­dowaliście ich! Żebym trafił pod opiekę Pete'a Munroe, a potem do Dy­rektoriatu!

- I po to mielibyśmy mordować ci ojca i matkę? Daj spokój.

- Zaprzeczasz, że Pete Munroe był rodowitym Rosjaninem, tak samo jak ty? Dunne opowiedział mi o tym „wypadku', a Felicja niemal to po­twierdziła.

- Konkretnie co ci powiedziała?

- Że zamordował ich „wujek' Pete, że miał potem wyrzuty sumie­nia.

- Nick, Felicja to biedna, zdziecinniała staruszka. Skąd wiesz, co miała na myśli?

- O nie, nie pójdzie ci tak łatwo. Pete mówił przez sen po rosyjsku i tak naprawdę nazywał się Piotr Aksjonow. Dunne to sprawdził.

- Owszem, to prawda.

- Chryste!

- Tak, Pete urodził się w Rosji. Sam go zwerbowałem. Był fanatycz­nym antykomunistą. Jego rodzina zniknęła w czystkach lat trzydziestych. Ale na litość boską, Pete nie zabił twoich rodziców!

- W takim razie kto?

- Jezu Chryste, nikt ich nie zabił! Posłuchaj. - Waller spojrzał na krąg światła omywającego stolik. - Są rzeczy, o których ze względu na tajemnicę służbową nigdy ci nie mówiłem. Rzeczy, o których dla swego własnego dobra nie powinieneś był wiedzieć, choć jestem pewien, że wie­lu z nich po prostu się domyśliłeś. Dyrektoriat był i jest ponadnarodową organizacją założoną przez małe grono najświatlejszych agentów wywia­du amerykańskiego i brytyjskiego oraz przez kilku wysokich funkcjona­riuszy wywiadu rosyjskiego, którzy zbiegli na Zachód i których wiary­godność nie podlega dyskusji. Do tej ostatniej grupy należy niejaki Ted Waller, twój uniżony sługa.

- Kiedy?

- Kiedy go założyliśmy? W sześćdziesiątym drugim, zaraz po klęsce w Zatoce Świń. Poprzysięgliśmy sobie, że już nigdy więcej nie damy się tak pohańbić. Nieskromnie powiem, że głównym inicjatorem przedsię­wzięcia byłem ja, lecz wkrótce dołączył do mnie James Jesus Angleton z CIA, mój serdeczny przyjaciel i najzagorzalszy poplecznik. Tak samo jak ja James uważał, że CIA rządzą amatorzy i dyletanci, tak zwana stara gwardia, banda uprzywilejowanych absolwentów najlepszych amerykań­skich uniwersytetów, ludzi, którzy być może są patriotami, lecz przede wszystkim śmiechu godnymi arogantami, całkowicie przekonanymi o słusz­ności swoich bezsensownych poczynań. Klika z Wall Street, stadko pło­chliwych mięczaków, którzy oddali Wschodnią Europę Stalinowi tylko dlatego, że zawiodły ich nerwy. Prawnicza elita, której zabrakło jaj, żeby załatwiać sprawy tak, jak powinno się je załatwiać. Ludzie, którzy nie rozumieli Moskwy tak dobrze jak ja.

Pamiętasz, jak zaraz po Zatoce Świń na Zachód uciekł Anatolij Goli-cyn, oficer KGB? Podczas serii rozmów z Angletonem uświadomił mu, że CIA jest do cna spenetrowana, skorumpowana i naszpikowana rosyj­skimi agentami, nie wspominając już o agencjach brytyjskich, gdzie kró­lował słynny Kim Philby i jemu podobni. Angleton uznał, że czara się przelała. Nie tylko wyposażył Dyrektoriat w tajny fundusz założycielski i uruchomił tajne kanały finansowe, ale i zatwierdził jego rozczłonkowa­ną strukturę organizacyjną. Pomógł mi opracować zdecentralizowaną stra­tegię działania, ustalić podział na niezależne wydziały i komórki, stwo­rzyć niezawodny system zabezpieczeń. Zawsze podkreślał, że o naszym istnieniu mogą wiedzieć jedynie głowy państw, którym służymy, nikt poza tym. Tylko dzięki temu zdołaliśmy uniknąć spenetrowania od wewnątrz i od zewnątrz, dezinformacji i polityki, której niewolnikami stały się agen­cje wywiadowcze po obu stronach żelaznej kurtyny.

- Mam uwierzyć, że Harry Dunne był aż tak źle poinformowany? Że dał się aż tak zwieść?

- Ależ skąd, wprost przeciwnie. Harry miał swoją misję. Stworzył legendę. Argumentum ad logicam, błyskotliwą, bardzo wiarygodną kary­katurę, poprzetykaną okruszkami prawdy. Zmyślony ogród z prawdziwy­mi ropuchami.

- Po co?

- Żeby cię na nas nasłać, żebyś spróbował nas zniszczyć.

- Ale po co?

Rozdrażniony Waller ciężko westchnął, lecz zanim zdążył otworzyć usta, Bryson spytał:

- Będziesz tu siedział i uparcie zaprzeczał, że twoi ludzie chcieli mnie zabić? I że to ty wydałeś im rozkaz? Waller ze smutkiem pokręcił głową.

- Mógłbym oszukać innych, ale nie ciebie, Nicky. Jesteś na to za inteligentny.

- Na parkingu w Waszyngtonie, kiedy poszedłem na K Street spraw­dzić, czy jeszcze tam jesteście. Ty za tym stałeś.

- Tak, wynajęliśmy kogoś. W dzisiejszych czasach trudno o dobrego specjalistę, dlatego nie zdziwiłem się, że bez wysiłku dałeś mu radę.

Myślał, że go tym kupi, ale nie, nic z tego. Nick spojrzał na niego wściekle i syknął:

- Kazałeś mnie zabić, bo bałeś się, że wyjawię światu prawdę!

- Nie, niezupełnie. Zaniepokoiło nas twoje zachowanie. Wszystko wskazywało na to, że przeszedłeś na drugą stronę, że zwąchałeś się z CIA i zwróciłeś się przeciwko dawnym chlebodawcom. Któż zgłębi tajemnice ludzkiego serca? Byłeś rozgoryczony wcześniejszym przejściem na eme­ryturę? Dunne cię przekabacił? Nie mieliśmy pojęcia i musieliśmy się. zabezpieczyć. Nawet uwzględniając skomplikowany podział Dyrektoria­tu na niezależnie działające komórki, wiedziałeś bardzo dużo. O wiele za dużo. Tak, to ja wydałem ten rozkaz.

- Chryste!

- Mimo to cały czas byłem sceptyczny. Znam cię lepiej niż ktokol­wiek inny i nie wierzyłem w te wszystkie donosy i analizy. Chciałem je przynajmniej zweryfikować, dlatego wysłałem za tobą jedną z naszych najlepszych agentek. Miała cię śledzić i ubezpieczać na okręcie Calacanisa, sprawdzić, jak to z tobą naprawdę jest. Osobiście ją wybrałem.

- Layla.

Waller skinął głową.

- Przydzieliłeś mi pijawkę?

- Otóż to.

- Gówno prawda! - krzyknął Bryson. - W Brukseli próbowała mnie zabić!

Zełga czy nie? Nick uważnie go obserwował, lecz Waller miał nie­przeniknioną twarz.

- Nie zaprzeczam - odparł. - Działała na własną rękę, wbrew moim rozkazom, ale musisz uwzględnić chronologię zdarzeń.

- To żałosne, Ted. W tej historyjce jest pełno dziur, a ty miotasz się jak szczur, żeby je załatać.

- Nick, proszę, najpierw mnie wysłuchaj. Uratowałem ci życie, nale­ży mi się przynajmniej tyle. Layla miała cię obserwować, to należało do jej obowiązków. Obserwować z założeniem, że jesteś niewinny, i szukać dowodów ewentualnej zdrady. Dlatego kiedy stwierdziła, że Calacanis coś szykuje, natychmiast cię ostrzegła.

- A w Brukseli?

- Działała odruchowo, czego bardzo później żałowała. Miała cię chro­nić. Ciebie, Dyrektoriat i naszą misję. Kiedy się dowiedziała, że idziesz na spotkanie z Richardem Lanchesterem, że chcesz nas wydać, próbowała ci to wyperswadować, a kiedy odmówiłeś, po prostu wpadła w panikę i wzięła sprawy w swoje ręce. Doszła do wniosku, że nie zdąży się ze mną skontaktować, że nie ma na to czasu, i zaatakowała. Zła decyzja, całkowi­cie błędna i nieszczęśliwa. Cóż, nikt nie jest doskonały. Jak już wspomi­nałem, Layla należy do najlepszych agentek, jakie udało nam się zwerbo­wać z Tel Awiwu, i jest przy tym bardzo piękna. To rzadka kombinacja. Trudno dostrzec w niej wady. Tak przy okazji, miewa się świetnie. Dzię­kuję, że zapytałeś.

- Uściślijmy coś - odparł Nick, nie zwracając uwagi na sarkazm w jego głosie. - Twierdzisz, że nie kazałeś jej mnie zlikwidować?

- Jak już mówiłem, miała cię tylko obserwować, osłaniać i składać mi meldunki. Tyle. Ale już w Santiago de Compostela stało się oczywiste, że poluje na ciebie ktoś inny. Calacanis nie żył, jego ludzie wylecieli w powietrze; zważywszy szybkość i gwałtowność tych wydarzeń, było mało prawdopodobne, żeby to oni na ciebie czyhali. Doszedłem do wnio­sku, że ktoś próbuje się tobą posłużyć, zrobić z ciebie narzędzie, nie wie­działem tylko kto.

- Ted, ja tych ludzi widziałem, niektórych rozpoznałem! Choćby tego blon­dyna z Chartumu. Czy tych dwóch z Cividale, braci Sangiovannich, którzy pra­cowali dla mnie podczas operacji „Yector'. To byli agenci Dyrektoriatu!

- Nie, Nick. Zamachowcy z Santiago de Compostela byli wolnymi strzelcami, którzy sprzedają się tym, kto najwięcej zapłaci, niekoniecznie nam. Wynajęto ich tylko dlatego, że znali twoją twarz. Najpewniej wmó­wiono im, że zdradziłeś, że w każdej chwili możesz zdradzić ich. Instynkt przetrwania to najsilniejsza pobudka.

- Wyznaczono dwa miliony dolarów za moją głowę.

- Owszem. Ganiałeś po całym świecie, wykorzystując legendy i sta­re przykrywki z Dyrektoriatu. Mógłbym cię skasować w kilka chwil. My­ślisz, że w naszej bazie danych nie ma nazwiska John T. Coleridge?

- W takim razie kto ich wynajął?

- Jest wiele możliwości. Zacząłeś się rozglądać, rozpytywać. U daw­nego agenta KGB sprawdzałeś moją tożsamość. Twoim zdaniem ci par­szywi najemnicy milczą jak grób? Nie sprzedają informacji?

- Nie powiesz chyba, że to CIA. Harry Dunne nie jest idiotą. Nie wysyłałby nikogo na brudną robotę, każąc go jednocześnie zabić.

- Zgoda. Ale załóżmy, że jego ludzie byli na „Hiszpańskiej Arma­dzie', że nadzorowali sytuację. Kiedy okręt wyleciał w powietrze, mogli dojść do wniosku, że działasz przeciwko nim. Podjęto decyzję i

- Niby kto mógł ją podjąć? Tej operacji oficjalnie nie było, Dunne nie wprowadził do komputerów żadnych danych. Zarejestrowano tylko moje nazwisko, „Jonas Barret'.

- Może znaleźli jakieś rachunki, zestawienia kosztów

- Wszystkie zostały utajnione i zaszyfrowane.

- Dobrze wiesz, że CIA jest jak dziurawy przetak. Jest i zawsze była. Dlatego istniejemy.

- Richard Lanchester zgodził się ze mną spotkać, gdy tylko podałem twoje prawdziwe nazwisko. Wiedział o Dyrektoriacie: wiedział dokład­nie to samo co Harry Dunne. Chcesz powiedzieć, że też kłamał?

- Lanchester jest człowiekiem błyskotliwym, lecz próżnym, a ludzi próżnych łatwo oszukać. Dunne mógł go podejść, jak podszedł ciebie.

- Chciał, żebym zbadał tę sprawę dogłębniej.

- Naturalnie. Na jego miejscu postąpiłbyś tak samo. Pewnie bardzo się bał.

Od natłoku myśli Bryson dostał zawrotu głowy. Tyle niewiadomych. Tyle niejasności i wątpliwości.

- Prospero, Jan Yansina, wypytywał mnie, czy Elena o czymś wie­działa. O co mu chodziło?

- Myślę, że kiedy się zastanawialiśmy, czy nie przeszedłeś na stronę przeciwnika, podejrzenia padły również na nią. Przypuszczam, że Yansi­na chciał sprawdzić, czy Elena nie jest przypadkiem twoją wspólniczką. Konsekwentnie utrzymywałem, że oskarżono cię fałszywie, no i miałem rację.

- A te wszystkie operacje, które opracowałeś i nadzorowałeś? Sri Lanka, Peru, Libia, Irak. Dunne twierdził, że ich celem było szkodzenie interesom amerykańskim za granicą. Były tak dobrze zakamuflowane, że nawet agenci, którzy brali w nich bezpośredni udział, nie zdawali sobie sprawy, kto tak naprawdę nimi kieruje i po co.

- Bzdura.

- A Tunezja? Chcesz powiedzieć, że Abu nie był wtyka CIA, jed­nym z jej najcenniejszych nabytków?

- Nicky, nie jestem wszechwiedzący.

- Wygląda na to, że cała ta skomplikowana operacja, ten pozorowa­ny zamach stanu, miała na celu zdemaskowanie i usunięcie najważniej­szego agenta CIA w Tunezji, zlikwidowanie bezpośredniego dostępu do sieci islamskich terrorystów w tym regionie Morza Śródziemnego. Celo­wo pokrzyżowaliście im plany!

- Absurd.

- A Komory osiemdziesiąt dwa? Wysłałeś nas, żebyśmy skasowali na­jemników przygotowujących się do zamachu stanu, tymczasem Dunne twier­dzi, że byli to agenci CIA, którzy próbowali uwolnić brytyjskich i amerykań­skich zakładników. Który z was mówi prawdę?

- Zajrzyj do akt. Zakładników uwolniono później, po naszej opera­cji. Sprawdź w aktach, jeśli tylko zdołasz je znaleźć. I zerknij na kolej­ność wydarzeń. To nie byli agenci CIA. To byli ludzie wynajęci przez tamtejszych nacjonalistów. Odrób pracę domową, chłopcze.

- Cholera jasna, przecież ja tam byłem! I tam, i na pokładzie „Hisz­pańskiej Armady', z planami najnowszej amerykańskiej rakiety przeciw­pancernej w charakterze przynęty. Calacanis natychmiast znalazł kupca: był nim twój człowiek! Yance Gifford, czy jak się tam naprawdę nazywa. Sam Calacanis potwierdził, że ci z Waszyngtonu coraz więcej od niego kupują.

- Już nie stacjonujemy w Waszyngtonie, przecież wiesz. Musieli­śmy się przenieść, zostaliśmy zinflltrowani.

- W takim razie dlaczego Gifford tak bardzo chciał kupić te plany? Do swojej prywatnej kolekcji?

- Nicky

- I dlaczego przyleciał na „Armadę' w towarzystwie Jeana-Marca Bertranda, człowieka Jacques'a Arnaulda? Nadal twierdzisz, że nie kupo­waliście broni?

- Nick, Gifford wypełniał swoje zadanie.

- Konkretnie jakie? Calacanis mówił, że facet szastał pieniędzmi na lewo i prawo.

- W tym świecie, o czym wiesz lepiej niż ktokolwiek inny, nie oglą­da się towaru bez kupowania. Tych, którzy to robią, nie dopuszcza się do lady.

- Aha, rozumiem. W tym samym celu Prospero, Jan Yansina, wyprał pięć miliardów dolarów w Genewie, tak?

- Kto ci to powiedział? Dunne?

Nick milczał i z walącym sercem patrzył na swego starego mistrza. Zaczęło boleć go w boku; środki znieczulające powoli przestawały dzia­łać.

- Powiedział ci to gdzieś na uboczu, prawda? Nie w biurze. W biu­rze nie chciał rozmawiać, bo bał się podsłuchu, tak? Bryson bez słowa zacisnął zęby. Waller uśmiechnął się kpiąco.

- Zastępca dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej nie ma pra­wa sprawdzić, czy w jego własnym gabinecie nie zainstalowano urządzeń podsłuchowych?

- Niektóre pluskwy są pokryte specjalnym plastikiem. Bez zrywania tynków ich się nie wykryje.

- On grał, Nick - prychnął Waller. - Odegrał przed tobą piękne przed­stawienie. Musi być świetnym aktorem, bo przekonał cię, że sprzysięgły się przeciwko niemu czarne moce, wszystkie siły zła, czyli cała CIA, w której, nawiasem mówiąc, jest człowiekiem numer dwa. - Waller po­kręcił głową. - O naiwności

- Pokazałem mu legitymację jednego z agentów, który próbował mnie zabić pod Chantilly.

- Niech no zgadnę: kazał ją sprawdzić i okazało się, że jest fałszywa.

- Nieprawda.

- Może nie zdołał dotrzeć do jego danych personalnych. Stwierdził, że facet był agentem od brudnej roboty, i w tym miejscu ślad się urwał.

- To całkiem prawdopodobne, tacy ludzie oficjalnie nie istnieją. Dunne otwarcie przyznał, że Dyrektoriat wodzi ich za nos, że CIA ich nie roz­gryzie.

- Aaaa I jeszcze bardziej mu zaufałeś, prawda? Jemu osobiście, tak?

- Chcesz powiedzieć, że wysłał mnie z misją przeciwko wam i jed­nocześnie kazał mnie zabić? To czysty obłęd!

- Kierowanie skomplikowaną operacją wywiadowczą polega na cią­głych zmianach założeń. Chcesz znać moje zdanie? Kiedy stwierdził, że przeżyłeś, zdał sobie sprawę, że można cię przeprogramować, skierować na inny trop. No, ale pora zapiąć pasy i ustawić oparcie fotela w pozycji pionowej, jak powiadają stewardesy. Zaraz będziemy na miejscu Zdawało się, że Waller mówi z wielkiej odległości, i Nick nie zrozu­miał, o co mu chodzi. Wszystko zaczęło się powoli rozmywać, oddalać, wreszcie zniknęło, a gdy ponownie otworzył oczy, stwierdził, że jest w jakimś białym pomieszczeniu. Leżał na łóżku, mocno otulony grubym prześcieradłem, a pod sufitem płonęło oślepiające światło. Zaschło mu w gardle, usta miał suche i spierzchnięte.

Na tle lejącego się z góry światła zobaczył dwie ciemne sylwetki. Wal­ler? Waller i ktoś jeszcze. Ktoś znacznie drobniejszy, szczuplejszy i niższy, pewnie pielęgniarka.

- Już się budzi. - Tak, to Waller; poznał go po tym soczystym bary­tonie. - Się masz, Nicky?

Bryson odchrząknął i spróbował przełknąć ślinę.

- Pewnie chce mu się pić. - Głos jakiejś kobiety, cichy i jakby znajo­my. - Dać mu wody?

Niemożliwe. Nick szybko zamrugał, zmrużył oczy, spróbował skupić wzrok. Twarz Wallera i twarz

Serce waliło mu jak po długim biegu. Pewien, że to tylko złudzenie, jeszcze mocniej zmrużył oczy. Nie. Chryste, przecież to

- Elena? - spytał. - To ty?

Część 4

Rozdział 25

Nicholas - powiedziała, podchodząc bliżej. Nareszcie zdołał skupić wzrok. Tak, to była Elena, wciąż oszałamia­jąco piękna, choć nieco odmieniona: miała szczuplejszą, bardziej pocią­głą twarz, dzięki czemu powiększyły jej się oczy. Ostrożna, może nawet przestraszona, mówiła trzeźwo i rzeczowo.

- Tyle lat Zestarzałeś się. Bryson kiwnął głową.

- Dzięki - wychrypiał.

Ktoś podał mu plastikowy kubek z wodą: pielęgniarka. Wypił i po­prosił o jeszcze. Pielęgniarka ponownie napełniła kubek, a on łapczywie wypił wszystko do dna.

Elena przysiadła na brzegu łóżka.

- Musimy porozmawiać - powiedziała z nagłym zdecydowaniem w głosie.

- Tak - odrzekł. Paliło go w gardle, z trudem mówił. - Jest Jest tyle spraw, nie wiem, od czego zacząć.

- Mamy bardzo mało czasu. - Ten głos. Był taki oschły, taki surowy. Nie ma czasu. Nie ma czasu? Jak to? Od pięciu lat nie miał nic oprócz czasu, czasu na myślenie i zadręczanie się.

- Musisz powiedzieć nam wszystko, czego się dowiedziałeś. Prometeusz. Jak się do nich dostać? Jak złamać kody, szyfry?

Zdumiony wytrzeszczył oczy. Czy na pewno dobrze usłyszał? Pytała go o kody, szyfry i o jakiegoś Prometeusza Pojawiła się w jego życiu po pięciu latach nieobecności i chciała rozmawiać o kryptografii?

- Gdzie byłaś? - wykrztusił. - Dlaczego ode mnie uciekłaś?

- Nicholas - odparła niecierpliwie - powiedziałeś Tedowi, że masz chip z telefonu Jacques'a Arnaulda. Gdzie on jest?

- Powiedziałem Tedowi, że Kiedy?

- W samolocie - odrzekł Waller. - Nie pamiętasz? Mówiłeś, że masz dyskietkę, chip czy coś w tym rodzaju. Ukradłeś go albo skopiowałeś w gabinecie Arnaulda; dokładnie nie wiem, bo tego nie powiedziałeś. I nie, nie wstrzyknęliśmy ci żadnego świństwa na prawdomówność, choć przyznaję, że chwilami majaczyłeś.

- Gdzie ja jestem?

- We Dordogne we Francji. W gmachu Dyrektoriatu. Igła, która ster­czy ci z ramienia, to kroplówka. Nawodnienie, antybiotyk i tak dalej.

- ,W gmachu Dyrektoriatu

- W naszej kwaterze głównej. Musieliśmy się przenieść, żeby utrzy­mać zdolność operacyjną. W Waszyngtonie byliśmy spaleni. Przeprowa­dziliśmy się do Francji, żeby móc dalej działać.

- Czego ode mnie chcecie?

- Tego, co masz, i to natychmiast - odrzekła Elena. - Jeśli nie pomy­liliśmy się w obliczeniach, zostało nam tylko kilka dni, może nawet kilka godzin. Potem

- Co potem?

- Potem do akcji wkroczy Prometeusz i będzie za późno - odparł Waller.

- Prometeusz? Kto to jest?

- Nie kto, a co. Sęk w tym, że nie wiemy, a twój chip może nam pomóc.

- Chcę wiedzieć, co się stało! - ryknął Bryson. Gwałtownie zamilkł i boleśnie wykrzywił twarz. Omal nie pękło mu gardło. - Z tobą, Eleno! Dokąd uciekłaś? Dlaczego odeszłaś!

Po jej zaciśniętych zębach poznał, że się uparła, że nie chce zmieniać tematu.

- Nick, o sprawach osobistych porozmawiamy innym razem. Mamy bardzo mało czasu

- Kim dla ciebie byłem? Nasze małżeństwo, nasze wspólne życie Co to dla ciebie znaczyło? Jeśli to już zamierzchła przeszłość, jesteś mi winna przynajmniej jedno wyjaśnienie: co się stało? Dlaczego musiałaś odejść?

- Nie, Nick

- Bukareszt! Wiem, że to miało coś wspólnego z Bukaresztem! Zadrżała jej dolna warga, do oczu napłynęły łzy.

- Prawda? - spytał łagodniej. - Jeśli się czegoś domyślałaś, wiedz, że zrobiłem to dla ciebie.

- Nick - powtórzyła z rozpaczą w głosie. - Proszę cię. Próbuję wziąć się w garść, a ty mi tego nie ułatwiasz.

- Jak myślisz, co się stało w Bukareszcie? Co ci wmówili? Jakich kłamstw

- Kłamstw? - wybuchła. - Jak śmiesz! To ty mnie okłamałeś! Pa­trzyłeś mi prosto w oczy i kłamałeś!

- Przepraszam - mruknął Waller. - Chyba zostawię was samych. -Wyszli, on i pielęgniarka.

Nicka bolała głowa. W gardle paliło go tak mocno, jakby miał tam krwawiącą ranę, mimo to nie przestał mówić. Chciał z nią porozmawiać. Musiał z nią porozmawiać. Musiał poznać prawdę.

- Tak, okłamałem cię. To był największy błąd, jaki kiedykolwiek po­pełniłem. Spytałaś mnie o ten weekend w Barcelonie i skłamałem. Wie­działaś, że kłamię, prawda? Wiedziałaś.

Kiwnęła głową. Po jej policzku spłynęła łza.

- Skoro tak, musiałaś też wiedzieć, dlaczego skłamałem! Musiałaś wiedzieć, że pojechałem do Bukaresztu, ponieważ cię kochałem.

- Nie wiedziałam! - krzyknęła, podnosząc wzrok.

Pragnął jej. Boże, jak bardzo jej pragnął. Pragnął intymności, która ich kiedyś łączyła, pragnął objąć ją i przytulić, jednocześnie miał ochotę chwycić ją za kołnierz i mocno potrząsnąć, żeby wreszcie poznać prawdę.

- Ale teraz już chyba wiesz!

- Sama nie wiem, co wiem! Zrozum, bałam się o siebie, o rodziców, czułam się urażona i tak straszliwie zdradzona, że musiałam odejść. Wiem, że potrafisz każdego odnaleźć, dlatego musiałam zniknąć bez śladu.

- Waller wiedział, gdzie jesteś? Cały czas?

Spojrzała na sufit. Poszedł za jej wzrokiem i dostrzegł maleńką czer­woną kropkę: obiektyw ukrytej kamery; nie ulegało wątpliwości, że są pod stałą obserwacją, ostatecznie byli w kwaterze głównej Dyrektoriatu. Tylko co to oznaczało? Że Waller podgląda ich i podsłuchuje? Nawet jeśli tak, to co z tego?

Elena zwierała i rozwierała pięści.

- To była kilka dni po twoim wyjeździe do Barcelony. Podczas „żniw' - tak nazywamy przetwarzanie danych z terenu - natrafiłam na informację, że jeden z naszych agentów zjawił się w Bukareszcie, tym­czasem my nikogo tam nie wysyłaliśmy.

- Chryste

- Zrobiłam swoje. Przeanalizowałam dane i okazało się, że to ty. By­łam Byłam zdruzgotana, bo wiedziałam, że miałeś lecieć do Barcelony. Wiedziałam też, że to nie przykrywka: rzadko kiedy wyjeżdżałeś na weekend, a jeśli już, nigdy tego przede mną nie ukrywałeś. Znasz mnie, wiesz, że za­wsze reaguję bardzo emocjonalnie. Poszłam do Teda, wszystko mu powie­działam i zażądałam szczerej odpowiedzi. Od razu spostrzegł, że ma przed sobą zrozpaczoną żonę, zazdrosną żonę, mimo to ni e próbował cię kryć. Ulży­ło mi i jednocześnie nie ulżyło. Gdyby próbował cię osłaniać, wpadłabym w złość, w straszliwą złość, ale ponieważ rozmawiał ze mną szczerze, ponie­waż nie próbował mnie okłamywać, zrozumiałam, że ta wiadomość całkowi­cie go zaskoczyła, co jeszcze bardziej mnie zaniepokoiło. Nawet on, nawet Ted Waller nie wiedział, że jesteś w Bukareszcie.

Kręcąc głową, Nick zasłonił sobie oczy. Boże, cały czas go obserwo­wano! A był taki ostrożny, tyle razy sprawdzał, czy nikt go nie śledzi. Jak to możliwe? I co to wszystko znaczy?

- Sprawdził mnie? Czy kazał sprawdzić tobie?

- Kazał mi to zbadać, ale jestem pewna, że sam też się tym zajął. Z satelity ściągnęłam twoje zdjęcie w Bukareszcie i fakt, że tam jesteś, stał się jeszcze bardziej konkretny, jeszcze straszniejszy. Wkrótce potem nawiązaliśmy kontakt z naszym agentem o pseudonimie Tytan. On też to potwierdził i dodał garść szczegółów, które zupełnie mnie dobiły. Do­niósł, że spotkałeś się potajemnie z Radu Draganem, szefem grypy „komi­niarzy' z Securitate.

- O Boże -jęknął Bryson. - Pomyślałaś Pomyślałaś, że coś knuję, że robię coś złego. Coś, co chcę zachować w tajemnicy. I przed tobą, i przed Wallerem.

- Tak. Od Teda wiedziałam, że spotkałeś się z Draganem bez wiedzy Dyrektoriatu. Uznałam, że wszedłeś z nim w jakiś układ, w układ, którego się wstydzisz, który chcesz ukryć. Ale dałam ci szansę, pamiętasz? Które­goś dnia spytałam cię prosto z mostu

- Nigdy przedtem nie pytałaś mnie o to, co robię, kiedy nie ma mnie w domu. Nigdy.

- Na pewno wyczułeś, jakie było to dla mnie ważne, mimo to wciąż kłamałeś! Bezczelnie kłamałeś!

- Eleno, kochanie, próbowałem cię chronić! Nie chciałem cię dener­wować. Wiedziałem, że nie pozwoliłabyś mi wyjechać, a gdybym powie­dział ci po fakcie, zamartwiłabyś się na śmierć. Nie zniosłabyś tego!

Pokręciła głową.

- Teraz już wiem, ale Tytan doniósł nam, że dogadałeś się z Draga­nem, że powiedziałeś mu, gdzie mieszkają moi rodzice

- To kłamstwo!

- Ale wtedy o tym nie wiedziałam!

- Jak mogłaś pomyśleć, że mogłem ich sprzedać? Jak mogłaś?

- Bo mnie okłamałeś! - krzyknęła. - Dlaczego miałam ci wierzyć? Okłamałeś mnie! Okłamałeś!

- Boże, coś ty musiała o mnie pomyśleć

- Poszłam do Teda i poprosiłam, żeby wywiózł mnie z kraju, żeby mnie gdzieś ukrył. Gdzieś, gdziekolwiek, w jakimś bezpiecznym miejscu, gdzie tamci nie mogliby mnie znaleźć. Mnie i moich rodziców. Mimo wielkich kosztów operacji Ted uznał, że tak będzie najlepiej. Twoja zdra­da zraniła mnie do szpiku kości, ale przede wszystkim chciałam chronić ojca i matkę. Waller przeniósł mnie tu, do Francji. Rodziców też.

- Uwierzył, że zdradziłem?

- Wiedział tylko, że jego też okłamałeś. Że zrobiłeś coś na własną rękę.

- Chryste, przecież nigdy o tym ze mną nie rozmawiał!

- Dziwisz się? Ted lubi trzymać karty przy sobie. Poza tym prosiłam go, żeby nic ci nie mówił, żeby cię nie niepokoił.

- I w dalszym ciągu nie wiesz, po co tam pojechałem? - krzyknął Nick. - Nie wiesz? Tak, dogadałem się z „kominiarzami', ale tylko po to, żeby chronić twego ojca i matkę! Zagroziłem im, powiedziałem, że jeśli tkną ich choćby palcem, wymorduję całą rodzinę Dragana! To była dla mnie sprawa osobista, rozumiesz? Inaczej nie mogłem. Wiedziałem, że poskutkuje tylko groźba w stylu sycylijskim.

Elena otarła łzy.

- Bardzo to przeżyłam - wyszlochała. - Przez te wszystkie lata za­stanawiałam się, nieustannie myślałam Ojciec umarł dwa lata temu, mama w zeszłym roku. Po jego śmierci straciła wolę życia Boże, Nicholas. Myślałam, że jesteś potworem!

Objął ją, chociaż ledwo zdołał usiąść. Łkając, padła mu w ramiona. Dotknęła zabandażowanej rany, podrażniła nerw. Ból omal nie rozsadził mu czaszki, mimo to przytulił ją mocno i czule poklepał po ramieniu. Była taka drobna, taka krucha. Spojrzała na niego pięknymi, zaczerwie­nionymi od płaczu oczami.

- Co ja zrobiłam - jęknęła. - Co ja o tobie myślałam, za kogo cię miałam

- A ja? Dlaczego ci nie zaufałem? Ale posłuchaj, tu nie chodzi tylko o zwykłe nieporozumienie. Ten agent, ten Tytan, celowo wprowadził was w błąd. Dlaczego? Po co?

- Pewnie nasłali go Prometejanie. Wiedzieli, że chcemy ich namie­rzyć, i kiedy dostrzegli szansę, natychmiast ją wykorzystali. Zatruli stud­nię, zasiali ziarno niepewności w naszych szeregach, napuścili żonę na męża. Słali meldunki, żeby nas zwieść, oszukać, sprowadzić nas na fał­szywy trop.

- Prometeusz, Prometejanie Waller też o tym wspominał. Ale chy­ba musicie coś o nich wiedzieć. Coś, cokolwiek. O co im chodzi? Co chcą zrobić? Jakie mają cele?

Elena pogładziła go po twarzy.

- Boże, jak ja za tobą tęskniłam - Uścisnęła mu rękę, powoli wsta­ła i zaczęła krążyć po pokoju. Jak kiedyś, jak dawniej. Ilekroć miała do rozwiązania ważny problem, rozwiązywała go, chodząc, jakby rytmiczne, monotonne ruchy pomagały jej myśleć.

- Prometeusz - zaczęła. - Pierwszy raz zetknęliśmy się z tą nazwą rok temu. To organizacja. Międzynarodowa organizacja, niewykluczone, że jakiś kartel czy konsorcjum skupiające wielkie przedsiębiorstwa prze­mysłowe i kontrahentów z przemysłu obronnego. Mają swoje wtyki we wszystkich rządach świata.

Bryson kiwnął głową.

- Fabryki broni Jacques'a Arnaulda, wojskowi kontrahenci generała Tsai i wielkie holdingi przemysłowe Prisznikowa. To konsorcjum na ska­lę światową.

Przystanęła i przeszyła go wzrokiem.

- Tak, Arnauld, Tsai i Prisznikow. Oni są najważniejsi, ale współ­działa z nimi wielu innych.

- W jaki sposób?

- Zawierają spółki, łączą się ze sobą, konsolidują. Ten proces nabie­ra tempa.

- W sektorze obronnym też?

- Tak, ale przede wszystkim w telekomunikacji i w przemyśle kom­puterowym. Tu chodzi o coś więcej niż o budowę korporacyjnego impe­rium. Od pięciu miesięcy szerzy się epidemia zamachów terrorystycznych. W Waszyngtonie, w Nowym Jorku, w Genewie, w Lilie

- Prisznikow i Arnauld wiedzieli o Lilie - powiedział nagle Nick. -Podsłuchałem ich na kilka dni przed katastrofą, „Droga stanie otworem', tak mówili. „Poruszenie będzie tak wielkie, że droga stanie otworem'.

- Droga stanie otworem - powtórzyła w zamyśleniu Elena. - Prze­mysłowcy, właściciele fabryk zbrojeniowych sieją chaos, żeby zwiększyć wartość swoich akcji - Pokręciła głową. - Nie, to nie pasuje. Najlep­szym sposobem na zwiększenie popytu na broń jest wojna, a nie spora­dyczne ataki terrorystyczne. Jedna z teorii wyjaśniających genezę drugiej wojny światowej mówi, że międzynarodowe kartele handlarzy bronią ce­lowo poparły młode nazistowskie Niemcy, doskonale wiedząc, że prędzej czy później dojdzie do globalnego konfliktu zbrojnego.

- To były inne czasy.

- Pomyśl tylko. Główni gracze, ci w Rosji, w Chinach i we Francji -a nie zapominaj, że są jeszcze inni - mogliby bez trudu podjudzić swoje narody, napuścić je na siebie, uderzyć w bębny, ogłosić potrzebę wzrostu wydatków na zbrojenia. Gdyby chodziło im o pieniądze, o akcje, właśnie tak by to zrobili.

- Istnieje wiele sposobów na podwyższenie „gotowości obronnej'.

- Ale skoro już mają władzę, dlaczego jej nie wykorzystują? Nie, tu nie chodzi o kolejny wyścig zbrojeń, nic na to nie wskazuje. To są spora­dyczne zamachy, akty terroryzmu, anonimowe, zupełnie bezsensowne i co­raz częstsze. Pytanie tylko, kto za nimi stoi i jaki ma cel.

- Terroryzm jest formą wojny - myślał na głos Bryson. - Wojny pro­wadzonej innymi środkami. Wojny psychologicznej, która ma pozbawić ludzi morale.

- W każdej wojnie walczą co najmniej dwie strony.

- Tak, terroryści i ci, którzy próbują się z nimi rozprawić. Pokręciła głową.

- Nie, nie pasuje. Ci, którzy próbują się z nimi rozprawić: to zbyt mgliste.

- Terroryzm jest jak teatr, a terrorysta jak aktor występujący przed publicznością.

- Nie chodzi mu o sam akt zniszczenia, tylko o reklamę, o propagandę.

- Właśnie.

- Propaganda czy reklama zwraca uwagę na sprawę, o którą walczy terrorysta, na skupionych wokół niej ludzi, tymczasem do ostatnich zama­chów nikt się nie przyznał. Musimy przejrzeć gazety, pozbierać informa­cje, sprawdzić, co te wydarzenia łączy. Przychodzi ci coś do głowy?

- Tylko to, że można im było zapobiec. Dokładnie wszystkim. Elena ponownie przystanęła i spojrzała na niego z ciekawym uśmie­chem na twarzy.

- Skąd wiesz?

- Z gazet, z radia i z telewizji. Po każdym zamachu ukazywał się komentarz jakiegoś wysokiego, najczęściej anonimowego urzędnika, któ­ry twierdził, że gdyby ten czy tamtej kraj dysponował odpowiednimi środ­kami inwigilacji i nadzoru, tragedii udałoby się zapobiec.

- Środki inwigilacji i nadzoru - powtórzyła w zadumie Elena.

- Traktat. Międzynarodowy traktat o powszechnej kontroli i bezpie­czeństwie, który niedawno ratyfikowała większość krajów świata.

- W jego ramach ma powstać coś w rodzaju międzynarodowej agen­cji strzegącej ładu i porządku, tak? Takie super-FBI?

- Właśnie.

- Wymagałoby to zainwestowania miliardów dolarów w nowy sprzęt satelitarny i policyjny. Łakomy kąsek dla przedsiębiorstw z branży zbro­jeniowej i elektronicznej Dla ludzi takich jak Arnauld, Prisznikow i Tsai. Może o to chodzi? Międzynarodowy traktat jako przykrywka dla masowych zbrojeń. Żebyśmy wszyscy mogli skutecznie stawić czoło terroryzmowi, no­wej groźbie dla światowego pokoju, która gnębi nas od zakończenia zimnej wojny. Traktat Podpisały go wszystkie państwa członkowskie Rady Bezpieczeństwa ONZ, tak?

- Z wyjątkiem jednego: Wielkiej Brytanii. Ale i ona podpisze, to tylko kwestia dni. Namówi ją lord Miles Parmore.

- Tak, tak, słyszałam. To Jak to się mówi? Chwalipięta, tak? Ale potrafi dobrze przekonywać, namawiać i organizować stronników. Mistrzów propagandy nie wolno lekceważyć. Patrz: Reichstag trzydzieści trzy.

Bryson pokręcił głową.

- Moim zdaniem Prometejanie działają inaczej. Lord Parmore jest niesamowicie skuteczny, ale podejrzewam, że nie należy do geniuszy. Założę się, że ktoś nim kieruje. Zacytować ci naszego nieustraszonego wodza? „Patrz na sznurki, a zobaczysz dłonie lalkarza'.

- Chcesz powiedzieć, że ktoś manipuluje debatą parlamentarną w Londynie?

- Na sto procent.

- Ale kto? Gdybyśmy się tego dowiedzieli

- Pojadę tam, pogadam z Parmore'em i spróbuję coś z niego wyciągnąć.

- Wytrzymasz? Jesteś osłabiony

- Jeśli wyjmiesz ze mnie te przeklęte rurki, na pewno sobie poradzę. Zagryzła wargi.

- Nicholas, w normalnych okolicznościach zachowałabym się jak na-dopiekuńcza żona i nalegałabym, żebyś został w łóżku, ale czas ucieka.

- Polecę. Chcę lecieć. Załatw mi tylko samolot.

- Zaraz zadzwonię. Przygotuj ą nasz odrzutowiec i jeśli tylko Ted nie będzie go potrzebował, za sześć, siedem godzin będziesz już w drodze.

- Dobra. Jest tu gdzieś lotnisko?

- Tak, niedaleko. - Gwałtownie przystanęła. - Cassidy. Teraz wszyst­ko pasuje.

- Cassidy? Senator Cassidy?

- Tak.

- Ten, który zrezygnował z mandatu, kiedy prasa doniosła, że że co? Że jego żonę aresztowano za posiadanie narkotyków?

- Tak, ale sprawa jest trochę bardziej skomplikowana. Przed kilku­nastu laty jego żona uzależniła się od środków przeciwbólowych. Kiedy

ich zabrakło, kupiła heroinę od tajniaka i wpadła. Senator Cassidy dzięki znajomościom zdołał zatuszować sprawę i wysłał ją na leczenie.

- Co to ma wspólnego z traktatem?

- Po pierwsze, senator był jego głównym przeciwnikiem. Uważał, że tego rodzaju traktat kładzie kres wszelkiej prywatności, zwłaszcza teraz, w erze powszechnej komputeryzacji. Przestrzegał przed tym od dawna i najgłośniej ze wszystkich waszyngtońskich polityków. Wielu komenta­torów dostrzegło ironię w tym, że senatora mającego obsesję na punkcie prywatności pozbawiła urzędu jego własna przeszłość. Szydzili, że wy­szło szydło z worka, że skoro tak bardzo protestował przeciwko traktato­wi, na pewno miał coś do ukrycia.

- Może coś w tym jest.

- Nie o to chodzi. Rzecz w tym, że Cassidy jest dziewiątym człon­kiem Kongresu, który w ciągu kilku ostatnich miesięcy albo zrezygnował z mandatu, albo ogłosił, że nie zamierza ubiegać się o ponowny wybór.

- Trudno dzisiaj być politykiem i tyle.

- Na pewno, ale znasz mnie: wyszkolono mnie do wynajdywania reguł tam, gdzie inni nie potrafią ich znaleźć. Zauważyłam, że z tych dziewięciu, pięciu zrezygnowało po jakimś skandalu, w niesławie. I właśnie tych pięciu otwarcie występowało przeciwko traktatowi. To nie jest zbieg okoliczności. Stwierdzi to każdy, nie tylko ekspert od kryptografii czy od kryptosystemów asymetrycznych. Doszło do przecieku. Informacje tajne i prywatne stały się informacjami jawnymi i publicznymi. W pierwszym przypadku wyleczona choroba umysłowa, w drugim długotrwałe leczenie, w trzecim wypożyczanie kaset pornograficznych, w czwartym czek za aborcję

- Zwolennicy traktatu ostro pogrywają.

- Nie tylko. Mają dostęp do najtajniejszych, najbardziej prywatnych informacji.

- Ktoś z FBI?

- Przecież wiesz, że od czasów J. Edgara Hoovera FBI nie gromadzi tego rodzaju danych! Może kiedy prowadzą dogłębne śledztwo, może wtedy, ale ot tak sobie? Nie.

- W takim razie kto?

- Zaczęłam kopać, sprawdzać, czy nie kryje się za tym jakiś „lalkarz'. Co tych pięciu miało ze sobą wspólnego? Zebrałam ich biografie, z Internetu wygrzebałam wszystkie dostępne informacje finansowe na ich temat; jest ich sporo, pod warunkiem że ma się numer ubezpieczenia społecznego, a ten łatwo zdobyć. I odkryłam ciekawą rzecz. Dwóch z nich miało obciąże­nie hipoteczne w First Washington Mutual Bancorp. A zaraz potem znala­złam wspólne ogniwo: wszyscy byli klientami First Washington.

- Wynikałoby z tego, że albo bank współuczestniczył w szantażu, albo ktoś dobrał się do archiwów.

- Właśnie. Archiwa, czeki, przekazy Gdy już je mają, mogą zdobyć kopie polis na ubezpieczenie zdrowotne, a nawet karty przebiegu leczenia.

- Harry Dunne - powiedział nagle Bryson.

- Zastępca dyrektora CIA, kolejny Prometejanin.

- Dunne?

- Tak myślimy - odrzekła pospiesznie. - Do rzeczy. Co Dunne?

- To on wyciągnął mnie z college'u, wyrwał z cichego, spokojnego życia i praktycznie zmusił mnie do przeprowadzenia śledztwa w sprawie Dyrektoriatu. W tym czasie byłaś już na tropie Prometeusza i Dunne chciał sprawdzić, co o nich wiesz, pewnie po to, żeby cię zneutralizować. Ponie­waż za traktatem stoi CIA, na pewno dążą do ustanowienia jak najściślej­szego nadzoru na całym świecie, do powszechnej i całkowitej inwigilacji.

- Tak, to możliwe. Z wielu powodów, choćby z tego, że po zakoń­czeniu zimnej wojny CIA musi jakoś przeżyć. Owszem, wpadłam na trop Prometeusza, ale jak do tej pory nie udało mi się ich rozgryźć. Od pewne­go czasu komputery Dyrektoriatu przechwytują ich sygnały. Udało mi się nawet zidentyfikować kilku członków, na przykład Arnaulda, Prisznikowa, Tsai i Dunne'a. Nagrywamy ich rozmowy, oczywiście zaszyfrowane, ale chociaż odkryliśmy w tym szyfrze szereg prawidłowości, wciąż nie wiemy, o czym rozmawiają. To swego rodzaju hologram: do odczytania sygnału potrzebne są dwa niezależne obszary danych. Zmagam się z tym od dawna, ale jak dotąd bez sukcesu. Dlatego jeśli masz jakiś

Bryson usiadł. Czuł się trochę silniejszy; nogi mu ścierpły i musiał je rozruszać.

- Możesz podać mi telefon? Leży na stoliku.

- Nicholas, tu nie ma pola. Jesteśmy pod ziemią, sygnał

- Podaj mi telefon. - Gdy mu go podała, Nick otworzył go i z pojem­nika na baterię wyjął maleńki, podłużny przedmiot. - Może to ci pomoże.

- To chip. Silikonowy chip?

- Kopia procesora szyfrującego. Z telefonu Jacques'a Arnaulda.

Rozdział 26

Weszli do podziemnego przejścia prowadzącego ze szpitala do dru­giego skrzydła kwatery. Podłogi były z wypolerowanego na błysk

kamienia, ściany białe, a niski sufit wyłożono dźwiękochłonnymi płyta­mi. Nie zaglądało tu słońce, nie było ani jednego okna - Francja? Równie dobrze mogli być w Japonii.

- Ten obiekt powstał mniej więcej dziesięć lat temu jako europejska kwatera Dyrektoriatu - mówiła Elena. - Pracuję tu, odkąd odkąd wy­jechałam ze Stanów. - Chciała chyba powiedzieć: „odkąd cię zostawi­łam'. - Kiedy okazało się, że ci z Prometeusza nas zinflltrowali, na pole­cenie Wallera całe waszyngtońskie biuro przeniosło się tutaj. Jak sam się przekonasz, z zewnątrz prawie nic nie widać. Ot, małe, dość luksusowo wyposażone laboratorium badawcze wbudowane w zbocze góry.

- Dordogne? - spytał Nick. - Wierzę ci na słowo. - Nogi miał już sprawne, kłopot sprawiała mu tylko mocno obandażowana rana i przeszy­wający ból, który odczuwał przy każdym kroku.

- Pójdziemy na spacer i sam zobaczysz, że jesteśmy we Francji. I tak musimy zaczekać, aż przetworzą dane z chipa.

Stanęli przed lśniącymi, stalowymi drzwiami. Elena wprowadziła kod, przytknęła kciuk do czytnika i drzwi się otworzyły.

Chłodne, suche powietrze, nisko podwieszony sufit, rzędy kompute­rów, serwerów i monitorów. Weszli do środka.

- Naszym zdaniem to najpotężniejsze centrum informatyczne na świe­cie - powiedziała Elena. - Mamy tu komputery Cray o nieprawdopodob­nej mocy obliczeniowej, zdolne wykonać kwadryliony operacji na sekun­dę. Mamy sieć węzłowych IBM-ek, komputery pracujące w wielotorowym systemem operacyjnym SGI Onyx Reality Engine System. Mamy nośniki i urządzenia o pojemności stu dwudziestu gigabajtów pamięci masowej, serwer taśmowy o pojemności dwudziestu terabajtów

- Zaczynam się w tym gubić, kochanie.

Elena nie mogła ukryć podekscytowania. Ona, dziewczyna, która wyższej matematyki uczyła się na zwykłych, czarnych tablicach i prymi­tywnych komputerach z lat siedemdziesiątych, czuła się tu jak w świecie z bajki. Zawsze taka była, odkąd tylko pamiętał: pochłonięta pracą, zauro­czona wszechmocną technologią.

- Nie zapomnij o stu dwudziestu kilometrach światłowodu - dodał Chris Edgecomb, wysoki, szczupły, zielonooki Gujańczyk o brązowej ce­rze. - Jezu, człowieku, ilekroć cię widzę, jesteś coraz bardziej poharatany! - Objął Nicka i mocno go uścisnął. - A jednak! Ściągnęli cię z powrotem.

Bryson drgnął, skrzywił się z bólu, mimo to odpowiedział uściskiem na uścisk. Lubił Chrisa. Nie widział go od pięciu lat i ucieszył się ze spo­tkania.

- Niełatwo się mnie pozbyć.

- Żona też pewnie zadowolona, co?

- „Zadowolona' to za mało powiedziane - odrzekła Elena.

- Święty Krzysztof dobrze się tobą opiekuje, zawsze i wszędzie. Oczy­wiście nie spytam cię, co przez ten czas porabiałeś, ale cieszę się, że jesteś z nami. Pomagam Elenie przy tych cholernych szyfrach, ale kiepsko nam idzie. Mocna rzecz ten prometejski kod. A mamy tu zabawki, że hej: szyb­kie łącze z Internetem do rozproszonego przetwarzania danych, bezpośred­ni dostęp do satelity telekomunikacyjnego pracującego w paśmie K i Ka. Gigantyczna pojemność, geosynchroniczna orbita, łączność jak na świa­tłowodach, brachu.

Elena wetknęła chip do komputerowego czytnika.

- To jest Digital Alpha - wyjaśniła. - Przechowujemy tu wyniki pię­ciomiesięcznej pracy: zaszyfrowane rozmowy między Prometejanami. Przechwyciliśmy je za pomocą podsłuchu, klasycznego i satelitarnego, ale dotąd nie zdołaliśmy ich ani przesłuchać, ani tym bardziej zrozumieć. Wszystko przez ten nieszczęsny kod. Jeśli wykradłeś Arnauldowi algo­rytmiczny klucz, „czysty' identyfikator zapisu, nareszcie go złamiemy.

- Jak długo to potrwa? - spytał Bryson.

- Może godzinę, może kilka godzin, a może znacznie krócej. To za­leży od wielu czynników, ale przede wszystkim od rodzaju samego iden­tyfikatora. Ten chip jest jak klucz, ale są dwa rodzaje kluczy: klucz uni­wersalny, który otwiera drzwi w całym budynku, i zwykły, który pasuje tylko do jednego zamka. Zobaczymy. Tak czy inaczej, mam nadzieję, że nam pomoże.

- Jeśli na coś trafię, dam wam znać - powiedział Chris. - Teraz idź­cie do Wallera. Chce was widzieć.

Przestronny, pozbawiony okien gabinet Wallera był urządzony iden­tycznie jak gabinet w gmachu przy K Street. Na podłodze leżały siedem­nastowieczne kurdyjskie dywany, na ścianach wisiały stare angielskie obrazy przedstawiające wierne, rasowe psy miętoszące w pysku dzikie ptactwo.

Ted siedział za tym samym biurkiem z francuskiego dębu.

- Dobrze, że jesteście - zaczął. - Mam dla was ciekawą informację. Eleno, przedstawiam ci jedną z naszych najbardziej utalentowanych i bu­dzących największy postrach agentek, która zaszczyciła nas wizytą.

Stojący przed biurkiem fotel powoli się obrócił. Siedziała w nim Layla.

- A tak - powiedziała lodowato Elena, wyciągając do niej rękę. -Dużo o tobie słyszałam.

- A ja o tobie - odrzekła Layla takim samym tonem głosu. Nawet nie wstała. - Witaj, Nick.

Bryson skinął jej głowa.

- O ile pamiętam, kiedy widzieliśmy się ostatni raz, próbowałaś mnie zabić.

- Ach, to - westchnęła Layla z lekkim rumieńcem na twarzy. - Nie bierz tego do siebie.

- Ależ skąd.

- Tak czy inaczej, pomyślałam, że zainteresuje cię wiadomość, że nasz wspólny przyjaciel Jacąues Arnauld zwija interes - powiedziała Li­banka, patrząc na nich czystym, śmiałym wzrokiem.

- Jak to? - spytał Bryson.

- Po prostu. Likwiduje swoje aktywa. I to w panice, w popłochu, jakby się czegoś bał. Nie wycofuje się z interesów, nie zmienia branży. Nie, on ucieka. Handlarz śmiercią odchodzi na emeryturę.

- Przecież to nie ma sensu! - odparł Nick. - Nie widzę w tym żadnej logiki, a ty?

Na ustach Layli zagościło coś na kształt uśmiechu.

- Właśnie dlatego zatrudniamy analityków, prawda, Eleno? Żeby do­strzegli logikę w ciągu danych, które zebraliśmy my, ciężko pracujący agenci.

Elena w milczeniu wydęła usta, szybko zamrugała i skupiła wzrok.

- Kto ci to powiedział?

- Jeden z jego największych rywali, człowiek równie godny szacun­ku i równie moralny, jak Arnauld. Alain Poirier, na pewno o nim słysza­łaś. Można by powiedzieć, że łączy ich „braterstwo broni', mimo to Po­irier nienawidzi Arnaulda, jak Kain nienawidził Abla.

- A więc Poirier powiedział ci, że jego największy rywal zwija inte­res, tak?

- Mniej więcej - odrzekła Layla. - W każdym razie tak to brzmi po angielsku. Język algorytmów jest na pewno o wiele ciekawszy. Jestem przekonana, że twoich metod zwykły śmiertelnik nie zgłębi.

Waller słuchał i obserwował je jak kibic tenisistki na kortach Wim-bledonu.

- Są bardzo proste - odparła Elena. - U ich podstawy leży konkretny aksjomat: najpierw sprawdź źródło. Na przykład wierzysz, że Poirier jest wrogiem Arnaulda. To naturalne założenie, gdyż i jednemu, i drugiemu od dawna na tym zależy. Robią wszystko, żeby świat widział w nich zago­rzałych rywali. I szczerze mówiąc, trochę z tym przesadzają.

- To znaczy? - rzuciła chłodno Layla.

- Gdybyś poszperała dokładniej, na pewno odkryłabyś, że Arnauld i Poirier są wspólnikami, współwłaścicielami szeregu pozornie samodziel­nych i bardzo rozproszonych przedsiębiorstw. Ta rywalizacja to klasycz­na podpucha, i tyle.

Layla zmrużyła oczy.

- Twierdzisz, że moje informacje są bezużyteczne?

- Ależ skąd - odrzekła Elena. - To, że cię podeszli, jest niezwykle cenną wiadomością. Widać z tego, że Arnauld chce nas zmylić. Musimy zwrócić uwagę nie na samo kłamstwo, lecz na fakt, że w ogóle próbowano nas okłamać.

Layla milczała chwilę, po czym wymamrotała:

- Tak, chyba masz rację.

- Jeśli Arnauld chce nas zmylić - wtrącił Bryson - oznacza to, że należy do spisku, który, jak każdy spisek, nie może wyjść na jaw. Próbuje nas zdezorientować, chce, żebyśmy opuścili gardę. Coś się wydarzy, i to już wkrótce. Musimy wzmóc czujność. Chryste, naszymi przeciwnikami są ludzie, którzy zdobyli potężną władzę i dostęp do niewyobrażalnej wie­dzy. Oby nas zlekceważyli.

Layla ze smutkiem pokręciła głową.

- I pewnie zlekceważą. Boję się tylko, że mają ku temu podstawy.

Waller poleciał do Paryża na ważne spotkanie, dlatego Bryson i Elena musieli zaczekać. Żeby zabić czas, poszli na długi spacer w dół zbocza i przebiwszy się przez rozmarynowe żywopłoty, dotarli nad brzeg Dordogne.

Gdy labiryntem podziemnych tuneli wyszli na dwór, Nick natychmiast stwierdził, że rzeczywiście są we Francji. Główne wejście do kwatery głów­nej mieściło się w starej, kamiennej willi wbudowanej w zbocze góry. Po­stronni obserwatorzy i przechodnie widzieli tylko sam dom, wystarczająco duży, by pomieścić biura i laboratoria amerykańskiego instytutu naukowe­go, hojnie wspieranego przez rząd i prowadzącego kompletnie bezużytecz­ne badania - stąd ten ruch, te wszystkie samochody i ludzie, te samoloty na pobliskim lotnisku. Nikt z nich nie wiedział, jak potężny i rozległy jest to obiekt, jak głęboko ukryty pod milionami ton wydrążonej skały.

Bryson szedł ostrożniej niż zwykle, przenosząc ciężar ciała na lewą nogę i od czasu do czasu krzywiąc się z bólu. Skalistym zboczem dotarli do starej drogi wydeptanej przez pielgrzymów. Biegła dnem pięknej doli­ny, między plantacjami orzecha włoskiego otulającymi brzegi Dordogne, prastarego szlaku wodnego wiodącego przez Souillac aż do Bordeaux. Były to plantacje wieśniaków z krwi i kości, soli tej ziemi, surowych stróżów

francuskiego krajobrazu, choć z biegiem lat niektóre z tych prostych, ka­miennych domków przeszły w ręce Anglików zbyt ubogich, żeby pozwo­lić sobie na coroczne wakacje w Prowansji czy Toskanii. Nieco wyżej, na zboczu góry, gnieździły się stare wytwórnie win, produkujące pyszne vin dupays, a hen, w oddali, na północ od Cohors, na tle okrywającej wzgó­rza zieleni widać było kilka średniowiecznych miasteczek z małymi re­stauracjami: w niedziele ciągnęły do nich tłumnie chłopskie rodziny, by delektować się niewyszukanymi, lecz pożywnymi daniami cuisine du ter-roir. Trzymając się za ręce, Bryson i Elena szli przez las, w którym pod korzeniami sędziwych drzew rosły słynne francuskie trufle. Konkretnie gdzie rosły? Tego nie wiedzieli nawet właściciele tych ziem - tajemnicę posiedli tylko nieliczni i przekazywali ją sobie z pokolenia na pokolenie.

- To Ted wpadł na pomysł, żeby nas tu przenieść - mówiła Elena. -Teraz już chyba rozumiesz dlaczego. Uwielbia jeść, a tutaj ma pod dostatkiem i serów, i oleju z orzecha włoskiego, i trufli. Ale zrobił to także ze względów praktycznych. Nie rzucamy się tu w oczy, mamy dobrą przykrywkę, lotnisko pod bokiem i autostrady we wszystkich kierunkach: na pomoc do Paryża, na wschód do Szwajcarii i do Włoch, na południe nad Morze Śródziemne, na zachód do Bordeaux i nad Atlantyk. Moim rodzicom bardzo się tu podobało. - Ściszyła głos i ze smutkiem dodała: - Tęsknili za ojczyzną, ale dobrze, że ostatnie lata życia spędzili właśnie tutaj. - Wskazała kilka kamiennych dom­ków w oddali. - Mieszkaliśmy tam, widzisz?

- Razem?

- Tak. Gotowałam im, sprzątałam

- Ja straciłem, ale przynajmniej oni zyskali. To dobrze. Uśmiechnęła się i ścisnęła go za rękę.

- Wiesz, w tym starym powiedzeniu jest dużo prawdy. Mai rurut, mai dragut.

Tak, rozłąka sprzyja miłości. A to drugie? Często je powtarzałaś. Celor ce duć mai mult dorul, le parę mai dulce odorul. Rozłąka miłość podsyca, lecz bycie razem ją wzmacnia, tak?

- Nicholas, było mi ciężko. Naprawdę ciężko.

- Mnie też.

- Musiałam przebudować swoje życie, ale zawsze towarzyszyły mi ból i poczucie straty. Tobie też?

- Było mi chyba jeszcze trudniej niż tobie, bo cały czas dręczyła mnie niepewność. Bo nie wiedziałem, dlaczego zniknęłaś, dokąd odeszłaś, co myślałaś.

- Och, iubito! Te ador! Oboje byliśmy ofiarami. Ofiarami, zakładni­kami świata nieufności i podejrzeń.

- Mówili, że zostałaś mi przydzielona, że miałaś mnie obserwować.

- Przydzielona? Zakochałam się w tobie, w dodatku zupełnym przypad­kiem. Jak mam ci to udowodnić? Kochałam cię, Nicholas. Nadal cię kocham.

Opowiedział jej o kłamstwach Dunne'a o młodym chłopaku wybra­nym ze względu na niezwykłe zdolności językowe i sportowe, podstępnie zwerbowanym i omamionym, o dziecku, któremu zamordowano rodziców.

- Przebiegli są - westchnęła Elena - bardzo przebiegli. Nasza orga­nizacja jest głęboko zakonspirowana i bardzo rozczłonkowana, dlatego, wbrew pozorom, łatwo jest podrzucić nam wiarygodne kłamstwo. Żebyś nie mógł sprawdzić tego, co próbowali ci wmówić, zrobili z ciebie wroga, zdrajcę, który chce nas zniszczyć.

- Wiedziałaś o Wallerze?

- O Wallerze?

- O jego - Szukał odpowiednich słów. - O jego pochodzeniu. Kiwnęła głową.

- O Rosji. Tak, powiedział mi. Ale dopiero niedawno. Pewnie za­mierzał ściągnąć cię z powrotem i wiedział, że się spotkamy. Zadzwonił telefon.

- Tak? - Pojaśniała jej twarz. - Dziękuję, Chris. - Schowała aparat do kieszeni. - Chyba coś mamy.

Chris Edgecomb podał jej kilka grubych teczek z czerwonymi ob­wódkami.

- Był kod, nie ma kodu. Kiedy wreszcie pękł, to na całego. Żeby to wydrukować, omal nie spaliliśmy pięciu drukarek laserowych. Spowal­niał nas tylko program transkrybujący sztuczną inteligencję, ponieważ zamiana słowa mówionego na pisane wymaga olbrzymiej mocy oblicze­niowej i mnóstwa czasu. To dopiero początek. Próbowałem wyelimino­wać materiał mniej istotny, ale postanowiłem zaczekać na ciebie. Sama zdecydujesz, co jest ważne, a co nie.

- Dzięki, Chris.

Centrum komputerowe sąsiadowało z salą konferencyjną. Weszli tam i Elena położyła teczki na długim stole.

- Przyślę wam dzbanek kawy - powiedział Edgcomb. - Na pewno się przyda.

Podzielili wydruki i zaczęli je przeglądać. Z największą uwagą czyta­li transkrypcje rozmów telefonicznych między szefami, rozmów długich, krótkich i rozwlekłych narad konferencyjnych. Ponieważ toczyły się na „czystej' linii, uczestniczący w nich członkowie Prometeusza mówili swobodnie. Wszyscy z wyjątkiem tych przebieglej szych, ostrożniejszych, zwłaszcza Arnaulda i Prisznikowa. Ci używali języka zakodowanego i pełne­go aluzji, które rozumieli jedynie wtajemniczeni. Tu do akcji wkroczyła Elena, tu najbardziej przydała się jej znajomość schematów lingwistycz­nych i umiejętność wychwytywania przemilczeń. Ona selekcjonowała wydruki, Bryson zaś, znając głównych graczy i szczegóły prowadzonych przez nich operacji, czytał je ponownie, wyławiając to, co mogło ujść uwadze Eleny.

- Nareszcie coś - powiedział kilkanaście minut później. - To już nie domniemania. Choćby tutaj: Prisznikow wspomina o zamachu w Gene­wie na trzy tygodnie przed wybuchem epidemii wąglika.

- Ale to nie oni tam rządzą- odrzekła Elena. - Maj ą jakiegoś szefa Nie, dwóch szefów, najprawdopodobniej Amerykanów.

- Kogo?

- Nie padło dotąd żadne nazwisko. Wspominają tylko o Zachodnim Wybrzeżu, a więc jeden z nich może mieszkać w Kalifornii albo gdzieś nad Pacyfikiem.

- A w Londynie? Tam też kogoś mają?

- Chyba nie

Do sali wszedł Chris, radośnie wymachując kilkoma kartkami pełny­mi długich kolumn liczb.

- Wiadomość z ostatniej chwili - powiedział, nie ukrywając podnie­cenia. - Schemat transferów pieniężnych z First Washington Mutual Ban­corp. Wielce interesujące. Proszę.

- To bank tych kongresmanów, tak? - spytał Bryson. - Ten, który po­dejrzewałaś o przekazywanie tajnych informacji o przeciwnikach traktatu?

- Tak - odrzekła Elena. - To transfery holdingowe Edgecomb skinął głową.

- Te regularne cykle Tak, to jest chyba to.

- Co? - spytał Bryson.

- Widzisz ten kod? To kod dostępu właściciela, nasz ślad.

- Nie rozumiem.

- Wygląda na to, że First Washington Mutual Bancorp jest przez ko­goś kontrolowany. Przez jakąś anonimową, starannie zakamuflowaną in­stytucję.

- Dasz radę sprawdzić, przez kogo? Elena w zadumie skinęła głową.

- Chris, ta powtarzająca się liczba to numer konta w ABA, w Stowa­rzyszeniu Banków Amerykańskich, tak? Myślisz, że dałoby się pójść tym tropem i zbadać, czy

- Wyprzedziłem cię - przerwał jej z dumą Chris. - To numer konta Mereditha Watermana.

- Boże święty Meredith Waterman, jeden z najstarszych, najbar­dziej szacownych banków inwestycyjnych na Wall Street. Morgan Stan­ley i Brown Brothers Harriman to przy nim nowicjusze. Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego mieliby szantażować senatorów i kongresmanów przeciwnych międzynarodowemu traktatowi o powszechnej kontroli i bez­pieczeństwie? Po co? W jakim celu?

- To prywatny bank - zauważył Bryson.

- No i co z tego?

- To, że może być fasadą, przykrywką dla innej instytucji czy dla grupy ludzi takiej jak choćby Prometeusz. Gdybyśmy zdobyli listę byłych i obecnych wspólników, członków zarządu, a najlepiej głównych właści­cieli

- To nie takie trudne - wtrącił Edgecomb. - Banki prywatne podle­gają nadzorowi SEC, Komisji Papierów Wartościowych, i FDIC, Federal­nej Korporacji Ubezpieczeniowej Wkładów Bankowych. Muszą składać im sprawozdania, dostarczać sterty dokumentów, a te łatwo odkopać.

- Wystarczy kilka nazwisk i namierzymy prawdziwych szefów Prometeusza.

Chris wyszedł.

Bryson zmarszczył czoło.

- Wspólnikiem Mereditha Watermana był Richard Lanchester.

- Co?

- Zanim odszedł z Wall Street i zajął się działalnością publiczną, był wielkim, wpływowym inwestorem, pupilkiem Mereditha Watermana. W ten sposób dorobił się fortuny.

- Lanchester? Przecież mówiłeś, że okazał ci dużo życzliwości, że chciał pomóc.

- Owszem, chętnie mnie wysłuchał i był szczerze zaniepokojony. Ale chyba tylko wysłuchał, bo dotąd nic w tej sprawie nie zrobił.

- Chciał, żebyś zdobył więcej dowodów.

- Tak samo jak Harry Dunne.

- Myślisz, że Lanchester też do nich należy?

- Tego bym nie wykluczył.

Elena wróciła do lektury wydruków i nagle poderwała głowę.

- Posłuchaj tego. „Do przekazania władzy dojdzie czterdzieści osiem godzin po tym, gdy Brytyjczycy podpiszą traktat'.

- Kto to powiedział?

- Nie wiem. Ktoś z Waszyngtonu w rozmowie z Prisznikowem.

- Da się go zidentyfikować po głosie?

- Możliwe. Musiałabym wysłuchać oryginalnego nagrania.

- Czterdzieści osiem godzin Przekazanie władzy Kto ma ją prze­kazać? Komu? Jakiejś instytucji? Grupie ludzi? Chryste, muszę natych­miast lecieć do Londynu. Kiedy będzie samolot?

Elena spojrzała na zegarek.

- Za trzy godziny i dwadzieścia minut.

- Za późno. Może samochodem

- Nie zdążysz. Jedźmy na lotnisko, powołajmy się na Wallera i każ­my im przyspieszyć odlot.

- To samo powiedział niedawno Dmitrij Lubow.

- Kto?

- Zastępca Prisznikowa. „Osprzęt już jest, machina ruszyła. Teraz kolej na przekazanie władzy! Wszystko wyjdzie na jaw'. Twierdził, że to kwestia dni.

- Mają jakiś termin. Boże, Nick, lepiej nie traćmy czasu. Gdy wstała, światło przygasło na chwilę i zamrugało.

- Co to?

- Macie tu generator?

- Tak, oczywiście, na pewno.

- Właśnie się włączył.

- Włącza się tylko w przypadku jakiejś awarii, a przecież nic takiego

- Uciekaj! - krzyknął nagle Bryson. - Szybko!

- Co?

- Biegnij! Szybciej! Podłączyli coś do sieci. Gdzie najbliższe wyjście? Elena wyciągnęła rękę.

- Tam.

- Jezu Chryste, biegiem! Zaraz zamkną się drzwi, utkniemy w pułapce! Wypadł na korytarz. Elena chwyciła ze stołu kilka dyskietek i ruszyła za nim.

- Którędy? - krzyknął.

- Prosto przed siebie!

Pobiegła przodem, on tuż za nią i kilka sekund później stanęli przed stalowymi drzwiami z napisem „Wyjście ewakuacyjne'. Nad klamką ster­czała długa, czerwona dźwignia - Nick naparł na nią i drzwi otworzyły się na zewnątrz, włączając alarmowy dzwonek. Noc, powiew chłodnego, rześ­kiego powietrza. Kilkadziesiąt centymetrów przed nimi była wysoka, sta­lowa krata: krata, która właśnie się zamykała!

- Skacz! - krzyknął Bryson, dając nura w zwężający się prześwit. Odwrócił się, chwycił ją za rękę i w ostatniej chwili przyciągnął do siebie.

Stali na stromym zboczu, tuż obok kamiennej willi. Wyjście przesłaniał gęsty żywopłot.

Pobiegli przed siebie w dół, byle dalej od willi.

- Jest tu gdzieś jakiś samochód?

- Na parkingu stoi terenówka Jest! Tam!

Dwadzieścia metrów dalej w promieniach księżyca błyszczał mały, pudełkowaty land rover defender 90 z napędem na cztery koła. Bryson wskoczył za kierownicę i poszukał kluczyka. W stacyjce go nie było. Jezu, gdzie ten przeklęty kluczyk? Do ciężkiej cholery, w tak ustronnym miej­scu powinni zostawiać go w samochodzie!

Elena trzasnęła drzwiami.

- Pod matą. Jest pod matą.

Nick pomacał pod nogami, znalazł kluczyk, wetknął go do stacyjki i przekręcił. Ryknął silnik.

- Boże, co się dzieje? - krzyknęła Elena, gdy stromą drogą pomknęli w dół zbocza.

Zanim zdążył odpowiedzieć, zalało ich oślepiająco białe światło. Zie­mia zadrżała, zadygotała, górą wstrząsnął stłumiony grzmot. Sekundę póź­niej rozległ się drugi wybuch, potężny, przerażająco głośny i wszech­ogarniający. Nick gwałtownie skręcił i przebijając się przez zarośla, poczuł na plecach uderzenie fali gorąca, jakby tuż za nimi płonęło gigantyczne ognisko.

Elena przytrzymała się poręczy i spojrzała za siebie.

- Jezu święty, Nick! - krzyknęła. - Nasza kwatera Spójrz! Boże, spójrz!

Ale Bryson się nie odwrócił - nie miał odwagi. Musieli jechać, nie było czasu do stracenia. Szybciej. Szybciej! Wcisnął pedał gazu, myśląc tylko o jednym: jesteś bezpieczna.

Jesteś bezpieczna. Żyjesz i jesteś ze mną.

Na razie.

Boże. Na razie.

Rozdział 27

Przylecieli do Londynu o dziesiątej wieczorem, za późno, żeby zrobić X to, co zrobić chcieli. Noc spędzili w hotelu przy Russell Sąuare, po raz pierwszy od pięciu lat w jednym łóżku. W pewnym sensie byli sobie obcy, jednak ku swej radości i podnieceniu szybko odkryli, że nie jest to obcość cielesna. Kochali się pierwszy raz od kilku lat, namiętnie, gwał­townie, niemal rozpaczliwie. A potem zasnęli, mocno przytuleni, wyczer­pani zarówno miłością, jak i olbrzymim stresem, który ich tam przywiódł. Rano powrócili myślą do koszmarnych przeżyć w Dordogne. Odtwa­rzali szczegóły, próbowali doszukać się w nich sensu.

- Zamawiając samolot, korzystałaś z czystej linii? Powoli pokręciła głową. Miała mocno ściągniętą twarz.

- Nie, na lotnisku nie ma szyfrujących telefonów. Ale nasze centrum telekomunikacyjne zawsze uchodziło za bezpieczne. Jeżeli dzwoniliśmy na przykład do Paryża czy Monachium, korzystaliśmy z czystych linii tyl­ko po to, żeby nie wsypać rozmówcy.

- Ale jeśli jest to rozmowa na odległość ponad stu sześćdziesięciu kilometrów, sygnał przekazywany jest zwykle z linii naziemnych do ge­neratorów mikrofalowych, a z generatorów można przechwycić go drogą satelitarną, tak?

- Tak. Satelita nie namierzy sygnału przesyłanego kablem. Można to zrobić, zakładając zwykły podsłuch, ale trzeba wiedzieć, na którą linię.

- Ci z Prometeusza musieli znać rozkład kwatery głównej - myślał głośno Bryson. - Mimo środków ostrożności podjętych przez Wallera lot­nisko było pod stało obserwacją. Tak, na pewno A telefony na lotnisku można łatwo podsłuchać.

- Waller Dzięki Bogu, że wyjechał. Musimy się z nim skontaktować.

- Chryste. Pewnie już wie. Ale Chris

- Boże, Chris! - Elena zasłoniła sobie oczy. - I Layla.

- I dziesiątki innych. Ja ich nie znałem, ale ty zdążyłaś się z nimi zaprzyjaźnić.

Bez słowa kiwnęła głową i opuściła rękę. W oczach miała łzy.

- Dobrali się do sieci elektrycznej i podłożyli ładunki. I w kwaterze, i pod nią. Plastik. Tak, na pewno plastik. Przekupili kogoś. Bez pomocy z wewnątrz nic by z tego nie wyszło. Dyrektoriat był o krok od zdekonspirowania Prometejan, dlatego musieli was zneutralizować. Najpierw wy­słali mnie, niewykluczone, że wraz z wieloma innymi, a kiedy plan spalił na panewce, postanowili zaatakować otwarcie. - Zacisnął powieki. - Bez względu na to, co knują, jest to dla nich koszmarnie ważne.

Dlatego nawiązanie bezpośredniego kontaktu z lordem Milesem Parmore'em, głównym zwolennikiem traktatu, nie wchodziło teraz w rachu­bę: zamiast dostarczyć informacji, wzmogłoby tylko czujność przeciwni­ka; ludzie tacy jak on byli dobrze strzeżeni, wyczuleni na podstęp i wszelki kamuflaż. Co więcej, instynkt podszeptywał Brysonowi, że Parmore nie ma z tym nic wspólnego. Był jedynie pionkiem, osobą publiczną, pilnie obserwowaną, dlatego niezdolną do zakulisowych gierek. Nie, to nie on pociągał za sznurki. „Lalkarzem' musiał być ktoś inny, ktoś z jego naj­bliższego otoczenia, ktoś bezpośrednio z nim związany. Związany, ale jak? W jaki sposób?

Spiskowcy z Prometeusza byli zbyt przebiegli i dokładani, żeby po­wiązań tych nie zataić. Dokumenty, akta, teczki, zapisy - dane zostały albo zmienione, albo całkowicie wymazane, tak że nawet wnikliwe śledz­two nie ujawniłoby sprawców, tych, którzy pociągają za sznurki skaczą­cych po scenie marionetek. Zdradzić ich mogło jedynie to, czego już nie było: brakujące dane, wymazane w ewidentny sposób. Tylko jak je odna­leźć? Przypominało to szukanie igły w stogu siana.

Nick wpadł na pomysł, żeby pogrzebać w przeszłości. Z doświadcze­nia wiedział, że prawdy należy szukać właśnie tam, w starych księgach i kronikach, w zapiskach, do których rzadko kto zagląda, które trudno zmienić.

Teoria i tylko teoria zaprowadziła ich tego dnia do British Library w St. Pancras, gmachu z lśniącej w porannym słońcu, ręcznie wytwarza­nej cegły z Leicester. Przeszli przez plac, minęli wielki brązowy posąg Newtona autorstwa sir Eduardo Paolozziego i znaleźli się w przestron­nym holu. Idąc, Nick uważnie obserwował twarze napotykanych ludzi, szukając wśród nich kogoś, kogo mógłby znać. Musiał założyć, że czujki Prometejan wiedzą już o jego przyjeździe do Londynu, choć dotąd nie dostrzegł nikogo podejrzanego. Szerokimi, trawertynowymi schodami we­szli do głównej czytelni - dziesiątki dębowych stołów, na każdym stole lampa - skręcili w prawo, otworzyli dyskretnie ukryte drzwi i znaleźli się w ciasnym, lecz przytulnym gabinecie, który zarezerwowali telefonicznie przed wyjściem z domu. Dwa wygodne fotele, dwa biurka o wyłożonych zieloną skórą blatach - przypominało to trochę stary angielski klub.

W ciągu godziny zgromadzili większość niezbędnych materiałów, czyli sprawozdań, protokołów i stenogramów z obrad Parlamentu. Wielu z tych ciężkich, opasłych, oprawionych w czarne okładki tomów nie otwierano od lat i kiedy przewracało się kartki, bił z nich lekki zapach kurzu i stęchlizny. Przeglądali je pod ściśle określonym kątem: czy kiedykolwiek przedtem członkowie parlamentu dyskutowali o zagrożeniach społecznych, swobodach obywatelskich i o potrzebie powszechnego nadzoru społecz­nego? Wynotowywali fakty, niejasne wzmianki, nazwiska, nazwy miej­scowości. Liczyło się wszystko, ważny był nawet najmniejszy ślad.

Elena pierwsza wypowiedziała na głos nazwisko Vere'a. Rupert. Uoso­bienie politycznego umiarkowania, człowiek cichy, nie rzucający się w oczy, lecz również - co jednoznacznie wynikało z lektury - wytrawny gracz i mistrz parlamentarnych procedur. Czy to możliwe? Czy warto zaufać intuicji?

Rupert Vere, członek Parlamentu z okręgu Chelsea, był brytyjskim ministrem spraw zagranicznych.

Bryson prześledził jego zawiłą karierę za pośrednictwem miejscowych gazet, które poświęcając mniej miejsca wydarzeniom wagi państwowej i międzynarodowej, zajmowały się głównie sesnacyjkami i przypadkowy­mi szczegółami. Lektura dziesiątek artykułów i artykulików, przekładanie setek kruchych, pożółkłych ze starości kartek, było zajęciem żmudnym i otępiającym. Wiele razy ogarniało go rozdrażnienie, wiele razy dochodził do wniosku, że czystym szaleństwem jest szukać klucza do spisku tam, gdzie mógł go znaleźć dosłownie każdy: w powszechnie dostępnych archiwach.

Mimo to wytrwał. Oboje wytrwali. Elena porównała ich pracę do tej, którą wykonywała dla Dyrektoriatu: w ciągłym elektronicznym szumie, w natłoku tysięcy bezużytecznych informacji mógł się kryć poszukiwany sygnał - cały problem w tym, jak go wychwycić.

Rupert Vere był absolwentem Brasenose College w Oksfordzie; choć ukończył studia z pierwszą lokatą, miał reputację leniucha, co mogło być tylko sprytną przykrywką. Felietonista z „Guardiana' odnotował, że Vere miał również wielki dar nawiązywania i utrzymywania przyjaźni, „dlate­go jego wpływy -jak twierdził - sięgają daleko poza krąg przypisanej mu władzy'. Powoli, stopniowo, z mgły faktów zaczai się wyłaniać konkret­ny obraz: inicjując debaty polityczne, wabiąc przyjaciół i sojuszników, minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii od lat prowadził zakuli­sową grę, która miała na celu utorowanie drogi dla traktatu. Sam wychylał się bardzo rzadko, a jego powiązania z głównymi agitatorami były dobrze zakamuflowane.

Jego uwagę przykuła pozornie nieistotna notatka. Na pożółkłych kart­kach „Evening Standard' z roku 1965 znalazł sprawozdanie z wyścigów wioślarskich w Pangboume na Tamizie, w których brały udział najlepsze zespoły ze szkół średnich w całym kraju, zwięzłą, trochę niezręczną i zupeł­nie niewinną relację wydrukowana małą, pięcioipółpunktową czcionką. Ru­pert Vere, wtedy uczeń szóstej klasy, startował w załodze Marlborough.

Podczas wyścigów wioślarskich w Pangbourne wyróżniły się osady dwó­jek i czwórek. Najlepszy czas dnia uzyskała osada osiemnastolatków z Sir William Borlase School (10 min 28 s), lecz równie dobrym wynikiem (10 min 35 s) mogą się poszczycić Mathews i Loake z silnej grupy szesnastolatków z St George's College, których zażarcie ścigała osada z Westminsteru. W kategorii czternastolatków równych sobie nie miały dwójki z Hereford Cathedral School (12 min 11 s i 13 min 22 s). Zasługujące na uznanie wyniki odnotowano również w jedynkach szesnastolatków. RupertVere (11 min 50 s) uzyskał trzynastosekundową przewagę nad drugim z kolei Milesem Parmo-re'em (obaj z Marlborough), podczas gdy David Houghton (13 min 5 s) wy­przedził rywali niemal o pół minuty. Rokujący duże nadzieje Parrish z St George's College (1? min 6 s) i Kellman z Dragon School (12 min 10 s) uplasowali się odpowiednio na czwartym i piątym miejscu. Zawodnicy młod­si ścigali się w Pangbourne na dystansie 1500 m. Zwycięzca w kategorii trzynastolatków, Dawson z Marlborough (8 min 51 s), zajął również zaszczyt­ne drugie miejsce w wyścigu czternastolatków i ostatecznie ukończył zawo­dy na piątym miejscu, tuż za Goodeyem. Przeczytał notatkę jeszcze raz i wkrótce znalazł dwie inne, bardzo podobne do tej pierwszej. Vere wiosłował dla Marlborough w osadzie ósemek. Z kim? Z Milesem Parmore'em.

Tak. Minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii, członek Parla­mentu z Chelsea, gorący zwolennik Międzynarodowego Traktatu o Po­wszechnej Kontroli i Bezpieczeństwie, był kolegą z osady i starym przy­jacielem lorda Milesa Parmore'a.

Czyżby znaleźli właściwego człowieka?

Nowy Pałac Westminsterski - lepiej znany jako gmach brytyjskiego Parlamentu - to instytucja do cna angielska choćby tylko dlatego, że jest mieszaniną prastarej i nowoczesnej architektury. Królewski pałac stał w tym miejscu już od czasów Kanuta Wielkiego, lecz to Edward Wyznawca i jedenastowieczny władca Wilhelm Zdobywca ziścili odwieczne marzenie o królewskim splendorze i szczodrobliwości. Historyczna ciągłość, równie namacalna, jak Magna Charta, była tu widoczna niemal na każdym kroku -podobnie jak jej brak. Gdy w połowie dziewiętnastego wieku pałac odbu­dowano, jego kształt architektoniczny został uznany za szczytowe osiągnię­cie stylu neogotyckiego, dzieło genialnych architektów, którzy płynnie po­łączyli elementy starożytne z nowoczesnymi, za wspaniałą wizję, która ożyła ponownie podczas drugiej wojny światowej, gdy hitlerowskie bombowce zniszczyły gmach Izby Gmin. Starannie odrestaurowany, choć w nieco bar­dziej stonowanym i późniejszym gotyku, był repliką repliki.

Gmachy brytyjskiego Parlamentu stoją dziś przy Parliament Sąuare, jednym z najruchliwszych placów w Londynie, mimo to zachowały swoją dumę i wyniosłość. W „nowym pałacu' roi się od ludzi. Jest w nim niemal tysiąc dwieście pomieszczeń i trzy tysiące dwieście metrów różnych przejść. Te części gmachu, z których korzystają członkowie Parlamentu, oraz te, które regularnie odwiedzaj ą turyści, są doprawdy imponujące, ale jest tam również wiele innych sal, wnętrz, których choćby ze względów bezpieczeństwa nie udostępnia się zwykłym śmiertelnikom. Jednakże plany tych wnętrz można znaleźć w archiwach. Bryson poświęcił bite dwie go­dziny na ich zbadanie, a gdy skończył, ciąg prostokątnych kształtów uło­żył się w jego głowie w szczegółowy schemat, w superdokładny plan roz­kładu sal, pomieszczeń i korytarzy. Wiedział teraz, gdzie jest Peers' Library, Prince's Chamber i Speaker's Residence, gdzie kwateruje Sergeant-at--Arms, wiedział, jaka odległość dzieli te pomieszczenia i jak długo musiał­by iść z holu Izby Gmin do pierwszego z ministerialnych gabinetów. Przed epoką centralnego ogrzewania ściany zewnętrzne izolowano od wewnętrz­nych warstwą powietrza, pozostawiając między nimi wolną, najczęściej niewykorzystywaną przestrzeń. Zakładano również, że gmach tej wielko­ści będzie nieustannie odnawiany i remontowany i żeby widok uwalanych wapnem robotników nie gryzł się z widokiem wspaniałych, bogatych wnętrz, zaprojektowano dla nich specjalne korytarze i przejścia. Zarówno funkcjonowanie rządu, jak i płynne funkcjonowanie najwyższego ciała ustawodawczego wymagało wielu sekretnych sal, przejść i przesmyków.

Tymczasem Elena ślęczała nad szczegółami z życia Ruperta Vere'a. W trakcie lektury jej uwagę zwróciła króciutka wzmianka w jednej z ga­zet: jako szesnastolatek Vere wygrał konkurs krzyżówkowy „Sunday Timesa'. Był graczem, co do niego pasowało, tyle tylko że gra, w którą grał, bynajmniej nie należała do trywialnych.

O piątej rano przed gmachami Parlamentu pojawił się mężczyzna w znoszonej skórzanej kurtce i w ciemnych plastikowych okularach - wy­glądał na turystę, który spacerując, próbuje zwalczyć monstrualnego kaca. Przystanął przed czarnym pomnikiem Cromwella naprzeciwko St. Ste-phen's Entrance i przeczytał starannie wykaligrafowany napis: „Pakunki formatu A4 i większe, wyłączając kwaty, wnosi się wejściem Rod's Garden Entrance'. Turysta minął Peer's Entrance i odnotowawszy jego położenie względem innych wejść, przeszedł pod rozłożystymi kasztanowcami, dys­kretnie zerkając na kamery systemu bezpieczeństwa rozlokowane na wy­sokich, zakapturzonych słupach. Wiedział, że stołeczna policja ma ich w mieście trzysta, że służą głównie do nadzorowania ruchu ulicznego, że każda ma swój numer i że wprowadziwszy ten numer do komputera, upo­ważniona do tego osoba może obejrzeć dowolny fragment londyńskiej ulicy, powiększyć wyraźny, kolorowy obraz, a nawet obrócić kamerę w lewo czy w prawo. Za ich pośrednictwem policja była w stanie namie­rzyć uciekających samochodem przestępców i śledzić przechodniów bez ich wiedzy. Za duże ryzyko - turysta uznał, że nie powinien przebywać tam zbyt długo.

Przyjrzał się czterokondygnacyjnej galerii, porównując jej wygląd ze szczegółami archiwalnych planów, przekształcając abstrakcyjne dane metryczne w konkretne spostrzeżenia, błyskawicznie i bez wysiłku je za­pamiętując. Była to jedna z pierwszych i chyba najcenniejszych nauk Wallera: „W terenie liczy się tylko mapa, którą masz w głowie'.

Zegarowa wieża św. Stefana na pomocnym krańcu gmachu miała dzie­więćdziesiąt sześć metrów wysokości. Wieża Wiktorii na krańcu południo­wym była nieco szersza, lecz niemal równie wysoka. Na widocznym mię­dzy nimi dachu jeżyły się rusztowania - trwał niekończący się remont elewacji - a sześć metrów od wieży Wiktorii biegły schody. Turysta ruszył niespiesznie w kierunku Tamizy. Na rzece kotwiczyło kilka łodzi, turystycz­nych statków pasażerskich i kutrów remontowych. Na burcie jednego z nich widniał napis: SERWIS OLEJOWO-PALIWOWY. Odnotował to w pamięci.

Plan został ułożony, harmonogram ustalony. Nick wrócił do hotelu, przebrał się, po czym jeszcze raz omówił wszystko z Eleną. Chociaż dłu­go nad tym dyskutowali, wciąż dręczyła go niepewność. W planie było sporo luk, które musieli wypełnić zaimprowizowanymi na miejscu pomy­słami, a im więcej nieprzewidzianych zdarzeń, tym większe prawdopodo­bieństwo fiaska. Ale teraz nie mieli już wyboru.

Elegancki dwurzędowy garnitur w jodełkę, okrągłe okulary w rogo­wej oprawie - Bryson, a według przepustki Nigel Hilbreth, wszedł scho­dami do sali obrad Izby Gmin i zajął miejsce na galerii. Miał znudzoną twarz, misternie rozdzielone przedziałkiem płowe włosy i starannie przy­strzyżone wąsy. Wyglądał jak typowy urzędnik państwowy średniego szcze­bla, nawet pachniał jak oni - zadbał o to, skrapiając się wodą kolońską Penhaligon's Blenheim, którą kupił przy Wellington Street. Zapach - to Waller zwrócił jego uwagę na ten rzadko omawiany i uwzględniany aspekt kamuflażu. Ilekroć Nick wyjeżdżał z misją do Azji Wschodniej czy do krajów arabskich, na kilka tygodni przedtem zawsze powstrzymywał się od jedzenia mięsa i produktów mlecznych, gdyż Azjaci, których dieta skła­dała się głównie z ryb i soi, twierdzili, że Europejczycy mają charaktery­styczny „mięsny' zapach. Zmiana zapachu ciała była z pozoru rzeczą mało ważną, jednak Bryson wiedział, że tego rodzaju błahostki często pozwala­ją odróżnić swego od obcego.

„Nigel Hilbreth' postawił na podłodze małą, czarną walizeczkę i spo­kojnie obserwował przebieg obrad. Poniżej, na długich ławach obitych zieloną skórą, siedzieli członkowie Parlamentu, z rzadko wśród nich spo­tykaną uwagą przeglądając dokumenty w świetle małych lamp zwisają­cych z sufitu na przydługich kablach. Było to niezgrabne rozwiązanie pro­blemu, którego inaczej rozwiązać się po prostu nie dało. Urzędujący ministrowie zasiadali na ławach po prawej stronie, przedstawiciele opo­zycji po lewej, a wzdłuż ścian ciągnął się rząd stromych galerii z ciemno­brązowego, misternie rzeźbionego drewna.

Bryson przyszedł w połowie nadzwyczajnej, pilnie zwołanej sesji, lecz dobrze znał temat obrad. Nad tym obradowały lub właśnie skończyły obra­dować niemal wszystkie rządy świata: międzynarodowy traktat o powszech­nej kontroli i bezpieczeństwie. Jednakże w tym przypadku bezpośrednim powodem pośpiesznych narad był straszliwy zamach u Harrodsa: w godzi­nach największego ruchu banda radykalnych odszczepieńców z Sinn Fein zdetonowała tam bombę odłamkową, która zabiła i raniła setki osób. Czyż­by i tę zbrodnię zainicjowali i potajemnie sfinansowali Prometejanie?

Po raz pierwszy widział Ruperta Vere'a na żywo. Pięćdziesięciosześcioletni minister spraw zagranicznych robił wrażenie dużo starszego, jed­nak łatwo było spostrzec, że jego oczy, małe i ruchliwe, widzą wszystko. Bryson zerknął na zegarek. Kolejny rekwizyt: gruby, stary czasomierz od McCallistera i Syna.

Przed pół godziną znudzony Nigel Hilbreth przywołał posłańca i po­prosił go o przekazanie ministrowi spraw zagranicznych niezbyt pilnego rządowego dokumentu. Vere miał go lada chwila otrzymać i Nick chciał zobaczyć jego minę. W kopercie tkwiła pojedyncza kartka papieru z tek­stem ułożonym przez Elenę na wzór hasła z angielskiej krzyżówki:

„Przewidujący nie przewidział, że skończy w maści. Trudne? Do zo­baczenia w pańskim gabinecie podczas przerwy'.

Odpowiedzi na tę zagadkę Vere zlekceważyć nie mógł, przynajmniej taką mieli nadzieję.

Kopertę dostarczono mu w trakcie przemówienia posła z opozycji, który rozwodził się nad zagrożeniami dla swobód obywatelskich wynika­jącymi z ratyfikacji traktatu. Vere otworzył ją, przeczytał list, podniósł głowę i spojrzał prosto na Brysona. Miał spiętą, choć nieprzeniknioną twarz. Z trudem zachowując zimną krew i obojętną, znudzoną minę, Nick dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że minister nie patrzy na niego, tylko w dal, przed siebie, na wszystkich i na nikogo w szczególno­ści. Gdyby się czymś zdradził, musiałby natychmiast przerwać misję: tak nakazywały założenia operacyjne. Nie ulegało wątpliwości, że Prometejanie znają jego rysopis, lecz istniał cień szansy, że nie wiedzą o Elenie, że są przekonani, iż zginęła w eksplozji, która zniszczyła kwaterę Dyrektoriatu w Dordogne.

Dlatego ustalili, że to właśnie ona nawiąże z nim kontakt. Już zaraz, za dziesięć minut. Od tego, co zdarzy się potem, zależało dosłownie wszystko.

Ministrowie brytyjskiego gabinetu urzędują w Whitehall, lecz minister spraw zagranicznych, jako tytularny zwierzchnik Foreign Office i Com-monwealth Office, ma swoją siedzibę przy King Charles Street. Jednakże ze względu na konieczność częstych i długich rozmów z członkami Parla­mentu, Vere miał również gabinet tu, pod szerokim, łagodnie opadającym dachem Pałacu Westminsterskiego, ledwie pięć minut drogi od sali obrad Izby Gmin. Pomieszczenie to było znakomitym miejscem do omawiania spraw pilnych, delikatnych i wymagających spokojnej, zacisznej atmosfery.

Czy Vere zgodzi się przyjąć Elenę, czy zaskoczy ich nagłą, zupełnie nieprzewidzianą reakcją? Nick założył, że minister będzie zaciekawiony, zaintrygowany, że zaraz po ogłoszeniu przerwy wróci do gabinetu. Ale mógł też spanikować lub z takich czy innych powodów pójść gdzie in­dziej, dlatego Bryson postanowił go śledzić. Wiedząc już, jak wygląda, bez trudu odszukał go w tłumie parlamentarzystów i w bezpiecznej odle­głości szedł za nim schodami i krużgankami, mijając po drodze popiersia dawnych premierów. Gdy Vere skręcił w korytarz prowadzący do gabine­tu, Nick przystanął: gdyby poszedł dalej, zwróciłby na siebie uwagę.

Osobistą sekretarką Ruperta Vere'a była Belinda Headlam, tęgawa kobieta w wieku sześćdziesięciu kilku lat, o siwych, upiętych w kok wło­sach.

- Ta pani mówi, że jest umówiona - szepnęła, gdy minister wkroczył do poczekalni. - Twierdzi, że wysłała do pana jakiś list?

Vere spojrzał na siedzącą na sofie Elenę. Dobrze zadbała o swój wy­gląd: granatowy żakiet, mały, acz dobrze widoczny dekolt, upięte z tyłu lśniące włosy, błyszczące usta - wyglądała oszałamiająco, jednocześnie bardzo profesjonalnie.

- Tak, owszem. - Uniósł brwi, uśmiechnął się drapieżnie i podszedł bliżej. - Chyba się nie znamy, ale muszę przyznać, że mnie pani zaintry­gowała. To znaczy pani list.

Zaprosił j ą do małego, ciemnego, lecz ze smakiem urządzonego gabi­netu, usiadł za biurkiem, wskazał jej skórzany fotel i przez chwilę prze­kładał jakieś dokumenty czy listy. Elena czuła, że próbuje ją ocenić, roz­gryźć, traktuje ją nie jak przeciwniczkę, lecz jak potencjalną zdobycz.

- Widzę, że pani też lubi krzyżówki - powiedział w końcu. - „Prze­widujący nie przewidział, że skończy w maści'. „Prometeusz', prawda? „Prometeusz' to po grecku „przewidujący'. Krople jego krwi spadły na maść, którą Medea dała Jazonowi, dzięki czemu jego ciało stało się od­porne na ogień, ostrza i groty. - Przeszył ją wzrokiem. - Czemu zawdzię­czam tę miłą wizytę, panno

- Goldoni. - Wciąż mówiła z obcym akcentem, dlatego nie mogła podawać się za Angielkę czy Amerykankę. Sondowała go wzrokiem. Za­miast udać, że nie rozumie, o co chodzi, wypowiedział to słowo bez cienia niepokoju, strachu czy choćby lekkiego zdenerwowania. Jeśli grał, mu­siał być znakomitym aktorem, co wcale by jej nie zdziwiło: nie zaszedłby tak daleko bez umiejętności zakładania coraz to nowych masek.

- Czy ten gabinet jest czysty? - Spojrzał na nią nic nie rozumiejącym wzrokiem, mimo to konsekwentnie parła naprzód. - Wie pan, kto mnie przy­syła. Proszę wybaczyć, że nie nawiązaliśmy kontaktu w umówiony sposób, ale właśnie dlatego przyszłam. To bardzo pilna sprawa. Dotychczasowe środ­ki łączności zostały prawdopodobnie zdekonspirowane.

- Słucham? - rzucił wyniośle.

- Nie może pan używać dotychczasowych szyfrów - mówiła, uważ­nie obserwując jego twarz. - To bardzo ważne, zwłaszcza że już wkrótce Prometeusz ma wkroczyć do akcji. Skontaktuję się z panem, gdy sytuacja wróci do normy.

Tolerancyjny uśmiech zniknął, Vere spoważniał. Odchrząknął, wstał i rzekł:

- To jakiś głupi dowcip. Wybaczy pani, ale

- Nie! - przerwała mu natarczywym szeptem. - Zdekonspirowano wszystkie kryptosystemy. Nie można na nich polegać! Zmieniam kody i szy­fry. Musi pan zaczekać na dalsze polecenia.

Po zawodowym czarze nie było już śladu.

- Proszę stąd natychmiast wyjść! - warknął głośno z hardą twarzą. Czyżby w jego głosie zabrzmiała nutka paniki? Czyżby rozdrażnieniem kamuflował strach? - Uprzedzam, że zawiadomię policję. Jeśli jeszcze raz przekroczy pani próg tych sal, popełni pani wielki błąd.

Chciał wcisnąć guzik interkomu, lecz zanim zdążył to zrobić, otwo­rzyły się drzwi i do gabinetu wszedł szczupły mężczyzna w tweedowym garniturze. Elena rozpoznała jego twarz z materiałów, które ostatnio prze­glądali: był to wiceminister Simon Dawson, wieloletni współpracownik Vere'a, najstarszy członek jego sztabu.

- Rupes - powiedział, leniwie przeciągając sylaby. - Przepraszam, ale przypadkowo się podsłuchałem. Czy ta pani sprawia ci jakiś kłopot? - Ze swymi rudawymi włosami i policzkami zaróżowionymi niczym doj­rzewające jabłko niepokojąco przypominał czterdziestokilkuletniego ucznia.

Vere'owi wyraźnie ulżyło.

- Szczerze mówiąc, tak - odrzekł. - Przyszła tu i plecie o jakimś Prometeuszu, o kryptach, szyfrach i kodach. „Już wkrótce Prometeusz ma wkroczyć do akcji'. Czysty obłęd! Trzeba zgłosić to w MI-5. Ta kobieta stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa publicznego.

Elena cofnęła się o kilka kroków i spoglądała to na ministra, to na jego zastępcę. Coś tu nie grało. Dawson zamknął za sobą drzwi. To nie miało sensu.

Chyba że

Dawson wyjął z kieszeni płaski browning z tłumikiem.

- Chryste, Simon, po co ten pistolet? - spytał Vere. - To zupełnie niekonieczne. Jestem pewien, że ta kobieta ma dość rozsądku, żeby wyjść stąd dobrowolnie. - Na jego twarzy widać było zaskoczenie, konsternację i strach.

Długie palce Dawsona spoczęły z wprawą na osłonie spustu. Elena rozejrzała się rozpaczliwie, wypatrując czegoś, czym mogłaby odwrócić jego uwagę, szukając drogi ucieczki.

Dawson popatrzył jej prosto w oczy, a ona wytrzymała jego spojrze­nie dumnie, odważnie, niemal wyzywająco, jakby chciała sprowokować go do strzału. Nagle pociągnął za spust. Sparaliżowana przerażeniem, widziała, jak pistolet podskakuje mu w dłoni. Cmoknął tłumik, na mocno wykrochmalonej, białej koszuli Vere'a wykwitła szkarłatna plama i mini­ster runął na wschodni dywan.

Morderca spojrzał na Elenę z lekkim, lodowatym uśmieszkiem na ustach.

- Co za nieszczęście - powiedział. - Że też musiałem przerwać tak wybitną, tak błyskotliwą karierę. Ale nie dała mi pani wyboru. Za dużo mu pani powiedziała. To bardzo inteligentny człowiek, szybko by sobie wszystko pokojarzył, a przecież nie mogłem do tego dopuścić. To chyba zrozumiałe, prawda? - Podszedł bliżej, jeszcze bliżej, stanął tak blisko, że czuła na twarzy jego wilgotny oddech. - Rupes był leniwy, ale nie głupi. Gawędziła z nim pani o Prometeuszu? Ciekawe po co? I dlaczego? Zresz­tą nieważne. Lepiej porozmawiajmy o pani, dobrze?

Boże, Simon Dawson! Natrafiła na to nazwisko w notatce o wyści­gach wioślarskich w Pangbourne. Młodszy kolega szkolny Vere'a, jego podopieczny i protegowany

Błąd.

To nie Vere manipulował Dawsonem, to Dawson manipulował Ve-re'em!

Rupert Vere za bardzo rzucał się w oczy, dlatego powinni byli wyklu­czyć go spośród podejrzanych tak samo jak wykluczyli Milesa Parmore'a. Za sznurki pociągał stojący w cieniu Dawson, umiejętnie sterując swym przedsiębiorczym, znanym w świecie szefem.

- On o niczym nie wiedział - szepnęła ni to do siebie, ni do niego.

- Rupes? Nie musiał, bezgranicznie mi ufał. Nikt nie dorównywał mu czarem, a my potrzebowaliśmy czarującego popychadła. Potrzebowa­liśmy, czas przeszły. Bo już go raczej nie potrzebujemy, prawda?

Elena zrobiła krok do tyłu.

- Podpisaliście traktat

- Właśnie, dziesięć minut temu. Ale do rzeczy. Kim pani jest? Rupes nie zdążył nas sobie przedstawić. - Browning wciąż spoczywał w jego prawej dłoni. Dawson wyjął z butonierki płaskie, metalowe pudełeczko wielkości kalkulatora. - Zobaczmy, co powie nam sieć - wymamrotał, podnosząc pudełeczko i celując nim w Elenę. Na ciekłokrystalicznym ekranie ukazała się jej twarz. Twarz drgnęła, zamigotała, rozmyła się we mgle setek innych twarzy i nagle znieruchomiała: komputer dopasował do niej odpowiednik z bazy danych.

- Elena Petrescu - przeczytał Dawson. - Urodzona w tysiąc dzie­więćset sześćdziesiątym dziewiątym w Bukareszcie. Jedyna córka Simony i Andreja Petrescu, słynnego rumuńskiego kryptografa. Aaaa Bardzo intrygujące. Ewakuowana z Bukaresztu tuż przed zamachem stanu w osiem­dziesiątym dziewiątym przez Nicholasa Brysona. - Podniósł wzrok. -Jest pani jego żoną. Już rozumiem. Pracujecie w Dyrektoriacie, oboje. Rozstaliście się na pięć lat Kilka miesięcy przed rozstaniem kupiła pani Zobaczmy Tak, trzy zestawy owulacyjne. Próbowała pani zajść w ciążę. Hmm, chyba nic z tego nie wyszło, prawda? Regularne sesje psychotera­peutyczne Ciekawe. Nie radziła sobie pani z nieudanym małżeństwem czy z tym, że jest pani politycznym uchodźcą i agentką Dyrektoriatu?

Mówił cicho i spokojnie, co zupełnie nie pasowało do sytuacji. Cho­ciaż nie odłożył pistoletu, zupełnie nie zwracał nań uwagi. Było w tym coś tak złowieszczego, że Elena zadrżała.

- Znamy wasze plany - powiedziała.

- Nie szkodzi - odparł obojętnie.

- Chyba jednak szkodzi. Boicie się MI-5. Gdyby było inaczej, nie zabiłbyś Vere'a.

- CIA, MI-6, MI-5 i pozostałe agencje wywiadowcze zostały zneu­tralizowane. Z Dyrektoriatem trwało to trochę dłużej - może dlatego, że macie paranoidalnie złożoną strukturę organizacyjną - chociaż z drugiej strony to zabawne, bo dzięki tej samej konspiracyjności, która umożliwiła wam przetrwanie, zdołaliśmy wyeliminować was z gry. To dziwne, że dopiero teraz uświadomiliście sobie, że wasz czas minął, że nie jesteście już nikomu potrzebni. Strasznie długo to trwało. Narodowa Agencja Bez­pieczeństwa jest kompletnie sparaliżowana: e-mailami, rozmowami, któ­re próbuje podsłuchiwać, informacjami z Internetu. Boże święty, toż to relikt zimnej wojny! Jej szefowie nie wiedzą nawet, że Związek Radziec­ki już nie istnieje! Pomyśleć tylko, że kiedyś NSA była perłą amerykań­skiego wywiadu, największą i najlepszą agencją w świecie! A CIA? Lu­dzie, którzy przypadkowo zbombardowali chińską ambasadę w Belgradzie, którzy nie mieli pojęcia, że Indie mają bombę atomową! Co za ignoran­cja! Im mniej się o nich mówi, tym lepiej. Agencje wywiadowcze należą już do przeszłości. Nic dziwnego, że tak żarliwie występowaliście prze­ciwko Prometeuszowi: jesteście jak dinozaury na próżno walczące z ewo­lucją. Ale w tym tygodniu cały świat dowie się, że ponieśliście całkowitą klęskę. Nad lądami i oceanami zapanuje nowy ład, a ludziom będzie się żyło bezpiecznie jak nigdy dotąd. - Spojrzał na pistolet. - Cóż, dobro większości wymaga ofiar. Już widzę te nagłówki w „Telegraph': MINI­STER SPRAW ZAGRANICZNYCH ZAMORDOWANY W SAMOBÓJCZYM ZAMACHU NIEZRÓWNOWAŻONEJ PSYCHICZNIE INTRUZKI. A „Sun' napisze że: ZABIŁA MINISTRA l POPEŁNIŁA SAMOBÓJSTWO. Do tego kilka pikantnych szczególików z życia intymnego świętej pamięci mini­stra, ślady prochu na pani dłoniach

Odkręcił tłumik, szybko i zwinnie jak puma zrobił dwa długie kroki, chwycił Elenę za nadgarstek, zacisnął jej palce na uchwycie browninga, błyskawicznie wykręcił rękę i przytknął lufę do jej skroni. Elena wierzga­ła, gwałtownie się szarpała, robiła wszystko, żeby pokrzyżować mu plany. Przeraźliwie krzycząc, poczuła w sobie nową, potężną siłę, wolę przeży­cia, która wzmacniała mięśnie, dodając im sprężystości i wytrzymałości. Wiła się jak wąż, młóciła na oślep rękami, gdy wtem dobiegł ją czyjś głos.

Głos Brysona.

- Dawson, co ty, do licha, robisz? To jedna z naszych!

Otworzyła się szafa i do gabinetu wszedł Nick, który w przebraniu urzędnika Whitehall - peruka, wąsy, okulary - prawie zupełnie nie przy­pominał Brysona, którego dotychczas znała. Garnitur miał zakurzony i na­jeżony drzazgami, co oznaczało, że dostał się tu, pełzając ciasnymi, mrocz­nymi przejściami.

- Przysłał ją sam Jacąues Arnauld!

- Co Kim ty, do diabła, jesteś? - wykrztusił niepewnie Dawson. Odwracając się, na chwilę rozluźnił uchwyt. Elena błyskawicznie odskoczyła w bok, wyszarpnęła mu browninga i rzuciła go Nickowi.

Ten chwycił broń w locie i ująwszy ją obiema rękami, wycelował w wi­ceministra.

- Ani kroku - ostrzegł - albo znajdą cię obok Vere'a. Dawson zastygł bez ruchu. Łypnął spode łba na Brysona i przeniósł wzrok na Elenę.

Nie opuszczając pistoletu, Nick podszedł trochę bliżej.

- Mamy do ciebie kilka pytań. Dobrze by było, gdybyś odpowiedział na nie szczerze i wyczerpująco.

Dawson z niesmakiem pokręcił głowa i zaczął się powoli cofać.

- Myślisz, że mnie zastraszycie? Nic z tego, popełniacie żałosny błąd. Planowaliśmy tę akcję od ponad dziesięciu lat. Prometeusz to coś więcej niż jeden człowiek czy nawet cały naród

- Stój! - krzyknął Bryson. Dawson był coraz bliżej Eleny.

- Możesz mnie zabić - mówił - ale to niczego nie zmieni ani nawet nie opóźni. Z pistoletu, który trzymasz, zastrzelono mojego starego przyjaciela: jeśli jesteś głupi na tyle, żeby zabić z niego i mnie, policja będzie cię ścigać za podwójne morderstwo. Uczciwie cię ostrzegam, że gabinet jest na pod­słuchu i że kiedy tylko odkryłem, co knuje twoja przyjaciółka, zadzwoni­łem na Grosvenor Sąuare po oddział Alfa. Na pewno o nich słyszałeś.

Bryson milczał.

- Zaraz tu będą. Myślę, że wchodzą już do budynku. Ty przeklęty sukinsynu! - Z tymi słowami skoczył ku Elenie, chwycił ją za szyję i wbił kciuki w gardło. Jej przeraźliwy krzyk gwałtownie przeszedł w zdławiony charkot.

Nick pociągnął za spust. Rozległ się ogłuszający huk i na czole Dawsona, tuż pod linią włosów, wykwitła owalna plamka czerwieni. Wicemi­nister upadł na podłogę z dziwnie stężałą twarzą.

- Szybko! - rzucił Bryson. - Obszukaj go. Zabierz palmtop, portfel i całą resztę.

Elena przykucnęła, krzywiąc się z odrazy, obszukała zwłoki, a potem weszła do szafy, w której Nick zdemontował tylną ściankę.

Jako wieloletnia sekretarka ministra spraw zagranicznych Ruperta Vere'a, Belinda Headlam dobrze znała wagę i znaczenie dyskrecji. Wie­działa, że minister prowadzi w gabinecie bardzo delikatne rozmowy, po­dejrzewała również, że wykorzystuje ten przybytek do innych, znacznie intymniej szych celów. Nie dawniej niż przed rokiem musiała przerwać mu spotkanie z młodą urzędniczką z ministerstwa rolnictwa: otrzymaw-szy pilną wiadomość od premiera, weszła do gabinetu i natychmiast stwier­dziła, że panienka ma rozczochrane włosy i że dziwnie się czerwieni. Przez kilka dni Vere był dla niej szorstki i niemiły, jakby czymś go uraziła czy sprawiła mu przykrość, ale wkrótce wszystko wróciło do normy. Wiedzia­ła, że mężczyźni mają swoje słabostki. Cóż, ostatecznie wszyscy je mieli.

Minister Vere był wybitnym politykiem, jednym z najbardziej rzut­kich i uzdolnionych członków gabinetu - tak pisali o nim na pierwszej stronie „Expressu' - dlatego była zaszczycona, że wybrał ją na swoją osobistą sekretarkę. Jednakże tym razem coś tu wyraźnie nie grało. Krą­żyła po sekretariacie, załamując ręce i umierając z niepokoju, wreszcie doszła do wniosku, że nie może dłużej zwlekać. Na żądanie ministra ścia­ny gabinetu wyłożono dźwiękochłonnymi płytami, lecz ten hałas, ten przy­tłumiony huk do złudzenia przypominał odgłos wystrzału. Czy to w ogóle możliwe? A jeśli tak? Jeśli ktoś tam strzelał? Jeśli minister jest ranny i potrzebuje pomocy? Owszem, był z nim Simon Dawson, ale nigdy dotąd tak długo nie rozmawiali. No i ta wyzywająco ubrana kobieta od listu. Było w niej coś dziwnego. Minister patrzył na nią bardzo łapczywym wzrokiem, jednak ona nie wyglądała na taką, co to odwiedza mężczyzn w wiadomym celu.

Tak, coś tu nie grało, i to zdecydowanie.

Belinda usiadła, wstała, podeszła do drzwi i głośno zapukała. Odcze­kała pięć sekund, zapukała ponownie i przekręciła klamkę.

- Bardzo pana przepraszam, ale

Urwała i przeraźliwie krzyknęła.

Widok był tak wstrząsający, że upłynęła niemal minuta, zanim doszła do siebie i zawiadomiła ochronę.

Sierżant Robby Sullivan z wydziału stołecznej policji odpowiedzial­nego za bezpieczeństwo Pałacu Westminsterskiego bardzo dbał o sylwet­kę - codziennie rano zawzięcie biegał, i to bitą godzinę - dlatego krzywo patrzył na kolegów, którym z biegiem lat zaokrągliły się brzuchy: można by sądzić, że z rozmysłem lekceważyli służbę. Robby pracował w pałacu od siedmiu lat. Do jego obowiązków należało usuwanie intruzów, dbanie o ład i porządek. Chociaż jak dotąd nie przydarzyło mu się nic nadzwy­czajnego - ot, ledwie kilka drobnych incydentów - wieloletnie zagroże­nie ze strony Irlandzkiej Armii Republikańskiej nauczyło go czujności i szybkiego reagowania w sytuacjach, które tego wymagały.

Jednakże na to, co zobaczył w gabinecie ministra spraw zagranicz­nych, przygotowany nie był. Natychmiast zawiadomił Scotland Yard, poprosił ich o posiłki, następnie wraz ze swym zastępcą, rudowłosym konstablem Brykiem Belsonem, zabezpieczył gabinet i u stóp wszystkich scho­dów postawił policjanta. Z tego, co mówiła pani Headlam, wynikało, że w gmachu Parlamentu wciąż grasuje zabójca, a raczej zabójczyni, sęk tylko w tym, że nie wiedzieli, w jaki sposób zdołała wyjść z gabinetu, nie przechodząc przez sekretariat. Tak czy inaczej, Robby postanowił, że mor­derczyni daleko nie ucieknie - nie na jego służbie. Dobrze znał procedurę postępowania, regularnie zaliczał szkolenia, symulacje i ćwiczenia. Ale tym razem wszystko działo się naprawdę. Przypominała mu o tym krążąca we krwi adrenalina.

Powietrze w długim, ciemnym, raz wysokim, raz niskim korytarzu było martwe, stęchłe i nieruchome. Bryson i Elena poruszali się szybko, lecz cicho, to na czworakach, to niezdarnie pochyleni, to zupełnie wypro­stowani. Nick niósł walizeczkę: trochę mu przeszkadzała, jednak mogła im się bardzo przydać. Mrok rozpraszały jedynie promienie światła wpa­dające przez szpary w deskach, połączonych na czopy belkach i w niebez­piecznie trzeszczącej podłodze. Przechodzili między gabinetami, biura­mi, holami i składzikami, słysząc głosy raz cichsze i bardziej stłumione, innym razem głośniejsze i wyraźniejsze. W pewnym momencie Bryson usłyszał coś, co go zmroziło. Przystanął. Oczy zdążyły już przywyknąć do mroku - widział, że Elena też przystaje i patrzy na niego, nie wiedząc, co robić. Przytknął palec do ust i zajrzał przez szparę.

Zobaczył wojskowe buty amerykańskich marines, żołnierzy piechoty morskiej: przybył oddział Alfa, ich komitet powitalny. Zwykle stacjono­wali przy Grosvenor Sąuare i wraz z innymi żołnierzami strzegli gmachu ambasady i samego ambasadora. To, że weszli na teren brytyjskiego par­lamentu, było bardzo niepokojące: ten świetnie wyszkolony oddział wkra­czał do akcji jedynie na tajny, zaszyfrowany rozkaz najwyższych amery­kańskich władz. Wyglądało na to, że bez względu na straszliwe plany Prometeusza - Dawson bredził coś o nowej generacji rządowego szpiego­stwa - grupa do zadań specjalnych przybyła tu za wiedzą lub - co gorsza - bez wiedzy głównego lokatora Białego Domu.

Obłęd! Czysty obłęd! Prometejanom nie chodziło o zwykłe biurokra­tyczne zmiany czy rządowe przesunięcia. Oni prowadzili walkę, oficjal­nie usankcjonowaną walkę o władzę, jakiej nikt sobie nie wyobrażał. Tyl­ko od kogo chcieli ją przejąć? I jakim sposobem? Tuż przed nimi w ścianę wbudowano coś, co przypominało metalową klatkę: ujście szybu wentylacyjnego. Przesunął palcami po siatce i wyma­cał zawiasy. Osłonięte filtrem powietrza drzwiczki były zamknięte. Nick wyjął z walizeczki długi, płaski śrubokręt, poluzował zawiasy, zdjął filtr i po chwili weszli do ciasnej, wyłożonej stal ową blachą sztolni, gęsto ożebrowanej, opadającej stromo w dół i wibrującej od regularnych podmu­chów powietrza.

- Prowadzi do Chancellor's Gate, a stamtąd do wieży Wiktorii. -Gdy to powiedział, w szybie zadudniło metaliczne echo. - Musimy do­brze nasłuchiwać.

Wiedział, że oddział Alfa nie jest liczny na tyle, żeby dokładnie prze­czesać cały kompleks pałacowy: dwa olbrzymie gmachy, tysiąc dwieście pomieszczeń, ponad sto klatek schodowych i ponad trzy tysiące metrów korytarzy. Na pewno pomagali im inni, równie niebezpieczni agenci w cywilu, a ci mogli być dosłownie wszędzie. W głowie miał mętlik, mapy mieszały mu się z planami, plany z mapami - musiał to wszystko jakoś uprościć, uporządkować. Instynkt. Tak. Jeśli chcieli przeżyć, musiał za­ufać instynktowi i doświadczeniu, które ten instynkt ukształtowało. Nie pozostawało mu nic innego.

Był pewien, że tamci zaczną od gabinetu Vere'a, że sprawdziwszy, którędy mogli zbiec, ułożą plan pościgu: ustalą trasy, porobią założenia, opracują warianty. Najoczywistsza droga ucieczki? Okno, lecz za oknem nie było ani liny, ani sprzętu alpinistycznego, którym mogliby się posłu­żyć. Sekretarka Vere'a przysięgnie, że z gabinetu nikt nie wychodził, jed­nak jaką mieli gwarancję, że cały czas siedziała za biurkiem, że ani na chwilę nie spuściła oczu z drzwi?

Tak więc ścigający musieli uwzględnić i to, że Elena wyszła na kory­tarz przez sekretariat, jednak czuł, że skupią uwagę na samym gabinecie i wkrótce odkryją - albo już odkryli - że tylna ścianka szafy jest poluzo­wana. Jeśli tak, najpewniej szli już za nimi i miał tylko nadzieję, że nie znając planów gmachu, pogubią się w labiryncie ciemnych przejść i ukry­tych przełazów.

Niestety. Gdy tylko wyszli z szybu, usłyszał wyraźny odgłos kroków. Dochodził nie z zewnątrz, nie zza ściany, lecz z wewnątrz, z mrocznej sztolni. Tak, na pewno: ktoś za nimi szedł.

Elena chwyciła go za rękę, przytknęła usta do jego ucha i szepnęła:

- Słyszysz?

Bez słowa kiwnął głową.

Gorączkowo myślał. W kieszeni miał pistolet Dawsona, w walizeczce kilka innych narzędzi, które, choć mniej skuteczne, mogły mu się przydać w walce wręcz. Walka wręcz? Bzdura. Wiedział, że do żadnej walki nie dojdzie. Gdyby tamci ich zauważyli, natychmiast zaczęliby strzelać, nie tracąc czasu na zakładanie tłumików.

Jego uwagę przykuła kolejna szpara między belkami. Sączyło się przez nią ostre jarzeniowe światło. Jakiś składzik czy magazyn. Przetarte, zielo­ne linoleum, dalej półki, na półkach puszki, butelki, proszki, szczotki Pomacał po ścianie i natrafił palcami na krawędź sklejki, tylnej ścianki pakamery, z której można było wejść do składziku. Podważył ją śrubokrę­tem i poluzował - ścianka zatrzeszczała i ustąpiła. Zagracona pakamera, mała i ciasna. Światło wpadało przez szparę między drzwiami i podłogą.

Po cichu, powoli wszedł do środka. Wtem: głośny brzęk, metaliczny klekot. Chryste. Elena potrąciła wiadro z drewnianą szczotką. Zamarli. Nick podniósł rękę, dając jej znak, żeby ani drgnęła. Czekali. Nasłuchi­wali. Serce waliło mu jak młotem.

Czas wlókł się w nieskończoność. Minuta, dwie minuty. Wciąż cisza. Nick ostrożnie otworzył drzwi. W składziku nie było nikogo. Tylko to światło. Sprzątaczka? Wyszła, ale mogła w każdej chwili wrócić.

Podbiegli do drzwi. Były lekko uchylone. Bryson wystawił głowę, rozejrzał się po mrocznym korytarzu i szepnął:

- Zostań, zawołam cię.

Zrobił kilka kroków, minął stare wiadro z mokrym mopem i nagle sięgnął po zatkniętą za pasek broń. Ktoś ku niemu szedł.

Nie, to tylko stara sprzątaczka z wózkiem. Z ulgą opuścił rękę i ruszył w jej stronę, zastanawiając się, co powie, gdy ktoś go zagadnie. Był urzęd­nikiem. Oczywiście, cóż z tego, że w zakurzonym garniturze? Sprzątacz­ka. Ona też mogła mu pomóc.

- Przepraszam - zaczął, otrzepując ramiona.

- Zgubiłeś się, kochanieńki? - Miała dobrotliwą, pomarszczoną twarz i rzadkie, białe jak mleko włosy. Szczerze jej współczuł. Poruszała się niezdarnie, z dużym wysiłkiem, była już za stara, żeby tak ciężko praco­wać. Mimo to oczy miała żywe i czujne.

Zgubił się? Oczywiście, pytanie było jak najbardziej na miejscu. Zgubił się, zabłądził i przypadkowo wszedł do korytarza dla personelu technicz­nego. A może wieść o podwójnym morderstwie i o zbiegu - lub zbiegach - grasującym w gmachu Parlamentu dotarła aż tutaj? Nick gorączkowo myślał.

- Jestem ze Scotland Yardu - powiedział z akcentem typowego przed­stawiciela niższej klasy średniej. - Szukamy kogoś. Może już pani słyszała?

- Eeee tam - odparła ze znużeniem staruszka. - To nie moja sprawa. Mam swoją robotę. - Postawiła wózek przy ścianie. - Mało to plotek tu krąży? - Otarła czoło czerwoną, mocno wypłowiałą chustką i podeszła bliżej. - Ale czy mogłabym o coś zapytać?

- Tak? - rzucił ostrożnie Bryson.

Staruszka otaksowała go zdumionym spojrzeniem i szepnęła:

- Jak to możliwe? Dlaczego ty jeszcze żyjesz? - Z tymi słowami wyjęła spod fartucha wielki, błyszczący błękitną stalą pistolet, wycelowa­ła i pociągnęła za spust.

Nick błyskawicznie podniósł kevlarową walizeczkę, zatoczył ręką ostry hak i ze wszystkich sił uderzył starą w przedramię. Pistolet zakleko­tał na podłodze.

Z przeraźliwym krzykiem wiedźma przykucnęła, wykrzywiła usta, wyciągnęła przed siebie ręce z zakrzywionymi niczym szpony palcami, skoczyła na Brysona i powaliła go w chwili, gdy sięgał po browning. Stęknął z bólu. Chryste, to ci dopiero czarownica! -pomyślał, osłaniając twarz, żeby nie wydrapała mu oczu. Nagle zdał sobie sprawę, że jest znacznie młodsza, o wiele silniejsza, niż przypuszczał, że bardziej przypomina dzi­ką bestię niż normalną kobietę. Dźgnęła go kciukiem w oko, wbiła mu kolano w krocze - na wpół oślepiony ryknął z bólu i zebrawszy wszystkie siły, przy gniótł j ą do podłogi. Miał zakrwawioną powiekę, mimo to wciąż widział, a to, co zobaczył, przyprawiło go o spazm strachu: wiedźma ściska­ła w ręku błyszczący sztylet o długim, wąskim ostrzu pokrytym czymś mokrym i lśniącym. Alkaloid. Toksyczny alkaloid. Najmniejsze draśnię­cie mogło doprowadzić do natychmiastowego paraliżu i śmierci przez uduszenie.

Ostrze świsnęło o kilka milimetrów od jego twarzy, tak że poczuł gorzki zapach trucizny. Odchylił głowę, lecz w tym samym momencie oszalała kobieta zaatakowała ponownie: stal musnęła koszulę, odcinając jeden z guzików. Nie mogąc sięgnąć po pistolet, wytężył siły i w chwili gdy zabójczy sztylet zafurkotał w powietrzu, z szybkością szarżującej ko­bry wyrzucił przed siebie lewą rękę. Był to manewr pozornie sprzeczny i z instynktem, i z tym, co nakazywał zdrowy rozsądek, gdyż zamiast się bronić, szedł na spotkanie śmierci, lecz pozory często mylą: chwycił ją za nadgarstek, mocno zacisnął palce i ostrze znieruchomiało.

Zaskoczył ją, lecz tylko na ułamek sekundy. W normalnych okolicz­nościach górowałby nad nią siłą i zwinnością, ale nie zdążył jeszcze dojść do siebie po Shenzhen. Po prostu nie było na to czasu i dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo jest osłabiony. Poza tym już dawno nie walczył z tak zręczną i dobrze wyszkoloną przeciwniczką. Nie zabierając uzbrojo­nej w drżące ostrze ręki, wzięła zamach nogą i stalowym czubkiem buta ponownie kopnęła go w genitalia. Jęknął, omal nie zwymiotował z bólu.

Pchnął ją, przygwoździł do podłogi, zrywając jej z głowy perukę, odsła­niając czarne włosy i lateksową maskę na twarzy.

Zwarli się, sczepili ze sobą. Kobieta przeraźliwie krzyknęła i dziko wytrzeszczyła oczy. Była niesłychanie silna, miała wprawne, znakomicie skoordynowane ruchy. Próbowała kopnąć go drugą nogą, lecz Nick ści­snął jej kolana swymi kolanami. W ręku wciąż trzymała śmiercionośny sztylet, on wciąż trzymał ją za nadgarstek - musiał zachować maksymal­ną ostrożność, gdyż mogło go zabić najmniejsze draśnięcie. Wiła się pod nim, rzucała, mimo to po kilku ciągnących się w nieskończoność sekun­dach zdołał odepchnąć jej rękę i skierować lepkie ostrze w stronę jej szyi. Kobieta zadrżała, wytężyła siły, lecz na próżno: był od niej brutalniejszy, bardziej zdeterminowany. Czubek zatrutego sztyletu zbliżał się do gardła. Trzy centymetry, dwa, jeszcze tylko centymetr Przerażona wiedźma za­trzepotała lateksowymi powiekami, wybałuszyła ślepia i w tym samym momencie ostrze delikatnie musnęło jej skórę.

Efekt był natychmiastowy. Stężały jej wargi, z ust pociekła ślina. Nagle zwiotczała i zaczęła rzucać się dziko na podłodze, bezdźwięcznie dysząc jak wyjęta z wody ryba. A potem, gdy ogarnął ją paraliż, powoli przestała oddy­chać i wreszcie znieruchomiała. W spazmatycznej agonii drgały jej tylko ręce.

Bryson odebrał jej sztylet. Wraz ze skórzaną pochwą, którą znalazł pod fartuchem, schował go do butonierki, głęboko odetchnął i ostrożnie dotknął zakrwawionej powieki. Usłyszał zdławiony krzyk i ze składziku wybiegła Elena. Ogarnięta paniką, przyklękła, ujęła w dłonie jego twarz i szepnęła:

- Boże! Twoje oko. Co to było? Jakaś trucizna?

- Alkaloid.

- Mogła cię zabić!

- Była silna i bardzo, bardzo dobra.

- Alfa?

- Prawie na pewno Prometeusz. W Alfie służą marines i ci z Fok. Nie. Moim zdaniem pochodziła z Bułgarii, może z byłej NRD, w każdym razie ze Wschodu.

- Stałam tam z założonymi rękami i czekałam. Boże, jak ja siebie nienawidzę!

- Mogła cię zranić albo wykorzystać jako zakładniczkę. Cieszę się, że nie wyszłaś.

- Och, Nick, jestem do niczego, nie masz ze mnie żadnego pożytku. Nie znam się na broni, nie umiem walczyć, nic nie umiem! Drąga mea, musimy uciekać. Oni chcą nas zabić!

Bryson z trudem przełknął ślinę.

- Powinnyśmy się rozdzielić

- Nie!

- Eleno, oni wiedzą już, że jest nas dwoje. Są świetnie wyszkoleni, wszędzie ich pełno. Zamordowano ministra spraw zagranicznych Wiel­kiej Brytanii i rząd postawi na nogi wszystkie siły. Ruszą za nami nie tylko ci z Alfy i Prometeusza, ale i

- W tym budynku są setki ludzi, w tłumie będzie bezpieczniej.

- Tłum sprzyja zabójcy, nie ofierze, zwłaszcza jeśli zabójca zna jej rysopis. Tych ludzi nie powstrzyma ani rozwaga, ani roztropność, ani

- Nie! Przepraszam cię, Nick, ale sama nie dam rady. Mogę ci po­móc na wiele sposobów, ale Proszę! Błagam!

Nie, nie mógł jej zostawić w takim stanie - była zbyt przerażona.

- Dobra, ale będziemy musieli iść korytarzami, przejściami dla per­sonelu technicznego. Szyby wentylacyjne i przesmyki między ścianami są zbyt niebezpieczne, pełno w nich agentów i żołnierzy. Jeśli chcemy mieć jakąkolwiek szansę, musimy dotrzeć do wschodniej części gmachu.

Stanąwszy przy oknie, ostrożnie wyjrzał na dwór. Było gorzej, niż myślał. Naliczył sześciu mężczyzn w polowych mundurach: żołnierzy z oddziału Alfa. Dwóch krążyło po podwórzu, dwóch sprawdzało wyj­ścia, dwóch szło po dachu z lornetkami przy oczach.

Spojrzał na Elenę.

- To przesądza sprawę - powiedział. - Musimy wyjść na korytarz i poszukać windy towarowej.

- Pojedziemy na parter? Pokręcił głową.

- Na parterze roi się od policji i od innych. Nie, wysiądziemy na pierwszym albo na drugim piętrze i poszukamy wyjścia.

Szybko podszedł do drzwi i przytknął do nich ucho. Nic, cisza. Do korytarza nie zwabiły nikogo nawet odgłosy walki z wiedźmą. Najwyraź­niej rzadko tu zaglądano. Co nie zmieniało faktu, że właśnie tu czyhała na niego - lub na nich - podstawiona przez Prometejan zabójczyni. Wysnuł z tego dwa wnioski: że gdzieś niedaleko musi być wyjście z gmachu i że w pobliżu na pewno czekają na nich inni. Musieli opuścić tę część budyn­ku. Im szybciej, tym lepiej.

Uchylił drzwi i wyjrzał. Nikogo. Dał znak Elenie. Puścili się pędem w lewo i gdy dotarli do zakrętu, Bryson dostrzegł windę towarową. Przy­spieszył. Elena biegła tuż za nim. Winda była stara, z maleńkimi, rombo­idalnymi szybkami w harmonijkowych drzwiach. To dobrze: jej urucho­mienie nie wymagało klucza, gdyż pochodziła z czasów, kiedy nie stosowano jeszcze tego rodzaju środków bezpieczeństwa. Nick wcisnął guzik i oświetlona kabina zjechała na dół. Była pusta. Rozsunął drzwi i wsie­dli. Dokąd teraz? Na drugie piętro.

Zamknął oczy, odtwarzając w pamięci plan gmachu. Wysiądą w ko­rytarzu dla personelu technicznego, chociaż nie wiedział dokładnie gdzie. Z labiryntu przejść i przesmyków zdołał zapamiętać jedynie te najgłówniejsze, w dodatku nie wszystkie.

Kiedy winda się zatrzymała, zlustrował teren, otworzył drzwi i wysie­dli. Skręciwszy w prawo, zobaczyli stare, zielone drzwi z dźwignią na wy­sokości pasa. Nick naparł na nią, mocno pchnął i znaleźli się w długim, słabo oświetlonym korytarzu. Marmurowa podłoga, po jednej i drugiej stronie mahoniowe drzwi - nie był to sektor dostępny dla zwiedzających, nie były to też gabinety członków parlamentu, bo zamiast błyszczących tabliczek z nazwiskami i tytułami na drzwiach wisiały jedynie mosiężne numery. Naj­wyraźniej pracowali tu urzędnicy z komisji parlamentarnych, sekretarze, sekretarki, rewidenci i kierownicy wydziałów. Kilkoro z nich przechodziło niespiesznie korytarzem, jednak żaden nawet na nich nie spojrzał. Zacho­wywali się spokojnie, naturalnie i nic nie wskazywało na to, że są tajnymi agentami. Zawierzyć instynktowi: Bryson nie miał innego wyjścia.

Wytężył pamięć. Tak, żeby dotrzeć do wschodniej części gmachu, mu­sieli skręcić w prawo Stuk, stuk, stuk - w korytarzu zabrzmiało echo. Postukując obcasami, szła ku nim elegancko ubrana kobieta i Nick odrucho­wo otaksował ją spojrzeniem. Kobieta popatrzyła na nich ciekawie i poszła dalej. Nagle uświadomił sobie, że jak na szacownego urzędnika, za którego próbował uchodzić, musi wyglądać dość upiornie: po walce z wiedźmą miał zakrwawione, niewykluczone, że podbite oko, porwaną marynarkę i zmierz­wione włosy. Zupełnie do tego miejsca nie pasowali, ani on, ani Elena, obo­je zwracali na siebie uwagę, czego od samego początku pragnęli uniknąć. Ale nie, nie było czasu na szukanie toalety, mycie się i czesanie, musieli liczyć na szybkość działania i szczęście. Sęk w tym, że Nick w szczęście nie wierzył, gdyż ilekroć się na nie zdawał, zawsze go opuszczało.

Udając zamyślonego, spuścił głowę, wziął Elenę za rękę i energicz­nym krokiem ruszył przed siebie. Niektóre drzwi były otwarte i stały za nimi grupki cicho rozmawiających ludzi. Gdyby przypadkowo spojrzeli w ich stronę, nie zobaczyliby przynajmniej jego zakrwawionej twarzy.

Ale coś tu nie grało. Nagle ogarnął go irracjonalny lęk, nagle poczuł, że jeżą mu się włosy na karku. Te odgłosy Były dziwne, nienaturalne. Telefony dzwoniły na zmianę, raz po jednej stronie korytarza, raz po dru­giej. Nie potrafił sobie wytłumaczyć, dlaczego to go niepokoi. Gra wy­obraźni? Zauważył też, że ludzie, których mijali, natychmiast milkną. Czyżby rzeczywiście zaczynał popadać w paranoję? Pracował jako agent przez piętnaście lat, dobrze wiedział, że naj­cenniejszą bronią jest instynkt, dlatego nigdy nie lekceważył odczuć, któ­re inni mogliby uznać za produkt ogarniętego obsesją umysłu.

Byli obserwowani.

Ale skoro tak, dlaczego nic się nie działo?

Przyspieszył kroku. Nieważne, że rzucali się w oczy. Groziło im nie­bezpieczeństwo.

Mniej więcej siedemdziesiąt pięć metrów przed nimi było małe okno z witrażem, jednym z tych, jakie widuje się zwykle w średniowiecznych katedrach. Wiedział, że wychodzi na Tamizę.

- Prosto przed siebie, potem w lewo - wymruczał. W odpowiedzi Elena ścisnęła go za rękę. Kilkanaście sekund później korytarz się skończył i skręcili.

- Spójrz - szepnęła Elena. - Sala obrad. Pewnie pusta. Może tam?

- Świetny pomysł.

Szli za nimi? Nie, na razie chyba nie. Tak czy inaczej, nie chciał tego sprawdzać. Po prawej stronie były hakowate, masywne, dębowe drzwi z matową szybą, na której widniał napis: „Komisja dwunasta'. Gdyby szybko tam weszli, mogliby ich zgubić albo przynajmniej na chwilę zdez­orientować. Klamka ustąpiła, drzwi się otworzyły. Dwa wielkie, kryszta­łowe żyrandole. Półmrok. Nikogo. Byli w amfiteatrze z kilkunastoma rzę­dami obitych skórą i mosiądzem foteli, piętrzących się nad półokrągła podłogą wyłożoną kolorową, ręcznie malowaną terakotą. Na podłodze stał długi, drewniany, obity zieloną skórą stół, a za stołem dwie wysokie, drew­niane ławy dla członków komisji. Światło wpadało do sali dwoma wielki­mi, strzelistymi oknami naprzeciwko drzwi - zdobiące ich środek prosto­kątne witraże pochłaniały promienie słońca odbijające się od Tamizy. Amfiteatr przytłaczał swoją powagą i wspaniałością nawet wówczas, gdy nie odbywały się tu żadne narady. Sufit był pięknie sklepiony, a wysokie na dziewięć metrów ściany wyłożono ciemną boazerią i ciemnoczerwoną tapetą w gotyckie wzory. Na ścianach wisiało kilkanaście posępnych dzie­więtnastowiecznych płócien przedstawiających sceny bitewne, pierwszych angielskich królów, którzy z mieczem w ręku dowodzili rycerzami, tłum poddanych w Westminster Abbey wokół okrytej angielską flagą trumny. Gryzły się z tym wszystkim nieliczne, lecz bardzo widoczne elementy dwudziestowiecznej nowoczesności: zwisające z sufitu mikrofony i tele­wizyjny monitor oznakowany napisem „Izba Gmin'.

- Tu się chyba nie ukryjemy - powiedziała cicho Elena. - Przynaj­mniej nie na długo. Myślisz o oknach?

Bryson kiwnął głową i postawił walizeczkę.

- Jesteśmy na drugim piętrze.

- Wysoko.

- Ryzykowne, ale mogło być gorzej.

- Nick, jeśli nie ma innego wyboru, na pewno skoczę, ale gdybyś

Jakiś hałas w korytarzu, głośny trzask. Drzwi otworzyły się gwałtow­nie, w tym samym momencie Bryson runął na podłogę, pociągając za sobą Elenę. Do sali weszło dwóch mężczyzn, za nimi jeszcze dwóch. Nick na­tychmiast spostrzegł, że mają na sobie granatowe mundury stołecznej po­licji.

Wiedział też, że tamci ich zauważyli.

- Stać! Policja!

Funkcjonariusze londyńskiej policji nie nosili broni, natomiast ci ce­lowali do nich z pistoletów.

- Ani kroku!

Elena przeraźliwie krzyknęła.

Bryson błyskawicznie wyjął browning, lecz go nie odbezpieczył. Czte­rech policjantów, cztery pistolety. Kryjąc się za drewnianymi fotelami, mógłby stawić im czoło, ale

Czy na pewno byli policjantami? Robili wrażenie rezolutnych, mieli surowe, zawzięte twarze. Ale dotąd nie otworzyli ognia! Zabójcy z Prometeusza nie wahaliby się ani chwili.

- Tam są, sukinsyny! Mordercy!

- Rzuć broń! - krzyknął dowodzący nimi sierżant. - Natychmiast! Stąd nie uciekniecie!

I rzeczywiście, utknęli w potrzasku. Policjanci rozdzielili się. Pod­chodzili coraz bliżej i bliżej, próbując ich otoczyć.

- Rzuć to! - krzyknął sierżant. - Rzuć to, bydlaku! Łapy do góry i wstań! Ale już!

Zrozpaczona Elena popatrzyła na Nicka. Co robić? Wstać i dobro­wolnie oddać się w ręce ludzi, których nie znał? Którzy mogli być zama­chowcami z Prometeusza?

A jeżeli byli prawdziwymi policjantami? Jeśli tak, nie mógł do nich strzelać. Chcieli pojmać mordercę, dwoje morderców, którzy zabili an­gielskiego ministra spraw zagranicznych. Wiedział, że ich aresztują, za­biorą na posterunek, że będą ich w nieskończoność przesłuchiwać - nie mieli na to czasu!

Nie, nie mogli się poddać, lecz obrona czy próba ucieczki byłaby czy­stym szaleństwem! Samobójstwem!

Wziął głęboki oddech, zamknął na chwilę oczy i wstał.

- Dobra - powiedział. - Dobra. Macie nas.

Rozdział 28

Sierżant, mężczyzna wysoki, szczupły i dobrze zbudowany, miał na piersi identyfikator z napisem „Sullivan'.

- Rzuć broń, podnieś ręce i nic wam się nie stanie - powiedział sta­nowczo. - Jest nas czterech, was tylko dwoje, ale chyba sam już do tego doszedłeś.

Bryson wciąż ściskał w ręku browninga, chociaż w nikogo nie celo­wał. Czy na pewno są tymi, za których się podają? Ot, i pytanie.

- Zgoda - odparł - ale najpierw pokaż mi swoją odznakę.

- Ty kutasie pieprzony! - ryknął jeden z policjantów. - Odznaka? To jest moja odznaka! - Potrząsnął pistoletem. - Chcesz ją sobie obejrzeć?

- Dobrze - przerwał mu Sullivan. - Kiedy założę ci kajdanki, bę­dziesz mógł ją sobie oglądać do usranej śmierci.

- Nie - odrzekł Bryson. Podniósł browning nieco wyżej, jednak w dal­szym ciągu celował w ścianę. - Kiedy sprawdzę, kim jesteście, chętnie będę z wami współpracował. W tym gmachu roi się od uzbrojonych na­jemników i zamachowców, którzy prawo mają za nic. Przekonam się, że do nich nie należycie, i natychmiast rzucę broń.

- Zdejmę skurwysyna - warknął policjant stojący najbliżej Sullivana.

- Tylko na mój rozkaz, konstablu - odparł sierżant. Spojrzał na Brysona. - Pokażę ci odznakę, ale ostrzegam: zabiłeś ministra spraw zagra­nicznych i pewnie myślisz, że z nami też sobie poradzisz. Uważaj, sukin­synu. Jeśli jakimś cudem uda ci się pociągnąć za spust, będzie to ostatnia rzecz, którą zrobisz w tym życiu. Dlatego żadnych sztuczek, słyszysz?

- Głośno i wyraźnie. Wyjmij ją powoli lewą ręką i połóż na dłoni. Jasne?

- Jasne - odrzekł Sullivan, wypełniając polecenie.

- Dobrze. A teraz rzuć jaw moją stronę. Tylko ostrożnie, delikatnie, bez żadnych gwałtownych ruchów. Mogę się przestraszyć i wystrzelić w samoobronie.

Płynny ruch nadgarstka i u stóp Brysona wylądował skórzany portfel. Schylając się, Nick zauważył, że jeden z policjantów, ten, któremu naj­bardziej świerzbiały ręce, próbuje zajść go od lewej strony. Odwrócił się na pięcie i wycelował mu w twarz.

- Ani kroku, idioto. Nie żartowałem. Jeśli naprawdę uważasz, że z zim­ną krwią zamordowałem waszego ministra, myślisz, że nie zamorduję ciebie? Policjant znieruchomiał i cofnął się o kilka kroków, jednak ani na chwilę nie przestał w niego mierzyć.

- Teraz w porządku. - Nick powoli ukląkł i trzymając tamtych na muszce, szybko podniósł portfel z podłogi, otworzył go i zerknął na srebr­ną odznakę stołecznej policji. Pod plastikową osłonką po lewej stronie tkwiła legitymacja sierżanta Roberta Sullivana, zalaminowana, opatrzona numerem seryjnym, numerem identyfikacyjnym, rangą i własnoręcznym podpisem. Robiła wrażenie autentycznej, chociaż fachowcy z Prometeusza mogli bez trudu ją podrobić. Nazwisko zgadzało się z nazwiskiem na piersi sierżanta, a numer identyfikacyjny z numerem wyszytym na epole­cie granatowego swetra. Sullivan należał do Stołecznej Jednostki Spe­cjalnej, co oznaczało, że on i jego ludzie mają prawo do noszenia broni. Oczywiście całkiem możliwe było, że tamci po prostu zadbali o wszystkie szczegóły. Praktycznie rzecz biorąc, Nick mógł jedynie stwierdzić, że sier­żant ma legitymację i że na pierwszy rzut oka jest to legitymacja praw­dziwa. Było mało prawdopodobne, żeby w tak krótkim czasie zabójcy z Prometeusza nie popełnili jakiegoś błędu, czy to w przebraniu, czy w do­kumentacji, mimo to żadnego jeszcze nie dostrzegł.

Instynkt podszeptywał mu, że Sullivan i jego koledzy pod nikogo się nie podszywają. Wywnioskował to na podstawie ich wyglądu, sposobu zachowania, a przede wszystkim tego, że nie otworzyli ognia. Mogli go bez trudu zabić, jednak nie zabili. Dlatego po namyśle rzucił broń i pod­niósł ręce do góry. Elena poszła w jego ślady.

- Dobra, teraz powoli i spokojnie - rozkazał Sullivan. - Ręce na ścianę.

Podeszli do ściany i oparli się o nią szeroko rozłożonymi rękami. Bryson uważnie obserwował policjantów, próbując wychwycić każdy podej­rzany ruch. Opuścili broń - dobry znak. Dwóch podeszło bliżej, skuło ich kajdankami i szybko obszukało. Trzeci podniósł z podłogi browning.

- Nazywam się Sullivan i jestem sierżantem stołecznej policji. Aresz­tuję was w związku z zabójstwem ministra spraw zagranicznych Ruperta Vere'a i wiceministra Simona Dawsona. - Sullivan pstryknął przełączni­kiem krótkofalówki, podał swoje namiary i wezwał posiłki.

- Rozumiem, że musicie nas przesłuchać i tak dalej - odparł Nick -lecz analiza balistyczna potwierdzi, że Vere'a zastrzelił Dawson.

- Wiceminister zastrzelił ministra? Mało prawdopodobne.

- Dawson był agentem międzynarodowego syndykatu, tajnej organi­zacji, której zależało, żeby Wielka Brytania podpisała międzynarodowy traktat o powszechnej kontroli i bezpieczeństwie. Był zbyt ostrożny, że­by zostawiać za sobą widoczne ślady, ale ślady te na pewno gdzieś są. Sfałszowane rejestry rozmów telefonicznych, ludzie, których przyjmo­wał w gmachu Parlamentu, a których nazwiska nie figurują w księdze gości

Łukowate drzwi otworzyły się z trzaskiem i do audytorium wpadło dwóch krępych, potężnie umięśnionych mężczyzn z pistoletami maszyno­wymi w ręku.

- Jednostka specjalna ministerstwa obrony narodowej - zawołał chra­pliwie wyższy z nich, szatyn o króciutko ostrzyżonych włosach i zim­nych, niebieskich oczach.

Sullivan odwrócił się w ich stronę.

- Nie uprzedzano nas, że bierzecie w tym udział - odrzekł, nie ukry­wając zdziwienia.

- A nas, że wy tu będziecie. Przejmujemy sprawę.

- To nie będzie konieczne. - Sierżant mówił cicho, spokojnie, lecz zdecydowanie. - Panujemy nad sytuacją.

Skuty Bryson odwrócił głowę i poczuł, że włosy stają mu dęba. Pisto­lety! Pistolety były czeskie! Angielskie jednostki specjalne nigdy takich nie używały!

- Nie! - krzyknął. - Chryste, oni nie są z ministerstwa! Zaskoczony Sullivan spojrzał na szatyna.

- Mówicie, że jesteście z jednostki specjalnej ministerstwa obrony narodowej?

- Tak - warknął tamten. - Przejmujemy aresztantów.

- Padnij! - wrzasnął Nick. - Oni was zabiją!

Elena rzuciła się z krzykiem za rząd drewnianych foteli, tuż za nią na podłodze wylądował Bryson.

Za późno. Ledwo zdążył zamknąć usta, gdy w sali rozległ się ogłu­szający huk: szatyn i jego kumpel otworzyli ogień do policjantów. Strze­lali długimi seriami, co najmniej przez kilka sekund, szatkowali ich jak rzeszoto. Zbłąkane pociski odbijały się od podłogi, dziurawiły boazerię. Zaskoczeni ludzie Sullivana byli łatwym celem. Dwóch z nich sięgnęło do kabury po broń - na próżno. Próbując uciec spod gradu kuł, chwiali się, skręcali, podrygiwali w śmiertelnym tańcu, by wreszcie runąć bez­władnie między fotele.

- Boże! - krzyczała Elena. - Boże! Boże!

Przerażony i pełen odrazy Bryson patrzył na nich, nie mogąc nic zrobić.

W powietrzu rozszedł się smród kordytu i gorzki zapach krwi. Krót­kowłosy szatyn zerknął na zegarek.

Nick wiedział, co się stało i dlaczego. Ci z Prometeusza nie chcieli ryzykować. Gdyby trafił z Elena na policję, podczas przesłuchania mógłby powiedzieć coś, co opóźniłoby realizację ich planu. Nie, woleli przesłu­chać ich sami. Przesłuchać, a potem zabić. Tylko dlatego jeszcze ich nie zastrzelili.

Ten wyższy mówił dźwięcznym barytonem. Anglik? Nie, chyba nie. Raczej Holender.

- Czeka nas kilka godzin wspólnej zabawy. Jak sami się przekona­cie, chemia poczyniła ostatnio wielkie postępy

Bryson próbował dyskretnie zdjąć kajdanki, lecz bez kluczyka, bez czegoś, co mogłoby kluczyk zastąpić, nie miał żadnych szans. Poszatkowani kulami policjanci leżeli półtora, dwa metry dalej i nie zdołałby się do nich podczołgać bez zwracania na siebie uwagi. Wiedział, że jeśli nic nie zrobi, tamci wstrzykną im jakieś świństwo, że najpewniej przedawku­ją, a przedawkowanie mogło doprowadzić do nieodwracalnych zmian w mó­zgu i w systemie nerwowym.

Nie, mała poprawka. Przedawkowanie oznaczało śmierć.

Robby Sullivan poczuł silne uderzenie w brzuch i runął na podłogę jak szmaciana kukła. Chryste, koń go kopnął czy co? Koszula była prze­siąknięta krwią, nie mógł złapać oddechu. Kula musiała przebić płuco, bo miał wrażenie, że się powoli topi. Oddychał płytko i z wysiłkiem. I cały czas próbował zrozumieć, co się właściwie stało. Kobieta i mężczyzna, których przed chwilą aresztowali, nie odnieśli żadnych ran, natomiast jego wierni, starzy kumple, niemal wszyscy żonaci i dzieciaci, leżeli bez życia między fotelami. Owszem, podczas szkolenia uczono ich, jak postępować w takich przypadkach, ale nigdy by nie przypuszczał, że może do tego dojść. Służba w ochronie pałacu była dotąd bardzo spokojna, a to, co za­szło, po prostu nie mieściło się w głowie! Mnie też trafili, pomyślał ze smutkiem. Długo nie pociągnę. W dalszym ciągu nic z tego nie rozumiał: czy tych dwóch z automatami chciało odbić im aresztantów? W takim razie dlaczego ten w kajdankach próbował go ostrzec? Patrzył tępo w su­fit, czując, że z każdą chwilą słabnie. Widział jak przez mgłę i zastanawiał się, kiedy straci przytomność.

Nie zdążył dobyć broni, ale na miłość boską, kto mógł przypuszczać, że żołnierze z jednostki specjalnej ministerstwa obrony zaczną do nich strzelać? Oczywiście nie byli z ministerstwa. Nie, zdecydowanie nie. Przy­szli po cywilnemu, no i ta czeska broń Ten w kajdankach miał rację. Wynikałoby z tego, że mówił prawdę, że to nie on zabił ministra Nie potrafił tego pojąć, ale rozumiał jedno: aresztant poddał się dobrowolnie. Prawdopodobnie był niewinny, a ci dwaj z automatami byli wyrachowanymi mordercami. Czuł, że umiera, i prosił Boga, żeby dał mu ostatnią szansę: szansę naprawienia błędu. Powoli, jak we śnie, pomacał wokoło ręką.

- Na pewno wiesz, że poszukują cię międzynarodowymi listami goń­czymi - rzekł beznamiętnie Holender.

Elena szlochała, zakrywając sobie twarz skutymi rękami.

- Nie -jęknęła cicho. - Proszę, błagam

Jego kumpel, sądząc po złamanym nosie, były bokser, podszedł bli­żej. W jednej ręce trzymał pistolet, w drugiej strzykawkę.

- Zabójstwo członka brytyjskiego gabinetu to poważne przestępstwo, to zbrodnia. Ale my chcemy z tobą tylko porozmawiać. Ciekawi nas, dla­czego tak się uparłeś, dlaczego przysporzyłeś nam tylu kłopotów.

Bryson usłyszał cichutki szelest. Kątem oka zerknął w lewo i zoba­czył, że Sulliyan powoli wyciąga rękę, że

Szybko odwrócił wzrok i spojrzał na Holendra. Chryste, żeby tylko niczego nie zauważył.

- Na pewno wiesz, że Dyrektoriat już nie istnieje - kontynuował tam­ten. - Nie masz żadnego wsparcia, nie masz nic. Zostałeś sam, walczysz z wiatrakami.

Mów coś! Zajmij go! Niech tego nie widzi!

- Sam? - odparł z gniewnym błyskiem w oczach. - O nie. Zanim wysadziliście w powietrze naszą kwaterę, zdążyliśmy rozesłać wiadomość. Namierzyliśmy twoich zleceniodawców, wasz spisek szlag trafił.

Sullivan muskał malcami lufę pistoletu. Jeszcze dwa centymetry, jesz­cze tylko centymetr!

- Nie chcemy dalszego rozlewu krwi - odparł Holender, jakby w ogó­le go nie usłyszał. - Chcemy tylko szczerze porozmawiać, nic więcej.

Cichutki, ledwo słyszalny zgrzyt metalu o kamienną posadzkę. Od­wróć jego uwagę! Zagadaj go, do cholery!

- O co wam chodzi? - krzyknął. - Co jest warte aż tylu ofiar? Te wszystkie zamachy, te bomby! Zestrzeliliście samolot pasażerski z nie­winnymi kobietami i dziećmi na pokładzie! Pytani: co jest tego warte?

- Dobro ogółu. Cóż znaczy kilka ofiar w porównaniu z bezpieczeń­stwem miliardów, z pokoleniami - Holender urwał i nasłuchując, po­dejrzliwie przekrzywił głowę. - Tomas!

W tej samej sekundzie jeden po drugim rozbrzmiały dwa ogłuszające wystrzały. Sulliyan zdążył! Zdołał podnieść pistolet i zebrawszy resztki sił, pokonawszy szok związany z gwałtownym upływem krwi, dwa razy pociągnął za spust. Zaskoczony i rozwścieczony Holender znieruchomiał w pół obrotu - z jego głowy trysnęła fontanna krwi. Ten niższy runął na podłogę w spazmatycznych drgawkach: pocisk musiał przebić zarówno arterię szyjną, jak i kręgosłup.

Przerażona Elena przetoczyła się w bok. Nie wiedziała, kto strzelał, nie rozumiała, co się dzieje. Odczekała chwilę, podniosła głowę, jednak tym razem nie krzyknęła. Przeżyła zbyt wielki wstrząs, była zbyt oszoło­miona widokiem krwi. Z wytrzeszczonymi, zapłakanymi oczami modliła się cicho, zaciskając skute ręce.

Sullivan głośno rzęził. Oberwał w brzuch, i to paskudnie. Nick wie­dział, że zostało mu ledwie kilka minut życia.

- Nie wiem Nie wiem, kim jesteście - wyszeptał cicho policjant. -Ale chyba zaszła jakaś

- Nie jesteśmy mordercami! - zawołała Elena drżącym głosem. -Boże, uratował pan nam życie.

Rozległ się metaliczny brzęk: sierżant rzucił im kluczyk.

Szybciej! Tamci zaraz tu będą! Ile zostało nam czasu? Dwie minuty? Minuta? Może tylko kilka sekund? Bryson chwycił kluczyk, rozkuł Elenę, potem siebie.

Coś zatrzeszczało: ożyła krótkofalówka jednego z policjantów.

- Jezu Chryste, co tam się dzieje?

- Uciekajcie - szepnął Sullivan. - Uciekajcie Bryson podbiegł do okna.

- Nie możemy go tak zostawić! - zaprotestowała Elena. - Nie po tym, co dla nas zrobił.

- Wołają go przez radio, a on nie odpowiada. Zaraz po niego przyj­dą. - Nick szarpnął uchwytem stalowej zasuwy. - Znajdą go, zawiozą do szpitala - Tylko, że jest już za późno, pomyślał. - Chodź tu. Szybko!

Elena podbiegła do okna i pomogła mu otworzyć zasuwę. Bryson zerk­nął przez ramię. Sullivan leżał bezwładnie na podłodze. Już się nie ruszał. Prawdziwy bohater. Niewielu takich chodzi po świecie. Przeklęte okno. Szarp­nął jeszcze raz. Nie otwierano go od lat, może nawet od dziesięcioleci. Jesz­cze raz i jeszcze raz. Nareszcie. Do sali wpadł podmuch zimnego powietrza.

Wschodnia ściana Pałacu Westminsterskiego, ta od strony Tamizy, miała prawie dwieście siedemdziesiąt metrów długości. Biegł wzdłuż niej długi na dwieście dziesięć metrów taras z krzesłami i stolikami, przy któ­rych członkowie parlamentu mogli wypić popołudniową herbatę, nato­miast wzdłuż tarasu wybudowano kamienny murek z niskim żelaznym płotem. Dalej była już tylko rzeka.

Przerażona Elena spojrzała w dół, przeniosła wzrok na Nicka i ku jego zdziwieniu powiedziała:

- Ja pierwsza. Będę udawała, że skaczę z najwyższej trampoliny w Bukareszcie.

- Pamiętaj o głowie i szyi. Najlepiej zwiń się w kłębek. I dobrze się odbij.

Elena bez słowa zagryzła wargi.

- Widzę ją - dodał. - Twoją łódź.

- Przynajmniej jedno mi się udało - odrzekła ze słabym uśmiechem. - Poszłam do wypożyczalni i powiedziałam, że mój szef, bogaty i ekscen­tryczny członek parlamentu, postanowił zaimponować swojej nowej przy­jaciółce: chce zabrać ją na przejażdżkę z nabrzeża parlamentarnego do Kopuły Milenijnej najszybszą motorówką, jaką tylko mają. Sęk w tym, że ich łodzie cumują przy molo i musiałam wcisnąć kierownikowi sporą ła­pówkę, żeby podstawił którąś dokładnie naprzeciwko pałacu. Teraz już wiesz, na co poszły wszystkie pieniądze.

- Świetnie się spisałaś - pochwalił ją Nick.

Przywiązana do żelaznego płotu motorówka kołysała się na wodzie sześć, siedem metrów w lewo i piętnaście metrów w dół. Bryson ostrożnie wyszedł na parapet i zlustrował okolicę. Nikogo. Ani na dachu, ani na tarasie. Tamci spodziewali się pewnie wszystkiego, tylko nie tego, że uciek­ną przez okno. Dobrze wyszkoleni ludzie to cenny nabytek: rozmieszcza­no ich starannie, w newralgicznych punktach, tam, gdzie byli najbardziej potrzebni.

Elena stanęła na parapecie i wzięła głęboki oddech. Lewą ręką ścisnęła go za ramię, a potem skoczyła. Skoczyła, zwinęła się w kłębek i z głośnym pluskiem wpadła do wody. Nick odczekał, aż wypłynie i pokaże mu unie­siony kciuk, po czym poszedł w jej ślady.

Woda była zimna i mętna. Kiedy walcząc z silnym prądem, wypłynął na powierzchnię, Elena, świetna pływaczka, wdrapywała się już do łodzi i zanim tam dopłynął, uruchomiła silnik. Podciągnął się, wskoczył do kokpitu i kilka sekund później pomknęli przed siebie, oddalając się od gma­chów parlamentu i od zabójców z Prometeusza.

Hotel przy Russell Sąuare. Bryson poszedł na zakupy ze sporządzoną przez Elenę listą i wrócił ze sprzętem, którego potrzebowała: najszyb­szym i najpotężniejszym laptopem, jaki tylko mógł znaleźć - port na pod­czerwień, szybki modem - i z odpowiednim okablowaniem. Elena podłą­czyła komputer do gniazdka telefonicznego i weszła do Internetu.

- Mam ochotę na małego drinka - powiedziała.

Stanął przy barku i nalał dwie szklaneczki szkockiej.

- Ściągasz coś?

Wypiła łyk whisky i kiwnęła głową.

- Shareware. Dawson to spryciarz. Dostęp do tego małego cacka jest zabezpieczony hasłem. Jeżeli go nie złamiemy, nic z tego nie będzie.

- A w portfelu? Znalazłaś coś?

- Karty kredytowe, trochę pieniędzy, jakieś papiery. Nic przydatne­go, sprawdziłam. - Spojrzała na ekran komputera. - Może teraz - Wpro­wadziła hasło do palmtopa i rozbłysły jej oczy. - Weszliśmy!

Bryson uniósł szklankę jak do toastu.

- Jesteś niesamowita.

- Po prostu kocham swoją pracę. To ty jesteś niesamowity. Nigdy w życiu nie spotkałam takiego mężczyzny.

- Pewnie niewielu ich znałaś.

- Tylu, ilu trzeba - odrzekła z uśmiechem. - Może nawet więcej. Ale żaden z nich nie był tak odważny, tak uparty jak ty. Kiedy odeszłam, nie poddałeś się, nie zrezygnowałeś.

- Nie wiem, sam nie wiem Może kiedy byłem w najgłębszym doł­ku, kiedy dzień w dzień chlałem - Trącił szklanką jej szklankę. - Może wtedy postawiłem na tobie kreskę. Byłem zły. Urażony, zdezorientowany i zły. I wciąż dręczyła mnie ta niepewność

- Jaka?

- Nie wiedziałem, dlaczego odeszłaś. Musiałem się tego dowiedzieć. Za wszelką cenę. Nawet gdyby prawda miała mnie zabić.

- Nie spytałeś Wallera?

- Po co? Gdyby coś wiedział, gdyby chciał mi coś powiedzieć, na pewno by to zrobił.

Zamyślona, a może zmartwiona, wzięła pióro świetlne i przesunęła nim po ekranie palmtopa.

- Często się zastanawiałam, czy O rany!

- Co?

- Ten wpis. „Zadzwonić do H. Dunne'a'.

- Harry Dunne. Chryste. Jest numer telefonu?

- Nie. Tylko to: „Zadzwonić do H. Dunne'a'.

- Kiedy to napisał?

- Trzy dni temu!

- Co takiego? Boże Oczywiście. No, oczywiście! Dunne żyje i ci, którzy o tym wiedzą, mogą się z nim skontaktować. Jest tam książka adre­sowa albo telefoniczna?

- Jest wszystko, to olbrzymia baza danych - Ponownie przesunęła piórem po ekranie. - Cholera.

- Co?

- Brak dostępu, trzeba znać hasło. Do książki adresowej i do jakichś „Transferów'.

- Niech to szlag.

- To dobrze i źle.

- Co w tym dobrego?

- Hasłem zabezpiecza się najcenniejsze dane, a więc musi tam być coś ciekawego. Który pokój skusi włamywacza: zamknięty czy otwarty?

- Zależy, jak na to patrzeć.

- Problem w tym, że mamy ograniczone możliwości. To bardzo szybki komputer, ale nie ma nawet ułamka mocy obliczeniowej sprzętu, którym dysponowaliśmy w Dordogne, Hmm, pięćdziesięciosześciobitowy stan­dard szyfrowania danych Dzięki Bogu, że nie wyższy. Sto dwadzieścia osiem bitów rozłożyłoby nas na łopatki.

- Dasz radę go złamać?

- Kiedyś na pewno.

- Kiedyś?

- Z tym sprzętem potrwałoby to kilka godzin, kilka dni, może nawet kilka tygodni, i to tylko dlatego, że znam ten system na wylot.

- Obłęd. Nie mamy tyle czasu. Elena długo milczała.

- Wiem - powiedziała w końcu. - To miliardy kombinacji, ale mo­głabym poimprowizować. Namierzyć w Internecie kilku hackerów i każ­demu zlecić część pracy. Tak jak w tym starym powiedzeniu: nieskończo­na liczba małp stukających na maszynie do pisania stworzy w końcu dzieło Szekspira.

- Wątpię.

- Będę szczera: nie mam zbyt wielkiej nadziei. Kiedy trzy godziny później wrócił z hinduskim jedzeniem na wynos, Elena była smutna i przybita.

- Nic? - spytał.

Pokręciła głową. Paliła. Ostatni raz widział ją z papierosem zaraz po ucieczce z Rumunii. Wyjąwszy z komputera jedną z dyskietek, które za­brała z Dordogne, zgasiła papierosa, wyszła do łazienki i wróciła z mokrą myjką na czole. Opadła na fotel i jęknęła:

- Od myślenia rozbolała mnie głowa.

- Zrób sobie przerwę. - Postawił torby, stanął za nią i zaczął maso­wać jej kark.

- Cudownie - wymamrotała. - Musimy skontaktować się z Wallerem.

- Mógłbym przekazać mu wiadomość kanałem awaryjnym, ale nie wiem, czy tamci nas nie namierzą. Nie wiem nawet, czy by j ą dostał.

- Warto spróbować.

- Tak, ale tylko pod warunkiem, że nie narazimy się na niebezpie­czeństwo. Waller by to zrozumiał.

- Bezpieczeństwo przede wszystkim. Tak

- Co?

- Nic. Niebezpieczeństwo, bezpieczeństwo, zabezpieczenie. Myślę o tym przeklętym algorytmie.

- Aha.

- I o Dawsonie. O tym, w jaki sposób zajęty i bardzo ostrożny czło­wiek zapamiętywał te wszystkie hasła. Hasła, nie hasło. Ktoś taki jak on musiał mieć ich dużo.

- No i?

- Pewnie zrobił listę.

- Z doświadczenia wiem, że najsłabszym ogniwem systemu zabez­pieczeń komputerowych w biurze jest sekretarka. Nie może zapamiętać hasła, więc zapisuje je na karteczce, a karteczkę przykleja taśmą do dna szuflady.

- Dawson na pewno był przebieglejszy. Mimo to Hasło jest straszli­wie skomplikowane. Składa się z długich ciągów liczbowych, których nie sposób zapamiętać. Dlatego musiał je gdzieś Podaj mi palmtop, możesz?

Pstryknęła włącznikiem, przesunęła piórem po ekranie i po raz pierw­szy od kilku godzin na jej ustach zagościł uśmiech.

- Jest lista. Pod tajemniczym nagłówkiem „Tesserae'.

- Jeśli dobrze pamiętam szkolną łacinę, to liczba mnoga od tessera, „hasło'. Zaszyfrowana?

- Tak, ale to dziecinnie prosty algorytm, zabezpieczenie ogólne, ta­kie z hasłem. To tak, jakbyś wychodząc z domu, zamknął frontowe drzwi i zostawił otwarty garaż. Spróbuję złamać je programami, które ściągnę­łam z Internetu. Kaszka z mleczkiem.

Odzyskawszy dawną energię i entuzjazm, usiadła do komputera i już dziesięć minut później obwieściła, że złamała kod. Mogli teraz przejrzeć dane, które Dawson tak bardzo chciał ukryć.

- Boże, Nick. W pliku „Transfery' jest spis przekazów pieniężnych na rachunki w dziesiątkach londyńskich banków. Spójrz tylko na te kwo­ty. Pięćdziesiąt tysięcy funtów Sto tysięcy Trzysta tysięcy!

- Są tam nazwiska odbiorców?

- I to jakie! Można by ułożyć z nich książkę, „Kto jest kim w brytyj­skim Parlamencie'. Członkowie Izby Gmin, przedstawiciele wszystkich partii politycznych. Laburzyści, liberalni demokraci, konserwatyści, na­wet ulsterscy unioniści. Nazwiska, daty odbioru, kwoty, nawet godziny i miejsca spotkań Kompletna dokumentacja.

- Przekupstwo i szantaż - odrzekł Bryson, z trudem opanowując pod­niecenie. - Dwie podstawowe metody osiągania nielegalnych wpływów politycznych. Wiesz, jak Rosjanie szantażowali zachodnich specjalistów? Płacili im symboliczne wynagrodzenie za konsultacje. Pozornie wszystko było zgodne z prawem, ale przelewając pieniądze na ich rachunek banko­wy, zdobywali niepodważalny dowód współpracy. Dlatego Dawson nie tylko płacił członkom Parlamentu, ale i przechowywał dane, które jedno­znacznie to potwierdzały. Gdyby któryś zechciał się wycofać, pan mini­ster miał na niego haka. Tym sposobem zdobywał władzę. Tym sposobem wywierał nacisk na Ruperta Vere'a, lorda Parmore'a i prawdopodobnie na wielu innych wpływowych posłów. Był tajnym płatnikiem. Kto nie smaruje, ten nie jedzie, a jeśli chce się sterować przebiegiem tak ważnej, tak przełomowej debaty jak debata nad ratyfikacją międzynarodowego traktatu o powszechnej kontroli i bezpieczeństwie, trzeba smarować czę­sto i obficie. Trzeba szantażować, przekupywać skorumpowanych polity­ków, kupować głosy tych, którzy chcą je sprzedać

- Z listy widać, że chętnych nie brakowało.

- Myślę, że w niektórych przypadkach nie chodziło tylko o zwykły szantaż. Jestem przekonany, że gdybyśmy przejrzeli brytyjską prasę z ostat­niego roku, znaleźlibyśmy wiele artykułów o aferach bardzo podobnych do tych, jakie miały miejsce w naszym Kongresie. Artykułów napisanych na podstawie anonimowych przecieków, najtajniejszych, najbardziej pry­watnych informacji, odsłaniających najskrytsze ludzkie słabości. Założę się, że wielu zagorzałych przeciwników traktatu po prostu zmuszono do rezygnacji ze stanowiska, że ustąpili tak samo, jak ustąpił senator Cassidy w Stanach. Pozostałych ostrzeżono, skompromitowano, a potem dano im marchewkę: pokaźny datek na „kampanię polityczną'.

- Wyprane pieniądze. Nie do wytropienia.

- Czy dałoby się ustalić źródło tych funduszów?

Elena włożyła do komputera jedną z dyskietek z Dorogne.

- W dokumentacji Dawsona są nawet kody bankowe. Nazw nie ma, same kody.

- Porównujesz je z tymi, które dał ci Chris?

Elena spochmurniała. Chris Edgecomb, eksplozja w Dorogne, kosz­marne wspomnienia. Nie odpowiedziała. Wbiła wzrok w ekran, w długie kolumny szybko zmieniających się liczb.

- Jest, pasuje.

- Niech zgadnę: Meredith Waterman.

- Zgadza się. Są właścicielami First Washington Mutual Bancorp, banku, w którym fortuny dorobił się Richard Lanchester. Bryson głośno wciągnął powietrze.

- Stary, szacowny bank inwestycyjny i pośrednik w przekazywaniu nielegalnych funduszy do Waszyngtonu i Londynu.

- Niewykluczone, że do innych stolic też. Do Paryża, Moskwy, do Berlina

- Tak, na pewno. Wynika z tego, że Meredith Waterman ma w kie­szeni amerykański Kongres i brytyjski Parlament.

- Mówiłeś, że Lanchester zbił tam potężny majątek.

- Tak, ale w gazetach piszą, że przed wyjazdem do Waszyngtonu zerwał z nimi wszystkie więzy, formalne i finansowe.

- W dzieciństwie nauczono mnie, żeby nigdy nie wierzyć w to, co wypisuje oficjalna rumuńska prasa.

- Z przykrością przyznaję, że coś w tym jest. Uważasz, że Lanche­ster wciąż ma tam wpływy, że wykorzystuje bank do przekazywania gi­gantycznych łapówek, tak?

- To bank prywatny. Z tego, co wiem, ma bardzo niewielu współwła­ścicieli, dziesięciu, najwyżej dwunastu. Myślisz, że Lanchester wciąż jest jednym z nich?

- Nie, to niemożliwe. Kiedy zaczął pracować dla rządu, musiał zre­zygnować ze wszystkich udziałów i złożyć je w „ślepym' funduszu po­wierniczym. Praca w Białym Domu wymaga pełnej jawności finansowej.

- Nie, Nicholas. Praca w Białym Domu wymaga złożenia oświad­czenia finansowego w FBI, a nie oświadczenia publicznego. Czy Lanche­ster stawał przed komisją senacką? Nie. Pomyśl tylko: może właśnie dla­tego nie chce zostać sekretarzem stanu! Może wcale nie robi tego ze skromności? Może nie chce, żeby go prześwietlano? Żeby zwracano na niego uwagę? Może ma coś do ukrycia?

- Masz rację. Szef Narodowej Rady Bezpieczeństwa to nie to samo co sekretarz stanu. Nie musi przechodzić przez krzyżowy ogień pytań, mimo to wysocy urzędnicy Białego Domu są dokładnie prześwietlani. Śle­dzi się ich każdy krok, bada się wszelkie nieprawidłowości finansowe.

Elena niecierpliwie pokręciła głową. Jako matematyczka lubiła abstrak­cyjne pojęcia i właśnie ukuła teorię, w której on uparcie doszukiwał się dziur.

- Pomyśl tylko. Od kilku miesięcy uważnie obserwuję przebieg de­bat nad międzynarodowym traktatem o powszechnej kontroli i bezpie­czeństwie. Jesteśmy agentami Dyrektoriatu i powinniśmy być tym zainte­resowani, prawda?

- Owszem.

- Kiedy traktat zostanie ratyfikowany, powstanie nowa, międzyna­rodowa organizacja o potężnej władzy i globalnym zasięgu. Kto zostanie jej szefem? Gdybyś uważnie czytał prasę, wiedziałbyś, że od kilku tygo­dni w artykułach na temat traktatu przewijają nazwiska potencjalnych kan­dydatów na dyrektora. Na pierwszy rzut oka są to tylko niewinne wzmian­ki, zwykłe spekulacje, ale zawsze towarzyszy im to samo określenie: „car'. Nowy car. Ilekroć to czytam, dostaję dreszczy. Wiesz, kim rosyjscy caro­wie byli dla Rumunów.

- I tym nowym carem miałby zostać Lanchester.

- Jego nazwisko pojawia się najczęściej, pewnie Jak to się mówi? „Na rybkę'? Wypuszczają próbny balon, i tyle.

- Przecież to nie ma sensu. Lanchester zawsze występował przeciw­ko traktatowi. Był jednym z nielicznych urzędników Białego Domu, któ­rzy grzmieli na cały świat, że tego rodzaju międzynarodowa agencja, or­ganizacja o globalnym zasięgu może zostać wykorzystana do złych celów, że naruszy fundamentalne wolności osobiste

- Skąd wiesz, czy jest przeciwko traktatowi? Tylko z przecieków, prawda? Prawda. Ale przecieki do prasy są najczęściej kontrolowane, ponieważ ci, którzy dostarczają informacji gazetom, mają ukryte motywy, ponieważ kształtują w ten sposób swój publiczny wizerunek. Może Lan­chester tylko się kamufluje? Może chce, żeby mianowano go na to stano­wisko? A kiedy już dostanie nominację, niechętnie ją przyjmie.

- Chryste. Może rzeczywiście coś knuje. Może z jakiegoś powodu

- Powodem może być to, że należy do spisku Prometeusza, że jako wpływowy członek tej organizacji nie może wzbudzać jakichkolwiek po­dejrzeń na forum publicznym. Pamiętasz grę w trzy karty? Ja błyskawicz­nie je przekładam i przesuwam po stoliku, a ty próbujesz zgadnąć, gdzie jest ta, którą wybrałeś. Jeśli mam zwinne palce, zawsze ze mną przegrasz, ponieważ obserwujesz karty, a nie to, co z nimi robię. Ludzie śledzą jedynie przebieg gry pozorów, debaty, dyskusje, zmagania o nowe prawa, tym­czasem prawdziwa walka toczy się w cieniu, za kulisami. To walka o wła­dzę i pieniądze. Walka między najbogatszymi, najbardziej wpływowymi ludźmi tego świata, którzy chcą stać się dziesięć razy bogatsi i bardziej wpływowi.

Bryson pokręcił głową. To, co mówiła, było logiczne, miało sens, jednak doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego, czło­wiek, który w Białym Domu czuł się jak złota rybka w kryształowym akwarium, nie mógł, po prostu nie mógł zawiązać spisku na tak olbrzymią skalę. Za bardzo by ryzykował, za wiele miałby do stracenia. Nie, to niemożliwe. Poza tym była jeszcze kwestia motywu. Żądza władzy i pie­niądza jest stara jak świat, ale zakładać, że Lanchester robi to tylko po to, żeby sięgnąć po kolejny urząd, choćby stukrotnie bardziej lukratywny niż te, które dotychczas sprawował? Śmieszne. Nonsensowne.

Z drugiej strony, coś podszeptywało mu, że to właśnie on jest klu­czem do Prometeusza, ważnym ogniwem spisku.

- Musimy się tam dostać - wyszeptał.

- Gdzie? Do tego banku? Zamyślony kiwnął głową.

- Lecimy do Nowego Jorku?

- Tak.

- Ale po co?

- Po prawdę. Trzeba sprawdzić, co łączy Lanchestera z Meredith Watermanem. I z Prometeuszem.

- Ale jeśli Meredith Waterman jest w to zamieszany, jeśli rzeczywi­ście pośredniczy w przesyłaniu gigantycznych łapówek, nie masz z nimi szans. Strażnicy, potrójne zabezpieczenia szafek na akta, chronione hasła­mi komputery, zaszyfrowane pliki

- Właśnie dlatego chcę, żebyś poszła tam ze mną.

- Nick, to szaleństwo! Bryson zagryzł dolną wargę.

- Muszę to przemyśleć. Parafrazując twoją metaforę, jeśli drzwi do pokoju są zamknięte, spróbuj wejść oknem.

- To znaczy jak?

- Stary, szacowny bankier ni tego, ni z owego zaczyna prać brudne pieniądze. Po co? Dlaczego? Co nim kierowało? Nie, Eleno. Odpowiedzi na te pytania poszukamy nie tam, gdzie myślisz. Masz rację, bank jest dobrze strzeżony, a bieżąca dokumentacja zamknięta, ukryta i zabezpie­czona. Dlatego musimy się cofnąć w czasie do okresu, kiedy Meredith Waterman był słynnym, prestiżowym bankiem inwestycyjnym. Musimy zbadać jego pełną chwały przeszłość.

- Nie rozumiem.

- Posłuchaj. Właścicielami Meredith Watermana była kiedyś grupka stetryczałych pryków, którzy podejmowali decyzje przy stołach konferen­cyjnych w kształcie trumny, pod okiem przodków, którzy patrzyli na nich ze starych, posępnych malowideł. Kiedy i dlaczego zaczęli przelewać pie­niądze na łapówki? Konkretnie który z nich zrobił to pierwszy? Co nim kierowało?

Elena wzruszyła ramionami.

- Ale gdzie tej przeszłości szukać?

- W archiwach. Staromodny bank z poczuciem dziejowej misji zbie­ra każdy papierek, każdy rachunek, żeby potomni mogli poznać jego hi­storię. Tym facetom bardzo na tym zależało, bo uważali, że gromadząc archiwa, zapewnią sobie nieśmiertelność. Jest mało prawdopodobne, żeby nowi właściciele Meredith Watermana pozbyli się tej dokumentacji. Za­pewne uznali, że jest zupełnie nieszkodliwa, gdyż pochodzi z okresu po­przedzającego ich potajemne machinacje. I właśnie to jest naszym oknem. Archiwum, miejsce praktycznie nie strzeżone - Wskazał komputer. -Da się przez to zarezerwować bilety?

- Oczywiście. Do Nowego Jorku, tak?

- Tak.

- Na jutro?

- Na dzisiaj. Jeśli znajdziesz dwa wolne miejsca, natychmiast je bierz. Razem, osobno, wszystko jedno. Musimy dotrzeć tam jak najszybciej.

Do siedziby starego, słynnego banku inwestycyjnego przy Wall Street, pomyślał. Banku niegdyś szacownego, który jest dzisiaj ważnym ogni­wem spisku Prometeusza.

Rozdział 29

Trzypiętrowy gmach banku stał przy Maiden Lane na południowym Manhattanie, w cieniu wieżowców World Trade Center, ledwie kilka ulic od Wall Street. W przeciwieństwie do pseudorenesansowego gmachu nowojorskiego Banku Rezerw Federalnych, w którego podziemiach spo­czywały narodowe zasoby złota, nie rzucał się w oczy, choć biła z niego wytworna duma i elegancja. Ten dziewiętnastowieczny, neoklasycystyczny budynek o mansardowym dachu i fasadzie z cegły i piaskowca zdawał się przynależeć do innej epoki i zupełnie innego miejsca - bardziej paso­wałby do Paryża z czasów Napoleona, kiedy Francuzi śnili o światowym imperium.

Otoczony nowoczesnymi drapaczami chmur dzielnicy finansowej ema­nował spokojną pewnością siebie dawnych, arystokratycznych właścicieli. Jako najstarszy prywatny bank w Stanach Zjednoczonych słynął z niepo­szlakowanej reputacji i obracał pieniędzmi najstarszymi ze starych: jego klientami były najbogatsze amerykańskie rodziny, pokolenia milionerów i miliarderów. Z jego nazwą kojarzyła się legendarna, wyłożona mahoniową boazerią sala narad wspólników i światowy zasięg działalności. Artykuły i notatki biograficzne w „Fortune', w „Forbes' i w „Wall Street Journal' często podkreślały jego wyrafinowaną ekskluzywność, to, że należy do czter­nastu magnatów, których przodkowie stawiali pierwsze domy na Manhatta­nie, że jest ostatnim z wielkich prywatnych banków inwestycyjnych.

Na przygotowania poświęcili kilka godzin. Elena pojechała do bi­blioteki i za pośrednictwem Internetu zebrała wszystkie dostępne infor­macje. Było ich bardzo niewiele, gdyż jako instytucja prywatna Meredith Waterman nie musiał ujawniać tajników swoich operacji finansowych. Informacji o wspólnikach znalazła dużo więcej, chociaż były to głównie noty biograficzne. Richard Lanchester nie figurował na liście współwła­ścicieli; zrezygnował z udziałów wkrótce po tym, gdy został prezydenc­kim doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego, i od tamtej pory nie utrzymywał z bankiem żadnych kontaktów.

A powiązania towarzyskie? A szkolne przyjaźnie? A więzy rodzinne? Elena szukała i szukała, lecz na próżno. Wyglądało na to, że kręgi towarzy­skie Lanchestera nie przecinają się z kręgami, w których obracają się jego dawni koledzy. Z żadnym z nich nie chodził do szkoły, z żadnym nie studio­wał. Jeśli coś ich łączyło, były to więzy starannie zakamuflowane.

Tymczasem Bryson zbierał informacje w sposób, który najbardziej lubił: na piechotę, uchem, okiem i przez telefon. Kilka godzin krążył po okolicy podając się za konserwatora sieci telefonicznej, za sprzedawcę programów komputerowych, za przedsiębiorcę poszukującego lokalu do wynajęcia - wpadł też do sąsiedniego budynku, żeby pogadać chwilę z pracującym tam informatykiem - i do czwartej zebrał sporo wiadomości na temat rozkładu pomieszczeń w Meredith Waterman, jego systemu kom­puterowego, a nawet starych zasobów archiwalnych.

Na zakończenie, tuż przed spotkaniem z Elena, udając zaciekawione­go turystę, przeszedł przed głównym wejściem do gmachu. Szerokie, gra­nitowe schody, owalny, wykładany marmurem hol, pośrodku holu wielka, wspaniale oświetlona brązowa rzeźba na postumencie. Rzeźba. Skądś tę postać znał. Z mitologii? Na pewno już ją gdzieś widział. I nagle przypo­mniało mu się lodowisko w Rockefeller Center.

Tak. Była powiększonym duplikatem słynnej pozłacanej rzeźby z Rockefeller Center.

Rzeźby Prometeusza.

Byli gotowi już o piątej, jednak z informacji zebranych przez Nicka wynikało, że mogą spróbować dopiero po północy, a więc najwcześniej za siedem godzin.

Siedem godzin: tak długo i tak krótko zarazem. Czas uciekał, nie mogli go tracić. Musieli dotrzeć do innych, choćby do Harry'ego Dunne'a. Ni­gdzie nie mogli go znaleźć. Dowiedzieli się jedynie, że zastępca dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej jest „na urlopie', że wyjechał z nie­określonych „powodów rodzinnych'; krążyły plotki, że „powody rodzin­ne' to w agencji „powody zdrowotne', że Dunne jest po prostu ciężko chory.

Elena dzwoniła, szukała w Internecie, ale przypominało to wędrówkę ślepca we mgle.

- Spróbowałam na bezczelnego i zatelefonowałam do niego do domu. Odebrała gosposia, ale powiedziała tylko, że Dunne jest bardzo chory i że nie wie, dokąd wyjechał.

- Bzdura. Na pewno wie.

- Też tak myślę, ale najwyraźniej dobrze ją przeszkolono, bo natych­miast odłożyła słuchawkę. Ślepy trop.

- Daję głowę, że można do niego dotrzeć. Oczywiście pod warun­kiem, że dobrze zinterpretowaliśmy zapis w palmtopie Dawsona.

- Sprawdzałam dziesięć razy: numeru Dunne'a tam nie ma. Ani za-szyfrowanego, ani żadnego innego.

- A w Internecie? Może pogrzebać w rejestrach medycznych?

- Łatwo powiedzieć. Próbowałam. Znamy jego nazwisko i numer ubezpieczenia społecznego: przeszukałam, co się dało, i nic. Postanowi­łam pójść na całego i zadzwoniłam do CIA do kadr. Przedstawiłam się jako sekretarka z Białego Domu, powiedziałam, że prezydent chce prze­słać Dunne'owi kwiaty, i poprosiłam o adres.

- Świetny pomysł.

- Niestety, nie wypalił. Powiedzieli, że nie znają adresu, że nic nie wiedzą. Może gdzieś wyjechał? Do rodziny, do jakiegoś wujka, ciotki czy bratanka?

Do ciotki Nick drgnął.

- Czekaj, czekaj. Mam pomysł

- Tak? Jaki?

- Moja ciocia, ciocia Felicja. Mieszka w domu starców, pamiętasz? Kierowniczka domu - ma na imię Shirley - zna numer telefonu Dunne'a. Dzwoni do niego, ilekroć ktoś odwiedzi czy spyta o Felicję.

- Co? Niby dlaczego miałaby interesować go Felicja Munroe? Kiedy odwiedziliśmy ją ostatnim razem, była w bardzo złym stanie psychicznym.

- Niestety. Ale z jakichś powodów ludzie Dunne'a uważnie j ą obser­wują, a przynajmniej obserwowali. Może się boją, że Felicja coś komuś powie? Może ma to związek z tym, że Pete był członkiem Dyrektoriatu?

- Pete Munroe należał do Dyrektoriatu?

- Boże, mam ci tyle do powiedzenia Ale nic to, pogadamy po drodze.

- Po drodze dokąd?

- Do kliniki przedłużonej opieki pielęgniarskiej Rosamundy Cleary. Przejedziemy się do Dutches i złożymy nieoczekiwaną wizytę cioci Felicji.

- Kiedy?

- Teraz.

Na miejsce dotarli kilka minut po szóstej. Było chłodno, pachniało kwiatami, świeżo skoszoną trawą i końcem długiego, upalnego dnia.

Elena weszła pierwsza i spytała o kierowniczkę. Akurat tędy prze­jeżdżała - zatrzymała się u przyjaciół w mieście - a ponieważ słyszała, że mieści się tu cudowny dom opieki dla ludzi w podeszłym wieku, postano­wiła na chwilę wpaść i sprawdzić, czy klinika Rosamundy Cleary nie od­powiadałby wymaganiom jej schorowanego ojca. Tak, był już wieczór, trochę późno, ale czy nie pracowała tu przypadkiem kobieta imieniem Shirley? Jedna z jej przyjaciółek wspominała o Shirley

Kilka minut po niej do recepcji wszedł Bryson i spytał o Felicję Mun­roe. Ponieważ zaabsorbowana rozmową Shirley nie miała dla nikogo cza­su, istniało prawdopodobieństwo, że nie zadzwoni do Dunne'a, a przynaj­mniej nie od razu. Ułatwiłoby mu to zadanie, lecz z drugiej strony nie widział nic złego w tym, żeby Dunne'a zmylić, żeby nabrał przekonania, iż Nick jest całkowicie pochłonięty swój ą przeszłością. Może ci z Prometeusza nabraliby przekonania, że idzie fałszywym tropem, że nie stanowi bezpośredniego zagrożenia?

Niech myślą, że zadręczam się wspomnieniami, że próbuję dociec, kim naprawdę jestem. Niech myślą, że popadłem w obsesję.

Bo i popadłem.

W obsesję na punkcie prawdy.

Modlił się, żeby Felicja miała choćby krótki przebłysk świadomości.

Gdy wszedł, siedziała samotnie przy małym, okrągłym mahoniowym stole w eleganckiej jadalni; przy sąsiednich stołach, pojedynczo lub para­mi, siedziało kilkunastu pensjonariuszy. Podniosła wzrok i jakby zoba­czyła kogoś, z kim rozmawiała przed pięcioma minutami. Nie okazała najmniejszego zdziwienia. Bryson omal się nie załamał.

- George! - zaświergotała, odsłaniając w uśmiechu sztuczne zęby, na których widniały ślady czerwonej szminki. - Naprawdę nie wiem, co o tym myśleć. Przecież ty nie żyjesz! Nie powinieneś tu przychodzić, ko­chanie - dodała, strofując go jak małe dziecko.

Nick uśmiechnął się, cmoknął ją w policzek i usiadł naprzeciwko. Wciąż brała go za jego ojca.

- Przyłapałaś mnie - odrzekł, udając zawstydzonego. - Ale powiedz mi, jak umarłem?

Felicja przebiegle zmrużyła oczy.

- Wykluczone. Dobrze wiesz, jak umarłeś. Lepiej do tego nie wra­cajmy. Pete ma wyrzuty sumienia. Po co go zadręczać. - Nabrała na wide­lec trochę ziemniaczanego puree.

- Dlaczego ma wyrzuty sumienia?

- Wolałby, żeby spotkało to jego, nie was. Ciągle się zadręcza. Dla­czego George i Nina musieli umrzeć? Dlaczego musieli umrzeć?

- No właśnie, dlaczego?

- Dobrze wiesz, nie muszę ci mówić.

- Aleja nie wiem. Opowiesz, ciociu?

Zaskoczony Nick aż drgnął. Elena. Objęła Felicję, przytuliła, usiadła obok i ujęła w dłonie jej kościste, pokryte starczymi plamami ręce.

Czy staruszka ją poznała? Nie, to niemożliwe. Widziały się tylko raz, w dodatku przed wieloma laty. Mimo to Felicja odprężyła się przy niej i uspokoiła. Dziwne. Chciał pochwycić jej spojrzenie, spytać, co się stało, lecz Elena nie zwracała na niego uwagi.

- Naprawdę nie powinien tu przychodzić - powtórzyła Felicja, zer­kając na niego kątem oka. - Przecież on nie żyje.

- Tak, wiem - odrzekła łagodnie Elena. - Ale powiedz mi, ciociu, jak do tego doszło. Na pewno ci ulży, zobaczysz. Zakłopotana Felicja zmarszczyła czoło.

- Ja też mam wyrzuty sumienia. To moja wina. Pete bardzo żałuje, że oni umarli, chętnie by się z nimi zamienił. Był najlepszym przyjacie­lem George'a, wiesz?

- Tak. Nie chcesz o tym mówić? O tym, jak zginęli? To dla ciebie zbyt bolesne?

- Dziś mam urodziny

- Tak? Wszystkiego najlepszego! Dużo szczęścia!

- Szczęścia? Wcale nie jestem szczęśliwa. Jestem smutna. To była straszna noc.

- Dlaczego?

- Taka piękna, taka śnieżna noc! Czekałam na nich z kolacją, wszystko stygło, ale mnie zupełnie na tym nie zależało. Powiedziałam Pete'owi, nie, niech jadą powoli, co z tego, że jedzenie wystygnie, ale on się uparł. Szybciej, George, mówił, szybciej! Nie chciał zepsuć mi urodzin. George na to, że ich chrysler ledwo dyszy, że to wrak, że ma słabe hamulce, że droga jest oblodzona. Nina była zdenerwowana: chciała, żeby zjechali na pobocze i przeczekali zawieję, ale Pete nalegał i ciągle ich pospieszał. Szybciej! Szybciej! - Zwilgotniały jej oczy. Spojrzała na Elenę i zrozpa­czona szepnęła: - Samochód wpadł w poślizg i zginęli. Boże. Pete przele­żał w szpitalu ponad miesiąc i cały ten czas powtarzał tylko dwa zdania: „To ja powinienem był zginąć, nie oni! To ja powinienem był umrzeć!' -Bolesne wspomnienia skonfundowanego umysłu kobiety, dla której prze­szłość mieszała się z teraźniejszością. Jej policzki spłynęły łzami. - Byli przyjaciółmi, najlepszymi przyjaciółmi Elena ścisnęła ją za ręce.

- To był wypadek, ciociu - powiedziała łagodnie i kojąco. - Wypa­dek. Wszyscy o tym wiedzą.

Z trudem powstrzymując łzy, Bryson objął staruszkę i mocno przytu­lił. Była drobna i krucha jak ptak.

- Już dobrze - szepnął. - Już wszystko dobrze.

Wracali do Nowego Jorku.

- Ulżyło ci.

Siedzący za kierownicą wynajętego buicka Nick skinął głową.

- Chyba musiałem to usłyszeć. Mimo okoliczności. I stanu jej umy­słu.

- W sposobie jej myślenie jest łatwo zauważalna prawidłowość. Pa­mięć odległą ma bardzo dobrą. Ten rodzaj pamięci zwykle pozostaje nie­tknięty. Może nie wiedzieć, gdzie jest, gdzie przed chwilą była, ale dosko­nale pamięta szczegóły nocy poślubnej.

- Tak. Moim zdaniem Dunne założył, że się z nią skontaktuję, chcąc potwierdzić te wszystkie kłamstwa, którymi mnie karmił. Liczył na to, że Felicja zapomni, że jej stan ulegnie pogorszeniu, bo wówczas nie mogła­by podważyć jego wersji wydarzeń.

- A ona właśnie to zrobiła.

- Tak, ale tylko dzięki twojej cierpliwości, wytrwałości i łagodności. Zawierzyła ci. Wątpię, czy któryś z ludzi Dunne'a zdobyłby jej zaufanie. Dzięki Bogu, że cię mam. Kto by pomyślał, że tak łagodna, tak dobrotliwa istota może prowadzić podwójną grę godną świetnie wyszkolonej agentki operacyjnej.

- Chodzi ci o ten numer? - spytała z uśmiechem Elena.

- Jakim cudem tak szybko go zdobyłaś?

- Po pierwsze, zastanowiłam się, gdzie bym go zapisała, gdybym, będąc na miejscu Shirley, musiała szybko zadzwonić do Dunne'a. Po drugie, założyłam, że skoro Dunne odgrywał przed nią rolę zatroskanego krewnego, nie mógł jednocześnie nalegać na zachowanie ścisłej tajemnicy.

- No i gdzie był? W notatniku?

- Ciepło. Na liście „najważniejszych numerów' w lewym górnym rogu bibularza. Zauważyłam go, jak tylko usiadłam, dlatego „przypad­kiem' położyłam torebkę na krześle obok biurka. Przypomniałam sobie o tym, gdy wyszłyśmy na korytarz: szybko wróciłam, chwyciłam torebkę i wysypałam jej zawartość na biurko i podłogę. Zbierając rzeczy, zerknę­łam na numer. Proste.

- A gdyby go tam nie było?

- Miałam jeszcze plan B: zostawiłabym torebkę na dłużej i wróciła­bym po nią, kiedy Shirley zrobiłaby sobie przerwę na papierosa. Ona dużo pali.

- Był też plan C?

- Tak: ty.

Zapominając o napięciu ostatnich dni, czego tak bardzo potrzebował, roześmiał się szczerze, beztrosko i z wielką ulgą.

- Przeceniasz mnie.

- Chyba nie. Ale teraz moja kolej. Znając numer telefonu, łatwo jest znaleźć adres: wszystko dzięki Internetowi. Nie będę musiała nawet robić tego sama. Wyślę numer e-mailem do jednego z setek serwisów poczto­wych i najdalej za pół godziny dostanę od nich adres. Wraz z rachunkiem naturalnie.

- Kierunkowy osiem-jeden-cztery? Gdzie to jest?

- Obok numeru Shirley napisała „PA'. To chyba Pensylwania.

- Pensylwania? Co on by tam robił?

- Może stamtąd pochodzi? Rodzinne strony.

- Mówi z akcentem New Jersey.

- W takim razie może ma tam krewnych? Znajdę adres. Przynajmniej to będzie łatwe.

O pierwszej w nocy w gmachu Meredith Watermana czuwał tylko najniezbędniejszy personel: kilku ochroniarzy i technik komputerowy na dyżurze.

Ponura strażniczka za ladą przy bocznym wejściu dla pracowników czytała akurat romans Harleąuina i była bardzo niezadowolona, że ktoś jej przeszkadza.

- Nie ma pana na liście - mruknęła, przytrzymując kartkę palcem z dłu­gim jak szpon paznokciem. Krótkowłosy mężczyzna w okularach i w koszuli z napisem „Serwis Komputerowy McCaffreya' obojętnie wzruszył ramionami.

- Ekstra - odparł. - Wrócę do New Jersey i powiem, że nie chcieli­ście mnie wpuścić. Mnie tam wisi, i tak mi zapłacą.

Odwrócił się, gorączkowo myśląc, co teraz, gdy wtem strażniczka jakby nieco złagodniała.

- Jaki jest cel

- Już mówiłem. Jesteście jednym z naszych klientów. Kiedy skończy­cie pracę, archiwizujemy wasze dane. Wy robicie to u siebie, my u siebie. Podwójne zabezpieczenie, tak na wszelki wypadek. Stwierdziliśmy, że w pakietach, które od was ściągamy, są błędy. Wy stępuj ą rzadko, ale wystę­pują, a skoro już występują, muszę sprawdzić wasz router, jasne?

Strażniczka westchnęła, podniosła słuchawkę telefonu i wystukała numer.

- Charlie, czy mamy umowę z - Zerknęła na koszulę Brysona. -Z „Serwisem Komputerowym McCaffreya'? Chwilę słuchała.

- Facet mówi, że w pakietach są błędy i że musi sprawdzić jakiś router Dobra, dzięki. - Odłożyła słuchawkę z szyderczym uśmieszkiem na ustach. - Mieliście nas uprzedzić - warknęła. - Winda jest na końcu korytarza, po prawej stronie. Poziom B.

Znalazłszy się w suterenie, popędził do drzwi serwisowych, które na­mierzył w trakcie przygotowań do akcji. Czekała za nimi Elena: miała na sobie koszulę z takim samym napisem i trzymała aluminiową podkładkę z notatnikiem. Archiwum mieściło się w wielkiej podziemnej sali o niskim, wyłożonym dźwiękochłonnymi płytkami suficie, na którym buczały dzie­siątki jarzeniówek. Stały tam niezliczone rzędy metalowych półek, a na pół­kach niezliczone ilości identycznych wysokich, szarych pudeł. Ustawiono je chronologicznie, poczynając od roku tysiąc osiemset sześćdziesiątego, kiedy to Elias Meredith, naonczas irlandzki handlarz tekstyliami, założył bank - na tej półce stało ledwie kilka pudeł - i kończąc na roku tysiąc dzie­więćset osiemdziesiątym dziewiątym, kiedy to archiwum zamknięto; półka z roku osiemdziesiątego dziewiątego była całkowicie wypełniona. Każdy rok podzielono na przeróżne kategorie: dane personalne klientów, dane per­sonalne pracowników, stenogramy narad wspólników, uchwały, poprawki do regulaminu i statutu i tak dalej. Każda kategoria miała swój kolor, każda teczka była oznaczona etykietą i kodem kreskowym.

Wiedzieli, że mają bardzo mało czasu, że mogą zostać tam najwyżej godzinę, gdyż później jego przedłużająca się nieobecność mogła wzbu­dzić podejrzenia strażników. Postanowili, że on będzie przeglądał akta, natomiast Elena siądzie do komputera i przejrzy zapisy elektroniczne. Archiwa skatalogowano za pomocą systemu zarządzającego bazą danych, nowoczesnego, lecz nie zabezpieczonego hasłem. To logiczne: system miał ułatwiać pracę urzędnikom, umożliwiać szybki dostęp do zasobów i nie było powodów, żeby dostęp ten utrudniać.

Praca była ciężka i żmudna, tym bardziej że nie mieli pojęcia, czego dokładnie szukają. Zapisów operacji finansowych? Jeśli tak, to których klientów? Kopii transferów pieniężnych na zagraniczne konta? Ale jak odróżnić półlegalny przelew, którego celem było zmylenie urzędu podat­kowego czy eksżony, od takiego, który dawał początek długiemu łańcu­chowi dalszych przelewów, by w końcu trafić do kieszeni tego czy innego senatora? Elena szukała ich w komputerze za pomocą słów kluczowych i parametrów hasłowych, mimo to niczego nie znalazła.

Stwierdzili za to, że w aktach są potężne luki. Po roku tysiąc dzie­więćset osiemdziesiątym piątym nie było żadnych zaświadczeń o docho­dach z płac i wynagrodzeń. Wyglądało na to, że celowo je usunięto. Elena ponownie przejrzała bazę danych i okazało się, że w archiwum nie ma ani jednego dokumentu, który miałby jakikolwiek związek z zarobkami ów­czesnych wspólników Mereditha Watermana.

Zdenerwowany i coraz bardziej spięty Bryson postanowił zawęzić obszar poszukiwań tylko do jednego człowieka, do Richarda Lanchestera, i sięgnął po jego akta. To, czego się z nich dowiedział, potwierdziło mit o słynnym czarodzieju z Wall Street.

Lanchester przyszedł do Mereditha Watermana zaraz po ukończeniu Harvardu i już kilka lat później wypłynął jako agresywny makler przyno­szący bankowi olbrzymie dochody. Wkrótce został kierownikiem wydziału i poszerzył swoją działalność o inwestycje i spekulacje walutowe: w po­równaniu z dochodami, jakie wówczas osiągał, jego dochody maklerskie były żebraczą pensją. Po dziesięciu latach pracy był najlepiej zarabiającym urzędnikiem w historii Mereditha Watermana.

Stał się maszynką do robienia pieniędzy: robił świetne interesy, na któ­rych zbijali fortunę i on, i jego bankowi wspólnicy. Specjalizował się w za­wieraniu ryzykownych, acz lukratywnych kontraktów finansowych i -jak wynikało z dokumentów - do mistrzostwa opanował trudną sztukę przewi­dywania indeksów i kursów giełdowych, na które stawiał miliardy dolarów. Po prostu uprawiał hazard, hazard na gigantyczną skalę w kasynie świato­wych rynków kapitałowych. Stawiał i wygrywał i jak na prawdziwego hazardzistę przystało, wierzył zapewne, że nigdy nie opuści go szczęście.

Niestety, pod koniec tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego pierwszy i ostatni raz miał pecha. Tak, w osiemdziesiątym piątym wszystko się zmieniło. Siedząc na zimnej betonowej podłodze, zafascynowany Bryson otworzył cienką teczkę ze protokółem wewnętrznej kontroli finansowej, z opisem katastrofy tak spektakularnej i druzgoczącej, że aż niewiarygodnej.

Lanchester postawił olbrzymie pieniądze na wskaźnik giełdowy eurodolara i z dnia na dzień Meredith Waterman stracił trzy miliardy dola­rów. Trzy miliardy dolarów! Tak wielka kwota wielokrotnie przekraczała możliwości finansowe banku.

Meredith Waterman był niewypłacalny. Przetrwał wiele kryzysów, w tym wielki kryzys z lat dwadzieścia dziewięć-trzydzieści trzy i nagle, na skutek jednego nieudanego zakładu Richarda Lanchestera, ten najstar­szy prywatny bank w Ameryce stanął na progu bankructwa.

- Boże - szepnęła Elena, przeglądając protokół. - Ale ale nigdzie o tym nie pisano! Nikt o tym nie wie!

Zdumiony Nick powoli pokręcił głową.

- Nigdzie. W żadnej gazecie, absolutnie nigdzie.

- Jak to możliwe?

Nick zerknął na zegarek. Siedzieli tam prawie dwie godziny, kusili los.

Nagle spojrzał na nią rozszerzonymi z podniecenia oczami.

- Chyba już rozumiem, dlaczego nie mogliśmy znaleźć zaświadczeń o dochodach wspólników po osiemdziesiątym piątym.

- Dlaczego?

- Ponieważ zdarzył się cud: ktoś ich wykupił.

- Jak to?

Bryson wstał i zdjął z półki pudło z niewinnym napisem „Udziały wspól­ników'. Widział je przedtem, ale doszedł do wniosku, że przy tej ilości innych materiałów nie warto tam zaglądać. W środku spoczywała tylko jedna cienka teczka z ledwie czternastoma trzykartkowymi dokumentami.

W nagłówku każdego z nich widniał identyczny napis: „Udziały wspól­ników'. Z mocno bijącym sercem przebiegł wzrokiem dokument leżący na wierzchu i chociaż domyślał się, co zawiera, przeżył szok.

- Nicholas? Co to jest?

- Posłuchaj: „Niżej podpisany wspólnik banku Meredith Waterman zgadza się sprzedać wszystkie prawa, tytuły, udziały i aktywa oraz przelać na rzecz nabywcy wszelkie wynikające z tego zobowiązania finansowe'.

- Co ty czytasz? Nick, co to za dokument?

- W listopadzie 1985 wszyscy wspólnicy Mereditha Watermana pod­pisali akt sprzedaży udziałów w banku. - Zaschło mu w ustach. - Każdy z nich był bezpośrednio i osobiście odpowiedzialny za trzymiliardowy dług Lanchestera. Nie mieli wyboru, przyparto ich do muru. Musieli sprzedać.

- Ale Nie rozumiem. Co sprzedać? Przecież nic im nie zostało.

- Nazwę. Pustą skorupę banku.

- I co za to dostali?

- Nabywca zapłacił czternaście milionów dolarów, po milionie na gło­wę. Mieli wielkie szczęście, że w ogóle cokolwiek dostali, bo wraz z nazwą banku nabywca przejął trzymiliardowy dług Lanchestera. Ale mógł sobie na to pozwolić. Według jednego z paragrafów umowy każdy wspólnik mu­siał podpisać zobowiązanie do zachowania tajemnicy pod groźbą zwrotu całej kwoty, której płatność rozłożono na pięć lat.

- Niesamowite. Niesamowite - Elena zmarszczyła czoło. - Czy dobrze zrozumiałam? Mówisz, że w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym Meredith Waterman został potajemnie sprzedany jednemu nabyw­cy? I że nikt o tym nie wiedział?

- Otóż to.

- Ale komu? Kto był na tyle szalony, żeby pakować się w taki interes?

- Ktoś, kto chciał zostać anonimowym właścicielem starego, sza­cownego banku inwestycyjnego. Banku, za którego pośrednictwem mógł­by dokonywać gigantycznych i nielegalnych przelewów

- Ale kto? Kto to jest?

Bryson uśmiechnął się blado i pokręcił głową.

- Miliarder nazwiskiem Gregson Manning.

- Gregson Manning? Ten z Systematiksu?

- Ten, którego ścigamy. Nasz Prometeusz.

Wtem Cichy szelest, szuranie butami po betonowej podłodze. Nick poderwał wzrok znad rozłożonych na stoliku papierów i ujrzał wysokie­go, potężnie zbudowanego mężczyznę w granatowym mundurze strażni­ka, który patrzył na nich z nieukrywaną wrogością w oczach.

- A wy co? Mieliście naprawiać komputery. Co wy tu, do diabła, robicie?

Rozdział 30

Główny serwer stał na drugim końcu wielkiej sali, a na stoliku, tuż przed nimi, leżało czternaście dokumentów, rozłożonych niczym biały wachlarz.

- Dlaczego tak późno? - spytał zdegustowany Bryson. - Dzwonię do was od pół godziny!

Strażnik świdrował ich podejrzliwym spojrzeniem. Zaskrzeczała krótkofalówka.

- Jak to? Nic mi nie mówili.

Elena wstała i niecierpliwie machnęła podkładką.

- Bez umowy serwisowej tracimy tylko czas! Mieliście zostawiać ją zawsze w tym samym miejscu! Przerzucamy tę makulaturę jak idioci. Gdzie ta przeklęta umowa? - Dźgnęła go palcem w pierś. - Wie pan, ile danych szlag trafi?

Bryson omal nie rozdziawił ust. Zaimponowała mu, i to bardzo.

- Musieliście wyłączyć system - mruknął, powoli wstając.

- Nie mam pojęcie, o czym pani mówi - zaprotestował strażnik, sta­jąc twarzą do niej. - Jakich danych? Jaki

Z szybkością szarżującej kobry Nick wyrzucił przed siebie obie ręce: lewą chwycił go od tyłu za gardło, a kantem prawej grzmotnął w nerw barkowy u podstawy szyi. Strażnik stracił przytomność i gwałtownie zwiot­czał. Bryson łagodnie ułożył go na podłodze, zawlókł między półki i oparł o ścianę. Mieli go z głowy na godzinę, może nawet na dłużej.

Wyszli drzwiami służbowymi, wskoczyli do wynajętego samochodu, który czekał kilkadziesiąt metrów dalej, i w milczeniu przejechali kilka ulic. Oboje byli w stanie szoku, oboje lecieli z nóg. Nic nie mogli na to poradzić. Ostatnio prawie w ogóle nie sypiali i gdyby nie kawa i adrenali­na, już dawno padliby ze zmęczenia.

Trzecia dwadzieścia nad ranem. Ulice były ciemne i opustoszałe. Gdy dotarli w okolice South Street Seaport, Nick skręcił w boczną uliczkę i zaparkował przy krawężniku.

- Nieprawdopodobne - szepnął. - Jeden z najbogatszych ludzi w kraju i na świecie, najbardziej szanowany amerykański polityk, „ostatni spra­wiedliwy z Waszyngtonu' czy jak go tam nazwali Lanchester i Man-ning: tajna spółka zawarta przed laty. Nigdy nie pokazywali się razem, ich nazwisk nigdy nie wymieniano w tym samym zdaniu. Pozornie nic ich nie łączyło.

- A pozory są bardzo ważne.

- Najważniejsze, i to z wielu względów. Jestem przekonany, że Man-ning chciał wykorzystać nieposzlakowaną reputację Meredith Waterma-na. Tak, chodziło mu tylko o reputację, o nic więcej. Będąc właścicielem starego, szacownego banku, mógł bez przeszkód przekupywać przywód­ców politycznych całego świata. Pewność, solidność, niezawodność i ponadstuletnia tradycja: lepszego kamuflażu nie mógł sobie wymarzyć. Pieniądze płynęły szerokim strumieniem: łapówki dla członków angiel­skiego Parlamentu, dla naszych senatorów, dla posłów rosyjskiej Dumy, dla członków francuskiego Zgromadzenia Narodowego, wszędzie, gdzie tylko chciał. Poza tym mógł skupować udziały innych banków i firm, nie ujawniając swego nazwiska. Jak choćby ten waszyngtoński bank, w któ­rym pieniądze trzyma większość amerykańskich kongresmanów. Właśnie tak to załatwiał, łapówkami i szantażem, groźbą ujawnienia najintymniejszych faktów z ich życia

- No i oczywiście za pośrednictwem Białego Domu - wtrąciła Elena.

- Naturalnie. Ma tam Lanchestera i może wywierać duży wpływ na naszą politykę zagraniczną. Dlatego tak bardzo uważali, żeby wiadomość o wykupieniu Mereditha Watermana nie trafiła do prasy. Lanchester mu­siał zachować nieposzlakowaną reputację. Gdyby wyszło na jaw, że wła­snoręcznie doprowadził do bankructwa najstarszy prywatny bank w Sta­nach, byłby skończony. A tak udało mu się podtrzymać mit o czarodzieju, o finansowym geniuszu z Wall Street. O błyskotliwym, lecz etycznym bankierze, który wzbogacił się do tego stopnia, że był nieprzekupny, i który zrezygnował z intratnej posady, żeby pracować dla kraju. Dla „do­bra publicznego'. Mieć takiego człowieka w Białym Domu, u boku pre­zydenta Stanów Zjednoczonych. Czyż mogło spotkać nas coś lepszego?

- Ciekawe, czy to Manning go tam wysłał. Może był to jeden z wa­runków wykupienia banku?

- Interesująca hipoteza, ale nie zapominaj, że Lanchester znał Malcolma Davisa, zanim ten postanowił wystartować w wyborach.

- Lanchester stał wtedy na uboczu, ale był jednym z jego głównych sojuszników, prawda? Popierał go, a potem został szefem jego kampanii wyborczej. Za pieniądze kupisz wszystko, nawet przyjaźń, zwłaszcza przy­jaźń polityków.

- Słusznie. Jestem przekonany, że Manning maczał palce i w tym. Że przekazywał mu pieniądze z Systematiksu, od pracowników, od przyja­ciół, Bóg wie, od kogo jeszcze. I tak Richard Lanchester, któremu groziła życiowa klęska i upadek z najwyższych szczebli spektakularnej kariery finansowej, przedzierzgnął się nagle w jednego z czołowych aktorów świa­towej sceny politycznej, rozbłysnął na firmamencie niczym supernowa.

- Wszystko dzięki Manningowi Mamy do niego dojście? Bryson pokręcił głową.

- Ale znasz Lanchestera, spotkał się z tobą w Genewie. Może cię przyjmie?

- Nie, teraz już nie. Wie o mnie wszystko. Wie, że chcę ich zdema­skować. Nie zechce się ze mną zobaczyć.

- Chyba że wyłożysz kawę na ławę i otwarcie tego zażądasz.

- Ale po co? W jakim celu? Nie, spotkanie z Lanchesterem nie mia­łoby sensu. Moim zdaniem powinniśmy pogadać z Dunne'em.

- Z Dunne'em?

- Znam go. On wie, że ja wiem, i na pewno zechce się ze mną zoba­czyć. Nie oprze się pokusie.

- Nie jestem tego pewna. Zależy, w jakim będzie stanie.

- Jak to?

- Ten numer telefonu od Shirley Sprawdziłam. Należy do małej, prywatnej i bardzo ekskluzywnej kliniki we Franklin w Pensylwanii. Do hospicjum. Może Dunne się ukrywa, ale ukrywając się, umiera.

Ponieważ we Franklin nie było lotniska, zdecydowali pojechać tam samochodem, jednak przed podróżą musieli trochę odpocząć. Rozpaczli­wie potrzebowali choćby kilku godzin snu: zmęczenie zabijało czujność, a Bryson był pewien, że czeka ich jeszcze mnóstwo pracy.

Jednak czterogodzinna drzemka wykończyła go bardziej niż brak snu. Obudził się półprzytomny - wynajęli pokój w skromnym, anonimowym motelu pół godziny jazdy od centrum Nowego Jorku - słysząc miarowe postukiwanie klawiszy.

Podłączony do gniazdka telefonicznego laptop i Elena. Już po prysz­nicu, robiła wrażenie wyspanej i wypoczętej. Usłyszała, że się poruszył, lecz nie odwróciła głowy.

- Systematix jest najbardziej imponującym przykładem niepohamo­wanego globalnego kapitalizmu albo najbardziej przerażającym przedsię­biorstwem, jakie kiedykolwiek istniało. Zależy, jak na to patrzeć.

Nick usiadł.

- Zanim popatrzę, muszę napić się kawy.

Elena wskazała papierowy kubek na stoliku nocnym.

- Pewnie już wystygła, przepraszam.

- Dzięki, może być zimna. Spałaś? Pokręciła głową.

- Wstałam godzinę temu. Myślałam.

- I co wymyśliłaś? Odwróciła się.

- Jeśli wiedza to potęga, Systematix jest najpotężniejszą firmą w świe­cie. „Wiedza nade wszystko'. To ich motto i jedyna zasada organizacyjna, która jednoczy zrzeszone w Systematiksie przedsiębiorstwa.

Nick wypił łyk kawy. Rzeczywiście ostygła.

- Myślałem, że robią w programach komputerowych, że są głównym rywalem Microsoftu.

- Programy komputerowe i komputery to tylko niewielki ułamek ich działalności. Są bardzo wszechstronni. Wiemy już, że przejęli Mereditha Watermana i First Washington Mutual Bancorp. Podejrzewam, że kontro­lują również banki angielskie, w których pieniądze trzyma większość człon­ków brytyjskiego Parlamentu.

- Podejrzewasz? Na jakiej podstawie? Zważywszy środki, jakie Manning przedsięwziął, żeby ukryć swoje powiązania z Meredithem Watermanem, niełatwo będzie mu to udowodnić.

- Kancelarie prawnicze: oto moja podstawa. Kancelarie prawnicze i biura konsultingowe, za których pośrednictwem działa i które sowicie opłaca. Wszystkie, czy to w Londynie, czy w Buenos Aires, czy w Rzy­mie, są ściśle powiązane z określonymi bankami. Wystarczy tylko skoja­rzyć fakty.

- Imponujący tok rozumowania.

- Za pośrednictwem Systematiksu Manning wykupił olbrzymie udzia­ły w wielkich przedsiębiorstwach zbrojeniowych, a ostatnio wprowadził na orbitę flotyllę satelitów telekomunikacyjnych. A teraz posłuchaj: Systematix jest również właścicielem dwóch największych amerykańskich agencji gromadzących informacje dla banków kredytowych.

- Agencji?

- Bank kredytowy: pomyśl tylko, ile o tobie wie. Dużo, bardzo dużo. Dysponuje setkami najintymniejszych informacji o kliencie. Mało tego. Systematix jest właścicielem kilku towarzystw ubezpieczeniowych i firm, które opracowują dla nich bazy danych. Jest właścicielem firm opracowu­jących bazy danych dla niemal wszystkich instytucji medycznych w kraju.

- Boże święty.

- Jak już mówiłam, jedynym elementem, który łączy te wszystkie przedsiębiorstwa, jest informacja. To, co firmy te wiedzą. Informacje, do których mają dostęp. Ubezpieczenia na życie i zdrowie, archiwa opieki medycznej, banki kredytowe: dzięki swoim aktywom Systematix ma wgląd w najbardziej prywatne, najintymniejsze dane prawie dziewięćdziesięciu procent obywateli Stanów Zjednoczonych.

- A są jeszcze inni.

- Hm?

- Manning jest tylko jednym z członków Prometeusza. Nie zapomi­naj o Prisznikowie, który założył podobną sieć przedsiębiorstw w Rosji. O Arnauldzie we Francji, o generale Tsai w Chinach. Kto wie, jaką ilością prywatnych informacji dysponują.

- To przerażające, koszmarne. Zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, dla kogoś, kto dorastał w państwie totalitarnym, mając na karku Securitate i donoszących na wszystkich sąsiadów.

Bryson wstał i założył ręce. Stężały mu mięśnie, czuł się dziwnie, nieswojo, jakby mknął przed siebie nieskończenie długim tunelem.

- W Waszyngtonie zdobyli informacje, których nikt nie miał prawa zdobyć, i opublikowali je w prasie. Mogą zrobić to samo, gdziekolwiek zechcą, w dowolnym kraju świata. Tak, Systematix to informacja, ale Prometeusz Prometeusz to władza.

Głos Eleny dobiegał z daleka, jak zza ściany.

- Tak, ale jaka? Nad czym? Nad kim?

Machina ruszyła. Teraz kolej na przejęcie władzy! Wszystko wyjdzie na jaw!

- Nie wiem - odrzekł. - I zanim się tego dowiemy, może być za późno.

Kilka minut po dwunastej zaparkowali na półkolistym podjeździe przed wielkim gregoriańskim gmachem z czerwonej cegły, który musiał być kiedyś prywatnym domem. Na niskim ceglanym murku widniał dys­kretny napis z mosiężnych liter: FRANKLIN HOUSE. Elena została w samo­chodzie.

Nick - miał na sobie biały kitel, który kupił po drodze w hurtowni sprzętu medycznego - przedstawił się jako lekarz z Pittsburgha, specjali­sta od terapii przeciwbólowej, wezwany na konsultacje przez rodzinę jed­nego z pacjentów hospicjum. Zawierzył zasadzie, że personel szpitali oraz innych placówek medycznych jest zwykle bardzo łatwowierny, i się nie zawiódł: nikt nie poprosił go o dokumenty. Z zawodową obojętnością przy­prawioną odpowiednią dawką zatroskania wyznał recepcjonistce, że ro­dzina umierającego skontaktowała się z nim za pośrednictwem kolegi, prosząc o przyjazd i konsultacje, następnie z pełnym rozbawienia zawsty­dzeniem pokazał jej różową karteczkę z numerem telefonu.

- Niestety, moja sekretarka nie zapisała jego nazwiska - dodał -a faks zostawiłem w biurze. Bardzo przepraszam. Czy wie pani, kto to może być?

Recepcjonistka zajrzała do skoroszytu.

- Oczywiście, panie doktorze. To John McDonald. Leży w pokoju trzysta dwadzieścia dwa.

Harry Dunne wyglądał jak trup. Miał jeszcze bardziej zapadnięte po­liczki, wytrzeszczone oczy, nienaturalnie zbrązowiałą, pokrytą plamami skórę i był prawie zupełnie łysy. Z nosa sterczała mu rurka z tlenem, z przedramienia igła kroplówki, a pierś miał oblepioną czujnikami podłą­czonymi do monitorów nadzorujących pracę serca i częstotliwość odde­chu. Na zielonym ekranie jednego z nich wiła się wystrzępiona sinusoida. Głośno popiskiwał kardiograf.

Na stoliku nocnym stał telefon i faks, lecz oba aparaty milczały.

Kiedy Nick wszedł do pokoju, Dunne otworzył oczy. Był lekko oszo­łomiony, lecz czujny, i kilka sekund później uśmiechnął się do niego ma­kabrycznym uśmiechem nieboszczyka.

- Przyszedłeś mnie zabić, Bryson? - spytał szyderczo. - Pęknę ze śmiechu. Nie widzisz, że zdycham? Że jestem jak żywy trup? Jak CIA?

- Niełatwo cię znaleźć.

- Bo nie chcę, żeby mnie znaleziono. Nie mam żadnych krewnych, którzy odwiedziliby mnie na łożu śmierci, a wiem, co się dzieje w Langley, kiedy ktoś zachoruje: otwierają jego sejf, grzebią w papierach i wy­rzucają go na zbity pysk. Jak w dawnym Związku Radzieckim. Premier wyjeżdża do Jałty na urlop, wraca i widzi, że jego rzeczy stoją w pan­cernych pudłach przed kremlowskim murem. - Roześmiał się gardłowo i chrapliwie. - Musiałem się zabezpieczyć, no nie?

- Ile ci dają? - Pytanie było niegrzeczne, nietaktowne, nawet bez­czelne; Nick chciał go sprowokować. Dunne długo milczał.

- Półtora miesiąca temu wykryli u mnie złośliwego raka płuc z prze­rzutami. Naświetlali mnie, szpikowali chemią, i gówno. Mam przerzuty na kości, żołądek, nawet na ręce i stopy. Wiesz, że kazali mi przestać palić? Myślałem, że umrę ze śmiechu. Może każą mi jeszcze przejść na dietę błonnikową?

- Nieźle mnie wystawiłeś - powiedział Bryson, nie ukrywając gniewu. - Te wszystkie wyrafinowane kłamstwa o mojej przeszłości, o Dyrektoriacie, o tym, jak to się zaczęło i jak się miało skończyć Chciałeś zrobić ze mnie narzędzie? Miałem odwalić za ciebie brudną robotę? Wrócić do Dyrektoriatu i sprawdzić, co wiemy - Urwał. Co wiemy? „My'? Znowu myślę o sobie w liczbie mnogiej? Znowu utożsamiam się z czymś, co już nie istnieje? -O Prometeuszu? Dlaczego akurat Dyrektoriat? Dlatego, że byliśmy jedyną agencją wywiadowczą na świecie, która mogła wam zagrozić, tak?

- I niby co o nas wiedzieliście? Nic. - Uśmiechnął się ponuro i roz­kaszlał. - Jestem jak ten pieprzony Mojżesz. Nie dla mnie ziemia obieca­na. Wskażę tylko drogę innym, to wszystko.

- Ziemia obiecana? Czyja? Gregsona Manninga?

- Daj sobie spokój, Bryson. - Dunne wykrzywił usta w posępnym uśmiechu i zamknął oczy.

Nick spojrzał na woreczek z przeźroczystym płynem na stojaku kro­plówki. Ketamina. Środek przeciwbólowy, który miał także inne zastoso­wania. W większych dawkach wywoływał euforię, a nawet delirium; za­równo Dyrektoriat, jak i CIA używali go kiedyś jako serum prawdy. Podszedł bliżej i przekręcił korek, zwiększając przepływ cieczy.

- Co ty, do cholery, robisz? - mruknął Dunne. - Nie wyłączaj. Mor­fina już nie skutkuje, musieli dać mi coś silniejszego.

Ketamina zadziałała momentalnie. Dunne'owi poczerwieniały policz­ki, czoło zalał pot.

- Ty naprawdę nic nie rozumiesz, co?

- Czego nie rozumiem?

- Wiesz, co się stało z tym dzieckiem?

- Z czyim dzieckiem?

- Manninga.

Manning. Elena ściągnęła z Internetu jego biografię.

- Uprowadzono mu córkę, tak?

- Uprowadzono? - wybełkotał Dunne, mocno przeciągając sylaby. -To ledwie połowa prawdy. Facet był rozwiedziony i miał ośmioletnią córkę, poza którą świata nie widział. Przyjechał do Nowego Jorku, na wielkie przy­jęcie dobroczynne. Manhattan, sława, zaszczyty Ariel została w hotelu z opiekunką Wrócił wieczorem. Opiekunka zamordowana, córki nie ma.

- Chryste.

- Paru drobnych spryciarzy, chcieli zarobić - Gwałtownie zakasz­lał. - Manning zapłacił okup i nic. Zawieźli ją do domku na jakimś zadupiu w Pensylwanii - Zamknął oczy.

Nick czekał. Czyżby przesadził z ketaminą? Wstał, zmniejszył prze­pływ płynu i w tej samej chwili Dunne zatrzepotał powiekami.

- Facet jest miliarderem, właścicielem imperium Poszedł do FBI i zaproponował pomoc. Mamy satelity, ale zgodnie z aktem wykonaw­czym numer dwanaście-trzydzieści trzy nie możemy z nich korzystać.

Przestał bełkotać, skupił wzrok.

- Te dupki z Departamentu Sprawiedliwości nie zgodzili się na zało­żenie podsłuchu telefonów komórkowych. No bo jak to? Prywatność prze­stępców też podlega ochronie. Chronili ich, chronili i przesrali sprawę. Przeklęci biurokraci. A tymczasem mała, ośmioletnia dziewczynka, po­chowana żywcem w trumnie metr pod ziemią, dusiła się powoli z braku powietrza.

- Boże Koszmar.

- Wtedy Manning przejrzał na oczy.

- I co zobaczył?

Dunne powoli pokręcił głową. Na jego ustach zagościł dziwny uśmie­szek.

Bryson wstał.

- Gdzie jest Lanchester? Mówią, że wyjechał na urlop na północny wschód. Bzdura, nie o tej porze roku. Gdzie on jest?

- Tam, gdzie wszyscy członkowie Prometeusza, z wyjątkiem uniżo­nego sługi. A jak myślisz? W Lakeside.

- W Lakeside?

- W domu Manninga, nad jeziorem na przedmieściach Seattle. -Mówił coraz ciszej, ponownie zamknął oczy. - Idź już. Marnie się czuję.

- O co wam chodzi? Do czego zmierzacie?

- Brachu, to jest jak pociąg towarowy - wychrypiał Dunne i zamilkł na dobrą minutę. - Nie powstrzymasz nas, już za późno. Możesz spokoj­nie zejść z torów.

Zza zakrętu na końcu korytarza wyszedł jakiś mężczyzna, szczupły, ciemnoskóry pielęgniarz. Nick chyba skądś go znał. Tylko skąd?

Szybko wstał i wyszedł z pokoju - instynkt podszeptywał mu, że za­raz mogą być kłopoty. Szedł szybko, jak wiecznie spóźniony lekarz.

Idąc, dyskretnie spojrzał przez ramię. Pielęgniarz zniknął w separatce Dunne'a. Znam go, na pewno skądś go znam. Na miłość boską, kto to, u licha, jest?

Skręcił do jadalni. Automaty z batonikami, laminowane blaty stołów - zamyślony znieruchomiał. Gdzie go spotkał? Podczas której operacji? W jakim kraju? A może znał go z życia cywilnego, na przykład z colle­ge^?

Kilka minut później wystawił głowę za drzwi. Pusto. Ruszył w stronę separatki, chcąc jeszcze raz zerknąć na pielęgniarza.

Otwarte drzwi. W pokoju nie było nikogo oprócz śpiącego Dunne'a.

Nie.

Dobiegł go ciągły pisk kardiografu. Wystrzępiona sinusoida zniknęła: jej miejsce zajęła prosta, zielona linia. Serce przestało bić. Dunne nie żył.

Nick wpadł do pokoju i spojrzał na kroplówkę. Zawór był maksymal­nie otwarty, woreczek prawie pusty.

Pielęgniarz. To ten ciemnoskóry pielęgniarz!

Cały czas go obserwowali. Murzyn nie był wcale pielęgniarzem: był mordercą.

Zabił Dunne'a.

Za to, że się przed nim wygadał?

Bryson wybiegł z hospicjum.

- Mamy namiar wizyjny.

W atrium stały rzędy monitorów przekazujących wyraźne, stale zmie­niające się obrazy z satelitów telekomunikacyjnych. Atrium mieściło się w pasażu handlowym w Sunnyvale w Kalifornii, tuż nad ośrodkiem diete­tycznym, który stanowił znakomity kamuflaż dla jego prawdziwej dzia­łalności.

Młody technik wskazał monitor dwadzieścia trzy A. Jego przełożony, trzydziestokilkuletni mężczyzna w lekkich słuchawkach na uszach, pod­szedł bliżej, mrużąc oczy.

- Tu. - Technik postukał palcem w ekran. - Zielony buick. Ten sam numer rejestracyjny. Za kierownicą mężczyzna, obok niego kobieta.

- A twarze? Zeskanowałeś?

- Tak jest. To oni.

- Dokąd jadą?

- Na południe.

Ten w słuchawkach skinął głową.

- Dzwoń po tych z dwudziestki siódemki.

Nick zacisnął ręce na kierownicy.

Musieli dotrzeć do Seattle, i to jak najszybciej. Najbliższe lotnisko i samolot, liniowy lub wynajęty. Tak, a potem do Lakeside, do domu Gregsona Manninga.

Zbierali się tam wszyscy członkowie Prometeusza. Po co?

Wszystko jedno, najważniejsze, że się w ogóle zbierali. Musiał tam dotrzeć. Szybko. Jak najszybciej.

- Ten pielęgniarz - zaczął i gwałtownie urwał.

Przed oczyma przewinęły mu się obrazy z Rock Creek Park. Betono­wy bunkier i głośne łomotanie do drzwi. Szofer Dunne'a, który chce się widzieć z szefem. Szczupły, zwinny, dobrze umięśniony Murzyn. Solomon. Strzela, ma okrutne, niemal sadystyczne oczy. Pada na podłogę. Martwy. Z przestrzelonej piersi bucha krew. Lufa dymiącej czterdziestki piątki w ręku Dunne'a.

Aż go zemdliło.

- To był szofer Dunne'a - powiedział. - Nasłali go ci z Prometeusza.

- Jak to? Przecież mówiłeś, że on nie żyje, że Dunne go zabił!

- Chryste, bo tak myślałem! Mają tych wszystkich specjalistów od efektów specjalnych. Baterie, maleńkie ładunki wybuchowe w ubraniu, torebki z krwią, setki przeróżnych sztuczek! Wahałem się i Dunne musiał zrobić coś dramatycznego, żeby mnie przekonać Co to? Słyszysz?

Przekrzywiła głowę.

- Nie.

Odległe, mocno stłumione łump-łump-łump głównego wirnika. Lot­nisko? Jakaś fabryka? Nie.

- Śmigłowiec - powiedział. - Bardzo cicha maszyna. Musi być do­kładnie nad nami. Masz jakieś lusterko?

- Mam.

- Opuść szybę, wystaw je na zewnątrz i sprawdź. Tylko dyskretnie.

- Myślisz, że nas śledzą?

- Słyszę go od kilku minut. Odgłos ani nie cichnie, ani nie robi się głośniejszy. Kilka minut to co najmniej kilkanaście kilometrów. Elena otworzyła puderniczkę i ostrożnie wysunęła rękę za okno.

- Masz rację, coś tam jest Tak, to śmigłowiec.

- Sukinsyny - mruknął Bryson.

Tablica, na tablicy napis, że za niecałe dwa kilometry będą mijali bar szybkiej obsługi, sklep i toalety. Nick przyspieszył, zjechał na prawy pas i za starym, zdezelowanym el dorado skręcił na parking. Karoseria samo­chodu była przeżarta rdzą, maska obwiązana sznurem, rura wydechowa niemal wlokła się po ziemi. Wysiadł z niego brudny, kaprawy, długowłosy mężczyzna w podartych dżinsach, czarnym berecie, czarnym podkoszul­ku z napisem „Grateful Dead' i w zielonej wojskowej kurtce. Ćpun, po­myślał Bryson. Nawalony ćpun.

- Co ty robisz? - spytała Elena.

- Małą zmyłkę. - Otworzył schowek na mapy i wyjął jakieś doku­menty. - Chodź. Zabierz torebkę i co tam jeszcze masz. Zdezorientowana Elena wysiadła.

- Widzisz tego ćpuna?

- Widzę.

- Zapamiętaj jego twarz.

- Nie da się jej zapomnieć.

- Kiedy wyjdzie, stój tu i czekaj.

Wszedł do baru i stwierdził, że kierowcy nie ma ani w kolejce po jedzenie, ani przy stoliku. Kupuje papierosy z automatu albo jest w kiblu, pomyślał. Przy automatach go nie było, był za to w ubikacji - poznał go po znoszonych czarnych adidasach wystających spod drzwi jednej z kabin. Facet podciągnął spodnie, wyszedł i stanął przy umywalce. Miłe zasko­czenie: nie wyglądał na takiego, co to lubi czystość.

- Hej - powiedział Bryson, patrząc w lustro. - Zrobisz coś dla mnie? Ćpun zerknął na niego podejrzliwie, przez kilka sekund bez słowa namydlał ręce, potem spuścił wzrok i z wrogością w głosie spytał:

- Co?

- Może dziwnie to zabrzmi, ale nie sprawdziłbyś, czy na parkingu nie ma mojej żony? Chyba mnie śledzi.

- Nic z tego, stary, spieszę się. - Potrząsnął rękami i rozejrzał się w poszukiwaniu papierowych ręczników.

- Posłuchaj, strasznie mi na tym zależy. Nie prosiłbym cię, gdyby było inaczej. Chętnie ci zapłacę. - Wyjął z kieszeni zwitek banknotów i odliczył dwie dwudziestki. Tylko nie przesadź, bo zacznie coś podejrze­wać. - Wystarczy, że wyjrzysz. Wyjrzyj, wróć tu i powiedz, czy ona tam jest.

- Cholera jasna. Nie ma ręczników. Nie znoszę tych pieprzonych su­szarek. - Ponownie strząsnął wodę z rąk i schował pieniądze do kieszeni. - Ale ostrzegam, jak wytniesz mi jakiś numer, nogi ci z dupy powyry­wam.

- Żadnych numerów, to czysta sprawa.

- Jak wygląda?

- Moja żona? Brunetka, trzydzieści parę lat, czerwona bluzka, jasno-brązowa spódnica. Ładna laska. Trudno jej nie zauważyć.

- A co będzie z forsą, jak jej tam nie ma?

- Jak to co? Będzie twoja, stary, twoja. Człowieku, dużo bym dał, żeby ta zdzira poszła stąd w cholerę. - Myślał chwilę. - Jak wrócisz, doło­żę ci jeszcze cztery dychy.

- Jezu, co ty, facet, knujesz? - mruknął ćpun, kręcąc głową.

Przeszedł przez salę z automatami i wyjrzał na dwór. Elena stała na parkingu. Z założonymi rękami i z wściekłym wyrazem twarzy rozglądała się na wszystkie strony.

Ćpun wrócił do toalety.

- Widziałem j ą. Wkurzona jest jak diabli.

- Niech to szlag - wysyczał Nick, podając mu obiecane czterdzieści dolarów. - A to suka. Muszę ją zgubić. - Ponownie wyjął zwitek bankno­tów, odliczył dwadzieścia setek i rozłożył je w ręku niczym wachlarz. -Łazi za mną i łazi. Koszmar.

Ćpun pożerał wzrokiem banknoty.

- Co teraz? - spytał nieufnie. - Nie pójdę na żadną lewiznę. Mam dość kłopotów.

- Jasne, że nie. Źle mnie zrozumiałeś

Do toalety wszedł jakiś mężczyzna. Obrzucił ich czujnym spojrze­niem i stanął przed pisuarem. Zaczekali, aż wyjdzie.

- To stare el dorado to twoja bryka?

- Bo co?

- Sprzedasz? Daję dwa tysiące.

- Odpada. Włożyłem w nią dwa i pół patola, ma nowe amortyzatory.

- Trzy tysiące. - Nick wyjął z kieszeni kluczyki do buicka. - Poje­dziesz moim.

- Trefny jest?

- A skąd.

Zauważył znak firmowy Herza na breloczku.

- Chwila, to wóz z wypożyczalni.

- No, jasne. Aż takim idiotą nie jestem. Daję ci go, żebyś mógł spo­kojnie dojechać tam, gdzie jedziesz. Wszystko opłacone. Zostaw go byle gdzie, reszta to moja sprawa.

Ćpun długo myślał.

- Nie chcę, żebyś przyłaził do mnie z pretensjami. Uprzedzam, ten rzęch ma na liczniku ponad dwieście osiemdziesiąt tysięcy.

- Spoko. Nie znamy się. Nie wiem nawet, jak ci na imię. Widzimy się pierwszy i ostatni raz. Zależy mi tylko na jednym: chcę uciec tej babie.

- I warto wybulić na to aż trzy i pół patola?

- Warto, warto - mruknął Bryson z udawanym rozdrażnieniem.

- Mam tam trochę rzeczy.

- To je zabierz.

Ćpun wyszedł na parking, wyjął z bagażnika płócienną torbę i wy­pchał ją ubraniami, butelkami, gazetami i książkami. Na wierzch wrzucił walkmana i pęknięte słuchawki, po czym wrócił do toalety.

- Dołożę stówę za twój beret i kurtkę - zaproponował Nick, oddając mu swój kosztowny niebieski blezer. - Bierz. Wyszedłeś na tym lepiej niż ja. Za ten wrak dostałbyś najwyżej tysiąc baksów.

- To dobry wóz - mruknął posępnie ćpun. Nick dał mu jeszcze sto dolarów.

- Zaczekaj, aż odjadę, dobra? Ćpun wzruszył ramionami.

- Nie ma sprawy.

Bryson wziął kluczyki i uścisnął mu rękę.

Ćpun stał przy oknie, patrząc, jak stare el dorado powoli wytacza się z parkingu. Ku jego wielkiemu zdumieniu samochód nagle przysta­nął, a wówczas na fotel pasażera wskoczyła piękna brunetka w czerwonej bluzce: żona frajera, który przed chwilą wcisnął mu trzy i pół tysiąca dolców.

Ćpun z niedowierzaniem pokręcił głową. Świry, pomyślał, podmiej­skie świry. Takich nigdy nie zrozumiesz. Obłęd.

Śmigłowiec Bell 300 zawisł dokładnie nad parkingiem.

- Mamy kontakt wzrokowy - powiedział do mikrofonu mężczyzna siedzący na fotelu pasażera z lornetką przy oczach. Obserwował kierowcę wsiadającego do zielonego buicka.

- Zrozumiałem. Przechodzimy na łączność satelitarną. Podaj mi jego numer.

Obserwator wyregulował ostrość i przekazał numer rejestracyjny wozu.

- Chryste, jak on jedzie! Pewnie strzelił sobie kielicha. Nic dziwne­go, że tak długo tam siedział.

- A kobieta? Widzisz kobietę?

- Nie, wsiadł sam. Myślisz, że zostawił ją w knajpie?

Ćpun - teraz miał na sobie czarny podkoszulek z napisem „Grateful Dead' i elegancki francuski blezer - nie wierzył własnemu szczęściu. Naj­pierw dostaje trzy i pół tysiąca zielonych za wóz, którego przed rokiem nie mógł opchnąć za pięć stów. Potem facet daje mu opłaconego buicka z wy­pożyczalni, brykę bez limitu czasowego. Sprzedał beret, śmierdzącą kurtkę, przyfilował jakąś stukniętą laskę na parkingu i w kilka minut zarobił więcej niż przez cały miesiąc. Szurnięty dupek. Płaci trzy i pół tysiąca, żeby uciec od żony, a potem hyc i zabiera ją do wozu. Jego sprawa, kij mu w oko.

Radio na ful, ponad sto czterdzieści na liczniku, wtem Ciężarówka. Olbrzymia, osiemnastokołowa, taka z przyczepą. Zrównała się z nim, po­tem go wyprzedziła, a jeszcze potem zajechała mu drogę.

Co jest? Ćpun szarpnął kierownicą i skręcił na pobocze.

- Kurwa mać! - Wyskoczył z samochodu i grożąc pięścią kierowcy, ruszył w jego stronę. - Ty kutasie pieprzony! Nogi ci z dupy powyrywam!

Z szoferki wysiadł krótko ostrzyżony, dobrze umięśniony mężczyzna w wieku trzydziestu pięciu, czterdziestu lat. Obszedł samochód, zajrzał do środka i zastukał kłykciami w klapę bagażnika.

- Otwórz - rozkazał.

- Ty faszysto pierdolony! - wrzasnął rozwścieczony Ćpun. - Co ty, kurwa, sobie - Urwał, czując na czole ucisk chłodnej lufy płaskiego, srebrzystego pistoletu. - O kurwa

- Otwieraj bagażnik.

Ćpun podszedł do drzwi i trzęsącymi się rękami wymacał dźwignię na podłodze.

- Wiedziałem, że zrobił mnie w wała, wiedziałem.

Krótko ostrzyżony mężczyzna zajrzał do bagażnika, otworzył tylne drzwi, dźgnął lufą płócienną torbę, wpakował w nią dwie kule, a potem, tak na wszelki wypadek, przestrzelił oparcia wszystkich foteli.

Przerażony ćpun obserwował to wszystko bez słowa.

Mężczyzna zadał mu kilka pytań i schował pistolet.

- Idź do fryzjera - mruknął, wracając do ciężarówki. -1 znajdź sobie jakąś robotę.

- Co się, do cholery, stało? - warknął kontroler w centrum dowodze­nia w Sunnyvale, w Kalifornii.

- Nie wiem, nie jestem pewien - odrzekł z wahaniem technik.

- Tam, na tylnym siedzeniu. Co to jest? Daj zbliżenie.

- Jakiś tobołek

- Płócienna torba. Skąd się tam wzięła?

- Nie wiem. Przedtem jej nie było.

- Puść taśmę z sektora „S' dwadzieścia trzy-dziewięć-dziewięć-cztery. Czas: czternasta jedenaście. - Kontroler spojrzał na ekran sąsiedniego monitora. Parking, restauracja. Z restauracji wyszedł brudny obdartus z wielką torbą w ręku. Ruszył prosto do zielonego buicka.

- Ten sam obiekt. To podmianka.

- Przewiń. Skąd wziął tę torbę?

Ekran zamigotał. Ponownie długowłosy ćpun. Pakował do torby ja­kieś śmieci z bagażnika starego, zdezelowanego el dorado.

- Cholera jasna Dobra. Wytnij to, wklej i puść na satelitę. Szybko. Może zdążymy ich namierzyć.

- Już. Łączę.

Trzydzieści sekund później zabrzmiał cichy gong i na ekranie mo­nitora przekazującego obraz z satelity ukazało się zdezelowane el do­rado.

- Zbliżenie - warknął kontroler.

- Za kierownicą mężczyzna, obok niego kobieta - zameldował tech­nik. - Mamy potwierdzenie. Obiekt namierzony.

Samochód pędził autostradą, zostawiając za sobą kłęby czarnego, ole­istego dymu.

Nic z tego, wciąż tu są. Wciąż siedzą nam na karku.

Wielka drewniana tablica po lewej stronie szosy i ułożone z gałązek litery: „Kemping Chippewah'. Wąski przesmyk między drzewami i zryta koleinami droga prowadząca w głąb lasu.

Bryson wytężył wzrok. Na wiszącej pod tablicą deseczce widniał wymalowany farbą napis: nieczynny.

Dochodzący z góry hałas przybierał na sile: śmigłowiec schodził ni­żej, zajmował pozycję.

Nick gwałtownie skręcił w lewo. Aby do lasu. Aby do lasu.

- Co ty robisz? - krzyknęła Elena.

- Drzewa nas osłonią. Może ich zgubimy.

- Przecież zgubiliśmy ich na parkingu.

- Tylko na chwilę.

- Chcą sprawdzić, dokąd jedziemy?

- Boję się, że mają inne plany.

Monotonne dudnienie silnika powiedziało mu, że pilot nie dał się zwieść, że śmigłowiec wciąż leci tuż za nimi. Wcisnął pedał gazu. Wybo­ista droga, polana, wąska przecinka - nieprzystosowany do ciężkiego te­renu samochód rzęził, zgrzytał i pojękiwał, zawadzając podwoziem o ka­mienie. Karoserię smagały gałęzie drzew.

Śmigłowiec wyprzedził ich, zniżył lot i nawrócił. Trzydzieści metrów dalej była polana: Nick kopnął pedał hamulca i wóz gwałtownie zarzucił, obijając się o pnie drzew po obu stronach ścieżki. Elena bezwiednie krzyk­nęła i zaparła się rękami o deskę rozdzielczą.

- Nie dam rady zawrócić, za mało miejsca!

Gdy el dorado wjechało na trawiastą polanę, na której stało kilka drew­nianych domków, śmigłowiec opadł jeszcze niżej i zawisł ledwie sześć metrów nad ziemią. Zawisł i pochylił pysk.

- Strzelaj!

- Nic z tego, jest opancerzony. Zresztą za daleko.

Zerknął w tamtą stronę, wypatrując lufy działka lub karabinu maszy­nowego, lecz zamiast lufy zobaczył zasobnik z niekierowanymi pociska­mi rakietowymi. Omal nie wpadł na jeden z domków: szarpnął kierowni­cą, skręcił i w tym samym momencie samochodem wstrząsnął potężny wybuch.

Domek zniknął w kuli ognia. Chryste, strzelali pociskami zapalający­mi!

- Celują w nas! - krzyknęła Elena. - Chcą nas zabić!

Maksymalnie skoncentrowany Nick spojrzał w lewo. Śmigłowiec ponownie opuszczał pysk. Bryson gwałtownie skręcił w prawo i wcisnął pedał gazu. Spod kół trysnęły grudy ziemi.

Kolejny wybuch i w powietrze wyleciał domek, który przed sekundą minęli.

Skup się! Nie patrz tam! Myśl!

Musisz stąd uciec! Ale jak? Którędy? W las, aby dalej od polany! Tam nas nie dopadną!

Stąd nie ma ucieczki! Te przeklęte rakiety znajdą nas w największym gąszczu!

Jezu Chryste! Kolejny pocisk niemal otarł się o maskę samochodu i rozniósł na strzępy pień wielkiego dębu po lewej stronie. Płonące poszy­cie, buchające ogniem domki - wokoło szalał pożar!

- Boże święty! - Czy to on krzyczał? Bezsilny i oszalały z przeraże­nia nie wiedział, co robić.

I wtedy za ścianą ognia zobaczył most. Rozchwierutany drewniany most i krótką ścieżkę prowadzącą do szerokiej, mulistej rzeki. Bez chwili namysłu wcisnął pedał gazu i popędzili w tamtą stronę.

- Co ty robisz? - zapiszczała Elena. - Nie wytrzyma! Zawali się!

Kilka metrów przed nimi wytrysnął gejzer ognia, piachu i ziemi. Po­chłonęły ich płomienie. Przednia szyba poszarzała, sczerniała, lecz w tej samej chwili maska samochodu wychynęła po drugiej stronie rozszalałe­go piekła i wpadli na most, który zakołysał się niebezpiecznie trzy metry nad powierzchnią wody.

- Nie! - krzyknęła Elena. - Nie wytrzyma!

- Szybko, opuść szybę! - rzucił Bryson, opuszczając szybę po stro­nie kierowcy. - I nabierz powietrza!

- Co?

Silnik śmigłowca dudnił tak blisko, że samochód wpadł w lekkie wibracje.

Nick dodał gazu. Wóz roztrzaskał drewnianą barierkę i runął do rzeki.

- Nie! Nicholas!

Mieli wrażenie, że oglądają film puszczony w zwolnionym tempie, że czas zgęstniał i przestał płynąć. Samochód spadał przodem w dół. Bry­son krzyczał, przytrzymując się kierownicy i deski rozdzielczej. Elena obejmowała go, krzycząc jeszcze głośniej.

Ogłuszający huk, potężny plusk i cisza. Tuż zanim wóz pogrążył się w mętnej wodzie, Nick usłyszał silny wybuch. Odwrócił głowę. Na rzece płonęły szczątki mostu.

Otoczył ich mroczny, posępny świat. Przez otwarte okna błyskawicz­nie wlewała się brązowawa woda, widoczność spadła niemal do zera. Wstrzymując oddech, Bryson rozpiął pasy bezpieczeństwa, uwolnił z nich Elenę i przecisnął się przez okno. Poruszali się powoli, jak baletmistrz i baletnica na mętnej, mulistej scenie. Trzymając się za ręce, sunęli tuż pod powierzchnią, wraz z prądem wody, do chwili, gdy zabrakło im po­wietrza. Wypłynęli wśród wodorostów i kęp bagiennej trawy.

- Schowaj głowę - wysapał Bryson. Otaczał ich las tataraku. Śmi­głowiec wciąż tam był. Niewidoczny zza trzcin, wciąż krążył nad szcząt­kami mostu. Nick dał znak i ponownie zanurkowali.

Instynkt przetrwania jest potężnym źródłem energii: zmuszał ich do wysiłku, do intensywniejszych ruchów rąk i nóg, pozwalał wytrzymać pod wodą dłużej niż zwykle. Kiedy wypłynęli na powierzchnię, dudnienie helikopterowego silnika było nieco cichsze, dochodziło z większej odle­głości. Nick spojrzał w niebo. Maszyna nabrała wysokości.

Dobrze. Szukają nas. Nie wiedzą, czy uciekliśmy, czy utknę䁬iśmy w samochodzie

- Jeszcze raz.

Nabrali powietrza i zniknęli pod wodą. Wkrótce nabrali wprawy: nur­kowali, wypływali na powierzchnię, nurkowali, wypływali za osłoną trzcin, by ponownie zanurkować i dać się ponieść prądowi rzeki.

Pół godziny później śmigłowiec zniknął. Na brzegu też nie było niko­go. Zabójcy stracili cel z oczu. Pewnie mieli nadzieję, że w samochodzie siedzi topielec i topielica.

W końcu dotarli na płyciznę, gdzie mogli stanąć i odpocząć. Elena strząsnęła wodę z włosów i głośno sapiąc, kilka razy odkaszlnęła. Twarze mieli uwalane mułem. Nick nie wytrzymał i parsknął śmiechem, bardziej z ulgi niż z rozbawienia.

- A więc tak wyglądało twoje życie - mruknęła jak analityczka prze­mawiająca do agenta operacyjnego. - Nie zazdroszczę.

- To jeszcze nic - odparł z lekkim uśmiechem. - Prawdziwego życia można zaznać tylko w Amsterdamie, nurkując w tamtejszych kanałach. Trzy metry głębokości. Pierwszy metr to śmierdząca woda. Drugi, war­stwa mułu, śmieci i nieczystości. Trzeci, warstwa starych, przerdzewia­łych rowerów. Kiedy się o nie otrzesz, boli jak jasna cholera. Jeśli w ogóle wypłyniesz, cuchniesz potem co najmniej przez tydzień. To tutaj to od­świeżająca kąpiel w pięknej, czystej rzece.

Ociekając wodą, wyszli na brzeg. Trzciny szumiały na zimnym wie­trze. Elena dostała dreszczy. Nick objął ją i przytulił. Tak było cieplej.

Kilkaset metrów dalej znaleźli bar. Przemoczeni i zziębnięci usiedli przy ladzie, pijąc gorącą kawę, cicho rozmawiając i nie zwracając uwagi ani na barmana, ani na przypatrujących się im gości. Przy ścianie stał telewizor; akurat szedł jakiś serial. Barman pstryk­nął pilotem i zmienił kanał na CNN.

Na ekranie ukazała się patrycjuszowska twarz Richarda Lanchestera przemawiającego w amerykańskim Kongresie.

- który według dobrze poinformowanych źródeł - mówił komen­tator - otrzyma nominację na stanowisko dyrektora nowej międzynarodo­wej agencji do spraw kontroli i bezpieczeństwa. Pierwsze reakcje Wa­szyngtonu są niezwykle przychylne. Z Lanchesterem, który spędza urlop na pomocnym zachodzie kraju, nie udało nam się skontaktować.

Elena zesztywniała.

- Zaczyna się - szepnęła. - Już niczego nie ukrywają. Boże święty, co oni robią? O co w tym wszystkim chodzi?

Dwie godziny później wynajęli samolot do Seattle.

Podczas lotu nie spali, ani on, ani ona. Naradzali się, układali plan działania i tulili się do siebie, nie mając odwagi wypowiedzieć na głos słów umierającego Dunne'a: że jest już za późno.

Rozdział 31

Apartament w Four Seasons Olympic Hotel - uznali, że z dużego, ruchliwego hotelu, usytuowanego przy międzystanówce numer pięć, łatwiej będzie uciec -przypominał wojskowe centrum dowodzenia: wszę­dzie walały się mapy, kable i wydruki, wszędzie stał sprzęt komputerowy i modemy.

Napięcie było tak duże, że niemal namacalne. Wiedzieli już, skąd biegnie główny nerw gigantycznej organizacji o nazwie Prometeusz i kto jest jej mózgiem. Wiedzieli też, że tego wieczoru na przedmieściach Seattle odbędzie się spotkanie o niewyobrażalnych konsekwencjach dla całego świata. Harry Dunne nie zmyślał - zdołali to sprawdzić. W wypożyczal­niach limuzyn nie było wolnych samochodów - w mieście odbywała się „wielka impreza' i wszystkie zarezerwowano. Większość właścicieli za­chowywała dyskrecję, ale jeden z nich nie mógł się oprzeć pokusie i wyjawił nazwisko gospodarza „imprezy': Gregson Manning. Niemal przez cały dzień na lotnisku Seattle-Tacoma lądowały samoloty specjal­ne, niemal przez cały dzień na płycie czekał sznur samochodów i silna eskorta. Mimo to nie ujawniono żadnych nazwisk: listę gości objęto ścisłą tajemnicą. Równie ścisła tajemnica otaczała życie i karierę Gregsona Manninga. Wyglądało na to, że niezbyt rozgarniętym i żądnym sensacji dziennika­rzom podano kilka wysterylizowanych wersji jego życiorysu, które ci skrzętnie opublikowali, by je następnie przerabiać i w nieskończoność powielać. Tak więc pisano o nim dużo i mało zarazem.

Zebrali też informacje o słynnym domu Manninga i tu uśmiechnęło się do nich szczęście. Stał nad brzegiem jeziora w Lakeside pod Seattle. Budowa tej „cyfrowej fortecy', tego „inteligentnego domu', trwała wiele lat, a o tym, jak wygląda w środku, krążyło wiele plotek. Spekulowały na ten temat niemal wszystkie gazety i odnieśli wrażenie, że o ile początko­wo Manning w ogóle nie dopuszczał do siebie dziennikarzy, o tyle później próbował nimi sterować. Trzeba przyznać, że robił to z powodzeniem. Opisy jego posiadłości zapierały dech w piersi - publikowano je „rzuta­mi' w takich czasopismach jak „Architectural Digest' czy „House & Gar­den', a także w „New York Times Magazine' i w „Wall Street Journal'.

Wielu artykułom towarzyszyły zdjęcia, kilku ogólne i bez wątpienia niekompletne plany architektoniczne, dzięki którym Bryson i Elena mogli zapoznać się z rozkładem i przeznaczeniem poszczególnych wnętrz. Ten futurystyczny gigant -jego budowa kosztowała ponoć sto milionów dola­rów - wrzynał się w strome zbocze wzgórza tak głęboko, że niemal w nim ginął. Był tam kryty basen, kort tenisowy i supernowoczesna sala teatral­na w stylu art deco. Były tam również sale konferencyjne, siłownie, sala gimnastyczna do ćwiczeń na batucie, kręgielnia, strzelnica, boisko do koszykówki i sala do minigolfa. Bryson nie omieszkał zauważyć, że roz­legły trawnik przed domem sięga brzegu jeziora i dwóch pomostów, przy których stał hangar na łodzie. Głęboko pod trawnikiem mieścił się żelbe­tonowy garaż.

Jednakże najbardziej zaintrygowało go to, że dom jest naszpikowany elektroniką, że wszystkie znajdujące się w nim urządzenie są podłączone do sieci kontrolowanej zarówno lokalnie, jak i zdalnie z siedziby Systematiksu w Seattle. Zaprogramowano j ą tak, żeby mogła spełniać wszystkie potrzeby nie tylko gospodarza, ale i jego gości. Każdy z nich otrzymywał przy wej­ściu elektroniczny identyfikator z indywidualnie zaprogramowanym chi­pem. Program uwzględniał jego gusta i guściki, zamiłowania i pasje, prefe­rencje artystyczne i muzyczne, a nawet ulubioną temperaturę i oświetlenie. Chip wysyłał sygnały do setek czujników, tak że kiedy gość szedł przed dom, lampy przygasały bądź świeciły jaśniej, temperatura rosła bądź opa­dała, a z ukrytych głośników płynęła jego ulubiona muzyka. W ściany wbu­dowano oprawione w ramy ekrany, które - zależnie od jego gustu - wy­świetlały jeden z dwudziestu milionów obrazów z biblioteki graficznej Manninga, tak więc gość widział jedynie swoje ulubione dzieła sztuki: ro­syjskie ikony, Van Gogha, Picassa, Moneta, Kandinsky'ego czy Yermeera; powiadano, że rozdzielczość monitorów jest tak duża, iż zdjęcia trudno od­różnić od oryginałów.

Natomiast bardzo niewiele pisano o zabezpieczeniach antywłamaniowych i o systemie monitoringu, który zastosowano w tym współczesnym, elektronicznym Xanadu. Z prasy dowiedzieli się jedynie, że zabezpieczeń jest oczywiście pełno, że wszędzie, nawet w wewnętrznych ścianach bu­dynku, zamontowano ukryte kamery, że identyfikatory, które nosili za­równo goście, jak i personel, służą nie tylko do automatycznego doboru muzyki czy oświetlenia: dzięki nim pilnujący domu strażnicy wiedzieli, gdzie się kto znajduje, i potrafili namierzyć cel z dokładnością do piętna­stu centymetrów. Pracę systemu nadzorowano z centrali Systematiksu w Seattle. Krótko mówiąc, rezydencja Manninga była strzeżona lepiej niż Biały Dom. Nic dziwnego, pomyślał ponuro Bryson. Facet ma większą władzę niż prezydent Stanów Zjednoczonych.

- Gdybyśmy tylko mogli zdobyć te plany - mruknął, gdy skończyli przeglądać sterty zdjęć i artykułów skopiowanych w bibliotece i ściągnię­tych z Internetu.

- Ale jak?

- Ponoć leżą w miejskim ratuszu, w siedmiu zamkniętych na klucz szufladach, ale mam mocne przeczucie, że gdzieś się „zawieruszyły'. Do­kumenty ludzi takich jak Manning często się „gubią'. Niestety, architekt, który budował ten dom, mieszka w Scottsdale w Arizonie. Trudno. Bę­dziemy musieli improwizować.

Elena spojrzała na niego z niepokojem w oczach.

- Nicholas, co ty chcesz zrobić?

- Muszę się tam dostać, to główna baza spiskowców. Ich plany może pokrzyżować tylko wiarygodny świadek, człowiek, który zobaczy to wszystko na własne oczy.

- Co znaczy „wszystko'?

- Ich, członków Prometeusza. Trzeba sprawdzić, kim oni są, ci, któ­rych jeszcze nie znamy. Zrobić zdjęcia, nagrać ich na wideo, pokazać światu ich twarze. To nasza jedyna szansa.

- Nick, przecież ten dom jest jak Fort Knox!

- I tak, i nie.

- Słusznie: w Lakeside jest dużo niebezpieczniej.

- Fakt, zwłaszcza bez wsparcia Dyrektoriatu. Jesteśmy zdani tylko na siebie.

- Przydałby się nam Waller.

- Ale jak go namierzyć?

- Jeśli żyje, na pewno zechce się z nami skontaktować.

- Wie jak. Nasze telefony wciąż działają, serwis telefoniczny wciąż przekazuje zakodowane meldunki komu trzeba. Ciągle sprawdzam, ale jak dotąd się nie odezwał. Cały Waller. Jeśli chce, potrafi zniknąć bez najmniejszego śladu.

- Nick, wejść do domu Manninga w pojedynkę

- Będzie trudno, ale z twój ą pomocą i znajomością komputerów mamy szansę. W jednym z artykułów wyczytałem, że system zabezpieczeń w Lakeside jest monitorowany zarówno lokalnie, jak i z Seattle.

- Co z tego? Siedziba Systematiksu jest pewnie lepiej strzeżona niż ten przeklęty dom.

Bryson kiwnął głową.

- Tak, dlatego trzeba poszukać gdzie indziej, na przykład Jak my­ślisz, w jaki sposób połączyli domową sieć komputerową z siecią kompu­terową Systematiksu?

- Najbezpieczniej, jak tylko mogli.

- To znaczy?

- Światłowodem. Zakopanym w ziemi kablem światłowodowym.

- Można by się do niego podłączyć?

Zaskoczona poderwała wzrok i na jej twarzy zagościł dziwny uśmiech.

- Wszyscy twierdzą, że to niemożliwe.

- A ty?

- Ja uważam, że to wykonalne.

- Tak?

- Tak. Parę lat temu technicy z Dyrektoriatu opracowali kilka zmyśl­nych sposobów.

- I tyje znasz?

- Naturalnie. Potrzebowałabym trochę sprzętu, ale można go kupić w dobrze zaopatrzonym sklepie komputerowym. Bryson cmoknął jaw policzek.

- Bomba. A więc sprzęt i obserwacja domu. Ale najpierw muszę za­dzwonić do Kalifornii.

- Po co? Do kogo?

- Do firmy w Pało Alto, z którą współpracowałem jako agent Dyrek­toriatu. Założył ją Wiktor Szewczenko, rosyjski emigrant, naukowiec i ge­nialny specjalista od optyki. Miał kontrakt z Pentagonem, jednocześnie sprze­dawał swoje produkty na lewo, na czarnym rynku. Rozpracowałem go podczas jednej z operacji, ale uznałem, że nie warto na niego donosić; mógł doprowadzić nas do zleceniodawców, ci byli ważniejsi. Tak czy inaczej, był mi bardzo wdzięczny i obiecał się zrewanżować. Teraz może. Potrzebuję pewnego urządzenia i jeśli zaraz do niego zadzwonię, wieczorem będziemy je mieli.

Godzinę przesiedział w państwowym lesie sąsiadującym z rezyden­cją Manninga, obserwując przez mocną lornetkę i dom, i całą posiadłość. Zajmowała pięć akrów. Po drugiej stronie, na działce o powierzchni pół­tora akra, stał dom o wiele mniejszy i skromniejszy.

Z tego, co zdołał zaobserwować, system bezpieczeństwa był niezwy­kle wyrafinowany. Po pierwsze, dwuipółmetrowej wysokości siatka po-przetykana światłowodowymi czujnikami - ani przez taką przejść, ani ją przeciąć. Była wpuszczona głęboko w ziemię, co uniemożliwiało ewentu­alny podkop. Po drugie, pod trawą wzdłuż siatki zainstalowano system czujników naciskowych, wykrywających obecność intruza o określonej wadze: nacisk stopy na światłowód zniekształcał promień biegnącego ka­blem światła i włączał alarm. Po trzecie, na podtrzymujących siatkę słu­pach rozmieszczono liczne kamery. Nie, wiedział, że tędy się nie przedo­stanie.

Jednakże każdy system bezpieczeństwa ma słabe punkty.

Ot, choćby sąsiadujący z posesją las. Czy jezioro. Tak, Bryson uznał, że od strony jeziora mógłby się dostać do domu przez nikogo niezauważo­ny. Wrócił do wynajętego dżipa ukrytego z dala od najbliższej drogi i wracając do miasta, minął małą, białą furgonetkę, która skręcała w stro­nę bramy do posiadłości Manninga. Na burcie furgonetki widniał napis: „Pyszne jedzenie'. Serwis gastronomiczny, pomyślał. Organizuj ą im przy­jęcie. Zerknął na siedzących w szoferce ludzi.

Kolejna możliwość. Tak, czemu nie?

Miał masę sprawunków do załatwienia i bardzo mało czasu. Bez trudu znalazł duży sklep sportowy specjalizujący się w sprzęcie alpinistycznym - ostatecznie byli w stolicy pomocnego zachodu - który prowadził również sprzedaż artykułów myśliwskich, co bardzo ułatwiło mu zadanie. Akwa­lung kupił w sklepie kilka ulic dalej. W książce telefonicznej znalazł adres hurtowni sprzętu zabezpieczającego monterów linii telefonicznych, ludzi myjących okna w wysokościowcach i temu podobnych. Kupił tam małą, cichą wyciągarkę na akumulator - lekka, aluminiowa obudowa, samozwijająca się lina - sześćdziesiąt siedem i pół metra liny wzmocnionej cynko­waną stalą, chwytak opustowy i automatyczny hamulec odśrodkowy. Odwiedził również hurtownię części do dźwigów i wind oraz maga­zyn ze sprzętem z demobilu: tam jeden z pracowników polecił mu pobli­ską strzelnicę. Na strzelnicy kupił półautomatyczną czterdziestkę piątkę od młodego, gburowatego niechluja, który w całej rozciągłości podzielał jego krytyczną opinię na temat głupich przepisów ograniczających prawo do posiadania broni palnej i wydłużających okres oczekiwania na jej za­kup. Doprowadzały go do szału zwłaszcza teraz, bo właśnie wybierał się na przejażdżkę w góry i potrzebował dobrego gnata.

Drut dzwonkowy i baterie nabył w sklepie z artykułami elektryczny­mi, po czym ruszył na poszukiwanie dobrze zaopatrzonej hurtowni z re­kwizytami teatralnymi. Znalazł ją dużo szybciej, niż się spodziewał. Hol­lywood Theatrical Supply przy Norm Fairview miała na składzie szeroki asortyment rekwizytów scenicznych i filmowych; hollywoodzcy produ­cenci często kręcili na pomocnym zachodzie i potrzebowali miejscowego dostawcy.

Do kompletnego wyposażenia brakowało mu tylko jednego: wyrafi­nowanego, objętego ścisłą tajemnicą sprzętu wojskowego Wiktora Szewczenki. Szewczenko, wynalazca wirtualnego oscylatora katodowego, po­czątkowo nie chciał się z nim rozstać, lecz uległ, gdy Bryson przypomniał mu, że naruszenie przepisów prawa o bezpieczeństwie narodowym nie ulega przedawnieniu w Stanach przedawnieniu i gdy wysłał mu na konto pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

W hotelu czekała na niego Elena. Ona też zrobiła niezbędne zakupy i ściągnęła z Internetu geologiczno-topograficzną mapę państwowych te­renów leśnych sąsiadujących z posiadłością Manninga.

- Nie prościej dostać się tam w przebraniu kelnera z serwisu gastro­nomicznego albo kwiaciarza? - spytała, gdy zdał jej sprawozdanie z wy­prawy.

- Nie, chyba nie. Przemyślałem to i doszedłem do wniosku, że kwiaciarze wchodzą tam pod obstawą. Robią swoje i wychodzą, też pod obsta­wą. Nawet gdybym zdołał z nimi wejść, w co bardzo wątpię, nie dałbym rady się od nich odłączyć i zniknąć. Ochrona natychmiast wszczęłaby alarm.

- A kelnerzy? Zostają do końca

- Tak, kelnerzy mogą mi się przydać, ale z tego, co wyczytałem, Manning ma świra na punkcie bezpieczeństwa, dlatego gwarantuję, że wszy­scy pracownicy serwisu gastronomicznego są uprzednio dokładnie prze­świetlani i fotografowani, że ochroniarze Manninga mają ich odciski palców i wydają im przepustki dopiero tam, na miejscu, zaraz po przyjeź­dzie. Nie, odpada. Wynająłem łódź. Spróbuję dotrzeć tam od strony brze­gu. To jedyny sposób.

- Od strony brzegu? Ale co potem? Trawnik przed domem jest na pewno naszpikowany czujnikami.

- Bez wątpienia, ale z tego, co wiem, to najmniej strzeżone miejsce. Dobra. Dowiedziałaś się czegoś o światłowodzie łączącym dom z siedzi­bą Systematiksu?

- Tak. Będę potrzebowała furgonetki.

Na przedmieściach Seattle był wielki hangar Departamentu Rolnictwa, w którym parkuj ą pojazdy pracowników amerykańskiej służby leśnej. Na sąsiadującym z hangarem parkingu stało kilkanaście małych, zielonych ciężarówek z charakterystyczną jodełką na drzwiach. Strażnik rzadko tam zaglądał.

Pojechali do lasu za posiadłością Manninga. Elena miała na sobie zielone spodnie i koszulę z demobilu; oryginalnego munduru pracowniczki służby leśnej nie zdobyli - zabrakło im czasu.

Dochodziła piąta. Do akcji mieli wkroczyć już za cztery godziny.

Szli wzdłuż siatki, uważając na kamery i na ukryte pod trawą czujniki naciskowe. Szukali światłowodu, który musiał przebiegać przez niewielki kawałek państwowego lasu.

Elena wiedziała, że gdzieś tam jest, że po prostu musi być. Dom i siedzibę Systematiksu dzieliła odległość niecałych pięciu kilometrów. Podczas budowy główny wykonawca zwrócił się do Departamentu Rolnic­twa o pozwolenie na przeciągnięcie siedmiu i pół metra światłowodu mię­dzy domem i drogą publiczną. W pozwoleniu, które było pismem jawnym i ogólnie dostępnym, choćby w Internecie, wspomniano o czymś, co bar­dzo Elenę zaintrygowało: o tak zwanym wzmacniaku optycznym, urzą­dzeniu korygującym, wzmacniającym i przesyłającym osłabiony sygnał do właściwego odbiorcy.

Do wzmacniaka można się podłączyć, pod warunkiem że się wie jak. Większość nie wiedziała - w przeciwieństwie do Eleny.

Musieli tylko znaleźć ten przeklęty światłowód.

Kilka minut później Elena wyjęła telefon i zadzwoniła do wykonaw­cy, którego pieczęć widniała na podaniu o pozwolenie.

- Czy pan Manzanelli? Mam na imię Nadia i dzwonię z głównego urzędu geologicznego. Pobieramy próbki gleby do badań na zakwaszenie i chcielibyśmy się upewnić, czy nie uszkodzimy przypadkiem jakichś ka­bli

Gdy powiedziała mu, w której części lasu prowadzą wiercenia, Man­zanelli wypalił:

- Jezu Chryste! Zapomnieliście już, jaką awanturę zrobiliście nam za to, że chcieliśmy przekopać kawałek tego przeklętego lasu?

- Przepraszam, jestem runowa

- Manning był gotów wyłożyć pół miliona dolarów na nowe sadzon­ki i całą resztę, ale nie, ci durnie ze służby leśnej nie chcieli się na to zgodzić! I co? I musieliśmy ciągnąć kabel po ziemi, wzdłuż płotu!

- Bardzo mi przykro. Jestem pewna, że nasz nowy kierownik chętnie spełniłby prośbę pana Manninga

- Podatek majątkowy: ma pani pojęcie, ile on tego płaci?

- Ale teraz nie uszkodzimy mu przynajmniej kabla. Kiedy będzie pan z nim rozmawiał, proszę mu przekazać, że wszyscy pracownicy głów­nego urzędu geologicznego są bardzo wdzięczni za to, co zrobił dla nasze­go kraju.

Wyłączyła telefon i spojrzała na Brysona.

- Dobre wieści. Zyskaliśmy ponad trzy godziny czasu.

Kilka minut po piątej zadzwonił do niego dyspozytor z lotniczego biura transportowego Pacific Air Freight. Na Seattle-Tacoma czekała prze­syłka, ale był pewien problem: mogli ją dostarczyć dopiero nazajutrz rano.

- Żartuje pan? - ryknął do słuchawki Bryson. - Muszę mieć ją w laboratorium dzisiaj wieczorem, inaczej szlag trafi kontrakt warty pięć­dziesiąt milionów dolarów!

- Bardzo mi przykro, ale naprawdę nic na to nie poradzimy. Jeśli moglibyśmy jakoś

Kilka minut przed szóstą wjechał wynajętą ciężarówką do hali skła­dowej Pacific Air Freight i za pomocą podnośnika obsługiwanego przez trzech skruszonych pracowników firmy załadował na skrzynię urządzenie ważące tysiąc trzysta sześćdziesiąt dwa kilogramy.

Godzinę później wjechał w gęsty las sąsiadujący z rezydencją Man­ninga, zaparkował ciężarówkę sto metrów od furgonetki z jodełką na drzwiach - tyłem do płotu i w bezpiecznej odległości od strzegących płot kamer - następnie otworzył klapę i ustawił maszynerię w taki sposób, by znalazła się dokładnie na linii prostej łączącej dom z ciężarówką. Drzewa i zarośla nie przeszkadzały, wprost przeciwnie: zapewniały doskonałą osło­nę.

Potem wziął wypchany plecak, cofnął się czterysta metrów w stronę głównej drogi, następnie idąc wzdłuż granic posiadłości Manninga, co sześćdziesiąt metrów rzucał za płot mały krążek z zamontowanym pod nim detonatorem aktywowanym drogą radiową. Krążki były tak małe, że ochroniarze nie powinni nic zauważyć. Gdyby któryś siedział akurat przed ekranem monitora podłączonego do systemu kamer - co było raczej mało prawdopodobne, bo te przydawały się dopiero wtedy, gdy ktoś naruszył zewnętrzną strefę bezpieczeństwa, uruchamiając alarm - zobaczyłby je­dynie rozmazaną kreskę, coś, co przypominało upuszczoną przez ptaka szyszkę albo przelatującego owada, krótko mówiąc nic, na co warto by spojrzeć po raz wtóry.

Tymczasem siedząca w furgonetce Elena po raz ostatni sprawdziła sprzęt. Chociaż laptop był już podłączony do wzmacniaka - kabel biegł pod furgonetką, pod warstwą ziemi i liści - na razie tylko nasłuchiwała, czujnie obserwowała to, co działo się w sieci. Przywiozła ze sobą mnó­stwo programów, zarówno ogólnie dostępnych, jak i napisanych specjal­nie na tę okazję. Żeby zbadać strukturę systemu i wykryć ewentualne za­bezpieczenia, najpierw dyskretnie go przeszukała, następnie załadowała do laptopa skrypt, krótki program, którego uruchomienie zalałoby system olbrzymią liczbą danych i doprowadziło do przeciążenia, do maksymal­nego przepełnienia buforu. Potem zmapowała sieć, żeby sprawdzić, jak wygląda jej podstawowa struktura i jak duży panuje w niej ruch.

W ciągu ledwie kilku sekund „rozgryzła małego', jak powiadają hakerzy. Chociaż nie była hakerką, już dawno temu poznała metody ich pra­cy, tak samo jak dobry agent operacyjny zapoznaje się z metodami pracy włamywacza czy kasiarza.

Opłaciło się: sieć należała do niej.

Niewiele ponadczterometrową aluminiową łódź napędzał czterdziestokonny zewnętrzny silnik marki Evinrude. Płynęła szybko, kołysząc się łagodnie na drobnych falach, a warkot silnika ginął w wiejącym od lądu wietrze. Ujrzawszy w oddali rząd jaskrawopomarańczowych boi wzdłuż granicy wód terytorialnych Manninga, Bryson zmniejszył prędkość, a potem odciął dopływ paliwa. Silnik kaszlnął i zgasł. Teoretycznie mógł­by boje strawersować, jednak musiał założyć, że i one są podłączone do systemu bezpieczeństwa.

Nawet z tej odległości od brzegu widział zalany światłem dom, po­zornie niski i przytulony do stromego zbocza; jego większa część znajdo­wała się pod ziemią, dlatego robił wrażenie dużo skromniejszego niż w rzeczywistości. Rzucił kotwicę, pamiętając, że łódź może mu się przy­dać podczas ucieczki - jeśli tylko zdoła stamtąd uciec. Wielokrotnie zapewniał Elenę, że tak, że opracował znakomity plan ewakuacyjny, tym­czasem nie opracował żadnego i czuł, że Elena o tym wie. Wiedział, że albo wygra i przeżyje, albo przegra i go zabiją. Innych możliwości nie było.

Szybko złożył sprzęt. Chociaż nie mógł się za bardzo obciążać, mu­siał być przygotowany na różnego rodzaju przeszkody i niespodzianki, których po prostu nie mógł przewidzieć, a to pociągało za sobą koniecz­ność zabrania dodatkowych narzędzi; byłoby głupio, gdyby zawalił tylko dlatego, że zapomniał zestawu wytrychów. Kamizelkę miał wypchaną bro­nią, starannie złożonym ubraniem i wieloma innymi przedmiotami staran­nie zabezpieczonymi wodoszczelną folią.

Włączył krótkofalówkę, wcisnął guzik urządzenia szyfrującego i wy­wołał Elenę.

- Jak idzie?

- Dobrze. - Mówiła głośno, wyraźnie i zdecydowanie. - Oczy już otwarte.

Oznaczało to, że podłączyła się do wewnętrznego systemu kamer te­lewizyjnych.

- I widzą?

- Hmm I tak, i nie.

- Czego nie widzą?

- Pomieszczeń prywatnych. Są monitorowane lokalnie. - To z kolei oznaczało, że kamery w pomieszczeniach, do których goście nie mieli wstępu, są sterowane nie z kwatery głównej Systematiksu, tylko z miej­scowego centrum komputerowego. A jednak: Manning chciał zachować choćby pozory prywatności.

- Pech.

- Niestety, ale są i dobre wiadomości. Znalazłam taśmy. - Taśmy, nagrania monitorujące z poprzedniego dnia: mogła puścić je na ekrany jako aktualne.

- Świetnie, ale zaczekaj na koniec fazy numer jeden. Idę popływać. Będę w kontakcie.

Lekki, czarny kombinezon nie był wodoszczelny, dlatego Nick miał też na sobie tak zwane „pianki'. Pocił się jak mysz, lecz wiedział, że ką­piel go ochłodzi. Założył kompensator, rodzaj nadmuchiwanego kołnie­rza podłączonego do zbiornika z powietrzem, sprawdził wszystkie klam­ry, poprawił pas obciążeniowy, osłonił oczy silikonową maską, zagryzł ustnik, ukląkł na burcie, pochylił się i runął do wody głową naprzód.

Nadmuchiwany kołnierz utrzymywał go na powierzchni. Rozejrzał się, zerknął na brzeg i wcisnąwszy wentyl, zaczął powoli opadać w głąb zimnego, krystalicznie czystego jeziora. Im niżej, tym woda była bardziej mulista. Na chwilą zawisł w toni, żeby wyrównać ciśnienie i „przedmu­chać' uszy. Na głębokości osiemnastu metrów widoczność spadła do pię­ciu, sześciu metrów. Niedobrze: wiedział, że będzie musiał płynąć ostroż­nie, bardzo powoli. Lekki, prawie zupełnie nieważki, ruszył w kierunku brzegu.

Płynąc, cały czas nasłuchiwał, lecz zamiast basowego jęku sonaru słyszał tylko ciszę. Z jednej strony podnosiło go to na duchu, z drugiej denerwowało: tamci musieli, po prostu musieli zainstalować pod wodą jakieś zabezpieczenie. Tylko jakie? I gdzie?

I wtedy ją zobaczył.

Tam, trzy metry dalej. Kołysała się w półmroku niczym morski dra­pieżnik. Sieć.

Sieć, lecz sieć niezwykła, podwodna bariera najeżona czujnikami. Wpleciony w nią kabel łączył setki niewielkich paneli tworzących setki stref alarmowych połączonych światłowodami z centrum monitoringu w domu Manninga lub w siedzibie Systematiksu. Miał przed sobą wyrafi­nowany system wykrywający, jeden z tych, jakich używano do ochrony wojskowych obiektów podwodnych.

Zakotwiczona w dnie jeziora sieć utrzymywała się w pionie dzięki unoszącym się na powierzchni bojom. Oczywiście nie mógł ani przez nią przepłynąć, ani jej przeciąć, gdyż natychmiast uruchomiłby alarm. Wypu­ścił z kołnierza jeszcze więcej powietrza, stanął na dnie i uważnie ją zba­dał. Zakładał podobną w Sri Lance i wiedział, że często zawodzi. Bywało, że pod wpływem nieustannego ruchu wody przecierała się albo pękała, że utykały w niej kraby i ryby. Nie, zdecydowanie nie był to system najdo­skonalszy z doskonałych.

Jednakże nie mógł ryzykować. Tego wyjątkowego i przełomowego wieczoru ochroniarze Manninga na pewno byli w stanie podwyższonej gotowości bojowej i zareagowaliby na każdy, nawet fałszywy alarm.

Stwierdził, że oddycha szybko i płytko. To strach. Miał wrażenie, że nie jest w stanie wypełnić płuc powietrzem, i ogarnęła go panika. Z tru­dem zachowując spokój, zamknął oczy i odczekał, aż wróci mu normalny oddech.

I nagle uzmysłowił sobie, że sieć założono dla ochrony przed pod­wodnymi obiektami pływającymi, nie przed nurkami czy płetwonurkami.

Ukląkł i uważnie obejrzał kotwiczące ją obciążniki. Dno było mięk­kie i pokryte warstwą szlamu. Zaczął w nim kopać, najpierw samymi pal­cami, potem dłońmi. Momentalnie otoczyły go kłęby mułu, widoczność spadła niemal do zera. Szybko i bez większego wysiłku wyrył w dnie podłużne zagłębienie, legł na brzuchu i wijąc się jak wąż, wpełznął pod sieć. Ta drgnęła i zakołysała się niebezpiecznie. Nie, to tylko woda, to tylko ruch wody. W jeziorze były silne prądy, niemożliwe, żeby system alarmowy tego nie uwzględniał.

Już. Był po drugiej stronie, na wodach terytorialnych Manninga. Wytężył słuch. Sonar wciąż milczał.

Udało się? A jeśli nie?

Jeśli nie, zaraz się o tym przekonam. Spekulowanie nie miało sensu, nie teraz. Płynął przed siebie szybko i wprawnie, aż dotarł do słupów po­mostu, śliskich od porastających je alg. Popłynął jeszcze dalej, wreszcie wyczuł pod stopami dno. Od powierzchni dzieliło go ledwie sześćdziesiąt centymetrów wody. Stanął, zrobił kilka kroków do przodu i powoli wynu­rzył głowę. Był pod pomostem. Ściągnął maskę, rozejrzał się i stwier­dziwszy, że nikogo w pobliżu nie ma, zdjął nadmuchiwany kołnierz, akwa­lung i pas, po czym ukrył to wszystko za jednym z szerokich, poziomych wsporników. Miał nadzieję, że sprzęt przyda mu się podczas ucieczki.

Pod warunkiem, że będę miał szczęście.

Potem chwycił się krawędzi pomostu i ostrożnie się podciągnął.

Hangar. Przesłaniał widok na dom. To dobrze, bo jeżeli on nie wi­dział domu, ci z domu nie widzieli jego. Trawnik. Przy brzegu był ciemny, a przy domu rozjaśniało go światło padające z wysokich, łukowatych okien. Nick usiadł, zdjął kamizelkę, ściągnął „pianki', założył kamizelkę bezpo­średnio na czarny, obcisły kombinezon, rozpakował zafoliowane narzę­dzia i powtykał je w odpowiednie szlufki. Następnie doczołgał się do han­garu i wstał. Hangar był ciemny i chyba pusty. Chyba czy na pewno? Na wszelki wypadek wyjął z kieszeni czterdziestkę piątkę ł ruszył w stronę trawnika.

Na razie nieźle, całkiem nieźle. Bzdura. Wiedział, że to dopiero po­czątek, że im bliżej domu, tym zabezpieczeń będzie więcej. Musiał za­chować czujność, wzmożoną czujność. Założył czarną kominiarkę, przy­tknął do oka obiektyw noktowizora Natychmiast zobaczył zielonkawe promienie detektorów ruchu.

Krzyżowały się, obejmowały zasięgiem cały trawnik. Detektory były podłączone do kamer na podczerwień: wystarczyło musnąć palcem któryś z promieni i natychmiast włączał się alarm.

Tylko dlaczego biegły mniej więcej metr nad ziemią? Żeby nie wpa­dły na nie jakieś zwierzęta? Na przykład

Psy?

Możliwe. Nawet bardzo prawdopodobne. Do tej pory żadnych nie widział, lecz nigdy nie wiadomo. Założył na głowę opaskę, do opaski przymocował noktowizor. Mu­siał mieć wolne ręce, i to koniecznie. Bez wolnych rąk nie zdołałby prze-pełznąć przez trawnik.

Gdy położył się na ziemi, by wczołgać się pod pierwszy promień, usłyszał coś, co ścięło mu krew w żyłach.

Ciche skamlenie, a potem zduszony warkot. Poderwał głowę: biegło ku niemu kilka psów. Biegły coraz szybciej i nie były to zwykłe domowe psiaki, ale dobermany, spiczastogłowe, specjalnie tresowane i śmiertelnie niebezpieczne.

Stężały mu mięśnie. Chryste.

Psy truchtały na sztywnych nogach niczym rasowe konie. I gardłowo poszczekiwały, obnażając białe kły. Dzieliła ich odległość dwudziestu, dwudziestu pięciu metrów, lecz dobermany wyraźnie przyspieszały kro­ku. Nick wyszarpnął ze szlufki mały pistolet pneumatyczny, wycelował i z walącym jak młot sercem cztery razy pociągnął za spust. Pistolet kaszl­nął, wypluwając cztery dziesięciocentymetrowej długości loftki. Pierwsza chybiła, trzy pozostałe trafiły. Wszystko odbyło się w zupełnej ciszy: dwa dobermany niemal natychmiast padły na ziemię, trzeci, ten największy, przebiegł niepewnie jeszcze kilka kroków, po czym zachwiał się i jak pod­cięty runął na trawę. Każda loftka zawierała dziesięć centymetrów sze­ściennych niezwykle silnego i skutecznego środka obezwładniającego, oddziałującego zarówno na system nerwowy, jak i mięśniowy.

Zlany potem Nick dygotał jak w febrze. Niedobrze. Chociaż był przygotowany na atak psów i człowieka, dobermany omal go nie zasko­czyły. Sięgnął po broń w ostatniej chwili, jeszcze kilka sekunda i dopa­dłyby go, rozszarpałyby mu gardło i brzuch. Przywarł do wilgotnej tra­wy. Czekał. Mogły nadbiec inne psy. Poszczekiwanie tych, które już spały, mogło zwrócić uwagę strażników. Tak, to prawdopodobne. Z dru­giej strony, nawet świetnie wytresowane psy często wzniecały fałszywe alarmy. Poszczekały sobie i umilkły: pewnie zwietrzyły jakiegoś ptaka czy wiewiórkę.

Trzydzieści sekund. Czterdzieści pięć sekund. Dzięki czarnemu kom­binezonowi i kominiarce wtapiał się w mrok. Nie, innych psów chyba nie było, zresztą nie mógł sobie pozwolić na dłuższą zwłokę. Zgodnie z wy­mogami stanowego prawa budowlanego w trawnik wbudowano zakrato­wane ujścia szybów wentylacyjnych prowadzących do mieszczącego się pod nim garażu. W jednym z artykułów wspomniano, że inspektor bu­dowlany stoczył z wykonawcą małą bitwę. Poszło właśnie o usytuowanie garażu, który nazywano niezmiennie „Jaskinią', ponieważ wjeżdżało się doń stromą rampą wydrążoną w skale po drugiej stronie domu. Pod naciskiem opinii publicznej Manning uległ i zgodził się na budowę dodatkowych szybów wentylacyjnych z ujściem na frontowym trawniku.

Pełznąc pod zielonkawymi promieniami, Bryson skręcił w lewo. Nic, ciągle nic. Trzy metry, cztery. Trawiaste zbocze pięło się łagodnie w stro­nę domu. Nagle jest. Stalowa krata. Myślał, że jest przykręcona, lecz po kilku silnych szarpnięciach z oporem ustąpiła.

Kwadratowy otwór, czterdzieści pięć na sześćdziesiąt centymetrów. Ciasno, lecz powinno wystarczyć. Pytanie tylko, jak głęboko będzie mu­siał schodzić. Wewnętrzne ścianki? Gładki beton, żadnych klamer czy choćby występów. Szkoda i nie szkodzi. Ponaddwudziestoletnia służba nauczyła go jednego: zawsze bądź przygotowany na najgorsze, tylko to zagwarantuje ci sukces. Z ulgą stwierdził, że kołnierz szybu jest stalowy. Zawsze to coś.

Ostrożnie zajrzał w głąb. Nic, żadnych promieni. Zdjął noktowizor. Zaczynał go uwierać.

Sięgnął po krótkofalówkę.

- Wchodzę - szepnął. - Włącz efekty specjalne fazy numer jeden.

Rozdział 32

Oniemiały strażnik wybałuszył oczy. - John, możesz na to spojrzeć?

W ściany pomieszczenia, w którym czuwali, wbudowano idealnie pła­skie ekrany plazmowe, podłączone do zewnętrznych kamer.

Drugi strażnik obrócił się z fotelem i omal nie podskoczył. Tak, nie było najmniejszych wątpliwości. Przy zachodnim ogrodzeniu wybuchł pożar. Kamery numer szesnaście i siedemnaście przekazywały obraz sza­lejącego w lesie ognia i obłoków gęstego dymu.

- Cholera jasna! Krzaki i zarośla! Jakiś durny obozowicz rzucił na poszycie papierosa! Kurwa mać, pali się jak diabli!

- Co robimy? Nigdy dotąd nie było tu pożaru.

- A jak myślisz, dupku? Wszystko po kolei. Najpierw zadzwoń po straż, a potem zawiadom Manninga.

Skończywszy rozmawiać z Brysonem, Elena wcisnęła guzik w obu­dowie bezprzewodowego przekaźnika. Przekaźnik wyemitował sygnał

detonujący krążki, małe generatory dymu, które Nick wrzucił za płot po­siadłości, i uruchamiający cztery miotacze ognia. Z ukrytych pod liśćmi generatorów momentalnie buchnęły kłęby gęstego, siwego i czarnego dymu, a z dysz miotaczy na wysokość prawie dwóch i pół metra wytry­snęły potężne słupy ognia. Specjalnie zaprogramowane urządzenia włą­czały się po kolei, jedno po drugim, symulując efekt szybko rozprzestrze­niającego się pożaru. Zarówno miotaczy, jak i generatorów dymu często używano w teatrze i na planie filmowym, podczas rejestracji scen rozgry­wających się w płonącym lesie. Był to sprzęt całkowicie bezpieczny. Bry-son nie miał zamiaru palić starych drzew i bujnych krzewów. Po co? Nie widział takiej potrzeby.

- Departament straży pożarnej w Seattle, słucham.

- Halo? Tu ochrona domu Gregsona Manninga w Lakeside. Przy­jeżdżajcie. W lesie za ogrodzeniem wybuchł wielki pożar

- Dziękuję za meldunek, ale nasi ludzie są już w drodze.

- Jak to?

- Już nas powiadomiono.

- Tak?

- Tak, proszę pana. Zadzwonił do nas sąsiad pana Manninga. Sytu­acja jest bardzo poważna. Radzimy natychmiast opuścić dom.

- Wykluczone! Pan Manning wydaje dzisiaj uroczyste przyjęcie, ma gości z całego świata

- Tym bardziej radzimy, żeby ci ważni goście opuścili dom - wark­nął dyspozytor. -1 to natychmiast!

Pracując na pełnych obrotach, Bryson przymocował wyciągarkę do stalowego kołnierza szybu. Podwójny haczyk samozatrzaskowy na końcu liny spiął z karabińczykiem, a ten z wszytą w kamizelkę uprzężą.

Wyciągarka była zaopatrzona w chwytak opustowy z hamulcem od­środkowym, rodzajem krzywki, która - zależnie od nacisku ręki opusz­czającego się w otchłań człowieka - regulowała prędkość odwijania się ukrytej w wyciągarce liny.

Wszedł do szybu, pochylił głowę, nasunął kratę na otwór i silnym szarpnięciem wbił ją między stalowy kołnierz i termoplastyczną obudo­wę wyciągarki. Potem ruszył w głąb czarnego, na pierwszy rzut oka nie­skończenie długiego szybu. Po chwili dobiegło go przytłumione zawo­dzenie strażackich syren; zareagowali dużo szybciej, niż myślał. Sunąc w dół, uświadomił sobie, że właśnie wkracza w obszar najsilniejszego nadzoru, wiedział jednak, że fałszywy pożar lasu odwróci uwagę ochro­ny i skupi ją na zagrożeniu bardziej bezpośrednim niż ewentualne naru­szenie zewnętrznej czy wewnętrznej strefy bezpieczeństwa. Gdyby nie­chcący uruchomił jakiś alarm, tamci przypisaliby to strażakom, od których za chwilę zaroi się przed domem, a zdezorientowanie i kontrolowana panika to doskonały kamuflaż dla wszelkiego rodzaju infiltracji. Gene­ratory dymu rozmieścił w sporej odległości od furgonetki, w której czu­wała Elena, więc było mało prawdopodobne, że wykryją jej obecność. Mimo to musiała mieć się na baczności. Wiedział, że w razie czego żona na pewno sobie poradzi.

Wiedział też, że liny stale ubywa i coraz bardziej dziwiła go zdumie­wająca głębokość szybu. W końcu poczuł silne szarpnięcie i znierucho­miał. Spojrzał w dół. Do dna pozostało półtora, najwyżej dwa metry. Roz­piął karabińczyk, rozluźnił dłonie i skoczył. Ugięte nogi zamortyzowały siłę upadku. Linę zostawił. Na wszelki wypadek.

Kapitan Matthew Kimball z departamentu straży pożarnej w Seattle, Afro-Amerykanin imponującego wzrostu i postury, stanął w rozkroku przed szefem ochrony Gregsona Manninga, krępym, nieco niższym od niego Charlesem Ramseyem.

- Nic tu się nie pali - powiedział. - Ani się nie paliło.

- Moi ludzie twierdzą, że się paliło - odparł hardo tamten. - Dwóch z nich widziało pożar na ekranach monitorów

- Na własne oczy też?

- Nie, ale

- A inni? Też gapili się w monitory?

- Kamery nie kłamią.

- W takim razie kto skłamał? - mruknął kapitan, odwracając się do podkomendnych.

Ramsey zmrużył oczy i spojrzał na stojącego obok zastępcę.

- Każ przeliczyć wszystkich strażaków - warknął. - Coś mi tu nie gra.

Nick znalazł się w przestronnym garażu o betonowej podłodze wy-szlifowanej i wypolerowanej do tego stopnia, że lśniła jak włoski marmur. Parkowało w nim ponad pięćdziesiąt pojazdów, antyków i wyjątkowo cen­nych okazów kolekcjonerskich: duesenbergów, rolls-royce'ów, bentleyów i porsche. Nie ulegało wątpliwości, że należą do Manninga. Na drugim końcu garażu była winda. Włączył krótkofalówkę.

- Wszystko w porządku?

Głos Eleny był cichy, lecz słyszalny.

- Tak. Przed chwilą odjechał ostatni wóz. Dym rozwiał się na długo przed ich przybyciem, a ogień nie pozostawił po sobie żadnych śladów.

- Tak jak zakładaliśmy. Dobra. Kiedy trochę się uspokoi, puść ta­śmę. - Nie mogła tego zrobić, dopóki po podwórzu kręcili się ludzie, gdyż czuwający przy monitorach ochroniarze natychmiast zwęszyliby podstęp. - Gdy wejdę do domu, będziemy musieli pozostawać w ścisłym kontakcie radiowym. Przeprowadzisz mnie przez pole minowe.

W tej samej chwili kątem oka dostrzegł jakiś ruch po lewej stronie, w cieniu między rzędami samochodów. Odwrócił się i ujrzał strażnika z wycelowanym pistoletem w ręku.

- Hej, ty tam!

Nick błyskawicznie skoczył w bok i rzucił się na podłogę. Huknął wystrzał i przez garaż przetoczyło się gromkie echo. Pocisk uderzył w beton kilkanaście centymetrów od jego głowy. Uderzył, zrykoszetował i na podłogę upadła z brzękiem mosiężna łuska. Bryson wyszarpnął zza paska czterdziestkę piątkę, wymierzył i pociągnął za spust. Strażnik pró­bował zejść z linii ognia, lecz oberwał w pierś. Szarpnął się, ryknął z bólu, lecz w tym samym momencie Nick wypalił ponownie i w garażu zaległa cisza.

Bryson podbiegł bliżej. Martwy mężczyzna miał otwarte oczy i spa­zmatycznie wykrzywioną twarz. Z klapy jego kurtki sterczała przekrzy­wiona przepustka. Nick uważnie ją obejrzał. Tak, dom był podzielony na kilka stref. Wejścia do każdej z nich na pewno strzegły skanery i czujniki zbliżeniowe podobne do tych, jakie spotyka się w supermarketach przy automatycznie otwierających się drzwiach. Przepustkę noszono w widocz­nym miejscu, na przykład w klapie marynarki. Była skanowana, komputer identyfikował jej właściciela, sprawdzał kod dostępu do tej czy innej stre­fy, odnotowywał datę i godzinę wejścia i jeśli wszystko się zgadzało, otwie­rał upoważnionym drzwi. Tak więc system pilnie śledził ruchy każdego pracownika i obecnego w domu gościa.

Jednakże Bryson czuł, że sprawa jest bardziej skomplikowana, że kra­dzież przepustki nie wystarczy. Manning na pewno zastosował zabezpie­czenia awaryjne, dodatkowe, choćby biometryczne - wzorce odcisków palców i dłoni czy cyfrowe odwzorowanie obrazu siatkówki oka - albo kody liczbowe znane tylko wchodzącemu. Tak więc przepustka martwego strażnika mogła mu się na nic nie przy­dać. Wkrótce miał się o tym przekonać.

Winda: jedyna droga na górne piętra domu. Ruszył biegiem w tamtą stronę. Musiał działać szybko, bardzo szybko, gdyż tam, gdzie był jeden strażnik, zwykle było ich co najmniej kilku. Wystarczy, żeby ten, którego zabił, nie odpowiedział na rutynowy kontakt radiowy, i centrala natych­miast ogłosi alarm. Wtedy będzie po wszystkim.

Drzwi windy. Gładka, galwanizowana stal i mała klawiatura wmon­towana w ścianę. Wcisnął guzik. Nic. Spróbował jeszcze raz. Ponownie nic. Chała. Żeby ściągnąć windę, trzeba było wprowadzić odpowiedni kod liczbowy. Bez kodu mógł to sobie odpuścić. Przypięta do kombinezonu przepustka martwego strażnika też nie poskutkowała.

Spojrzał na ścianę. Ukryte kamery? Był stuprocentowo pewien, że muszą tam być, lecz Elena je oszukała, wpuszczając do systemu taśmy z poprzedniego dnia. Gdyby tego nie zrobiła albo gdyby z takiego czy innego powodu podstęp nie wypalił, natychmiast by go powiadomiła. Była jego uszami i oczami, musiał całkowicie na niej polegać. I polegał. Jak zawsze.

Mógł otworzyć drzwi łomem, lecz popełniłby błąd. Współczesne win­dy, nawet prymitywne, są naszpikowane elektroniką jak większość dzi­siejszych urządzeń. Wyłamanie drzwi naruszy rygiel i unieruchomi kabi­nę, która nie drgnie z miejsca, dopóki drzwi pozostaną otwarte - tego rodzaju zabezpieczenie stosowano we wszystkich windach już od dwu­dziestu pięciu lat - i natychmiast zainteresują się nim ochroniarze. Cho­ciaż do tego czasu zdążyłby zapewne wejść do domu, nie chciał, żeby wszczęli alarm, gdyż wówczas tajna akcja przestanie być tajną akcją.

Między innymi właśnie dlatego zabrał ze sobą specjalne narzędzie zwane kluczem ryglującym; konserwatorzy wind używali go do awaryj­nego otwierania drzwi. Piętnastocentymetrowej długości i niewiele ponadcentymetrowej szerokości klucz był płaski, zrobiony z nierdzewnej stali i miał na końcu zawias. Nick wsunął go pod ościeżnicę w górnej części drzwi i przesunął w prawo. W ościeżnicy - zależnie od rodzaju windy miała siedem i pół lub piętnaście centymetrów szerokości - wmon­towano mechanizm blokujący. Zaopatrzona w zawias część klucza prze­suwała się wzdłuż futryny, dopóki nie napotkała przeszkody, wystającej krzywki rygla, a wówczas przesunęła ją w prawo i drzwi się otworzyły.

Z czarnego, pustego szybu powiało chłodem. Kabina stała gdzieś wyżej. Bryson pstryknął włącznik małej halogenowej latarki i przesunął światłem po ścianach wyłożonych stalową blachą. Pech. To nie była kla­syczna winda bębnowo-wciągarkowa ani trakcyjna, z linami, kablami i przeciwwagami. Oznaczało to, że nie zdoła się po nich wspiąć z tej pro­stej przyczyny, że ich po prostu nie było. Kabinę podnoszono i opuszcza­no hydraulicznie, wzdłuż szerokiej, śliskiej od smaru szyny, po której nie weszłaby na górę najzwinniejsza małpa. Oczekiwał najgorszego i nie zawiódł się.

Elena zlokalizowała nagrania monitoringu wewnętrznego i zewnętrz­nego. Przechowywano je w komputerowej bazie danych w siedzibie Systematiksu i bez trudu do nich dotarła. Były to nagrania z ostatnich dziesię­ciu dni, opatrzone datą i podzielone na sektory. Wystarczyło wybrać te z poprzedniego dnia, zmienić datę na dzisiejszą, puścić je na monitory i zamiast aktualnego obrazu przekazywanego przez kamery systemu bez­pieczeństwa, czuwający w centrali ochroniarze oglądali obraz sprzed dwu­dziestu czterech godzin. Naturalnie, mogła w ten sposób oszukać jedynie kamery zewnętrzne i te, które strzegły pomieszczeń o małym natężeniu ruchu. W sumie było ich osiemnaście.

W tylnej kieszeni kamizelki miał lekkie przyssawki magnetyczne, ja­kich używaj ą konserwatorzy mostów, wielkich cystern, kadłubów okręto­wych i morskich platform wiertniczych. Założywszy je na ręce i buty, zaczął się wspinać po stalowej ścianie szybu. Sunął w górę bardzo powo­li, krok po kroku, ostrożnie przemieszczając stopy i dłonie. Żeby zejść do garażu, musiał pokonać szyb wentylacyjny długości prawie osiemdziesię­ciu metrów.

Ponieważ dom stał na lekkim wzniesieniu, czekała go wspinaczka znacznie dłuższa i żmudniejsza. Był pewien, że kabina windy mija po drodze co najmniej jedno lub dwa piętra, lecz jego interesowało piętro najwyższe, to, na którym odbywało się przyjęcie.

Po jakimś czasie w świetle latarki ujrzał napis na drzwiach: poziom trzeci. Zdawał sobie sprawę, że w każdej chwili ktoś może wprowadzić kod, wcisnąć przycisk i ściągnąć windę na dół. Wówczas musiałby wci­snąć się szybko w czterdziestopięciocentymetrowej szerokości szparę między ścianą szybu i ścianą kabiny - gdyby nie zdążył, winda by go zmiażdżyła. Dlatego wspinając się, nieustannie nasłuchiwał warkotu uru­chamianego silnika.

Ledwie trzy metry dzieliły go od poziomu pierwszego, na którym sta­ła kabina. Niestety, zgodnie z oczekiwaniami, blokowała drzwi. Wpraw­nie przekładając ręce i nogi, dotarł do niej, odwrócił się, jedną po drugiej przytknął przyssawki do bocznej ściany i zawisł nad czarną, bezdenną otchłanią. Spojrzał w dół. Błąd: przepaść miała ponad osiemdziesiąt me­trów głębokości. Gdyby coś poszło nie tak, gdyby magnetyczne przyssawki odmówiły posłuszeństwa, runąłby w dół i roztrzaskał się o beton. Nie cier­piał na lęk wysokości, mimo to zadrżał z przerażenia. Nie, tylko nie teraz. Nie pora na strach: kabina mogła w każdej chwili ruszyć. Wciśnięty mię­dzy stalowe ściany zaczął niezdarnie piąć się w górę.

Stój, myślał. Stój, cholero. Niechaj nikt cię teraz nie ściągnie

Stanąwszy na wierzchu kabiny, odpoczął chwilę, zdjął przyssawki, schował je do kieszeni, wyjął klucz ryglujący, wetknął go pod ościeżnicę i przesunął w lewo.

Drzwi się otworzyły.

A jeśli ktoś tam jest?

Miał nadzieję, że nie, choć był przygotowany i na to.

Przez szeroką szparę między ościeżnicą i stropem kabiny widział ele­gancko umeblowany korytarz. Spojrzał w lewo, potem w prawo. Nikogo. Chwycił się stalowego wspornika i przecisnął się przez szparę. Skoczył i wylądował na marmurowej podłodze.

Natychmiast zapłonęły lekko przyćmione światła - włączyła je za­pewne elektroniczna przepustka, którą zabrał strażnikowi w garażu.

Był w domu.

Dwaj strażnicy pełniący służbę w sztabie ochrony po raz enty tego dnia sprawdzali szczelność systemu bezpieczeństwa i sprawność działa­nia poszczególnych kamer.

- Jedynka?

- Czysto.

- Dwójka?

- Czysto.

- Trójka?

- Czyś Tak, czysto.

- Co jest?

- Nic, nic. Myślałem, że ktoś przeszedł za oknem, ale to tylko deszcz.

- Czwórka?

- Zaczekaj. Jezu Chryste, spójrz tylko, jak leje. Tak samo jak wczo­raj. Pieprzona pogoda. Mogę na chwilę wyjść?

- Wyjść? Teraz?

- Zaleje mi mustanga, nie zaciągnąłem dachu.

- Parkujesz na dworze?

- Trochę się spóźniłem - wyznał zażenowany strażnik. - Stoję za domem, woda zniszczy mi skórę.

Zirytowany Charles Ramsey ciężko westchnął.

- Następnym razem No dobra, idź. Tylko szybko wracaj.

Zlany potem z wysiłku i napięcia zerwał się na równe nogi, podszedł do drzwi i ostrożnie zajrzał w otchłań szybu. Na jego dnie czyhała śmierć. To dziwne, ale dopiero teraz w pełni zdał sobie z tego sprawę.

Ruch był prawie niedostrzegalny, ot, migotliwe załamanie światła w kąciku oka. Odwrócił się na pięcie i tuż przed sobą ujrzał szarżującego ochroniarza. Gdy runął na niego całym ciężarem ciała, tamten wypuścił potężny cios, który Nick zablokował, następnie chwycił strażnika za ra­mię i jednocześnie kopnął go w kolano stalowym czubkiem buta. Ochro­niarz jęknął, zwiotczał, lecz błyskawicznie odzyskał równowagę i sięgnął do kabury po broń.

Błąd: powinien był wyjąć pistolet dużo wcześniej. Obaj popełnili błąd, bo on też tego nie zrobił. Strażnik zerknął w dół, na oporny za­trzask kabury: Nick natychmiast to wykorzystał i ze wszystkich sił kop­nął go w krocze. Wyjąc z bólu, ochroniarz zatoczył się w stronę otwartego szybu windy, mimo to zdołał wyszarpnąć pistolet, wymierzyć i trzasnąć skrzydełkiem bezpiecznika. Bryson skoczył w lewo, a gdy zdezoriento­wany napastnik lekko przesunął rękę, Nick skoczył w prawo i wysokim kopnięciem wytrącił mu broń. Pistolet zaklekotał na marmurowej po­sadzce.

- Ty skurwysynu! - wrzasnął strażnik.

Z szeroko rozłożonymi rękami cofnął się o krok, żeby podnieść splu­wę, i z pełnym zdumienia rozdrażnieniem stwierdził, że nie ma pod nim podłogi, że nie ma pod nim nic, co powstrzymałoby upadek. Gdy głowa zaczęła opadać w dół, gdy poderwało mu nogi, wyraz zdumienia na jego twarzy ustąpił miejsca przerażeniu. Chcąc się czegoś przytrzymać, zama­chał rękami, dziko wierzgnął, wydał z siebie potworny ryk, któremu odpo­wiedziało metaliczne echo z głębi szybu. Runął w dół i zniknął Nickowi z oczu. Słychać było tylko przeciągły, szybko cichnący krzyk, dochodzący z coraz większej odległości, zwierzęce wycie, które gwałtownie umilkło, gdy ochroniarz roztrzaskał się o beton.

Jasnowłosy strażnik wyszedł z domu drzwiami dla obsługi i zdumio­ny rozejrzał się wokoło. Jeszcze przed chwilą lało jak z cebra, tak samo jak poprzedniego dnia, a tu masz: ciepły wieczór, czyste niebo, piękna pogoda.

Ani śladu deszczu.

Ani jednej kałuży, ani jednego mokrego liścia na ziemi.

Przed dziesięcioma minutami groził im biblijny potop i co? Wszystko zdążyło wyschnąć?

- O żesz ty - Włączył krótkofalówkę i wywołał Ramseya. Szef ochrony zareagował zgodnie z oczekiwaniami. Obrzucił go ste­kiem wyzwisk, potem wziął się w garść i zaczął wydawać rozkazy.

- Naruszyli wewnętrzną strefę bezpieczeństwa - warknął do słuchaw­ki - weszli do systemu. Ci z Systematiksu już o tym wiedzą. Musimy sprawdzić światłowód.

Twarz ociekała mu potem, swędziało go całe ciało. Wziął kilka głę­bokich oddechów, podszedł do szybu, odblokował rygiel i zamknął drzwi.

Musiał teraz ustalić swoje położenie, zdecydować, w którą stronę iść. Najpierw do sztabu ochrony, to najważniejsze. Gdy tam dotrze, pozna rozkład wszystkich pomieszczeń domu. Sztab ochrony był również okiem i uchem nieprzyjaciela: musiał go oślepić i pozbawić słuchu.

Wcisnął przycisk krótkofalówki i szepnął:

- Jestem na pierwszym poziomie.

- Dzięki Bogu

Nie mógł się nie uśmiechnąć. Nigdy dotąd z kimś takim nie pracował. Zamiast zimnego, obojętnego głosu profesjonalisty słyszał głos ciepły i szczerze zatroskany.

- Sztab ochrony. Którędy?

- Jeśli stoisz twarzą do windy, idź w lewo. Jest tam długi korytarz

- Jest.

Wskazywała mu drogę na podstawie taśm wideo, nie na podstawie planów architektonicznych domu.

- Skręć w lewo, powtarzam, w lewo. Na końcu korytarza ponownie w lewo. Będzie tam coś w rodzaju dużej galerii Tak, to chyba najkrótsza droga.

- Zrozumiałem. Jak tam oczy?

- Przesłonięte.

- Bomba, dzięki.

Pobiegł w lewo. Był pewien, że sufit i wszystkie ściany są poprzety-kane kilometrami światłowodów podłączonych do miniaturowych kamer, których obiektywy ukryto w ledwo widocznych albo zupełnie niewidocznych otworkach. W przeciwieństwie do kamer tradycyjnych nie można ich było oślepić ani farbą, ani taśmą klejącą. Gdyby nie Elena i nagrania z po­przedniego dnia, wykryłyby jego obecność już dawno temu, a tak mógł przemykać korytarzem jak niewidzialny duch. Przepustka strażnika z ga­rażu była na razie zupełnie bezużyteczna. Nie wpuściła go do windy, choć zapaliła światło, i wyglądało na to, że służy jedynie do ustalania pozycji właściciela. Odpiął ją i rzucił pod ścianę. Niech pomyślą, że ktoś ją zgu­bił.

Elena właśnie odkładała krótkofalówkę, gdy dobiegł ją trzask gałęzi za ścianą furgonetki. Za gładko nam szło, pomyślała. To pewnie leśnicy. Zaczną zadawać pytania, będę musiała ostro główkować

Otworzyła tylne drzwi i przeraźliwie krzyknęła, gdy ktoś przytknął jej do czoła lufę pistoletu.

- Wyłaź! - wrzasnął mężczyzna w granatowej kurtce.

- Jestem z urzędu geologicznego! - zaprotestowała.

- I podłączyłaś się do naszego kabla? Wątpię. Łapy do góry i żad­nych, kurwa, sztuczek! Mamy do ciebie kilka pytań.

Dotarł do długiego, prostokątnego pomieszczenia, które Elena nazwała galerią. Była to nader osobliwa sala, której ściany ozdobiono złoconymi ramami rodem z Luwru, ale te ramy ziały pustką, a raczej srebrzystą sza­rością idealnie płaskich ekranów. Gdy przechodził tamtędy ktoś z elektro­niczną przepustką, wyświetlały zdjęcia jego ulubionych portretów czy krajobrazów.

Już miał pójść dalej, gdy wtem dostrzegł rząd maleńkich, czarnych kropeczek biegnących pionowo wzdłuż jednej z ram. Znieruchomiał. Tak, było ich mnóstwo, nie tylko tu, dalej też: przecinały ścianę mniej więcej co półtora metra. Wyglądały jak ornament, jak część wystroju wnętrza, ale psuły nieco wygląd pięknej renesansowej tapety. Pierwsza znajdowała się na wysokości czterdziestu pięciu centymetrów nad posadzką, ostatnia prawie dwa metry nad nią. Wiedział, co to takiego, lecz na wszelki wypa­dek przytknął do oka wziernik noktowizora.

Zobaczył rzędy cieniutkich, zielonkawych niteczek. Niewidzialne promienie lasera łączące czujniki zamontowane na przeciwległych ścia­nach: gdyby przeciął je ktoś bez odpowiedniej przepustki, natychmiast włączyłby się alarm. Pierwszy biegł niecałe pół metra nad podłogą ze względu na domowe zwierzęta, psy lub koty.

Musiał się położyć na podłodze i przepełznąć pod najniższym, co wcale nie było łatwe. Założył opaskę, do opaski przypiął noktowizor i na ple­cach wczołgał się pod pierwszy promień. Cały czas patrzył w górę, żeby go przypadkiem nie musnąć. Kombinezon był gładki i śliski, umożliwiał szybkie, płynne ruchy. Chociaż kamery zostały cyfrowo oślepione, pozo­stałe zabezpieczenia wciąż działały i najmniejszy błąd mógł go koszto­wać życie. Jednakże największym zagrożeniem byli ludzie, strażnicy, na których natknął się już dwukrotnie.

Trzeci promień, czwarty, piąty Dotąd wszystko szło dobrze.

Już. Nareszcie. Wciąż leżąc na plecach, spojrzał za siebie, by spraw­dzić, czy żadnego nie przeoczył, po czym ostrożnie wstał. Sztab ochrony powinien być niedaleko. Elena. Musiał wywołać Elenę.

- Przeszedłem - szepnął do mikrofonu. - Którędy teraz? Nie odpowiedziała, więc powtórzył pytanie nieco głośniej. Nic. Tylko trzaski w eterze.

- Elena? Odezwij się. Cisza.

- Elena, którędy mam iść? Wciąż cisza.

- Cholera jasna

Jezu Chryste. Jakaś awaria? Wywołał ją jeszcze raz, lecz na próżno. Zagłuszali ich?

Niemożliwe. Przecież musieli się jakoś komunikować. Zakłócając jedną częstotliwość nadawania i odbioru, zakłóciliby wszystkie.

W takim razie gdzie jest Elena?

Spróbował jeszcze raz i jeszcze raz. Nic z tego.

Elena milczała.

Czyżby Nie, tej możliwości nie brał pod uwagę.

Przeszedł go zimny dreszcz.

Mimo to nie mógł dłużej zwlekać, nie mógł tracić czasu na spekula­cje. Musiał iść dalej. Dalej.

Kuchnię odnalazł bez żadnych wskazówek - namierzył ją po apetycz­nym zapachu gorących przystawek. Na przeciwległym końcu korytarza otwo­rzyły się drzwi i wyszedł nimi kelner w czarnych spodniach i białej koszuli; niósł dużą, pustą srebrną tacę.

Bryson cofnął się do galerii. Za ostatnim rzędem laserowych promieni było wystarczająco dużo miejsca, żeby się przebrać. Szybko zdjął kamizel­kę i kombinezon. Z kamizelki wyjął foliową torbę, z torby czarne spodnie, białą koszulę i czarne buty na gumowych podeszwach. Chwilę później był już gotowy.

Ostrożnie wystawił głowę i zerknął w stronę kuchennych drzwi. Do­chodziło zza nich pobrzękiwanie garnków i gwar rozmów. Cofnął się, za­czekał, aż drzwi się otworzą, i po cichu wyjrzał z ukrycia. Korytarzem szedł dumnie kelner, którego widział przed pięcioma minutami. Tym ra­zem na tacy niósł przystawki.

Idąc szybko i bezszelestnie, Nick dopędził go już po kilku krokach. Wiedział, że kelner będzie łatwym celem, ale nie mógł ryzykować, nie mógł sobie pozwolić na najmniejszy hałas, dlatego znalazłszy się metr od niego, jedną ręką błyskawicznie zatkał mu usta, drugą zaś chwycił tacę. Kelner próbował krzyczeć, lecz Bryson trzymał mocno: pociągnął go na podłogę, ostrożnie odstawił tacę, wprawnie ucisnął biegnący pod szczęką nerw i mężczyzna stracił przytomność.

Zaciągnął go do przedsionka galerii i posadził pod ścianą. Ręce na brzuchu, nisko spuszczona głowa - wyglądało to tak, jakby kelner ni z tego, ni z owego postanowił uciąć sobie drzemkę.

Z powrotem do korytarza, po tacę. Szybciej! W każdej chwili mógł nadejść któryś z jego kolegów. Pomieszczenie kontrolne ochrony musiało być gdzieś blisko, tylko gdzie?

Drzwi. Otworzyły się automatycznie. Za drzwiami szeroki korytarz. Nie: ten prowadził do głównej jadalni, a tego wieczoru z niej nie korzy­stano. Zawrócił w stronę kuchni, minął skrzyżowanie z przedsionkiem galerii i za kolejnymi drzwiami - te również otworzyły się automatycznie - zobaczył wejście do głównej sali bankietowej i odchodzący w prawo korytarz. Tam? Może. Skręcił i pięćdziesiąt kroków dalej ujrzał drzwi z napisem: OCHRONA. NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY.

Zatrzymał się, wziął głęboki oddech i zapukał.

Cisza. Zauważył mały przycisk w futrynie. Wcisnął go raz i odrucho­wo napiął mięśnie.

Pięć sekund, dziesięć Już miał ponownie wcisnąć guzik, gdy wtem odezwał się wbudowany w ścianę głośnik.

- Tak?

- Kelner - odparł śpiewnie Nick. - Przyniosłem kolację. Chwila milczenia i podejrzliwe:

- Niczego nie zamawialiśmy.

- Nie to nie, nie ma sprawy. Pan Manning kazał nam panów dobrze nakarmić, ale powiem mu, że nie jesteście głodni.

Drzwi się otworzyły i w progu stanął krępy mężczyzna w granatowej kurtce. Miał brązowo-pomarańczowe włosy - pewnie źle dobrał farbę -i biały identyfikator z nazwiskiem Ramsey na piersi.

- Dobra, daj pan - powiedział, wyciągając ręce.

- Przepraszam, ale muszę zabrać tacę z powrotem. Mamy sporo go­ści. Zostawię półmiski i znikam.

Bryson zrobił krok do przodu. Ramsey odprężył się nieco i wpuścił go do środka.

Pomieszczenie było okrągłe i przypominało kabinę sterowniczą futu­rystycznego statku kosmicznego. Zamiast topornych monitorów w ścianę wbudowano kilkanaście wielkich paneli wyświetlających obrazy przeka­zywane przez kamery rozmieszczone zarówno w domu, jak i na podwó­rzu. Oprócz Ramseya czuwał tam tylko jeden strażnik.

- Proszę. Wędzona pierś kaczuszki, kawior, gougere, wędzony ło­soś, polędwiczka Gdzie postawić? Tyle tu sprzętu

- Wszystko jedno - mruknął Ramsey, spoglądając na jeden z paneli.

Nick ostrożnie postawił tacę na konsolecie, niecierpliwym ruchem po­drapał się w kostkę lewej nogi, z kabury na łydce wyszarpnął pneumatycz­ny pistolet, wymierzył i pociągnął za spust. Rozległy się dwa ciche kaszl­nięcia i ochroniarze runęli na podłogę, jeden z loftką w szyi, drugi w piersi. Czekało ich kilka godzin przymusowego snu.

Bryson podbiegł do głównej konsolety. Wyświetlane na panelach ob­razy można było powiększać, zmniejszać i przesuwać. Jego interesowały te z sali bankietowej.

Z sali, w której trwało przyjęcie dla najwyższych rangą członków Prometeusza. Dla ludzi, którzy szykowali się do przejęcia władzy

Właśnie: nad czym?

I kim ci ludzie byli?

Popatrzył na klawiaturę, przesunął mysz i szybko odkrył, że może w ten sposób dowolnie zmieniać kąt ustawienia kamer, a nawet robić zbli­żenia.

Sala bankietowa. Była olbrzymia, wysoka na kilka pięter. Otaczały ją galerie z widokiem na piękne atrium. Przy elegancko zastawionych stoli­kach - białe obrusy, kwiaty, kryształy, wino - siedziało kilkudziesięciu, nie, ponad stu ludzi! Twarze, znajome twarze

Na końcu atrium stała wielka, lśniąca brązem rzeźba przedstawiająca Joannę d'Arc na koniu, która z nagim mieczem w dłoni prowadziła roda­ków do boju. Dziewica Orleańska i święta krucjata Manninga: dziwne to, lecz bardzo symboliczne.

Na drugim końcu sali stał Gregson Manning, zaciskając kurczowo ręce na pulpicie smukłego, skromnego podium. Nawet z wyciszonym dźwiękiem widać było, że przemawia żarliwie i z pasją. Najbardziej nie­samowite wrażenie wywierały jednak wbudowane w ścianę kilkanaście metrów za nim dwadzieścia cztery gigantyczne ekrany, z których każdy przedstawiał jego twarz. Było w tym coś z megalomanii Hitlera czy Mussoliniego.

Ruch myszą. Kamera pokazała zasłuchanych gości i zaszokowany Nick zdrętwiał.

Nie wszystkich znał, lecz niektórych z tych ludzi rozpoznano by w każ­dym zakątku cywilizowanego świata.

Dyrektor FBI.

Przewodniczący Izby Reprezentantów.

Szef Połączonych Sztabów.

Kilkunastu znanych senatorów.

Sekretarz generalny ONZ, cichy Ghańczyk powszechnie podziwiany za kulturę osobistą, takt i zdolności dyplomatyczne.

Szef brytyjskiego MI-6.

Dyrektor Międzynarodowego Funduszu Monetarnego.

Demokratycznie wybrany prezydent Nigerii.

Ministrowie obrony narodowej i szefowie agencji wywiadowczych z kilku krajów trzeciego świata, z Argentyny i z Turcji.

Nick wytrzeszczył oczy i rozdziawił usta.

Dyrektorzy i właściciele wielkich korporacji przemysłowych. Jednych rozpoznał natychmiast, innych na pewno skądś znał, choć nie bardzo wie­dział skąd. Mężczyźni w garniturach i czarnych krawatach, kobiety w wytwornych toaletach: wszyscy wpatrzeni w Manninga i głęboko za­słuchani.

Jacąues Arnauld.

Anatolij Prisznikow.

I Richard Lanchester.

- Boże święty

Przekręcił potencjometr i z głośników popłynął aksamitny głos Gregsona Manninga.

- rewolucję w dziedzinie kontroli i bezpieczeństwa na skalę świa­tową. Miło mi również ogłosić, że opracowane przez Systematix oprogra­mowanie identyfikacyjne zostanie wykorzystane we wszystkich miejscach publicznych. Dzięki zainstalowanemu już sprzętowi będziemy mogli po­równać twarz dowolnego osobnika z tłumu z milionami obrazów cyfro­wych zarejestrowanych w międzynarodowej, podkreślam, międzynarodo­wej bazie danych. Jest to możliwe tylko dlatego, że my, przedstawiciele czterdziestu siedmiu krajów świata - a wkrótce, o czym jestem przekona­ny, będzie nas znacznie więcej - postanowiliśmy nawiązać ścisłą współ­pracę. To nasza i tylko nasza zasługa!

Podniósł ręce, jakby chciał ich pobłogosławić.

- A co z pojazdami? - spytał z obcym akcentem ciemnoskóry męż­czyzna w kolorowej afrykańskiej szacie.

- Dziękuję za przypomnienie, panie Obutu - odrzekł Manning. - Dzięki najnowszym technologiom, które zastosowaliśmy w naszej sie­ci, możemy nie tylko natychmiast rozpoznawać pojazdy, ale i śledzić je w dowolnym zakątku miasta, kraju i świata. Możemy zarejestrować ich obraz, przechować go w archiwum i w dowolnym momencie odtwo­rzyć. Jak państwo widzą, nie tylko tę sieć rozszerzamy, ale i ją zagęsz­czamy.

Kolejnego pytania Nick nie dosłyszał.

Manning rozciągnął usta w szerokim uśmiechu.

- Mój stary przyjaciel Rupert Smith-Davies z MI-6 na pewno zgodzi się ze mną, gdy powiem, że czasy, kiedy to Narodowa Agencja Bezpie­czeństwa i wywiad brytyjski musiały się zmagać z prawnymi ogranicze­niami, na szczęście mamy już za sobą. Czyż to nie absurdalne, że Anglicy mogli obserwować i podsłuchiwać Amerykanów, nie mając prawa śledzić poczynań swych własnych rodaków? I odwrotnie! Jestem przekonany, że gdyby był z nami Harry Dunne, nasz koordynator z CIA, wstałby teraz i uraczyłby nas jedną ze swych niezrównanych, acz dość nieprzyzwoitych dykteryjek.

Zebrani wybuchnęli gromkim śmiechem.

Kolejne pytanie zadała jakaś Rosjanka.

- Kiedy wejdą w życie akty wykonawcze Międzynarodowej Agencji Bezpieczeństwa?

Manning spojrzał na zegarek.

- W chwili, gdy w życie wejdzie traktat, a więc mniej więcej za trzy­naście godzin. Jej dyrektorem będzie nasz znakomity kolega Richard Lanchester, nowy car nowego świata. A wówczas, drodzy przyjaciele, będzie­my świadkami narodzin Nowego Ładu, ładu, który z taką dumą tworzył iśmy. Obywatele świata przestaną być bezsilnymi zakładnikami narkotykowych karteli, przemytników, terrorystów i gwałcicieli. Pedofilom, kidnaperom i wytwórcom pornografii dziecięcej, których chroni „prawo' do prywatno­ści, odpowiedzą ciosem na cios!

Ogłuszający aplauz.

- Nareszcie przestanie dręczyć nas strach, że w każdej chwili może dojść do kolejnego zamachu bombowego, takiego jak choćby w Oklahoma City czy w nowojorskich gmachach World Trade Center, strach, że jakiś szaleniec zestrzeli kolejny samolot z kobietami i dziećmi na pokła­dzie. FBI nie będzie już musiało błagać sędziów o pozwolenie na założe­nie podsłuchu w telefonach porywaczy, terrorystów i handlarzy narkotyków.

Na pewno znajdą się i tacy, którzy będą protestowali, którzy będą twier­dzili, że ograniczamy ich wolność osobistą. Ludziom tym powiemy tylko tyle: ci, którzy nie łamią prawa, nie mają się czego bać!

Ktoś otworzył drzwi do pomieszczenia kontrolnego, lecz Bryson tego nie słyszał. Usłyszał tylko znajomy głos.

- Nicky.

Błyskawicznie się odwrócił.

- Ted! Co ty tu, do diabła, robisz?

- Równie dobrze mogę zapytać o to ciebie. Najgorsze jest zawsze to, czego się nie spodziewamy, hę?

Czarny smoking, czarny krawat - Nick zmarszczył czoło. Ted Waller był gościem. Gościem Gregsona Manninga.

Rozdział 33

- Jesteś jednym z nich - szepnął. - Jesteś jesteś po ich stronie.

- Boże, Nick, już dawno wyrośliśmy z krótkich spodenek. To nie szkolny mecz, nie ma tu ani Rekinów, ani Odrzutowców!

- Tu sukinsynu!

- Pamiętasz, co ci mówiłem o konieczności bezustannej modyfikacji taktyki i strategii działania? O umiejętnym doborze sojuszników? I prze­ciwników? Nareszcie będziesz mógł o tym zapomnieć.

- Co ty robisz? Przecież przecież to była twoja wojna! Przecież to ty nas w nią wciągnąłeś! Przez tyle lat

- Dyrektoriat już nie istnieje. Byłeś tam, widziałeś

- To też był jakiś przekręt?! - krzyknął Bryson.

- Nicky, Nicky Prometeusz jest naszą największą szansą

- Szansą?

- Poza tym, czym różniły się nasze cele od ich celów? Dyrektoriat był marzeniem, cudownym marzeniem, które przez kilkanaście lat próbo­waliśmy ziścić, wbrew wszystkim i wszystkiemu. Pragnęliśmy międzyna­rodowej stabilizacji, chcieliśmy uchronić świat przed szaleńcami i terro­rystami. Pamiętasz? Ofiara przetrwa tylko wówczas, gdy stanie się drapieżnikiem.

- Nie przeszedłeś na ich stronę w ostatniej chwili. Knułeś to od lat!

- Nie knułem, raczej brałem pod uwagę taką możliwość. Ba! Nawet ją popierałem. W pewnym sensie.

- W pewnym sensie? Zaraz, chwileczkę! Te pieniądze Pieniądze, które zginęły z naszego konta! Miliard dolarów! Chryste Ale przecież nigdy ci na tym nie zależało, forsę miałeś gdzieś Już rozumiem: pomo­głeś im założyć Prometeusza, tak?

- Stworzyłem fundusz założycielski, chyba tak to nazywają. Szesna­ście lat temu Greg miał małe kłopoty z firmą, a Prometeusz potrzebował natychmiastowego zastrzyku gotówki. Można powiedzieć, że zostałem głównym udziałowcem nowego przedsięwzięcia.

Nick poczuł się tak, jakby ktoś kopnął go w podbrzusze.

- Przecież to nie ma sensu. Skoro Prometeusz był naszym wrogiem

- Ewolucja drogą doboru naturalnego, mój drogi: przetrwa tylko naj­silniejszy. Nigdy nie obstawiałeś dwóch rywalizujących ze sobą zawodni­ków? Dwóch najlepszych koni na wyścigach? Plan awaryjny, Nick, plan zapasowy: tylko to zapewni ci zwycięstwo. Komunizm upadł i Dyrekto­riat stracił rację bytu. Rozejrzałem się, przeanalizowałem wszystkie opcje i doszedłem do wniosku, że tradycyjne metody szpiegowskie prędzej czy później odejdą do lamusa. Że przyszłość należy albo do nas, albo do nich, do Prometeusza. Któryś koń musiał wygrać.

- Dlatego schowałeś moralność do kieszeni i poparłeś zwycięzcę, wygodnie zapominając, do czego naprawdę dąży, tak?

- Manning jest jednym z najbłyskotliwszych ludzi, jakich znam. Uzna­łem, że warto się nad jego pomysłem zastanowić. Zaczekać, aż się wyklu­je, i sprawdzić, co z tego wyniknie.

- Asekurowałeś się!

- Polityka, mój drogi, polityka. To był najrozsądniejszy wybór. Za­wsze ci powtarzałem, że szpiegostwo nie jest sportem grupowym, praw­da? Wiem, że w końcu to zrozumiesz i stwierdzisz, że w moim rozumowa­niu jest sporo sensu.

- Gdzie jest Elena? - warknął Bryson.

- To bardzo bystra dziewczyna, ale najwyraźniej nie wzięła pod uwa­gę, że ktoś może ją tam znaleźć.

- Gdzie ona jest?

- Gdzieś tu, w domu. Zapewniono mnie, że zostanie potraktowana godnie i z szacunkiem, na jaki w pełni zasługuje. Nick, czy naprawdę muszę mówić prosto z mostu? Pytać cię, nie owijając niczego w bawełnę? Dobrze. Przyłączysz się do nas? Potrafisz dostrzec drogę do przyszłości?

Bryson powoli uniósł pistolet. Serce tłukło mu się w piersi jak ptak w klatce. Niech cię szlag, Ted. Dlaczego mnie do tego zmuszasz? Dlacze­go?!

Waller nawet nie drgnął.

- Rozumiem - rzekł. - Już odpowiedziałeś. Tak myślałem. Niestety.

Trzasnęły drzwi i do pomieszczenia kontrolnego wpadła armia ochro­niarzy Manninga. Dwunastu na jednego: marne szansę. Nick odwrócił się, zobaczył, że ukrytymi w ścianie drzwiami wbiegają następni, i w tej samej chwili ktoś chwycił go od tyłu za ramię. Na karku poczuł ucisk zimnej stali, na skroni też, a gdy spojrzał za siebie, Teda Wallera już nie było.

- Łapy do góry! Bez głupich sztuczek i gwałtownych ruchów! I nie próbuj wyrwać nam broni, nawet o tym nie myśl. Jesteś inteligentny i wiesz, że inteligentna spluwa na nic ci się nie przyda.

Elektroniczne pistolety. Zaprojektowane i wyprodukowane przez Colta, Sandię i przez kilka europejskich firm Za jednym pociągnięciem spustu wypluwały trzy pociski.

- Łapy! Szybciej!

Nick kiwnął głową i podniósł ręce do góry. Nie miał już ani wyboru, ani nadziei, że zdoła uratować Elenę. Zdarzało się, że bandyta zabijał po­licjanta z jego własnej broni, dlatego na żądanie władz federalnych skon­struowano pistolet, który skutecznie temu zapobiegał. W jego spust wmon­towano czujnik reagujący na odcisk palca właściciela. Gdy spust zwalniał ktoś inny, broń odmawiała posłuszeństwa.

Korytarz, lufa przy skroni, dźgnięcie lufą w plecy: obszukano go i ode­brano mu czterdziestkę piątkę; jeden z ochroniarzy z szyderczo-triumfal-ną miną wetknął ją sobie za pas. Pozostały mu jedynie ręce, nogi, instynkt i doświadczenie, lecz z tyloma dobrze uzbrojonymi ludźmi nie miał naj­mniejszych szans.

Dlaczego jeszcze go nie zabili? Na co czekali?

Wepchnięto go do jakiejś sali, dużej i prostokątnej, podobnej do gale­rii obrazów, w której zostawił śpiącego kelnera. Światło było przyćmione, mimo to dostrzegł książki, rzędy oprawionych w brązową skórę książek na prawie sześciometrowej wysokości półkach z mahoniu. Wielka, pięk­na biblioteka podobna do tych, jakie widuje się w starych angielskich dworach. Parkiet był lśniący i artystycznie sfatygowany.

Znieruchomiał. Patrzył na książki, czując, że zaraz coś się wydarzy.

I nagle biblioteka zniknęła, a mahoniowe półki poszarzały. To była iluzja! Elektroniczny miraż! Tak samo jak portrety w galerii! Zrobił krok do przodu, by dotknąć gładkiej, srebrzystej ściany, gdy wtem ściana roz­błysła setkami ruchomych obrazów!

Przerażony wybałuszył oczy. To był on! Wszędzie, na wszystkich ścia­nach, tych z przodu, z tyłu i z boku! On, na filmie i na zdjęciach, w tysiącu różnych sytuacji!

On i Elena podczas spaceru na plaży. On i Elena kochający się w łóżku. On pod prysznicem. On przed pisuarem.

Elena i on na konnej przejażdżce.

On i Layla uciekający korytarzami „Hiszpańskiej Armady' przed ochroniarzami Calacanisa. On i Layla w opustoszałej katedrze w Santiago de Campostela. On w gabinecie Jacques'a Arnaulda. On i Lanchester. On i Tarnopolski.

On i Harry Dunne.

Tysiące scen, w zbliżeniach i z oddali. Scen z naj intymniej szych chwil jego życia, z najtajniejszych operacji wywiadowczych. Nie pominięto ani jednego ważnego momentu z ostatnich dziesięciu lat. Obrazy drgały, mi­gotały, zmieniały się jak w potwornym kalejdoskopie.

Był tam nawet film pokazujący, jak schodzi do garażu, jak wspina się szybem windy! Film sprzed ledwie kilkunastu minut!

Widzieli wszystko. Absolutnie wszystko!

Zakręciło mu się w głowie, świat zawirował. Oszukany, zgwałcony i splugawiony opadł na kolana i zwymiotował. Wymiotował długo i spa­zmatycznie, omal nie wyrwało mu trzewi.

Wrobili go. Wiedzieli, że nadchodzi, i cały czas go obserwowali.

Wtem usłyszał spokojny, kojący głos.

- Jak pan zapewne pamięta, Prometeusz wykradł bogom ogień i po­darował go ludziom.

Podniósł głowę. W marmurowej niszy na końcu sali stał Gregson Manning.

- Prometeusz Powiadają, że jest pan fenomenalnym lingwistą, więc na pewno zna pan etymologiczne pochodzenie tego słowa. Znaczy tyle, co „Przewidujący', „Dalekowzroczny'. To bardzo odpowiednia nazwa, przynajmniej dla nas. Według tradycji antycznej Prometeusz skierował barbarzyńców na drogę ku cywilizacji. Dzikus zaczął poznawać języki, stworzył filozofię, matematykę i stał się człowiekiem. Na tym właśnie polegał dar ognia: był darem iluminacji i wiedzy. Wyławiał z mroku to, co niewidoczne. Dając śmiertelnikom ogień i zapoznając ich z jego niewy­obrażalną mocą, Prometeusz świadomie i dobrowolnie popełnił zbrodnię. Tak, dopuścił się najcięższej zdrady! Zdrady, która groziła tym, że ludzie staną się równi bogom! Jednakże zdradzając, stworzył cywilizację. Na­szym zadaniem jest dopilnować, żeby już nigdy nic jej nie zagroziło.

Nick wstał i podszedł kilka kroków bliżej.

- Jak? - spytał. - Organizując drugie Stasi? Na światową skalę?

- Stasi? - powtórzył ze smutkiem Manning. - Żeby nikt nikomu nie mógł zaufać i wszyscy na wszystkich donosili? O nie.

Trzeci krok, czwarty

- Słusznie. Stasi to epoka żelaza, co? Wy macie superkomputery i zminiaturyzowane soczewki światłowodowe. Wy jesteście w stanie zo­baczyć wszystko i wszystkich. Kupiłeś ich, wciągnąłeś w koszmar. Traktat o powszechnej kontroli i bezpieczeństwie to tylko przykrywka dla sys­temu totalnego nadzoru, przy którym Wielki Brat to dobrotliwy wujaszek.

- Panie Bryson, kiedy dzieci raczkują, opowiadamy im o świętym Mikołaju, prawda? „On wszystko widzi, on wszystko wie, więc lepiej bądź grzeczny'. Zgodzi się pan z tym czy nie, nasze zasady etyczne zawsze zależą od tego, co wiemy o sobie i o innych. Od wszechwidzącego oka. Od jasności i przejrzystości postępowania. Gdy wszystko jest jasne, wi­doczne i przejrzyste, nie ma przestępstw i zbrodni. Terroryzm odchodzi w zapomnienie. Gwałty, zabójstwa i molestowanie seksualne dzieci też. Ludobójstwo? Wojny? Już ich nie ma. Nie ma też strachu, który paraliżu­je każdą kobietę, mężczyznę i dziecko, lęku przed wyjściem z domu czy spacerem przez miasto, przed życiem, o jakim marzymy, życiem zwyczaj­nym i wolnym od trwogi!

- A kto nas będzie obserwował?

- Komputer. Równoległy system komputerowy o globalnym zasię­gu. System wyposażony w ewolucyjne algorytmy i sieci neuronowe. To przełom, panie Bryson, prawdziwy przełom.

- A w sali tronowej tego systemu zasiądzie despotyczny podglądacz Gregson Manning, któremu pokłony bić będą miliardy małych kompute­rowych podglądaczy, tak?

Manning uśmiechnął się lekko.

- We wschodniej Nigerii mieszka lud Igbo. Słyszał pan o Igbo? Wo­kół nich szerzy się zbrodnia i korupcja, tymczasem oni tych pojęć nie znają. Wie pan dlaczego? Ponieważ od stuleci cenią sobie coś, co nazy­wają klarownością życia. Uważają, że człowiek szczery i uczciwy nie ma nic do ukrycia. Rozmowy, handel wymienny, praca, odpoczynek: wszyst­ko to odbywa się na oczach mieszkańców wioski. Mierzi ich skrytość, a nawet samotność. Idea całkowitej przejrzystości życia jest rozwinięta do tego stopnia, że jeśli zakiełkuje między nimi choćby najmniejsze zia­renko nieufności, mogą odprawić ciekawy rytuał zwany igbandu, kiedy to podejrzliwy sąsiad pije krew podejrzliwego sąsiada. Idealistyczne to, acz dość prymitywne. Dzięki naszej sieci osiągniemy te same rezultaty bez rozlewu krwi.

- To zupełnie inna kultura! - krzyknął Bryson, podchodząc kilka kro­ków bliżej. - To nie ma nic wspólnego z nami!

- Na pewno czytał pan, że w ciągu ostatniego dziesięciolecia współ­czynnik przestępczości w wielkich miastach Stanów Zjednoczonych nie­znacznie spadł. Jak pan myśli, dlaczego?

- Skąd mam, do cholery, wiedzieć? - warknął Nick. - Ale pan ma na pewno jakąś teorię.

- Nie, ja wiem. Teorie snuli nasi dzielni socjologowie, lecz żadna tego nie wyjaśniła.

- Chce pan powiedzieć, że Manning skinął głową.

- Przeprowadziliśmy studium pilotażowe naszych możliwości. Przed wieloma laty, kiedy nie dysponowaliśmy jeszcze najnowszym sprzętem, ale cóż, per aspera ad astra, prawda?

Fragment ściany po jego lewej stronie zbielał i nagle wyświetlił się na nim plan Manhattanu. Aleje i ulice były upstrzone małymi niebieskimi kropkami.

- Te kropeczki to ukryte kamery - wyjaśnił Manning. - Wszystko zaczyna się od anonimowego telefonu na policję. Nagle, nie wiadomo jak i dlaczego, rośnie liczba skutecznych interwencji, nagle, po raz pierwszy od dziesięcioleci, zbrodnia przestaje się opłacać. Policja chwali się skuteczno­ścią działania, kryminolodzy mówią o cykliczności wojen między narkoty­kowymi gangami, tylko nikt nie wspomina o kamerach, które te wojny reje­strują. O całunie bezpieczeństwa, którym otuliliśmy miasto. O tym, że zaułki, w których kiedyś pieniła się zbrodnia, można by dzisiaj przenieść do mu­zeum osobliwości. Nikt nie wspomina o naszym projekcie, ponieważ nikt nie chce o tym wspominać. Rozumie pan już, co jesteśmy w stanie zrobić dla ludzkości? Dla biednych przedstawicieli Homo sapiens'? Najpierw mu­sieli przeżyć tysiąclecia łupieżczych wypraw plemiennych, a ledwie nade­szło Oświecenie, zagroziła im rewolucja przemysłowa. Wraz z uprzemysło­wieniem i urbanizacją nadeszły nie znane dotąd problemy socjalne, a wraz z nimi fala przestępstw na niespotykaną dotąd skalę. Dwie wojny światowe, koszmar ludobójstwa. A kiedy żołnierze zwinęli sztandary i wrócili do ko­szar, zaczęły wybuchać wojny w miastach. Wojny, bitwy i potyczki uliczne. Czy to jest życie? Czy to jest godna śmierć? Członkowie naszej organizacji pochodzą z różnych krajów świata i reprezentują różne poglądy, lecz łączy ich jedno: rozumieją, że najważniejsze jest poczucie bezpieczeństwa.

Bryson był coraz bliżej Manninga.

- Na tym polega pańska koncepcja wolności, tak? - Niech mówi. Niech mówi. Muszę go zagadać.

- Prawdziwa wolność to wyzwolenie, uwolnienie. Pragniemy stwo­rzyć świat, w którym każdy obywatel będzie mógł żyć życiem wolnym od strachu przed sadystycznym mężem maltretującym żonę, przed narkoma­nem, który uprowadza samochód wraz z przerażonym kierowcą, przed tysiącem innych śmiertelnych zagrożeń. To jest właśnie prawdziwa wol­ność, panie Bryson. Wolność, która zmusza nas do najlepszych zacho­wań, jak wówczas, gdy ktoś nas obserwuje.

Jeszcze dwa, jeszcze trzy kroki. Powoli. Obojętnie. Mów. Mów!

- Czyli koniec z prywatnością, tak? - Od niszy dzieliła go odległość trzech, czterech i pół metra. Zerknął na zegarek.

- Problem z prywatnością polega na tym, że mamy jej za dużo. To luksus, na który nas nie stać. Systematix zbudował potężny system kon­troli i bezpieczeństwa. Krążące wokół ziemi satelity, miliony wideokamer, wkrótce zaczniemy wszczepiać ludziom mikrochipy

- Tylko że żaden chip nie przywróci życia pańskiej córce - przerwał mu cicho Nick.

Manning zbladł. Ściany pociemniały, w sali zapadł posępny mrok.

- To moja sprawa.

- Fakt - przyznał Nick i nagle rzucił się przed siebie z wyciągnięty­mi rękami. Chciał chwycić go za szyję, zmiażdżyć mu gardło potężnym uściskiem, gdy wtem zdał sobie sprawę, że szybuje w pustkę, w nicość! Runął na posadzkę, grzmotnął podbródkiem w marmur, otępiały bólem odwrócił głowę, szukając Manninga, i wówczas zobaczył rzędy lasero­wych diod w ścianie niszy. Chryste. To był trójwymiarowy hologram, hologram o wprost doskonałej rozdzielczości. Lasery budowały obraz w powietrzu, na mikroskopijnych cząsteczkach powietrza, to był tylko

Miraż. Fantom. Złudzenie.

Ktoś zaklaskał w dłonie, głośno i leniwie. Nick spojrzał w lewo, w stronę odległych drzwi, którymi niedawno wepchnięto go do sali. Szedł ku niemu Manning w otoczeniu kilkunastu ochroniarzy uzbrojonych w inteligentne pistolety.

- Cóż, pański wybór - powiedział z lekkim uśmiechem na ustach. -Panowie, róbcie swoje.

Szarpał się, próbował walczyć, lecz ochroniarze przytrzymali go i unieruchomili.

Manning przystanął w progu i rzekł:

- Większość pańskich kolegów ginie śmiercią żałosną i tajemniczą. Niewidzialny zabójca, kula w tył głowy i po wszystkim. Jeden z tysięcy wypadków przy pracy. Dlatego nikt się zbytnio nie zdziwi, że podczas absurdalnej próby zamachu na czołowych polityków i przemysłowców z całego świata zginęło dwoje agentów, mężczyzna i kobieta. Powody za­machu nie zostaną wyjaśnione, ponieważ ludzie tacy jak wy żyjąw mroku tajemnicy i w mroku tajemnicy umierają. A teraz wybaczy pan, ale muszę wracać do gości. - Wyszedł.

Szarpiąc się z ochroniarzami, Nick zdołał spojrzeć na zegarek. Już! To cholerstwo powinno już zadziałać! Ciężarówka. Czyżby znaleźli cię­żarówkę?

Na plecach, na czole i na potylicy czuł ucisk luf. W kaburze stojącego metr dalej ochroniarza dostrzegł rękojeść swego pistoletu.

I nagle zgasło światło. Sala pogrążyła się w całkowitej ciemności i z ciemności tej dobiegła seria cichych kliknięć, a potem szelest samo­czynnie otwierających się drzwi.

Nareszcie.

Skoczył do przodu, z kabury ochroniarza wyszarpnął czterdziestkę piątkę, zacisnął palce na rękojeści, lecz w tej samej chwili tamci powalili go na podłogę.

- Jeden ruch i po tobie! - wrzasnął któryś.

- Śmiało, strzelajcie! - krzyknął Bryson.

Wymierzyli, pociągnęli za spust i

Nic.

Cisza. Pistolety odmówiły posłuszeństwa. Ich elektroniczny mózg umarł, uległ spaleniu wraz z milionami elektronicznych obwodów w domu Manninga.

Nick wystrzelił w powietrze. Buchnął paniczny krzyk i ochroniarze, cała dwunastka, cofnęli się w stronę drzwi, zdając sobie sprawę, że sytu­acja się odwróciła, że on ma sprawną broń, a ich rozbrojono.

Oddawszy kilka strzałów na postrach, Nick przebiegł przez salę i wyślizgnął się na korytarz.

Musiał uciec, musiał odnaleźć Elenę! Tylko gdzie jej szukać?

Ścigało go kilku strażników - wypalił w ich stronę, wiedząc, że powi­nien oszczędzać amunicję. Był prawie pewien, że w komorze tkwi jeszcze jeden nabój, że kolejny jest w magazynku, lecz zamiast przystanąć i spraw­dzić, wolał biec. Tak, najważniejsze były teraz nogi. Pędził długimi kory­tarzami, przemykał galeriami, których ściany, niegdyś ozdobione wspa­niałymi płótnami i tapetami, były teraz srebrzy sto szare jak zakurzone skrzydła martwej ćmy. Wszystkie drzwi były lekko uchylone.

Urządzenie Rosjanina zadziałało zgodnie z oczekiwaniami. Wirtual­ny oscylator katodowy wynaleźli sowieccy naukowcy w latach osiemdzie­siątych. Zamierzali zneutralizować nim amerykańską broń nuklearną. Broń ta była dużo bardziej skomplikowana od rosyjskiej, lecz dzięki oscylatorowi przewaga technologiczna nie miała już znaczenia i obróciła się prze­ciwko samym Amerykanom. Tak więc jeśli chodzi o broń elektroniczną, Rosjanie zdecydowanie nad nimi górowali. Wirtualny oscylator katodo­wy wysyłał w przestrzeń potężny impuls elektromagnetyczny. Trwało to ledwie ułamek sekundy, lecz wystarczyło, by spalić wszystkie obwody scalone i zniszczyć gniazda mikroprocesorów w zasięgu prawie dwóch kilometrów od źródła emisji. Urządzenia elektroniczne, od zabawek po­czynając, na komputerach najnowszej generacji kończąc, natychmiast prze­stawały działać. Krążyły pogłoski, że tego rodzaju bronią terroryści do­prowadzili do kilkunastu katastrof samolotowych.

Samochody i ciężarówki nie chciały ruszyć, inteligentna broń odma­wiała posłuszeństwa - dom Manninga był martwy.

Nie tylko to.

W obwodach scalonych wybuchły tysiące maleńkich pożarów, w set­kach miejsc buchał gęsty dym i płonął szybko rozprzestrzeniający się ogień. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym KGB użyło oscylatora do podpale­nia ambasady amerykańskiej w Moskwie.

Czyjś krzyk. Z sali bankietowej? Elena?!

Otworzył drzwi i wbiegł na galerię z widokiem na wielkie atrium. W dole szalał pożar, płomienie lizały ściany, wszędzie kłębił się dym. Ogarnięci paniką goście pędzili do wyjść, krzyczeli, przeraźliwie wrzesz­czeli, próbowali otworzyć drzwi, lecz czy to z winy przepalonych obwo­dów, czy ze względu na środki bezpieczeństwa żadne nie chciały się otwo­rzyć.

Waller. Był tam?

A Elena?

- Elena! - krzyknął.

Nie odpowiedziała.

Albo jej tam nie było, albo go nie słyszała.

- Elenaaaa!

Wciąż nic.

Poczuł dotyk zimnej stali i usłyszał cichutki szept, kilka arabskich słów. Siedemnastoipółcentymetrowej długości ostrze ze stali wysokowęglowej musnęło delikatną skórę szyi. Wojskowy bagnet, ostrzejszy niż nowiutka brzytwa. Ostrze sunęło powoli w bok, chłodne i aksamitnie bo­lesne. Ból atakował z lekkim opóźnieniem, lecz gdy nadchodził, ciało wiło się w agonii przerażenia.

I ten szept:

- Kłamstwo ma krótkie nogi, Bryson. Abu.

- Powinienem był wykończyć cię w Tunezji, ale teraz na pewno nie zmarnuję okazji

Sparaliżowany strachem Nick zesztywniał. W żyłach miał więcej ad­renaliny niż krwi.

- Abu, posłuchaj - Chciał odwrócić jego uwagę na sekundę, choć­by tylko na ułamek sekundy. Zacisnął palce na uchwycie czterdziestki piątki, uniósł rękę, pociągnął za spust

I usłyszał jedynie metaliczne kliknięcie. Magazynek był pusty.

Błyskawicznym ruchem nadgarstka Abu wytrącił mu broń. Bezuży­teczny pistolet zaklekotał na podłodze.

Czas. Bryson stracił cenny czas, zareagował za późno. W chwili gdy ostrze rozcięło mu skórę na szyi, chwycił Araba za nadgarstek i wykręcił mu rękę, jednocześnie kopiąc go w kolano. Abu głucho stęknął i w tym samym momencie Bryson szybko przykląkł, ciągnąc go za nadgarstek w dół.

Nóż wylądował tuż u jego stóp.

Nick schylił się, lecz Arab był szybszy. Ujął go jak sztylet, wziął za­mach i zatopił ostrze w lewym ramieniu Brysona.

Nick opadł na kolana. Przeszył go potworny ból. Wstał, wyprowadził silny cios na głowę, lecz Abu bez trudu go odparował. Ściskając w ręku zakrwawiony nóż, poruszał się lekko, zwinnie, na ugiętych nogach, jakby tańczył. Bryson zatoczył się, ponownie kopnął go w kolano, lecz Arab odskoczył w bok, chwycił go za nogę, szarpnął i powalił.

Chryste, potrafił przewidzieć każdy jego ruch! Gdy Nick wyciągnął przed siebie ręce, Abu grzmotnął go łokciem w głowę tak mocno, że Bry­son padł jak długi, czując, że ma w ustach pełno krwi, że chyba stracił kilka zębów. Osłabiony raną, był dużo powolniejszy od przeciwnika, re­agował z koszmarnym opóźnieniem. Jęknął, wyrzucił przed siebie prawą rękę, chwycił Araba za kostkę u nogi i pomagając sobie zgięciem łokcia, mocno przekręcił.

Abu zawył z bólu i nagle dźgnął go nożem w pierś. Mierzył w serce, lecz Nick zrobił unik i ostrze utknęło między żebrami.

Znowu ten ból, ten gorący, oślepiający ból. Bryson spojrzał w dół, chwycił za rękojeść, szarpnął, z trudem wyrwał nóż z rozharatanego boku i z głuchym stęknięciem cisnął go za balustradę. Sztylet poszybował nad płonącym atrium i zniknął w kłębach dymu.

Nie mieli już broni, ani on, ani Abu, lecz Nick wciąż leżał na podło­dze, krwawił, był bardzo osłabiony, tymczasem zwinny, dobrze umięśnio­ny Arab przypominał szykującego się do ataku pytona. Spokojny, odprę­żony, ruchy miał płynne, błyskawiczne i gdy Bryson przetoczył się niezdarnie na bok, kopnął go mocno w brzuch. Boże, nie mogę oddychać! Omal nie stracił przytomności, mimo to, dziko wymachując rękami, powoli wstał.

Ta obojętna, nieprzenikniona twarz Wyprowadził cios, lecz Arab chwycił go za nadgarstek i wykręcił mu rękę. Nick zaatakował go kola­nem, lecz ten znowu go uprzedził: zablokował cios udem, dźgnął go w brzuch, powalił na plecy i zaczął podskakiwać na nim jak na batucie. Ważył sporo i Nick czuł, a nawet słyszał, że pękają mu żebra.

Abu obrócił go twarzą do podłogi. Jedną ręką owinął mu szyję, łok­ciem drugiej naparł na kark, ukląkł na prawe kolano, żeby nie stracić rów­nowagi, po czym ciągnąc do tyłu, zaczął go wprawnie dusić. Ilekroć Nick próbował się wyszarpnąć, Arab spychał mu głowę w dół i jeszcze mocniej zaciskał dźwignię. Bryson słabł z sekundy na sekundę, czuł, że lada chwi­la straci przytomność. Brakowało mu powietrza, przed oczyma miał szkar­łatne i czarne plamy.

Chciał ulec, zapaść się w kojący niebyt, lecz wiedział, że na dnie nicości czyha śmierć. Przeraźliwie krzyknął, zebrał resztki sił, wyrzucił ręce do tyłu i wbił czubki palców w oczy Araba.

Abu odruchowo poluźnił uchwyt, a wówczas Nick odchylił się lekko, wziął zamach, grzmotnął go pięścią w splot nerwów pod prawym ramie­niem i czując, że Arabowi flaczeje ręka, chwycił go za jądra i mocno szarpnął. Dźwignia pękła.

Bryson wstał, pochylił się i całym ciężarem ciała pchnął napastnika na balustradę galerii. Był tak wycieńczony, że z trudem powłóczył noga­mi. Kierował nim tylko instynkt, gdyż niedotleniony mózg zapomniał o rękach, które poruszały się teraz same, mimo to, pałając wściekłością i żądzą zemsty, zdołał przygnieść Araba do poręczy i wypchnąć za nią jego głowę i barki. Spięli się ze sobą, sczepili. Abu miał bezwładną rękę, a paraliż na razie nie ustępował - i dzięki Bogu. Bryson pchał, napierał, pomagał sobie kolanami, udami, lecz Arab zamknął jego nogi w klesz­czach swoich nóg i nie puszczał. Nick był osłabiony, lecz zdeterminowa­ny: Abu stracił władzę w ręce i mieli teraz mniej więcej równe szansę. Chwycił go za szyję i pchnął w dół, lecz Arab wyprostował się niczym giętka sprężyna. Nick pchnął go ponownie i tym razem przytrzymał ze wszystkich sił. Abu zgiął lewą rękę i uderzył go pięścią w brzuch raz, drugi i trzeci. Nie pomogło. Bryson ściskał go za gardło, miażdżył mu krtań, próbował ucisnąć splot nerwów i wywołać paraliż, lecz na próżno. Coraz bardziej słabł, a promieniujący z rany ból przyprawiał go o mdło­ści. Drżały mu ręce. Nadludzkim wysiłkiem zebrał resztki sił niczym na­rzędzie gniewu i zemsty, jeszcze raz spróbował zacisnąć palce na szyi Araba, lecz nie zdołał.

Abu ryknął. Z zaczerwienioną, upiornie wykrzywioną twarzą i z posiniałymi ustami, plując śliną i krwią, zaczął się powoli prostować, gdy wtem

Coś przeraźliwie huknęło. Arab rozrzucił nogi, stracił równowagę i z kulą w prawym ramieniu runął w dół.

Spadając, wił się jak wąż i gwałtownie wierzgał, by wreszcie upaść z mlaskiem na rzeźbę Joanny d'Arc i nadziać się plecami na jej nagi miecz. Gdy brązowe ostrze wyszło mu z brzucha, Abu zawył, piskliwie, nieludz­ko. Potem głośno zacharczał, ochryple zagulgotał i umilkł.

Oszołomiony Nick odwrócił głowę. Dwa metry za nim stała Elena z wycelowanym pistoletem w ręku. Patrzyła na broń jak na dziwny, obcy przedmiot. Miała przerażone, mocno wytrzeszczone oczy.

Bryson chwiejnie wstał, zrobił trzy kroki i padł jej w ramiona.

- Uciekłaś - wydyszał.

- Drzwi się otworzyły.

- A ten pistolet

- Inteligentne pistolety tu nie działają, ale można wyjąć z nich naboje.

- Trzeba się stąd wydostać, musimy uciekać

- Wiem. - Objęła go ostrożnie, podtrzymała i przez kłębiący się w korytarzu dym ruszyli w kierunku wyjścia.

Epilog

„New York Times', strona l

TRAGICZNA ŚMIERĆ POLITYKÓW, PROMINENTÓW l PRZEMYSŁOWCÓW

PONURE ŻNIWO TAJEMNICZEGO POŻARU

W STANIE WASZYNGTON

Wadliwe okablowanie?

SEATTLE, stan Waszyngton. Wielka konferencja na temat nowej świa­towej polityki gospodarczej, zorganizowana w futurystycznej, całkowicie skomputeryzowanej rezydencji założyciela i głównego właściciela Systematiksu Gregsona Manninga, zakończyła się tragicznym pożarem, w którym życie straciło kilkudziesięciu powszechnie znanych polityków i prominent­nych przemysłowców z całego świata. Ogień doszczętnie strawił dom warty sto milionów dolarów.

Na porannym spotkaniu z dziennikarzami rzecznik prasowy departamen­tu straży pożarnej w Seattle stwierdził, że prawdopodobną przyczyną pożaru było spięcie w którymś z tysięcy obwodów wbudowanych w ściany domu go­spodarza konferencji. Rzecznik uważa również, że to błędnie zaprogramowa­ne procesory wydały polecenie zamknięcia wszystkich drzwi, uniemożliwiając gościom ucieczkę z sali bankietowej, w której odbywała się uroczysta narada.

Przypuszcza się, że pożar pochłonął ponad sto ofiar. Jest wśród nich przewodniczący Izby Reprezentantów

MANNING PRZESŁUCHIWANY

WASZYNGTON (AP). Założyciel i właściciel Systematiksu Gregson Manning, w którego domu spłonęło żywcem ponad stu polityków i biznes­menów z całego świata, został dzisiaj aresztowany. Według anonimowych przedstawicieli prokuratury generalnej postawiono mu bliżej niesprecyzowane zarzuty naruszenie bezpieczeństwa narodowego, nie mające nic wspól­nego z nocną tragedią. Departament Sprawiedliwości utrzymuje, że śledz­two przeciwko Manningowi toczyło się już od kilku tygodni.

Chociaż zamknięte posiedzenia sądu federalnego należą do rzadkości, nie są czymś niezwykłym. W sprawach dotyczących bezpieczeństwa naro­dowego, gdy zachodzi konieczność ujawnienia tajemnicy państwowej, pro­kurator generalny ma prawo posiedzenie utajnić

„Wall Street Journal', strona l

SAMOBÓJSTWO PREZYDENCKIEGO DORADCY DO SPRAW BEZPIECZEŃSTWA NARODOWEGO

Wczoraj po południu Richard Lanchester, powszechnie szanowany do­radca prezydencki i przewodniczący Narodowej Rady Bezpieczeństwa, ode­brał sobie życie. Miał 61 lat.

Przypuszczalnym powodem tego tragicznego kroku było załamanie psy­chiczne po śmierci kilkunastu bliskich przyjaciół, którzy zginęli w pożarze domu Gregsona Manninga, założyciela i właściciela Systematiksu, oraz 102 promi­nentnych polityków i przemysłowców, którzy brali udział w zorganizowanej tam konferencji. Richard Lanchester cierpiał również na głęboką depresję z powodu nieudanego małżeństwa

Rok później

Kupowanie porannych gazet należało do rytuału - do jej rytuału. Nie dlatego, że lubiła czytać prasę. Czytanie prasy było nawykiem Nicholasa: wciąż odczuwał potrzebę utrzymywania kontaktu ze światem, od którego uciekli. Nie pochwalała tego, gdyż nie po to uciekali od gwałtu, przemocy i kłamstw, żeby teraz o tym czytać.

Mimo to lubiła rozpoczynać nowy dzień od wyprawy po gazety. Wstawała wcześnie, kąpała się w morzu - ich bungalow stał na niskim,

piaszczystym wzgórzu z widokiem na najpiękniejszą, najbardziej złocistą i najodludniejszą plażę w świecie - potem wskakiwała na konia i odwie­dzała maleńkie skupisko walących się chat, uchodzące tu za wioskę. Wraz z zapasem artykułów spożywczych, które przywożono samolotem z po­bliskiej, nieco większej wyspy, właścicielka sklepu zawsze otrzymywała cienki plik amerykańskich gazet i zawsze odkładała je dla uroczej kobie­ty, która mówiła dziwną, śpiewną angielszczyzną i jeździła konno.

Kupiwszy gazety, Elena galopowała opustoszałą plażą do domu. Gdy wracała, Nicholas siedział już zazwyczaj w własnoręcznie zbudowanym kamiennym patio, pijąc kawę i czytając wczorajszą prasę. Po śniadaniu szli popływać. Tak mijał dzień za dniem. Żyło się im jak w raju.

Nawet kiedy jedyny lekarz na wyspie zbadał jej krew i ostatecznie potwierdził to, co czuła od kilkunastu dni, nie zaprzestała konnych prze­jażdżek, choć trzeba przyznać, że jeździła trochę ostrożniej. Była w ciąży. Uradowani nowiną, rozmawiali tylko o jednym: o narodzinach syna czy córki, o tym, jak zmieni się ich życie. I kochali się, z każdym dniem coraz bardziej.

O pieniądze nie musieli się troszczyć. Rząd wypłacił im pokaźną od­prawę, która po rozważnym zainwestowaniu z powodzeniem wystarczała im na życie. Rzadko kiedy rozmawiali o tym, co ich tam sprowadziło, dlaczego musieli uciec i zamieszkać na wyspie pod przybranymi nazwi­skami. Zawarli niepisane porozumienie: ten straszliwie bolesny epizod należy do przeszłości. Im mniej się o nim mówi, tym lepiej.

Mały krążek DVD - baza danych systemu komputerowego Manninga - który Elena nagrała tamtej koszmarnej nocy, zapewnił im całkowite bezpieczeństwo. Nie chcieli nikogo szantażować. Tajemnice, które zawie­rał, były po prostu zbyt sensacyjne, żeby ktokolwiek chciał je wygrzeby­wać i rozgłaszać. Gdyby świat dowiedział się, że groził mu bezkrwawy zamach zorganizowany przez grupę spiskowców, którzy wierzyli, że wsze­laki rząd jest przeżytkiem i którzy mimo to omal nie stworzyli potwora o władzy przewyższającej tę, jaką miał w Związku Radzieckim Stalin czy w Trzeciej Rzeszy Hitler, mogłoby dojść do globalnej destabilizacji poli­tycznej o niewyobrażalnych konsekwencjach.

Większość spiskowców spłonęła żywcem w pożarze domu Gregsona Manninga. Jednakże ludzie ci mieli współpracowników i popleczników, dlatego dokonano licznych aresztowań i zawarto wiele dyskretnych ukła­dów. Manning, oskarżony o bliżej nie sprecyzowane naruszenie artykułu 1435. Aktu Bezpieczeństwa Narodowego i o szpiegostwo przemysłowe, odbywał ponoć karę w więzieniu federalnym w Karolinie Pomocnej. Krą­żyły pogłoski, że osadzono go w specjalnej celi i pozbawiono wszelkich kontaktów ze światem zewnętrznym. Najbardziej wpływowi amerykańscy senatorowie zażądali ponownego głosowania w sprawie ratyfikacji między­narodowego traktatu o powszechnej kontroli i bezpieczeństwie, twierdząc, że to pierwsze odbywało się w zbytnim pośpiechu; niektórzy obwiniali Ri-charda Lanchestera o podstępną manipulację proceduralną. Bez poparcia Stanów Zjednoczonych dalsze rokowania nie miały szans i traktat nie wszedł w życie. Prawdę pogrzebano.

Sporządzili szesnaście kopii krążka. Jedną z nich zabezpieczyli ko­dem znanym jedynie prezydentowi Stanów Zjednoczonych i przesłali ku­rierem do Białego Domu. Drugą otrzymał prokurator generalny Stanów Zjednoczonych. Pozostałe trafiły do Londynu, Moskwy, Pekinu, Berlina, do Paryża i wielu innych stolic. Gdyby głowy państw nie wiedziały, co im groziło, zabójczy wirus mógłby odżyć.

Sobie zostawili trzy kopie. Jedną Nick powierzył adwokatowi, które­mu bezgranicznie ufał, drugą złoży li w bankowym sejfie, trzecią ukryli na wyspie. Traktowali je jak polisę ubezpieczeniową na życie. Mieli nadzie­ję, że nigdy nie będą musieli jej realizować.

Tego ranka, mniej więcej godzinę po powrocie z codziennej wypra­wy do wioski, Elena wyszła na brzeg cudownie ciepłego morza i wspięła się na wydmę. Nick był pogrążony w lekturze. Gazeta, którą czytał, łopo­tała na wietrze niczym żagiel.

- Smak prawdziwej wolności poznasz dopiero wtedy, gdy rzucisz ten paskudny nałóg.

- Nałóg? Przecież ja nie palę.

- Czytanie tych bzdur jest równie szkodliwe.

- I równie trudno z tym skończyć. Ale załóżmy, że przestanę czytać. Stracisz pretekst do codziennych wypraw do wioski.

- Wymyślę coś - odrzekła, chichocząc. - Będę jeździła po mleko. Albo po jajka.

- Jezus, Maria - Nick pochylił się nad gazetą.

- Co się stało?

- Szesnasta strona, dział gospodarczy

- Ale co?

- Króciutka wzmianka, oświadczenie rzecznika prasowego Systematiksu.

- Przecież Manning siedzi!

- Siedzi. Firmą kierują tymczasowi zastępcy. Narodowa Agencja Bezpieczeństwa zamówiła u nich kilka niskoorbitalnych satelitów obser­wacyjnych

- Próbują to ukryć, ale nie są zbyt subtelni Gdzie ty pędzisz?

Bryson wstał i pobiegł w stronę bungalowu. Elena poszła za nim. Po niesionych przez wiatr odgłosach poznała, że włączył telewizor. Kolejny nawyk, którego nie mógł się wyzbyć: zamontował na dachu talerz anteny satelitarnej, żeby móc oglądać dziennik, chociaż przyrzekł, że będzie się ograniczał.

Włączył CNN, ale zamiast wiadomości pokazywali akurat reportaż o modzie.

- Ted Waller nie zginął w pożarze - powiedział sfrustrowany, gdy weszła. - Przeglądałem protokóły z sekcji zwłok i zeznania lekarzy sądo­wych: zidentyfikowano wszystkie ofiary i Wallera wśród nich nie było.

- Przecież wiem. Wiemy o tym od roku. Co cię napadło?

- Nic, tylko czuję, że maczał w tym palce. Nie mam pojęcia, jak zniknął i dokąd wyjechał, ale na pewno ma z tym coś wspólnego.

- Zawsze powtarzam, że trzeba ufać instynktowi. - Ten głos. Docho­dził z telewizora.

Elena przeraźliwie krzyknęła. Bryson odwrócił się i zdębiał. Ekran wypełniała twarz Teda Wallera.

- Co to? - wykrztusiła Elena. - Skąd Jak?

- Nazwijmy to specjalnym przekazem „na żywo' - odparł Waller.

- Obiecaliście zostawić nas w spokoju! - zagrzmiał Nick. - Nie wiem, jakim cudem podłączyłeś się pod satelitę, ale naruszasz naszą prywatność! -Chwycił pilota, zaczął gorączkowo zmieniać kanary, lecz twarz nie zniknęła.

- Bardzo żałuję, że nie zdążyliśmy się pożegnać - powiedział Ted, patrząc na nich z flegmatycznym spokojem. - Mam nadzieję, że nie cho­wacie do mnie urazy.

Bryson zaniemówił. Spojrzał w lewo, w prawo, zadarł głowę, spoj­rzał na sufit: pluskwy i mikrokamery mogły być dosłownie wszędzie, nie­widoczne, niewykrywalne

- Skontaktuję się z tobą, kiedy nadejdzie pora, Nicky. Teraz jest chy­ba za wcześnie. - Waller popatrzył w dal, jakby chciał coś dodać, i na jego ustach zagościł leciutki uśmiech. - Cóż, zatem do zobaczenia.

- Wątpię - odparł zjadliwie Bryson, opadając na fotel. - Mamy od cholery dowodów, których nie zawahamy się ujawnić. Waller zmarszczył brwi.

- Pamiętaj, Ted: najgorsze jest zawsze to, czego sienie spodziewamy. Twarz Wallera zniknęła. Nadawano jakiś program rozrywkowy.

Tamci wypuścili próbny cios, on ten cios odparował. Był rozjuszony, rozwścieczony, a jednocześnie - po tylu latach tej cudownej gry – dziwnie poruszony i podniecony. Elena chyba to zauważyła, jednak nie powie­działa ani słowa. Tak samo jak przedtem jeździła na poranne przejażdżki, tak samo jak przedtem dużo czasu spędzali na dworze, na skrzącej się w słońcu plaży i na drewnianym tarasie porośniętym tropikalnymi pną­czami i ocienionym młodymi palmami kołyszącymi się na łagodnym wie­trze.

Nick ostatecznie zerwał z przeszłością i wraz z żoną przygotowywał się na przyjęcie nowego życia, które już wkrótce miało zapukać do ich drzwi. Blizny zbielały w słońcu i czasami - kiedy w powietrzu unosił się zapach migdałów, cytryny i morskiej soli - tępy ból starych ran pierzchał niczym ulotne wspomnienie. Tak, bywały takie chwile, że prawie zapomi­nał o świecie, od którego uciekli.

Prawie.



Politica de confidentialitate | Termeni si conditii de utilizare



DISTRIBUIE DOCUMENTUL

Comentarii


Vizualizari: 4076
Importanta: rank

Comenteaza documentul:

Te rugam sa te autentifici sau sa iti faci cont pentru a putea comenta

Creaza cont nou

Termeni si conditii de utilizare | Contact
© SCRIGROUP 2024 . All rights reserved