Scrigroup - Documente si articole

     

HomeDocumenteUploadResurseAlte limbi doc
BulgaraCeha slovacaCroataEnglezaEstonaFinlandezaFranceza
GermanaItalianaLetonaLituanianaMaghiaraOlandezaPoloneza
SarbaSlovenaSpaniolaSuedezaTurcaUcraineana

AdministracjaBajkiBotanikaBudynekChemiaEdukacjaElektronikaFinanse
FizycznyGeografiaGospodarkaGramatykaHistoriaKomputerówKsiążekKultura
LiteraturaMarketinguMatematykaMedycynaOdżywianiePolitykaPrawaPrzepisy kulinarne
PsychologiaRóżnychRozrywkaSportowychTechnikaZarządzanie

ROBIN COOK - CHROMOSOM 6 – part 2

książek



+ Font mai mare | - Font mai mic



DOCUMENTE SIMILARE

ROBIN COOK - CHROMOSOM 6 – part 2

ROZDZIAŁ 15



6 marca 1997 roku godzina 19.30

Cogo, Gwinea Równikowa

- O której spodziewa się pan swoich gości? - spytała Esmeralda. Ciało miała owinięte w piękny, jasny, pomarańczowo-zielony materiał i taki sam zawój na głowie.

- O siódmej - odpowiedział Kevin, ciesząc się z góry na chwilę rozrywki. Siedział za biurkiem i próbował sam siebie oszukać, że czyta jedno z czasopism poświęconych biologii molekularnej. W rzeczywistości przeżywał katusze, dręczony powracającymi wspomnieniami wydarzeń minionego popołudnia.

Ciągle miał przed oczyma żołnierzy w czerwonych beretach i polowych mundurach, wychodzących nagle nie wiadomo skąd. Słyszał odgłos ich kroków na wilgotnej ziemi i szczęk broni, gdy ruszyli biegiem. Co gorsza, ciągle czuł ów porażających strach, który towarzyszył mu, kiedy rzucił się do ucieczki, spodziewając się w każdej chwili serii z broni maszynowej.

Bieg przez polanę do samochodu i dzika jazda jakoś nie pasowały do pierwotnego przerażenia. Rozpryskujące się okna samochodu wydawały się czymś surrealistycznym i w żaden sposób nie dały się przyrównać z wrażeniem, jakie wywarł na nim widok żołnierzy wychodzących prosto na niego.

Melanie raz jeszcze zareagowała zupełnie inaczej na wydarzenia niż Kevin. Zaczął się nawet zastanawiać, czy to dorastanie na Manhattanie przyzwyczaiło ją do podobnych doświadczeń. Nie okazywała strachu, bardziej było po niej widać złość niż obawę. Wpadła w furię, uważając, że żołnierze dla chuligańskiego kaprysu zniszczyli coś, co było jej własnością, chociaż w rzeczywistości wóz należał przecież do GenSys.

- Kolacja jest gotowa. Dopilnuję, żeby nie wystygła - oświadczyła Esmeralda.

Kevin podziękował sumiennej gospodyni i Esmeralda zniknęła w kuchni. Odsunął czasopismo na bok i wyszedł na werandę. Powoli nadchodziła noc i zaczął się martwić, gdzie mogą się podziewać Melanie i Candace.

Przed domem Kevina był niewielki plac z trawnikiem, oświetlony ulicznymi latarniami. Dokładnie po przeciwnej stronie placu stał dom Siegfrieda Spalleka. Był podobny do tego, w którym mieszkał Kevin, z arkadami na parterze i werandą dookoła pierwszego piętra. Ze spadzistego dachu wystawały mansardowe okna. W tej chwili świeciło się tylko w kuchni. Najwidoczniej szef placówki nie wrócił jeszcze do domu.

Słysząc śmiechy, Kevin przeszedł na lewą stronę. Piętnaście minut wcześniej skończyła się prawie godzinna ulewa. Nagrzane słońcem kamienie bruku parowały. W tej wilgotnej poświacie dostrzegł dwie kobiety idące ramię przy ramieniu i serdecznie się zaśmiewające.

- Hej, Kevin - zawołała Melanie, dostrzegając go na balkonie. - Dlaczego nie przysłałeś po nas samochodu?!

Podeszły dokładnie do miejsca, w którym stał Kevin. Te słowa wprawiły go w zakłopotanie.

- O czym ty mówisz? - zapytał.

- No, chyba nie sądziłeś, że przyjdziemy przemoczone, prawda? - odparła Melanie, a Candace zachichotała.

- Wchodźcie na górę - zaprosił. Rzucił okiem w stronę sąsiadów, mając nadzieję, że zjawienie się kobiet nie zwróciło niczyjej uwagi.

Weszły po schodach, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. Kevin przywitał je w holu. Melanie uparła się, żeby ucałować go w oba policzki. Candace zrobiła to samo.

- Przepraszamy za spóźnienie - powiedziała Melanie. - Ale deszcz zmusił nas do schowania się w 'Chickee Bar'.

- A grupa przyjaźnie nastawionych chłopaków z warsztatów nalegała i w końcu postawili nam pina rolada - poinformowała rozbawiona Candace.

- Nic nie szkodzi. Kolacja jest już gotowa.

- Fantastycznie. Umieram z głodu - ucieszyła się Candace.

- Ja też - przytaknęła Melanie. Schyliła się i zdjęła buty. - Mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzało, jeśli zostanę boso?

- I ja - dodała Candace, także zsuwając pantofle.

Kevin wskazał na jadalnię i poprowadził obie panie. Esmeralda położyła nakrycia z jednej strony stołu, gdyż mogło się przy nim pomieścić dwanaście osób. Stół nakryty był obrusem, a w szklanych świecznikach płonęły świece.

- Jak romantycznie - zauważyła Candace.

- Mam nadzieję, że znajdzie się jakieś wino - powiedziała Melanie, zajmując najbliższe miejsce.

Candace okrążyła stół i usiadła naprzeciwko Melanie, zostawiając Kevinowi miejsce u szczytu stołu.

- Białe czy czerwone? - zapytał.

- Kolor jest obojętny - zażartowała Melanie i roześmiała się.

- Co będzie na kolację? - spytała Candace.

- Tutejsza ryba - wyjaśnił Kevin.

- Ryba! Jakże na miejscu - zauważyła Melanie i to rozbawiło je do łez.

- Nie bardzo rozumiem - stwierdził nieco zmieszany Kevin. Miał takie uczucie, że kiedy znajdował się w pobliżu tych kobiet nie do końca potrafił kontrolować sytuację, a z rozmów, które prowadziły między sobą, rozumiał mniej niż połowę.

- Później ci wyjaśnimy - wreszcie zdołała się odezwać Melanie. - Nalej wina. To ważniejsze.

- Niech będzie białe - zdecydowała Candace.

Kevin poszedł do kuchni i wziął butelkę, którą wcześniej włożył do lodówki. Unikał wzroku Esmeraldy, zastanawiając się, co też musi sobie myśleć o tych dwóch goszczących u niego podchmielonych kobietach. Sam zresztą nie wiedział, co o tym sądzić.

Kiedy otwierał butelkę, słyszał dochodzące z jadalni odgłosy ożywionej rozmowy i śmiech. Najważniejsze, że przy Melanie i Candace nie grozi męcząca cisza, pomyślał.

- Co będziemy pić? - Melanie przywitała pytaniem Kevina wracającego z kuchni. Pokazał butelkę. - Ho, ho - skomentowała protekcjonalnie. - Montrachet! Ależ mamy dzisiaj szczęśliwy dzień.

Kevin nie miał pojęcia, co wyjął ze swej bogatej kolekcji win, ale cieszył się, że zrobił wrażenie na Melanie. Napełniał kieliszki, gdy Esmeralda weszła z pierwszym daniem. Kolacja okazała się niekwestionowanym sukcesem. Również Kevin zaczął się odprężać, dotrzymując kroku paniom w konsumowaniu wina. W połowie posiłku musiał pójść do kuchni po następną butelkę.

- Nie zgadniesz, kto jeszcze był w barze - powiedziała Melanie, kiedy z talerzy zniknęło główne danie. - Nasz przerażający szef, Siegfried.

Kevin upił łyk wina i wytarł usta serwetką.

- Nie rozmawiałyście z nim, prawda?

- Trudno byłoby nie zamienić kilku słów - stwierdziła Melanie. - Uprzejmie zapytał, czy mógłby się przyłączyć, i postawił kolejkę nie tylko nam, ale i chłopakom z warsztatów.

- Był bardzo czarujący - przyznała Candace.

Kevin czuł, jak po kręgosłupie przechodzi mu dreszcz. Drugą trudną próbą tego popołudnia, która przeraziła go niemal tak samo jak pierwsza, była wizyta w biurze Siegfrieda. Ledwie uszli przed żołnierzami, kiedy Melanie uznała, że pojadą prosto do niego. Zupełnie nie miało dla niej znaczenia, co sądził na ten temat Kevin, i wszelkie próby odwiedzenia jej od realizacji pomysłu okazały się daremne.

- Nie zamierzam godzić się na podobne traktowanie - powiedziała, gdy już znaleźli się na schodach prowadzących do biura szefa Strefy. Nawet nie zadała sobie trudu, żeby porozmawiać z Aurielem. Po prostu wpadła do środka i oświadczyła, że Siegfried ma osobiście dopilnować naprawy jej samochodu.

Candace weszła z nią, ale Kevin zatrzymał się przy biurku Auriela i stąd obserwował scenę.

- Zeszłej nocy zgubiłam moje okulary przeciwsłoneczne - powiedziała Melanie. - Więc pojechaliśmy, żeby je odnaleźć, i znowu do nas strzelano!

Kevin spodziewał się wybuchu. Tymczasem Siegfried natychmiast przeprosił, oświadczył, że żołnierze mają rozkaz trzymać ludzi z dala od wyspy, ale nie powinni używać broni. Zgodził się nie tylko naprawić samochód Melanie, ale także pożyczyć jej na czas remontu inny. Dodał jeszcze, że nakaże żołnierzom rozejrzeć się za okularami.

Esmeralda wniosła deser kokosowy. Panie były zachwycone.

- Czy w jakikolwiek sposób wracał do tego, co się dzisiaj wydarzyło? - zapytał Kevin.

- Jeszcze raz przeprosił - odpowiedziała Candace. - Mówił, że rozmawiał z Gwinejczykami i że nie będzie więcej strzelania. Oznajmił, że jeżeli ktokolwiek będzie się kręcił w pobliżu mostu, przeprowadzi się z nim rozmowę i wyjaśni, że teren jest strzeżony.

- Urocza opowieść. Te dzieciaki zwane żołnierzami z taką ochotą pociągają za spusty, że jego obietnice pozostaną gołosłowne.

Melanie roześmiała się.

- Skoro mowa o żołnierzach, to Siegfried powiedział, że przez kilka godzin szukali nieistniejących okularów. Mają za swoje!

- Zapytał, czy chcemy porozmawiać z robotnikami, którzy pracowali na wyspie i palili wycięte krzewy. Możesz w to uwierzyć? - spytała Candace.

- I co odpowiedziałyście?

- Powiedziałyśmy, że to nie jest konieczne. Nie chciałam, żeby myślał, że ciągle interesujemy się dymem i stanowczo nie chciałyśmy, aby podejrzewał nas o planowanie kolejnej wyprawy na wyspę - wyjaśniła Candace.

- Bo też nie planujemy - powiedział Kevin. Przypatrywał się obu paniom, podczas gdy one patrzyły na siebie i uśmiechały się konspiracyjnie. - Planujemy? - Zaczął więcej niż podejrzewać, że wizyta na wyspie jest poza dyskusją.

- Pytałeś, dlaczego się śmiejemy, kiedy stwierdziłeś, że na kolację będzie ryba. Pamiętasz? - spytała Melanie.

- Tak - potwierdził z zainteresowaniem. Czuł niewyraźnie, że to, co ma zamiar powiedzieć Melanie, nie przypadnie mu do gustu.

- Śmiałyśmy się, bo popołudnie spędziłyśmy na rozmowie z rybakami, którzy zjawiają się w Cogo kilka razy w tygodniu - Melanie podjęła się wyjaśnienia sprawy. - Prawdopodobnie z tymi, którzy złowili naszą dzisiejszą kolację. Przyjeżdżają z miasta zwanego Acalayong, jakieś dziesięć, dwanaście mil stąd na wschód.

- Znam to miasto - powiedział Kevin. Była to baza wypadowa dla tych, którzy wyjeżdżali z Gwinei Równikowej do Cocobeach w Gabonie. Trasę obsługiwały motorowe łodzie.

- Wynajęłyśmy od nich jedną z łodzi na dwa, trzy dni. Nie będziemy więc musieli nawet zbliżać się do mostu. Możemy odwiedzić Isla Francesca, dopływając do niej - oświadczyła z dumą Melanie.

- Beze mnie - z naciskiem stwierdził Kevin. - Mam tego dość. Powiem szczerze, mamy szczęście, że jeszcze żyjemy. Jeśli chcecie jechać, jedźcie! Doskonale wiem, że wszystko, co dotychczas mówiłem, w najmniejszym stopniu nie wpływało na wasze zachowanie.

- Och, wspaniale! - skomentowała drwiącym tonem Melanie. - Już się poddałeś! W jaki inny sposób chcesz się przekonać, czy nie stworzyliśmy wspólnie praczłowieka? Przecież to ty wywołałeś ten temat i przeraziłeś nas swoimi podejrzeniami.

Melanie i Candace wpatrywały się uważnie w Kevina. Przez kilka minut milczeli. Do pokoju wnikały nocne odgłosy dżungli, których do tej pory nikt z nich nawet nie słyszał.

Kevin z każdą chwilą czuł się niezręczniej.

- Nie wiem, co jeszcze powinienem zrobić. Zastanowię się nad tym - odezwał się.

- Jak cholera, zastanowisz się - rzuciła Melanie ze złością. - Już raz stwierdziłeś, że jedynym sposobem poznania zachowania zwierząt jest wizyta na wyspie. To twoje słowa. Zapomniałeś?

- Nie, nie zapomniałem. Tylko że cóż

- W porządku - Melanie znowu przybrała ten swój protekcjonalny ton. - Jeśli tchórz cię obleciał i nie jesteś w stanie pójść i sprawdzić, co wykombinowałeś swoimi genetycznymi sztuczkami, to trudno. Liczyłyśmy na twoją pomoc przy obsłudze silnika w łodzi, ale trudno. Jakoś sobie poradzimy. Prawda, Candace?

- Jasne.

- Widzisz, że zaplanowałyśmy wszystko dość dokładnie. Wynajęłyśmy nie tylko dużą łódź motorową, ale także mniejszą, wiosłową. Chcemy ją holować. Gdy dopłyniemy do wyspy, powiosłujemy w górę Rio Diviso. Może nawet nie będziemy musiały schodzić na ląd. Wystarczy jedynie poobserwować zwierzęta przez jakiś czas.

Kevin skinął głową. Spoglądał to na jedną, to na drugą, a one śmiało patrzyły na niego. Czując rosnące nieprzyjemne skrępowanie, odsunął krzesło, wstał i skierował się w stronę drzwi.

- Dokąd idziesz? - zapytała Melanie.

- Przyniosę jeszcze wina.

Balansując między złością a zakłopotaniem, Kevin wszedł do kuchni, wziął butelkę białego burgunda, odkorkował ją i wrócił do pokoju. Pokazał etykietę Melanie, a ona z aprobatą kiwnęła głową. Napełnił jej kieliszek. Podobnie postąpił wobec Candace. W końcu nalał także sobie.

Usiadł i pociągnął zdrowy łyk wina. Przełknął i zakasłał lekko. Wreszcie zapytał, na kiedy zaplanowały swoją wielką wyprawę.

- Jutro o świcie - odpowiedziała Melanie. - Wyliczyłyśmy, że droga na wyspę zabierze nam nieco ponad godzinę, a zamierzamy wrócić, zanim słońce zacznie prażyć.

- Mamy już jedzenie i napoje z kantyny. Skombinowałam nawet ze szpitala przenośną chłodziarkę - dodała Candace.

- Będziemy się trzymać z daleka od mostu i miejsca, gdzie dostarcza się pokarm, więc nie powinno być kłopotów - twierdziła Melanie.

- Myślę, że to będzie zabawne. Zawsze chciałam zobaczyć hipopotamy - powiedziała Candace.

Kevin wypił następny duży łyk wina.

- Mam nadzieję, że pozwolisz nam zabrać te elektroniczne zabawki do lokalizacji zwierząt - stwierdziła Melanie. - Mogłybyśmy też skorzystać z mapy topograficznej. Oczywiście będziemy się z nimi ostrożnie obchodzić.

Kevin westchnął i z rezygnacją zwiesił głowę.

- Dobra, poddaję się. Na którą godzinę zaplanowałyście początek operacji?

- Och, świetnie. Wiedziałam, że popłyniesz z nami! - zawołała Candace i klasnęła w dłonie.

- Słońce wschodzi zaraz po szóstej - powiedziała Melanie. - O tej porze chciałabym już być w drodze na wyspę. Według mnie powinniśmy skierować się na zachód i wpłynąć w ujście rzeki, zanim zawrócimy na wschód. W ten sposób unikniemy podejrzeń, gdyby ktoś nas widział w łodzi. Chcę, żeby myśleli, że płyniemy do Acalayong.

- Co z pracą? - zapytał Kevin. - Będziesz miała nieobecność.

- Nie. Powiedziałam już kolegom z laboratorium, że będę nieosiągalna w centrum, a w centrum powiedziałam, że

- Mogę sobie wyobrazić - wtrącił Kevin. - A ty, Candace?

- Nie ma się czym martwić. Dopóki pan Winchester ma się tak dobrze jak dotąd, właściwie jestem bezrobotna. Chirurdzy cały dzień grają w golfa albo w tenisa. Mogę robić, na co mam ochotę.

- Zadzwonię do szefa moich techników - oświadczył Kevin. - Powiem mu, że pod wpływem pogody doznałem ostrego ataku obłędu.

- Zaraz, zaraz - powiedziała nagle Candace. - Mam pewien kłopot.

Kevin wyprostował się na krześle.

- Co takiego?

- Nie mam przy sobie żadnego kremu z filtrem ochronnym. Nie zabrałam, bo podczas trzech poprzednich wizyt ani razu nie było słońca.

ROZDZIAŁ 16

6 marca 1997 roku godzina 14.30

Nowy Jork

Ponieważ żaden z testów Franconiego nie dał jeszcze definitywnych wyników, Jack wrócił do swojego biura i zmusił się do pracy nad innymi przypadkami, których zebrało się sporo. Ku swemu zaskoczeniu nadrobił wiele zaległości, kiedy o czternastej trzydzieści zadzwonił telefon.

- Czy to pan doktor Stapleton? - zapytał kobiecy głos z wyraźnie włoskim akcentem.

- Tak jest. Czy pani Franconi?

- Imogene Franconi. Proszono mnie o skontaktowanie się z panem.

- Doceniam pani uprzejmość, pani Franconi. Przede wszystkim proszę przyjąć szczere kondolencje z powodu śmierci syna.

- Dziękuję - odpowiedziała Imogene Franconi. - Carlo był dobrym chłopcem. Nie zrobił nic z tego, o czym piszą w gazetach. Pracował tutaj, w Queens dla American Fresh Fruit Company. Zupełnie nie mam pojęcia, skąd wzięły się te wszystkie plotki o zorganizowanej przestępczości. Gazety wymyślają po prostu głupstwa.

- To rzeczywiście straszne, co robią, żeby się sprzedawać - przytaknął Jack.

- Ten pan, który przyszedł do mnie rano, powiedział, że odzyskaliście ciało syna.

- Tak uważamy. Dlatego potrzebowaliśmy próbki pani krwi, aby potwierdzić identyfikację. Bardzo dziękuję, że zechciała pani nam pomóc.

- Spytałam, dlaczego nie chce, żebym pojechała i rozpoznała syna jak za pierwszym razem. Ale odpowiedział, że nie wie.

Jack starał się szybko wymyślić jakiś sposób na oględne wytłumaczenie kłopotów z identyfikacją, ale nic nie przyszło mu do głowy.

- Niestety nadal brakuje nam pewnych fragmentów ciała - stwierdził nieprecyzyjnie, mając nadzieję, że zadowoli to panią Franconi.

- Och? - Odpowiedź Jacka zaskoczyła ją.

- Proszę mi pozwolić wytłumaczyć, dlaczego chciałem się z panią skontaktować. - Bał się, że jeżeli jego rozmówczyni poczuje się dotknięta, przestanie odpowiadać na pytania. - Powiedziała pani naszemu pracownikowi, że zdrowie pani syna znacznie poprawiło się po podróży. Przypomina pani sobie te słowa?

- Oczywiście - potwierdziła.

- Przekazano mi, że nie wie pani, dokąd syn wyjeżdżał. Czy mogłaby pani w jakiś sposób określić to miejsce?

- Nie wydaje mi się. Powiedział, że nie ma to nic wspólnego z jego pracą i że to całkiem prywatny wyjazd.

- Może pamięta pani, kiedy to było?

- Niedokładnie. Jakieś pięć, sześć tygodni temu.

- Czy to był wyjazd krajowy?

- Nie wiem. Mówił jedynie, że to ściśle prywatna podróż.

- Gdyby w jakiś sposób dowiedziała się pani, dokąd syn pojechał, czy zechciałaby pani zadzwonić do mnie? - spytał Jack.

- Tak zrobię - obiecała.

- Bardzo dziękuję.

- Chwileczkę - zatrzymała Jacka przy słuchawce. - Pamiętam, że tuż przed wyjazdem powiedział coś dziwnego. Powiedział, że jeśliby nie wrócił, mam pamiętać, że bardzo mnie kocha.

- Zdziwiło to panią?

- No, raczej tak. Ale pomyślałam, że to tylko miłe słowa skierowane do matki.

Jack jeszcze raz podziękował pani Franconi i odłożył słuchawkę. Ledwie zdjął dłoń z aparatu, kiedy znowu rozległ się dzwonek. Tym razem to był Ted Lynch.

- Lepiej będzie, jak tu przyjdziesz - rzucił.

- Już idę - odpowiedział krótko Jack.

Znalazł Teda za biurkiem, drapiącego się z zakłopotaniem w głowę.

- Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że próbujesz mnie nabić w butelkę - powiedział Ted. - Siadaj!

Jack usiadł. Ted trzymał wydruk z komputera i wiele luźnych klisz z dziesiątkami małych, ciemnych pasków. Rzucił to wszystko Jackowi na kolana.

- A cóż to, u diabła, jest? - zapytał Jack. Wziął kilka z celuloidowych klisz i popatrzył na nie pod światło.

Ted podniósł się i staromodnym drewnianym ołówkiem wskazał na zdjęcia.

- Oto rezultaty testów DNA z zastosowaniem polimarkerów. - Wskazał na wydruk z komputera. - A te wszystkie dane porównują sekwencje nukleotydów z rejonu DQ alfa głównego układu zgodności tkankowej.

- Daj spokój, Ted! - Jack popędzał kolegę. - Mów po angielsku, proszę. Wiesz, że kiedy wchodzimy na ten grunt, czuję się jak zgubione dziecko w gęstym lesie.

- Dobra - odparł Ted, jakby zirytowany. - Polimarkery pokazują, że DNA Franconiego i DNA resztek wątroby, które znalazłeś, nie mogłyby być bardziej od siebie różne.

- Stary, to świetna wiadomość - ucieszył się Jack. - Więc była transplantacja.

- Niby tak - odparł Ted bez przekonania. - Ale sekwencja z DQ alfa jest identyczna aż do ostatniego nukleotydu.

- A co to znaczy?

Ted rozłożył ręce i zmarszczył czoło.

- Nie wiem. Nie potrafię tego wyjaśnić. Gdyby rzecz ująć w kategoriach matematycznych, to nie ma prawa się stać. To znaczy prawdopodobieństwo jest tak niewiarygodnie małe, że nie sposób w to uwierzyć. Mówimy o identycznym dopasowaniu tysięcy par na długim odcinku. Absolutnie identycznych. To dlatego otrzymaliśmy taki wynik przy teście z DQ alfa.

- No cóż, podsumowując, można jednak powiedzieć, że transplantacja miała miejsce. A oto głównie chodzi.

- Pod presją muszę się zgodzić, że mamy do czynienia z transplantacją - przytaknął niechętnie Ted. - Ale to, jak znaleźli dawcę z identycznym DQ alfa, pozostaje poza moim pojmowaniem rzeczy. To ten rodzaj przypadku, który ma posmak cudu.

- A co z mitochondrialnym DNA i porównaniem go z 'topielcem'?

- Jezu, daj facetowi palec, a będzie chciał całą rękę - zaczął narzekać Ted. - Na miłość boską, przecież dopiero co dostaliśmy krew. Będziesz musiał jeszcze poczekać na wyniki. W końcu, żeby tak szybko dać ci to, co dostałeś, wywróciliśmy całe laboratorium do góry nogami. Poza tym sam jestem zainteresowany porównaniem sytuacji w DQ alfa z wynikami polimarkerów. Coś tu nie gra.

- Nie powinieneś się tym tak przejmować - powiedział Jack. Wstał i zwrócił Tedowi wszystkie materiały, które leżały dotąd na jego kolanach. - Doceniam to, co zrobiłeś. Dziękuję! Dostarczyłeś mi informacji, której potrzebowałem. Kiedy będziesz miał wyniki badania krwi, daj znać.

Jack czuł rosnące podniecenie, wywołane wynikami badań. Teraz martwił się tylko wynikiem testów krwi. Po dokładnym przyjrzeniu się zdjęciom był niemal w stu procentach pewny, że 'topielec' i Franconi to jedna i ta sama osoba.

Wsiadł do windy. Teraz, kiedy miął udokumentowaną transplantację, oczekiwał na Barta Arnolda z resztą informacji wyjaśniających tajemnicę. Jadąc windą, zastanawiał się, skąd u Teda tak emocjonalna reakcja na wyniki związane z DQ alfa. Jack wiedział, że Teda niewiele rzeczy ekscytuje. Więc sprawa musiała być znacząca. Niestety za słabo orientował się w tych kwestiach, żeby wyrobić sobie własną opinię. Obiecał sobie, że jak znajdzie odrobinę czasu, poczyta na ten temat.

Zainteresowanie Jacka okazało się krótkotrwałe, zniknęło zaraz po wejściu do biura Barta. Szef wywiadowców Zakładu Medycyny Sądowej tkwił przy telefonie. Zauważywszy Jacka, pokręcił przecząco głową. Jack zrozumiał, że ma złe wieści. Usiadł, żeby poczekać.

- Bez skutku? - zapytał Jack, kiedy Bart skończył rozmowę.

- Obawiam się, że tak. Naprawdę spodziewałem się pomocy z UNOS, ale kiedy powiedzieli, że nie załatwiali wątroby dla Carla Franconiego i że nawet nie było go na liście oczekujących, zrozumiałem, że szansa na odnalezienie źródła, z którego pochodziła przeszczepiona wątroba, gwałtownie zmalała. Właśnie skończyłem rozmowę z Columbia-Presbyterian i też bez skutku. Rozmawiałem ze wszystkimi centrami wykonującymi przeszczepy wątroby i nikt nie miał Franconiego na liście.

- To szaleństwo - odparł Jack. Opowiedział Bartowi o odkryciu Teda potwierdzającym transplantację.

- Nie wiem, co powiedzieć - skomentował nowinę Bart. - Jeżeli ktoś nie przeszedł takiej operacji w Ameryce Północnej ani w Europie, gdzie jeszcze mógłby to zrobić?

Bart wzruszył ramionami.

- Jest jeszcze kilka możliwości. Australia, Republika Południowej Afryki, ale rozmawiałem o tym z moim znajomym z UNOS i uważam, że to mało prawdopodobne rozwiązanie.

- Nie żartujesz? - To nie była odpowiedź, którą Jack chciał usłyszeć.

- To prawdziwa tajemnica - stwierdził Bart.

- Cała ta cholerna sprawa jest pogmatwana. - Zniechęcony Jack wstał z krzesła.

- Będę dalej o tym myślał - obiecał Bart.

- Będę wdzięczny.

Wyszedł wolnym krokiem z biura Barta. Był wyraźnie przygnębiony. Cały czas towarzyszyło mu nieprzyjemne uczucie, że zapomniał o czymś ważnym, przeoczył jakiś fakt, ale nie miał pojęcia, co to mogło być ani jak to coś odkryć.

W pokoju lekarzy nalał sobie następny kubek kawy, która o tej porze dnia przypominała bardziej szlam niż napój. Z kubkiem w ręce poszedł schodami na górę do laboratorium.

- Zrobiłem twoje próbki - powiedział John DeVries. - Negatywnie w obu cyklosporinach: A i FK506.

Jack był zdumiony. Mógł jedynie wpatrywać się w bladą, wymizerowaną twarz kierownika laboratorium. Nie wiedział, co było bardziej zdumiewające, to, że John zbadał próbki czy to, że wynik był negatywny.

- Żartujesz sobie ze mnie - zdołał w końcu wykrztusić.

- Nie bardzo. To nie w moim stylu.

- Ale pacjent był na środkach immunosupresyjnych - powiedział Jack. - Miał niedawno przeszczepioną wątrobę. Czy możliwe, że otrzymałeś wynik negatywny przez pomyłkę?

- Rutynowo prowadzimy badania na próbkach kontrolnych.

- Oczekiwałem, że testy wykażą taki lub inny środek - stwierdził Jack.

- Bardzo mi przykro, że nasze wyniki nie pasują do twoich oczekiwań - odparł kwaśno John. - Wybacz mi, proszę, ale mam mnóstwo pracy.

Jack powiódł wzrokiem za odchodzącym kierownikiem laboratorium. John podszedł do aparatury i zaczął coś przy niej regulować. Jack odwrócił się i wyszedł z laboratorium. Teraz był jeszcze bardziej zakłopotany. Wyniki testów DNA otrzymanych przez Teda Lyncha i rezultaty poszukiwań śladów środków farmakologicznych, które przedstawił John DeVries, wykluczały się wzajemnie. Jeżeli Franconi przeszedł transplantację, musiał być na cyklosporinach A i FK506. To była standardowa procedura medyczna.

Wysiadł z windy na czwartym piętrze i poszedł na histologię. Po drodze próbował znaleźć jakieś logiczne wyjaśnienie faktów, o których właśnie został poinformowany. Nie potrafił jednak nic wymyślić.

- Czy to nie nasz ulubiony pan doktor? - przywitała go Maureen O'Conner swoim irlandzkim akcentem. - Co jest? Masz tylko tę jedną sprawę? Dlaczego nas ciągle nachodzisz?

- Mam tylko jedną, która robi ze mnie kompletnego bałwana - odparł Jack. - Co z waszymi próbkami?

- Kilka mamy przygotowanych. Chcesz je, czy wolisz poczekać na resztę?

- Wezmę, co macie.

Palcem wskazującym Maureen wskazała tacę, na której leżały przygotowane preparaty mikroskopowe. Powiedziała, że te może już zabrać.

- Czy fragmenty wątroby też tu są? - zapytał.

- Tak sądzę. Jeden czy dwa. Resztę dostaniesz później.

Jack skinął i wyszedł. Po chwili wszedł do swojego pokoju. Chet spojrzał znad biurka i uśmiechnął się.

- No, stary, jak leci? - zapytał.

- Nie najlepiej. - Usiadł za biurkiem i włączył światło mikroskopu.

- Masz problemy z Franconim?

Jack przytaknął. Zaczął szukać próbek wątroby. Znalazł tylko jedną.

- Wszystko w tej sprawie jest jak wyciskanie wody z kamienia.

- Wiesz, cieszę się, że wróciłeś. Spodziewam się telefonu od pewnego lekarza z Karoliny Północnej. Chciałem tylko się dowiedzieć, czy jego pacjent miał kłopoty z sercem, a tymczasem muszę wyskoczyć zrobić sobie zdjęcia do paszportu na mój wyjazd do Indii. Pogadałbyś z nim za mnie, co?

- Jasne. Jak się nazywa pacjent?

- Clarence Potemkin. Teczka leży tu, na biurku.

- Dobra - odpowiedział Jack, wkładając pod mikroskop płytkę z fragmentem wątroby. Nawet nie zauważył, jak Chet włożył palto i wyszedł. Opuścił obiektyw nad preparat i już miał zamiar spojrzeć w okular, gdy nagle zatrzymał się. Chet nasunął mu myśl o podróży zagranicznej. Jeżeli Franconi przeszedł operację przeszczepu poza krajem, co wydawało się teraz wielce prawdopodobne, to może to był sposób na wykrycie miejsca.

Podniósł słuchawkę i wybrał numer komendy policji. Poprosił o rozmowę z porucznikiem Lou Soldano. Spodziewał się, że będzie musiał zostawić wiadomość, więc szczerze się zdziwił, kiedy okazało się, że detektyw jest u siebie.

- Cześć, cieszę się, że dzwonisz - przywitał go Lou. - Pamiętasz, co mówiłem o donosie, że to ludzie rodziny Lucia wykradli zwłoki Franconiego z kostnicy? Właśnie dostaliśmy potwierdzenie z innego źródła. Sądziłem, że cię to zainteresuje.

- To ciekawe - przyznał Jack. - Ale mam do ciebie pytanie.

- Wal.

Jack wyjaśnił, dlaczego podejrzewa, że Franconi przeszedł operację za granicą. Dodał, że według słów matki denata, jakieś cztery do sześciu tygodni wcześniej wyjechał do uzdrowiska.

- Chciałbym się dowiedzieć, czy przez wydział celny można by uzyskać informacje o jego ewentualnej podróży i kraju docelowym.

- Zarówno przez wydział celny, jak i imigracyjny czy naturalizacji. Najłatwiej byłoby przez wydział imigracyjny, chyba że przywiózł ze sobą tyle towaru, że musiał opłacić cło. Poza tym mam przyjaciela w imigracyjnym. W ten sposób dostanę informacje znacznie szybciej, omijając całą tę biurokratyczną machinę. Chcesz, żebym sprawdził?

- Byłoby świetnie. Ten przypadek przyprawia mnie o prawdziwy ból głowy.

- Z przyjemnością. Jak powiedziałem rano, mam wobec ciebie dług wdzięczności.

Jack odłożył słuchawkę z lekkim błyskiem nadziei, że wpadł na nowy trop, który może doprowadzić do odkrycia prawdy. Czując przypływ optymizmu, pochylił się nad biurkiem, spojrzał w okular mikroskopu i zaczął analizować obraz.

Dzień Laurie biegł całkowicie niezgodnie z planem. Zamierzała wykonać jedną autopsję, a skończyło się na dwóch. Potem George Fontworth nie mógł sobie poradzić ze swoim przypadkiem wielokrotnie postrzelonego mężczyzny i Laurie na ochotnika postanowiła mu pomóc. I tak bez lunchu wyszła z sali dopiero po wykonaniu trzech przypadków.

Przebrała się w cywilne ubranie i kiedy zmierzała do swojego pokoju, zauważyła w biurze kostnicy Marvina. Właśnie obejmował służbę i porządkował biuro po zwykłym całodziennym zamieszaniu. Laurie zmieniła kierunek, przystanęła i wsunęła głowę przez drzwi.

- Znaleźliśmy zdjęcie Franconiego - zakomunikowała. - I wyobraź sobie, że mężczyzna wyłowiony z oceanu i przywieziony następnej nocy okazał się naszą zgubą.

- Czytałem w gazecie. Niecodzienne.

- To dzięki zdjęciu dokonaliśmy identyfikacji. Więc jestem ci nadzwyczajnie wdzięczna, za to, że je zrobiłeś.

- To moja praca.

- Jeszcze raz chciałam cię przeprosić, że posądziłam cię o zaniedbanie.

- Nie ma za co.

Odeszła cztery kroki, lecz zawróciła. Tym razem weszła do biura i zamknęła za sobą drzwi.

Marvin spojrzał na nią pytająco.

- Nie miałbyś nic przeciwko, gdybym zadała ci pytanie, ale tak tylko między nami? - zapytała Laurie.

- Chyba nie - odpowiedział zaintrygowany.

- Oczywiście interesowałam się tym, w jaki sposób ciało Franconiego mogło zostać stąd wykradzione. Dlatego też, jak pamiętasz, rozmawiałam z tobą zeszłego popołudnia.

- Tak.

- Byłam tu też w nocy i rozmawiałam z Mike'em Passanem.

- Słyszałem.

- Założę się, że słyszałeś. Ale uwierz mi, o nic go nie oskarżałam.

- Wierzę. On zawsze był nadwrażliwy.

- Nie potrafię sobie wyobrazić, jak ciało mogło zostać wykradzione. Oprócz Mike'a i ochrony zawsze był tu ktoś jeszcze.

Marvin wzruszył ramionami.

- Ja także nie wiem. Uwierz mi.

- Rozumiem. Jestem pewna, że powiedziałbyś mi, gdybyś miał jakiekolwiek podejrzenia. Ale nie o to chciałam zapytać. Mam przeczucie, że pomógł w tym ktoś stąd. Czy jest w kostnicy jakiś pracownik, o którym powiedziałbyś, że mógłby być w coś podobnego wplątany? O to chciałam zapytać.

Marvin zastanowił się przez chwilę, w końcu pokręcił głową i odparł:

- Nie sądzę.

- To musiało się stać na zmianie Mike'a. A tych dwóch kierowców, Pete i Jeff, znasz ich dobrze?

- Nie. To znaczy wiem, o kim mówisz, widziałem ich, nawet parę razy rozmawialiśmy, ale od kiedy mam tę zmianę, raczej się mijamy.

- Ale nie masz żadnych powodów, żeby ich podejrzewać?

- Nie, nie bardziej niż innych.

- Dziękuję. Mam nadzieję, że nie wprawiłam cię w zakłopotanie tymi pytaniami?

- Nie ma sprawy - odparł Marvin.

Laurie zamyśliła się na moment, przygryzając dolną wargę. Wiedziała, że o czymś zapomniała.

- Mam pomysł - powiedziała nagle. - Mógłbyś mi opisać krok po kroku całą procedurę związaną z wywożeniem ciała?

- To znaczy wszystko, co robimy?

- Proszę. Mam ogólne pojęcie, ale zupełnie nie znam szczegółów.

- Od czego miałbym zacząć?

- Od początku, od momentu, kiedy dzwonią do ciebie z zakładu pogrzebowego, że przyjadą po ciało.

- Dobra. Dzwoni telefon i mówią, że są z takiego to a takiego domu pogrzebowego i chcą odebrać zwłoki. Podają nazwisko i numer sprawy.

- I tyle? Odkładasz słuchawkę.

- Nie - zaprzeczył Marvin. - Każę im poczekać, a sam wprowadzam numer do komputera. Sprawdzam, czy ciało zostało przez was zbadane i gdzie się znajduje.

- Bierzesz więc znowu słuchawkę i co mówisz?

- Mówię, że w porządku. Mówię im, że przygotuję ciało do odbioru. Zazwyczaj pytam, o której mniej więcej tu będą. Nie ma sensu się spieszyć, jeśli nie przyjadą w ciągu najbliższych dwóch godzin.

- Teraz co?

- Wyciągam ciało i sprawdzam numer. Następnie umieszczam je tuż przy wejściu do chłodni, zawsze w tym samym miejscu. Zostawiamy zwłoki tak, żeby kierowcom najłatwiej było je wywieźć.

- I co się dzieje teraz?

- Przychodzą tutaj i wypełniamy dokumenty. Wszystko musi być zapisane. Muszą potwierdzić podpisem, że przejmują ciało pod swoją opiekę.

- Jasne. Teraz idziesz i wydajesz zwłoki?

- Tak albo jeden z nich je zabiera. Wielu było tu dziesiątki, setki razy, więc sami doskonale wiedzą, co zrobić.

- Jest jeszcze jakaś ostateczna kontrola?

- A pewnie. Zawsze sprawdzamy numer identyfikacyjny, zanim wywiozą zwłoki. Musimy potem w dokumentacji odnotować ten fakt. Byłoby sporo zamieszania, gdyby dojechali do zakładu i tam okazało się, że mają nie tego denata.

- Wygląda, że system jest dobry - stwierdziła Laurie i zastanowiła się. Przy tak licznych kontrolach trudno było obejść procedurę.

- Sprawdza się od dziesięcioleci bez wpadki - powiedział Marvin. - Oczywiście teraz pomaga komputer. Wcześniej prowadziło się księgi.

- Dziękuję, Marvin.

- Ależ nie ma za co.

Laurie opuściła biuro kostnicy. Zanim wylądowała na swoim piętrze, zajrzała jeszcze na pierwsze, by z maszyny w stołówce wziąć sobie coś do przekąszenia. Trochę pokrzepiona pojechała windą na czwarte piętro. Widząc uchylone drzwi do pokoju Jacka, podeszła do nich i zapukała. Jack siedział nad mikroskopem.

- Coś ciekawego? - zapytała.

Podniósł wzrok i uśmiechnął się.

- Bardzo. Chcesz spojrzeć?

Laurie pochyliła się nad mikroskopem, gdy Jack odsunął się na bok.

- Wygląda na granulomę w wątrobie.

- Zgoda. To jeden z tych maleńkich kawałeczków, które udało mi się znaleźć u Franconiego.

- Hmmm - skomentowała Laurie i dalej przyglądała się preparatowi. - Dziwne, że użyli zainfekowanej wątroby do przeszczepu. Powinni chyba staranniej zbadać dawcę. Dużo te ziarniaka?

- Maureen na razie przygotowała tylko tę jedną próbkę. To jedyny przykład ziarniaka, który znalazłem, więc podejrzewam, że nie było go dużo. Ale oglądałem dopiero jeden mrożony preparat. Poza tym w preparatach mrożonych następuje lekki zanik cyst, które w naturalnym środowisku widoczne bywają gołym okiem. Zespół transplantacyjny musiał to widzieć i nie przejął się.

- Jednak nie ma żadnego zapalenia ogólnego. A to znaczy, że przeszczep przyjął się dość gładko - zauważyła Laurie.

- Wyjątkowo gładko. Zbyt gładko, ale to inne zagadnienie. Jak sądzisz, co jest pod wskaźnikiem?

Laurie poprawiła ostrość tak, że mogła jakby przybliżyć i oddalić się od preparatu. Zauważyła sporo dziwnych plamek zasadochłonnej materii.

- Bo ja wiem. Nie potrafię powiedzieć. To mogą być artefakty[1].

- Ja też nie wiem. Chyba, że to wywoływało ziarniaka.

- Tak, to jest myśl - przytaknęła i wyprostowała się. - Co miało znaczyć, że wątroba została zbyt dobrze przyjęta przez biorcę?

- Laboratorium twierdzi, że Franconi nie otrzymywał żadnych środków immunosupresyjnych. To mało prawdopodobne, szczególnie, że nie wystąpiło ogólne zapalenie.

- Czy jesteśmy pewni, że dokonano przeszczepu?

- Całkowicie. - Streścił wyniki badań Teda Lyncha.

Laurie tak jak Jack nie wiedziała, co powiedzieć.

- Jeśli nie liczyć bliźniąt, nie potrafię sobie wyobrazić dwóch ludzi o identycznej sekwencji DQ alfa.

- Odnoszę wrażenie, że wiesz na ten temat więcej niż ja. Aż do przedwczoraj nigdy nie słyszałem o DQ alfa.

- Dowiedziałeś się, gdzie Franconi mógł przejść tę operację?

- Chciałbym - odparł Jack i opowiedział o daremnych wysiłkach Barta. Zdradził też, że sam poprzedniej nocy wiele czasu stracił przy telefonie, dzwoniąc do instytutów europejskich.

- Dobry Boże! - skomentowała tylko Laurie.

- Zagwarantowałem sobie nawet pomoc Lou. Od matki Franconiego dowiedziałem się, że facet wyjechał do, jak ona sądzi, uzdrowiska, skąd wrócił jak nowy człowiek. Podejrzewam, że wtedy mógł przejść transplantację. Niestety, matka nie ma pojęcia, dokąd mógł się udać. Lou sprawdza w imigracyjnym, czy opuszczał kraj.

- Jeżeli ktokolwiek może coś znaleźć, to na pewno Lou - stwierdziła Laurie.

- A propos - Jack nabrał powietrza. - Okazało się, że to on podał informację do prasy.

- Nie wierzę.

- Wiem o tym z samego źródła. Oczekuję więc bezwarunkowych przeprosin.

- Masz je. Jestem naprawdę zaskoczona. Podał jakieś powody?

- Powiedział, że chcieli wyjawić fakty, żeby zobaczyć, czy wywołają jakieś poruszenie wśród informatorów. Twierdzi, że zadziałało nad wyraz dobrze. Otrzymali wiadomość, później potwierdzoną, że ciało zostało zabrane na polecenie przestępczej rodziny Lucia.

- Rany boskie! - powiedziała Laurie i na sam dźwięk tego nazwiska przeszedł ją dreszcz. - Ta sprawa aż za bardzo zaczyna mi przypominać historię z Cerinem.

- Rozumiem, co masz na myśli. Zamiast oczu mamy wątrobę.

- Chyba nie sądzisz, że w Stanach jest jakaś prywatna klinika, która dokonuje potajemnie transplantacji? - zapytała Laurie.

- Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Bez wątpienia w grę mogłyby wchodzić wielkie pieniądze, ale pozostaje kwestia wyposażenia. W kraju mamy ponad siedem tysięcy oczekujących na przeszczep wątroby, ale niewielu z nich mogłoby spowodować, aby taki interes stał się dochodowy.

- Żałuję, ale nie jestem tego taka pewna jak ty. Chęć zarobienia pieniędzy niczym sztorm wzburzyła w ostatnim czasie amerykańską medycynę.

- Ale też wielkie pieniądze są w tej chwili niezbędne w medycynie. Nie ma zbyt wielu bogatych ludzi, potrzebujących nowej wątroby. Zainwestowanie w stworzenie materialnej bazy i zachowanie operacji w tajemnicy nie opłaciłoby się, szczególnie bez stałego dostępu do organów. Taki scenariusz może i sprawdziłby się w kinie klasy B, ale w życiu okazałby się zbyt ryzykowny i niepewny. Żaden biznesmen, choćby nie wiem jak skorumpowany, jeśli jest przy zdrowych zmysłach, nie pójdzie na podobne rozwiązanie.

- Może i masz rację - zastanowiła się Laurie.

- Podejrzewam, że chodzi tu o coś jeszcze. Mamy zbyt wiele niewyjaśnionych faktów od nonsensu związanego z DQ alfa aż po organizm Franconiego wolny od środków immunosupresyjnych. Coś pominęliśmy, coś kluczowego i niespodziewanego.

- Świetna robota! - zawołała Laurie. - Jednego jestem pewna, cieszę się, że oddałam tobie ten przypadek.

- Wielkie dzięki. To naprawdę frustrująca sprawa. Ale zostawmy nieprzyjemne rzeczy. Wczoraj na koszu Warren powiedział mi, że Natalie pytała o ciebie. Co byś powiedziała na wspólną kolację i może kino w weekend, zakładając, że nie mają innych planów?

- Z radością przyjmuję zaproszenie. Mam nadzieję, że powiedziałeś Warrenowi, że ja też o nich pytałam?

- Owszem - przyznał. - Nie żebym zmieniał temat, ale cóż tam wydarzyło się dzisiaj u ciebie? Posunęłaś się nieco w rozwiązywaniu zagadki zniknięcia ciała Franconiego? Informacja od Lou o wmieszaniu się zorganizowanej przestępczości nie wyjaśnia wszystkiego. Potrzebujemy więcej szczegółów.

- Niestety nie. Zatrzymały mnie autopsje. Dopiero co skończyłam. Nie zrobiłam dzisiaj nic z tego, co zaplanowałam.

- To niedobrze - zauważył Jack z uśmiechem. - Przy moim braku postępów może będę musiał polegać na twoim śledztwie.

Obiecali sobie jeszcze porozmawiać przez telefon na temat planów na weekend i Laurie poszła do swojego pokoju. Z dobrymi intencjami usiadła za biurkiem i zaczęła przeglądać raporty z laboratorium i pozostałą korespondencję, która przyszła w ciągu dnia, a odnosiła się do innych, nie załatwionych jeszcze do końca przypadków. Jednak szybko stwierdziła, że trudno jej się skoncentrować.

Stwierdzenie Jacka, że liczył na nią w rozwiązaniu zagadki Franconiego, zrodziło w niej poczucie winy za to, że nie ma nawet hipotezy, jak ciało mogło zniknąć z kostnicy. Mając świadomość, ile pracy sam włożył w wyjaśnienie sprawy, postanowiła zdwoić wysiłki.

Wzięła czystą kartkę i zaczęła spisywać na niej wszystko, co powiedział jej Marvin. Intuicja podpowiadała jej, że tajemnicze zniknięcie Franconiego jest jakoś związane z wywiezieniem dwóch ciał tamtej nocy. A teraz, kiedy Lou twierdził, że rodzina Lucia jest wmieszana w całą rzecz, była niemal pewna, że i Dom Pogrzebowy Spoletto jest wplątany w sprawę.

Raymond odłożył słuchawkę i podniósł wzrok na Darlene, która weszła do gabinetu.

- No i? - spytała. Blond włosy związane miała z tyłu głowy w koński ogon. Jeździła na rowerze do ćwiczeń i była ubrana w bardzo seksowny kostium sportowy.

Raymond rozparł się w fotelu i westchnął. Nawet się uśmiechnął.

- Sprawy zdają się wracać do normy - powiedział. - Dzwonił urzędnik z GenSys odpowiedzialny za naszą operację. Samolot będzie przygotowany na jutro wieczór, więc polecę do Afryki. Oczywiście zatrzymamy się gdzieś, żeby zatankować, ale nie wiem gdzie.

- Będę mogła polecieć z tobą? - zapytała Darlene z nadzieją w głosie.

- Obawiam się, kochanie, że nie. - Wziął dziewczynę za rękę.

Zdawał sobie sprawę, że przez ostatnie dni był trudny w obejściu i czuł się z tego powodu źle. Poprowadził ją za rękę wokół biurka i przyciągnął do siebie. Usiadła mu na kolanach. W tej samej chwili pożałował. Nie była taka lekka, jak się wydawało.

- W drodze powrotnej będziemy mieli zbyt wielu pasażerów: pacjenta i cały zespół chirurgiczny - tłumaczył spokojnie, ale twarz mu poczerwieniała.

Darlene westchnęła i poskarżyła się:

- Nigdy nigdzie nie jeżdżę.

- Następnym razem - jęknął Raymond, jakby miał za chwilę wyzionąć ducha, klepnął Darlene w pośladek i zachęcił ją do wstania. - To krótka podróż. Tam i z powrotem. Nie ma co liczyć na zabawę.

Darlene wybiegła z pokoju, wybuchając nagle płaczem. W pierwszej chwili zamierzał pójść i pocieszyć ją, ale rzut oka na zegarek powstrzymał go. Było po piętnastej, a w Cogo po dwudziestej pierwszej. Jeśli chciał porozmawiać z Siegfriedem, to powinien już zadzwonić. Zadzwonił do domu szefa Strefy. Gospodyni przełączyła do jego gabinetu.

- Sprawy idą dobrze? - zapytał Raymond, spodziewając się potwierdzenia.

- Znakomicie. Ostatnie wieści o samopoczuciu pacjenta nie mogłyby być lepsze.

- To budujące.

- Czuję, że nasze premie wkrótce wpłyną na konta.

- Oczywiście - odparł Raymond, chociaż wiedział, że w tej sprawie nastąpi pewna zwłoka. Wobec konieczności wypłacenia Vinniemu Dominickowi dwudziestu tysięcy dolarów gotówką, premie będą musiały poczekać aż do następnej wpłaconej zaliczki. - A jak wygląda sytuacja z Kevinem Marshallem?

- Wraca do normy, jeśli nie liczyć tego, że raz wrócili do zastrzeżonego obszaru.

- To nie brzmi jak powrót do normy.

- Uspokój się. Wrócili tylko po okulary, które zgubiła Melanie Becket. W każdym razie wyprawa skończyła się ostrzelaniem ich przez żołnierzy, których tam posłałem - zaśmiał się serdecznie na wspomnienie tamtego incydentu.

Raymond musiał poczekać, aż Siegfried się uspokoi.

- Co w tym zabawnego? - zapytał.

- Ci tępogłowi żołnierze przestrzelili Melanie szyby w samochodzie. Wściekła się, ale efekt został osiągnięty. Teraz jestem całkiem pewny, że będą się trzymać z daleka od wyspy.

- Mam nadzieję, że tak będzie.

- Poza tym dziś po południu miałem okazję wypić drinka z tymi babkami. Mam przeczucie, że nasz kłopotliwy poszukiwacz wplątał się w coś ryzykownego.

- O czym ty mówisz? - zapytał znowu zaniepokojony Raymond.

- Nie wierzę, żeby tracił czas i energię na zamartwianie się jakimś dymem nad wyspą. Moim zdaniem wplątał się w trójkąt miłosny.

- Poważnie? - Podobny pomysł odnośnie do Kevina Marshalla wydał się Raymondowi całkiem niedorzeczny. Ile razy kontaktował się z Kevinem, nigdy nie zauważył u niego najsłabszego nawet zainteresowania płcią przeciwną. Wiadomość, że nabrał ochoty i ma dość wigoru nie tylko dla jednej, ale od razu dwóch, była śmieszna.

- Takie skojarzenie przyszło mi do głowy. Powinieneś słyszeć, jak te dwie rozprawiały o 'oryginalnym i miłym badaczu'. Tak go nazywały. Szły właśnie do niego na kolację. O ile mi wiadomo, to pierwsze towarzyskie spotkanie, w którym brał udział, a mieszkam tuż naprzeciw.

- Powinniśmy być wdzięczni - powiedział Raymond.

- Zazdrośni jest chyba lepszym słowem - odparł Siegfried i wybuchnął na nowo gromkim śmiechem, co wyraźnie zaczęło grać Raymondowi na nerwach.

- Chciałem powiedzieć, że wylatuję jutro wieczorem. Nie wiem, o której będę w Bata, bo nie mam pojęcia, gdzie wypadnie nam śródlądowanie. Zadzwonię z lotniska, na którym będziemy tankować, albo poproszę pilota, żeby poinformował was drogą radiową.

- Ktoś przylatuje z tobą? - spytał Siegfried.

- Nic mi o tym nie wiadomo. Wątpię, bo w drodze powrotnej mamy prawie komplet na pokładzie.

- Będziemy cię oczekiwać - obiecał Siegfried.

- Do zobaczenia.

- Może przywiózłbyś ze sobą premie - zasugerował Siegfried.

- Zobaczę, czy pieniądze dotrą na czas - odparł Raymond.

Odłożył słuchawkę i uśmiechnął się. Pokręcił głową, zaskoczony, przypominając sobie to, co usłyszał o Kevinie.

- Nigdy nie można być niczego pewnym! - skomentował na głos i wstał zza biurka. Chciał odnaleźć Darlene i pocieszyć ją. Pomyślał, że na zgodę mogliby pójść na kolację do jej ulubionej restauracji.

Jack oglądał na wszystkie strony jedyną próbkę wątroby, jaką Maureen zdążyła dla niego przygotować. Użył obiektywu immersyjnego, aby zajrzeć w głąb zasadochłonnych plamek ziarniaka. Ciągle nie miał pewności, czy były tym, co sądził, a jeśli tak, to skąd się wzięły.

Wyczerpawszy całą swoją wiedzę z zakresu histologii i patologii, zdecydował się przekazać preparat wydziałowi patologii nowojorskiego szpitala akademickiego. W tej samej chwili zadzwonił telefon. To było oczekiwane przez Cheta połączenie z Karoliną Północną. Jack zadał kilka pytań i zapisał odpowiedzi. Odłożył słuchawkę i sięgnął po kurtkę wiszącą na szafce z dokumentacjami. Włożył ją zdążył wyjąć preparat z mikroskopu, kiedy znowu zadzwonił telefon. Tym razem to był Lou Soldano.

- Bingo! - powiedział radośnie na przywitanie. - Mam dla ciebie dobre wieści.

- Cały zamieniam się w słuch - odparł Jack, zdjął kurtkę i usiadł.

- Skontaktowałem się z moim znajomym z imigracyjnego i właśnie oddzwonił do mnie. Gdy przekazałem mu twoje pytanie, poprosił, żebym się nie rozłączał. Nawet słyszałem, jak wystukuje nazwisko Franconiego na klawiaturze komputera. Dwie sekundy później miał informacje. Carlo Franconi przyleciał do kraju dokładnie trzydzieści siedem dni temu, dwudziestego dziewiątego stycznia, i wylądował na Teterboro w New Jersey.

- Nigdy nie słyszałem o Teterboro - przyznał Jack.

- To prywatne lotnisko. Służy lotnictwu cywilnemu, ale głównie wielkim korporacjom, ze względu na bliskość miasta.

- Czy Carlo Franconi przyleciał samolotem firmowym?

- Nie wiem. Kumpel podał mi jedynie ich numer czy symbol wywoławczy, czy jak tam to nazywają. No wiesz, litery i cyfry wypisane na ogonie samolotu. Zaraz ci przedyktuję o są: N69SU.

- Czy wiesz, skąd przyleciał samolot? - spytał Jack, zapisując jednocześnie na karteczce numer samolotu i datę przylotu.

- A tak. To musi być podawane. Przylecieli z Francji, z Lyonu.

- Eee, niemożliwe.

- Tak było w komputerze. Dlaczego uważasz, że to niemożliwe?

- Bo dziś rano rozmawiałem z centralą francuską zajmującą się rejestracją przeszczepów. Nie mają żadnej karty Amerykanina o nazwisku Franconi. Poza tym dość kategorycznie wykluczyli wykonywanie transplatacji Amerykanom, skoro ich obywatele czekają w kolejce.

- Informacje, jakimi dysponuje wydział imigracyjny, muszą zgadzać się kartą pokładową samolotu i z dokumentami Federalnego Zarządu Lotniczego oraz jego europejskiego odpowiednika. Przynajmniej tak mi się wydaje - odparł Lou.

- Jak sądzisz, czy twój znajomy z imigracyjnego ma jakiś kontakt we Francji? - spytał Jack.

- Nie zdziwiłoby mnie to. Chłopaki z wyższych szczebli muszą ze sobą ściśle współpracować. Mogę go zapytać. Co byś chciał wiedzieć?

- Jeżeli Franconi był we Francji, chciałbym się dowiedzieć, kiedy tam przyleciał. Najlepiej gdyby Francuzi przekazali wszelkie informacje, gdzie w ich kraju mógł przebywać. Zdaje się, że oni dokładnie pilnują wszystkich obcokrajowców, szczególnie spoza Europy.

- Dobra, zobaczę, co się da zrobić. Zaraz do niego zadzwonię i potem oddzwonię do ciebie.

- Poczekaj, jeszcze jedno. Jak można się dowiedzieć, do kogo należy N69SU?

- To łatwe. Musisz jedynie zadzwonić do Centrum Kontroli Lotów Federalnego Zarządu Lotniczego w Oklahoma City. Każdy to może zrobić, ale tam też mam znajomego.

- Kurczę, masz znajomych we wszystkich właściwych miejscach - skomentował Jack.

- Tak już jest w tej robocie. Cały czas świadczymy sobie jakieś przysługi. Gdybyś miał czekać na załatwianie spraw oficjalnymi kanałami, żadna nie zostałaby nigdy załatwiona.

- Nie ukrywam, że to dla mnie bardzo wygodne, móc skorzystać z twoich kontaktów - przyznał Jack.

- To znaczy mam zadzwonić do znajomego z FZL?

- Będę zobowiązany.

- Ależ cała przyjemność po mojej stronie. Mam wrażenie, że im bardziej pomogę tobie, tym bardziej pomogę sobie. Najlepsze, co mogę zrobić, to rozwiązać sprawę Franconiego. W ten sposób zachowam posadę.

- Wychodzę teraz z biura i jadę do szpitala akademickiego - powiedział Jack. - Może zadzwonię do ciebie za jakieś pół godziny?

- Doskonale - zgodził się Lou.

Jack pokręcił głową. Jak wszystko w tej historii, również informacje od Lou były zaskakujące i wprawiały w zakłopotanie. Francja była chyba ostatnim krajem, który według Jacka Franconi mógł odwiedzić.

Po raz drugi narzucił kurtkę i wyszedł z biura. Szpital mieścił się niedaleko, więc Jack zrezygnował z roweru i poszedł spacerem. Droga nie powinna mu zabrać więcej niż dziesięć minut.

W holu centrum medycznego panował jak zwykle spory ruch. Jack wsiadł do windy i pojechał na wydział patologii. Miał nadzieję zastać doktora Malovara. Peter Malovar był w swojej dziedzinie prawdziwym gigantem i pomimo ukończonych osiemdziesięciu dwóch lat ciągle był najlepszym patologiem, z jakim przyszło się Jackowi kiedykolwiek spotkać. Jackowi szczególnie zależało na tym, żeby raz w miesiącu znaleźć czas na udział w seminarium doktora Malovara, więc teraz, jeśli miał jakiś problem z zakresu patologii, nie zwracał się do Binghama, który specjalizował się wyłącznie w medycynie sądowej, lecz do Petera Malovara, eksperta patologii ogólnej.

- Profesor jak zwykle jest u siebie w laboratorium. Wie pan, jak tam dojść? - spytała sekretarka z wydziału patologii.

Jack skinął głową i poszedł w stronę wiekowych, szklanych drzwi, które prowadziły do tak zwanej 'jaskini Malovara'. Zapukał. Było otwarte. Wewnątrz znalazł doktora Malovara pochylonego nad swoim ukochanym mikroskopem. Staruszek wyglądem przypominał trochę Einsteina: rozwichrzone, siwe włosy i obfity wąs. Sylwetkę miał pochyloną, jakby natura specjalnie ją zaprojektowała do ciągłego stania przy mikroskopie i spoglądania w jego okular. Z pięciu zmysłów jedynie słuch profesora zaczął szwankować.

Profesor przywitał Jacka pospiesznie, spoglądając głodnym wzrokiem na preparat mikroskopowy w jego ręku. Uwielbiał, gdy zwracano się do niego z trudnymi przypadkami, a Jack robił to częściej niż inni.

Wręczając szkiełko, Jack chciał krótko opisać historię przypadku, ale profesor podniósł rękę i nakazał milczenie. Malovar był prawdziwym detektywem i nie znosił, aby cudze sugestie wpływały na jego własne opinie. Profesor wyjął spod obiektywu preparat, który oglądał, i włożył w jego miejsce ten przyniesiony przez Jacka. Pełną minutę nastawiał aparaturę.

Podniósł głowę, sięgnął po olej, kapnął na szkiełko z preparatem i użył obiektywu immersyjnego, aby uzyskać lepszą ostrość. Jeszcze raz się pochylił, ale tym razem studiował obraz przez kilkanaście sekund.

- Interesujące! - powiedział, patrząc na Jacka, co w jego ustach było najwyższej klasy komplementem. Z powodu kłopotów ze słuchem mówił głośno. - Mamy tu słabo rozwiniętego ziarniaka wątroby i bliznę. Wydaje mi się, że widzę także merozoity[2], ale nie jestem pewny.

Jack skinął. Domyślał się, że doktor Malovar mówi o drobnych punktach, które Jack zauważył w warstwie ziarniaka.

Profesor sięgnął po słuchawkę telefonu. Zadzwonił do jednego ze swoich kolegów i poprosił go, aby przyszedł na chwilę do laboratorium. Po kilku minutach zjawił się wysoki, chudy, przesadnie poważny mężczyzna, ubrany w długi, biały fartuch. Malovar przedstawił go jako doktora Colina Osgooda, szefa parazytologii.

- Co o tym sądzisz, Colin? - spytał profesor, wskazując na mikroskop.

Doktor Osgood patrzył w okular nieco dłużej niż profesor, zanim podzielił się swoimi spostrzeżeniami.

- Bez wątpienia pasożyty - powiedział, nie odrywając oczu od mikroskopu. - Merozoity, ale nie rozpoznaję ich. Albo jakiś nowy gatunek, albo takie, które nie występują u człowieka. Niech zobaczy to Lander Hammersmith i powie, co sądzi.

- Dobry pomysł - zgodził się Malovar. Spojrzał na Jacka. - Mógłbyś to zostawić na noc? Rano będę się widział z doktorem Hammersmithem.

- Kim jest doktor Hammersmith? - spytał Jack.

- To patolog weterynarii - wyjaśnił doktor Osgood.

- Jeśli o mnie chodzi, może być - zgodził się Jack. Wcześniej nie pomyślał o tym, by podsunąć preparat patologowi weterynarii.

Podziękował obu naukowcom, wyszedł z laboratorium i wstąpił do sekretariatu. Zapytał, czy może skorzystać z telefonu. Sekretarka wskazała aparat na jednym z biurek i powiedziała, żeby przekręcił przez dziewięć, jeżeli chce wyjść na miasto. Zadzwonił na policję, do Lou.

- Cześć, świetnie, że dzwonisz. Zdaje się, że mam tu trochę ciekawego materiału. Po pierwsze samolot jak samolot. To G4. Mówi ci to coś?

- Nie sądzę. - Z tonu Lou można było wnioskować, że powinno.

- To znaczy Gulfstream 4 - wyjaśnił Lou. - Coś jak rolls-royce wśród odrzutowców. Jakieś dwadzieścia milionów zielonych.

- Jestem pod wrażeniem.

- Powinieneś być. No dobra, spójrzmy, co tu jeszcze mam. O, tak. Samolot jest własnością Alpha Aviation z Reno w Nevadzie. Słyszałeś kiedyś o nich?

- Nie. A ty?

- Też nie. To musi być towarzystwo leasingowe. Co jeszcze? Aha, to może będzie najbardziej interesujące. Mój znajomy z imigracyjnego zadzwonił, dasz wiarę, do swojego kumpla Francuza, do jego domu, i zapytał o wakacje Carla Franconiego we Francji. Ten francuski urzędnik połączył się przez swój domowy PC z bazą danych ich wydziału imigracyjnego i wiesz co?

- Siedzę jak na igłach - przynaglił go Jack.

- Franconi nigdy nie odwiedził Francji! Chyba, że na fałszywych papierach z fałszywym nazwiskiem. Nie ma śladu informacji o jego przyjeździe i wyjeździe.

- To co z tym bezspornym faktem, że samolot przyleciał z Lyonu? - zapytał Jack.

- Nie irytuj się.

- Nie irytuję się. Wracam tylko do tego, co mówiłeś o zgodności informacji wydziału imigracyjnego z księgą lotów i tak dalej.

- Informacje się zgadzają. Stwierdzenie, że samolot przyleciał z Lyonu, nie oznacza, że ktokolwiek musiał z niego tam wysiadać. To mógł być tylko przystanek dla uzupełnienia paliwa.

- Dobra uwaga - pochwalił Jack. - Nie pomyślałem o tym. Jak możemy to wyjaśnić?

- Sądzę, że będę musiał jeszcze raz zadzwonić do mojego znajomego z FZL - stwierdził Lou.

- Znakomicie. Wracam do biura w zakładzie. Chcesz, żebym zadzwonił, czy wolisz sam zatelefonować do mnie?

- Zadzwonię - odparł Lou.

Najpierw Laurie spisała wszystko, co zapamiętała z wyjaśnień Marvina w sprawie procedury wywożenia ciał do zakładów pogrzebowych, a następnie odłożyła kartkę na bok i zajęła się dokumentacją innych spraw. Po półgodzinie znowu po nią sięgnęła.

Mając teraz umysł oczyszczony, świeżym okiem spróbowała przeanalizować zdarzenia jeszcze raz - krok po kroku. Już po krótkiej chwili odczytywania notatek coś wpadło jej do głowy: mianowicie częstotliwość, z jaką pojawiał się termin 'numer sprawy'. Oczywiście, nie była zaskoczona. W końcu taki numer należał się każdemu martwemu, tak jak numer ubezpieczenia każdemu żywemu. Taki sposób identyfikacji pozwalał kostnicy utrzymywać właściwy porządek w dokumentacji tysięcy przyjętych i przebadanych ciał. Pierwszym krokiem po wniesieniu ciała do kostnicy było nadanie mu numeru sprawy, drugim przywiązanie do dużego palca stopy denata karteczki z tym numerem.

Spoglądając na słowo 'sprawy', Laurie z zaskoczeniem zorientowała się, że nie potrafiłaby go zdefiniować. Słowa tego po prostu używała co dzień i nie zastanawiała się nad nim. Każdy raport laboratoryjny, preparaty, zdjęcia rentgenowskie, raporty wywiadowców, każdy wewnętrzny dokument, wszystko było opatrzone numerem sprawy. W każdym razie numer był wielokrotnie ważniejszy od nazwiska ofiary.

Wzięła z półki słownik i poszukała hasła 'sprawa'. Zaczęła czytać definicje, ale ani jedna nie pasowała do kontekstu, w jakim słowo było używane w Zakładzie Medycyny Sądowej, aż do ostatniego podanego znaczenia. Mówiło się o 'okolicznościach', w innym znaczeniu o 'rzeczy do załatwienia', dla sprawy można było nawet poświęcić życie. Właściwie 'numer sprawy' można było zastąpić 'numerem przyjęcia'.

Zaczęła szukać numerów i nazwisk osób zabranych z zakładu w tamtą noc 4 marca, kiedy zniknęło również ciało Franconiego. Wreszcie znalazła skrawek papieru wsunięty pod tackę z preparatami. Napisała: Dorothy Kline nr 101455 i Frank Gleason nr 100385.

Dopiero teraz, kiedy zwróciła uwagę na numery, zdała sobie sprawę, że różnią się od siebie o ponad tysiąc. To było dziwne, ponieważ numery przydzielano systematycznie. Znając zwykły ruch w kostnicy, łatwo mogła sobie wyobrazić, że taka różnica przekładała się na kilka tygodni. Ciała musiały zostać przyjęte w takim właśnie odstępie czasu.

Różnica czasu była tym bardziej zastanawiająca, że ciała w kostnicy zostawały raczej przez kilka dni. Numer Franka Gleasona wprowadziła więc do komputera. To właśnie jego ciało odebrali ludzie z Domu Pogrzebowego Spoletto.

To, co pokazało się na ekranie, wprawiło ją w zdumienie.

- Rany boskie! - zawołała Laurie.

Lou spędzał urocze chwile. Wbrew powszechnemu romantycznemu wyobrażeniu o pracy detektywa, była to robota wyczerpująca i niewdzięczna. Tymczasem Lou siedział teraz wygodnie w biurze i odbywał wielce owocne rozmowy przez telefon. Sprawiały mu przyjemność, ale okazały się też naprawdę pomocne. Poza tym miło było pogadać ze starymi przyjaciółmi.

- Niech mnie kule, Soldano! - przywitał go Mark Servert. Mark był właśnie tym znajomym z FZL w Oklahoma City. - Nie miałem od ciebie znaku od ponad roku, a teraz proszę, drugi raz tego samego dnia. To musi być ważna sprawa.

- Mamy zagwozdkę. W związku z tym mam jeszcze jedno pytanie. Dowiedzieliśmy się, że G4, w którego sprawie wcześniej dzwoniłem, przyleciał z Lyonu we Francji i wylądował na Teterboro w New Jersey dwudziestego dziewiątego stycznia. Jednak gość, którym się interesujemy, nie przeszedł przez francuską kontrolę paszportową. Zastanawiamy się więc, czy można się dowiedzieć, skąd samolot numer N69SU przyleciał do Lyonu.

- To proste pytanie. Wiem, że MOLC

- Chwileczkę, używaj skrótów, jak musisz. Co to jest MOLC?

- Międzynarodowa Organizacja Lotnictwa Cywilnego - wyjaśnił Mark. - Wiem, że rejestrują wszystkie loty do i z Europy.

- Świetnie. Możesz tam do kogoś zadzwonić?

- Ktoś by się znalazł. Ale myślę, że to nie na wiele się zda. Kasują wszystkie zapisy po piętnastu dniach. Nie archiwizują tego.

- No to cudownie - skomentował z sarkazmem Lou.

- Tak samo postępują w Europejskim Centrum Kontroli Ruchu Lotniczego w Brukseli. Przy tej liczbie lotów musieliby zgromadzić za dużo materiałów.

- Więc nie ma sposobu.

- Myślę.

- Zadzwoń do mnie, jak wpadniesz na coś. Będę tu jeszcze przez dobrą godzinę - poprosił Lou.

- Jasne, chętnie pomogę - obiecał Mark.

Lou już odkładał słuchawkę, kiedy usłyszał jeszcze swoje imię.

- Poczekaj, przyszło mi coś do głowy. Jest taka organizacja Centralny Zarząd Ruchu Lotniczego z siedzibami w Paryżu i w Brukseli. To chyba jedyni, którzy prowadzą rejestr startów i lądowań. Obejmują całą Europę z wyjątkiem Austrii i Słowenii. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat te dwa kraje nie włączyły się do programu. Więc jeżeli N69SU przyleciał z jakiegokolwiek miejsca poza Austrią czy Słowenią, będą to mieli zapisane.

- Znasz tam kogoś? - spytał z nadzieją Lou.

- Nie, ale znam kogoś, kto może mieć tam wejście. Skontaktuję się z nim - zaproponował Mark.

- Cieszę się.

- Nie ma sprawy.

Lou odłożył słuchawkę i zamyślony pukał ołówkiem w swoje stare, porysowane metalowe biurko. Na blacie było pełno śladów po gaszeniu papierosów. Myślał o Alpha Aviation. Zastanawiał się, jak sprawdzić tę organizację.

Najpierw zdecydował się zadzwonić do Reno. Nikt jednak nie słyszał o Alpha Aviation. Nie był tym zaskoczony. Następnie zadzwonił do departamentu policji w Reno. Wyjaśnił, kim jest, i poprosił o połączenie ze swoim odpowiednikiem, szefem wydziału zabójstw. Nazywał się Paul Hersey.

Po kilku przyjacielskich słowach Lou bardzo krótko zreferował Paulowi sprawę Franconiego i w końcu zapytał o Alpha Aviation.

- Nigdy o nich nie słyszałem - stwierdził Paul.

- FZL twierdzi, że samolot był z Reno w Nevadzie.

- W Nevadzie niezwykle łatwo się zarejestrować - wyjaśnił Paul. - Mamy tu pełno drogich biur prawniczych, które nie zajmują się niczym innym, tylko takimi firmami.

- Jak według ciebie można by odnaleźć taką organizację?

- Trzeba zadzwonić do Biura Sekretarza Stanu Nevada w Carson City. Jeżeli Alpha Aviation jest zarejestrowana w Nevadzie, będzie w spisie powszechnym. Chcesz, żebyśmy to sprawdzili?

- Nie, dziękuję, zadzwonię sam. W tej chwili nawet nie wiem do końca, co chciałbym wiedzieć.

- Przynajmniej dam ci ich numer - na chwilę przerwał rozmowę. Lou słyszał, jak Paul wydaje polecenie któremuś z podwładnych, i po chwili otrzymał potrzebny numer. Paul dodał jeszcze: - Powinni ci pomóc, ale gdybyś jeszcze czegoś potrzebował, dzwoń do mnie. A jeżeli przydałby ci się do współpracy ktoś w Carson City, skontaktuj się z Toddem Arronsonem. Jest szefem wydziału zabójstw, a poza tym to porządny gość.

Chwilę później Lou połączył się z Biurem Sekretarza Stanu Nevada. Centrala połączyła go z urzędniczką, która mogła okazać się pomocna. Nazywała się Brenda Whitehall.

Lou wyjaśnił, że chciałby się dowiedzieć wszystkiego co możliwe o Alpha Aviation z Reno w Nevadzie.

- Proszę chwileczkę poczekać - powiedziała Brenda i Lou usłyszał, jak zaczęła wystukiwać coś na klawiaturze. - Dobrze, mam to - odezwała się po chwili. - Proszę jeszcze moment poczekać. Wezmę teczkę firmy.

Lou rozparł się wygodnie w fotelu, nogi położył na stole; czuł nieprzepartą chęć zapalenia, ale powstrzymał się.

- Już jestem - usłyszał głos Brendy. - Co chciałby pan o nich wiedzieć?

- A co pani ma?

- Mam akt rejestracji. - Brenda czytała w milczeniu i po kilkunastu sekundach powiedziała: - To spółka komandytowa, głównym udziałowcem jest Alpha Management.

- Co to oznacza w normalnym języku? - spytał Lou. - Nie jestem ani biznesmenem, ani prawnikiem.

- To oznacza, że Alpha Management jest korporacją, która utworzyła spółkę komandytową, więc odpowiada w pełni za jej finansowe zobowiązania - wyjaśniła cierpliwie Brenda.

- Ma pani jakieś nazwiska?

- Oczywiście. Akt rejestracji musi zawierać nazwiska i adresy dyrektorów, radcy prawnego firmy i urzędników odpowiedzialnych za realizację zadań wynikających z aktu rejestracji.

- To brzmi zachęcająco. Może mi pani podać te nazwiska?

Lou słyszał szelest przewracanych stron.

- Hmmm - dobiegł go w końcu zaskoczony głos kobiety. - Okazuje się, że w tym dokumencie figuruje tylko jedno nazwisko i adres.

- Jeden człowiek nosi na głowie te wszystkie kapelusze?

- Tyle mówią dokumenty - potwierdziła Brenda.

- Proszę mi podać te dane - poprosił Lou. Sięgnął po kartkę.

- Samuel Hartman z firmy Wheeler, Hartman, Gottlieb i Sawyer. Ich adres: Ósma Rodeo Drive, Reno.

- To brzmi jak nazwa firmy prawniczej - stwierdził Lou.

- Bo tak jest. Poznaję tę nazwę - potwierdziła Brenda.

- To nie na wiele się zda! - skwitował Lou. Wiedział, że wyciągnięcie jakichkolwiek informacji od biura prawnego jest mało prawdopodobne.

- Mnóstwo korporacji w Nevadzie istnieje na tej zasadzie. Ale sprawdzę, czy są jeszcze jakieś dokumenty.

Lou myślał już o kolejnym telefonie do Paula Herseya z prośbą o pomoc w uzyskaniu informacji od Samuela Hartmana, kiedy usłyszał pomruk Brendy zwiastujący jakieś nowe odkrycie.

- Mam tu aneks. Na pierwszym posiedzeniu Alpha Management pan Hartman zrezygnował z funkcji prezydenta i sekretarza. W jego miejsce powołano pana Fredericka Rouse'a.

- Czy zapisano adres pana Rouse'a?

- Jest. Jego stanowisko to główny dyrektor finansowy korporacji GenSys. Siedziba: 150 Kendal Square, Cambridge, Massachusetts.

Lou zapisał wszystko i podziękował Brendzie. Był naprawdę wdzięczny, gdyż nie potrafił sobie wyobrazić, aby te same informacje mógł zdobyć w Biurze Sekretarza Stanu Nowy Jork w Albany.

Lou chciał teraz zadzwonić do Jacka i podzielić się z nim zdobytymi informacjami, gdy dosłownie pod ręką zadzwonił mu telefon. To był Mark Servert.

- Masz szczęście - powiedział Mark. - Człowiek, który zna ludzi z Centralnego Zarządu Ruchu Lotniczego jest w pracy. Okazało się, że właściwie pracuje w twojej okolicy. Ma biuro na lotnisku Kennedy'ego i zajmuje się ruchem lotniczym nad północnym Atlantykiem. Jest w stałym kontakcie z CZRL w Europie, więc natychmiast zadzwonił do nich z pytaniem o lot N69SU z dwudziestego dziewiątego stycznia. Informacja niemal natychmiast ukazała się na monitorze. N69SU przyleciał do Lyonu z Bata w Gwinei Równikowej.

- Cholera! Gdzie to jest? - zapytał Lou.

- Zabij mnie. Bez mapy mogę się domyślać jedynie, że gdzieś w Afryce Zachodniej.

- Zadziwiające.

- Dziwne jest i to, że ledwie wylądowali w Lyonie, natychmiast poprosili drogą radiową o rychły termin odlotu na Teterboro. Jakby czekali tylko na wolną drogę.

- Może wylądowali, żeby uzupełnić paliwo - powiedział Lou.

- Być może - zgodził się Mark. - Mimo wszystko miałbym prawo oczekiwać od nich raczej jednego planu lotu z przystankiem w Lyonie, a nie dwóch oddzielnych planów. Tak mógłbym sądzić, że w Lyonie zatrzymali się na wiele godzin.

- Może zmienili zamiary - domyślał się Lou.

- To też możliwe.

- A może nie chcieli, by ktoś niepowołany wiedział, że lecą z Gwinei Równikowej - zasugerował w końcu Lou.

- Wiesz, że o tym nie pomyślałem - przyznał Mark. - Pewnie dlatego ty jesteś zafascynowanym swoją robotą detektywem, a ja znudzonym urzędnikiem FZL.

Lou roześmiał się.

- Zafascynowany nie jestem, obawiam się, że raczej zrobiłem się cyniczny i podejrzliwy.

- To i tak lepiej niż być znudzonym.

Lou podziękował za pomoc i po wymianie normalnych grzecznościowych obietnic, że pozostaną w kontakcie, rozłączyli się.

Przez kilka minut Lou siedział nieruchomo i zastanawiał się, dlaczego samolot wart dwadzieścia milionów dolarów wiezie z Afryki, z kraju, o którym nigdy nie słyszał, nowojorskiego kryminalistę z Queensu. Trudno sobie wyobrazić, aby podobne zaułki Trzeciego Świata były mekką nowoczesnej medycyny, gdzie potrzebujący człowiek może pojechać na tak skomplikowany zabieg chirurgiczny jak przeszczep wątroby.

Po wywołaniu numeru sprawy Franka Gleasona, Laurie siedziała, zastanawiając się, co może oznaczać owa niezgodność. Starała się znaleźć jakieś możliwe powiązanie ze zniknięciem Franconiego. Powoli fakty zaczęły się składać w pewną hipotetyczną całość.

Nagle odepchnęła krzesło od biurka, wstała i skierowała się do kostnicy, aby zamienić znowu kilka zdań z Marvinem. Nie zastała go w biurze, więc poszła w stronę chłodni. Przygotowywał wózki do wywiezienia ciał. W chwili kiedy otworzyła drzwi do chłodni, w pamięci błysnęło jej okropne wspomnienie sprawy Cerina. Poczuła się nieswojo i zdecydowała, że nie będzie rozmawiać w środku. Zamiast tego poprosiła Marvina, żeby spotkali się u niego w biurze, gdy skończy swoją pracę.

Pięć minut później zjawił się Marvin. Rzucił papiery na biurko i podszedł do zainstalowanej w kącie umywalki, żeby umyć ręce.

- Wszystko w porządku? - zapytała Laurie, chcąc jakoś nawiązać konwersację.

- Tak sądzę - odparł Marvin. Wrócił do biurka i usiadł. Zaczął układać dokumenty według kolejności odbioru zwłok.

- Po naszej wcześniejszej rozmowie odkryłam coś zaskakującego - przeszła do powodu swojej kolejnej wizyty.

- Na przykład? - Zakończył porządkowanie papierów i oparł się wygodnie.

- Wywołałam w komputerze numer sprawy Franka Gleasona i dowiedziałam się, że przyjęto go ponad dwa tygodnie temu. Przy numerze nie było nazwiska. Ciało nie zostało zidentyfikowane!

- Pieprzysz! - zawołał Marvin i w tej samej chwili zdał sobie sprawę z tego, co powiedział. - To znaczy, chcę powiedzieć, że jestem zaskoczony.

- To tak jak i ja. Próbowałam zadzwonić do doktora Bessermana, który robił autopsję. Chciałam się dowiedzieć, czy ciało później zostało zidentyfikowane jako Frank Gleason, ale nie było go akurat w biurze. Jak sądzisz, czy nie jest zaskakujące, że Mike Passano nie wiedział, iż ciało ciągle figuruje w komputerze jako nie zidentyfikowane?

- Nie dziwi mnie to. Nie jestem pewny, czy sam bym wiedział. Żeby się dowiedzieć, czy ciało zostało wywiezione, wystarczy wybrać tylko numer. Zupełnie nie przejmować się nazwiskiem.

- O tym już rozmawialiśmy. Ale jest jeszcze coś, o czym mówiłeś, a co mnie zastanawia. Powiedziałeś, że czasami nie wydajesz ciała osobiście, ale ktoś z domu pogrzebowego odbiera je sam.

- Czasami - przytaknął Marvin. - Ale tak się dzieje tylko wtedy, kiedy przyjeżdża dwóch ludzi i dobrze znają się na procedurze. Jeden idzie odebrać z chłodni przygotowane ciało, a drugi załatwia dokumenty. To przyspiesza robotę.

- Jak dobrze znasz Mike'a Passana?

- Tak jak pozostałych techników.

- My się znamy od sześciu lat - powiedziała Laurie. - Można chyba uznać nas za dobrych kolegów.

- Tak, chyba tak - odparł ostrożnie Marvin.

- Chciałabym, żebyś zrobił dla mnie coś jak dobry kolega. Ale tylko jeśli nie wprawi cię to w złe samopoczucie.

- A co konkretnie?

- Zadzwoń do Mike'a Passana i powiedz mu, że odkryłam, iż jedno z ciał, które wydał w noc zniknięcia zwłok Franconiego, należało do nie zidentyfikowanego człowieka.

- To dziwny facet - zauważył Marvin. - Po co dzwonić, skoro można poczekać, aż przyjdzie na swoją zmianę?

- Możesz przedstawić sprawę tak, jakbyś o niej tylko słyszał, co właściwie jest prawdą. Powiesz mu, że uznałeś, iż powinien o tym wiedzieć, skoro pełnił wtedy służbę.

- No, nie wiem - zastanawiał się Marvin.

- Chodzi o to, że gdy usłyszy to od ciebie, nie poczuje się zaatakowany. Jeśli ja zadzwonię, uzna, że go oskarżam, a chciałabym usłyszeć jego reakcję nie zabarwioną uczuciem zagrożenia. Ale co jeszcze ważniejsze, to chciałabym dowiedzieć się, czy ze Spoletto przyjechało dwóch ludzi, a jeśli tak, to czy pamięta, kto poszedł zabrać ciało z chłodni.

- Bo ja wiem, to jakby go podpuszczać.

- Ja tego tak nie widzę. Jeżeli już, to będzie to dla niego szansa oczyszczenia się z podejrzeń. Widzisz, moim zdaniem to ludzie od Spoletta zabrali ciało Franconiego.

- Nie bardzo mam ochotę do niego dzwonić. Zorientuje się, że coś tu jest nie tak. Dlaczego sama nie zadzwonisz?

- Już ci mówiłam. Poczuje się oskarżony i przyjmie agresywną postawę. Już ostatnio, kiedy zadawałam zwykłe pytania, stał się nieprzyjemny. Ale oczywiście, jeśli nie masz na to ochoty, nie chcę cię zmuszać. Zamiast tego chciałabym, żebyś poszedł ze mną na małe polowanie.

- Co znowu? - Cierpliwość Marvina była na wyczerpaniu.

- Czy możesz podać listę wszystkich zajętych w tej chwili lodówek? - spytała Laurie.

- Oczywiście, to proste.

- Proszę - powiedziała, wskazując na komputer Marvina. - Jeśli już przy tym jesteś, zrób dwie kopie, dobrze?

Marvin wzruszył ramionami i usiadł. Dość szybko poradził sobie z wydaniem polecenia i po chwili wręczył Laurie dwie kartki zadrukowane danymi.

- Znakomicie - powiedziała, spoglądając na nie. - Chodźmy! - Wychodząc z biura, podniosła rękę i odwrócona tyłem do Marvina skinęła. Marvin poszedł za nią.

Poszli w dół zaplamionym, cementowym korytarzem. Po drugiej stronie przejścia były ściany z lodówkami, w których przechowywano zmarłych. Laurie wręczyła jedną z list Marvinowi.

- Chcę sprawdzić każdy przedział, który powinien być teraz pusty. Ty zaczniesz z tej strony, ja z tamtej.

Marvin wywrócił oczami, ale wziął listę. Zaczął otwierać lodówki, zaglądał do środka i z trzaskiem zamykał drzwiczki. Laurie przeszła na drugą stronę i zaczęła robić to samo.

- Uch! - stęknął Marvin po pięciu minutach.

Laurie przerwała sprawdzanie.

- Co się stało?

- Lepiej żebyś tu sama przyszła.

Laurie obeszła gruby mur mieszczący przedziały dla zmarłych. Marvin stał przy końcu muru i spoglądając na listę, drapał się w głowę.

- Ta lodówka powinna być pusta - powiedział.

Laurie zerknęła mu przez ramię i serce mocniej jej zabiło. W środku leżało ciało nagiego mężczyzny bez karteczki przy dużym palcu. Lodówka miała numer dziewięćdziesiąt cztery. Nie znajdowała się bardzo daleko od sto jedenastej, w której pierwotnie umieszczono Franconiego.

Marvin wysunął platformę. Ciszę kostnicy przerwał zgrzyt kółek w szynach. Zobaczyli ciało mężczyzny w średnim wieku z poważnymi urazami nóg i tułowia.

- No tak, to wiele wyjaśnia - stwierdziła Laurie. W jej głosie można było usłyszeć nuty triumfu, złości i strachu. - To ciało tego nie zidentyfikowanego mężczyzny. Został potrącony w wypadku na Franklin Delano Roosevelt Drive.

Jack wyszedł z windy i usłyszał dzwonek telefonu. Kiedy szedł korytarzem, coraz bardziej nabierał przekonania, że to musi być telefon w jego pokoju, tym bardziej że tylko te drzwi były otwarte.

Przyspieszył i omal nie wywrócił się, ślizgając na linoleum, którym wyłożono podłogę. Złapał za słuchawkę w ostatniej chwili. Dzwonił Lou.

- Gdzież się, u licha, podziewałeś? - zaczął od narzekań.

- Miałem sprawę w szpitalu akademickim. - Po rozmowie z Lou w sekretariacie pojawił się doktor Malovar i postanowił pokazać Jackowi kilka preparatów. Skoro prosił profesora o konsultację, czuł, że nie wypada mu teraz odmówić.

- Dzwoniłem co piętnaście minut - oznajmił Lou.

- Przepraszam.

- Mam trochę zaskakujących informacji, które bardzo chciałem ci przekazać. To niezwykle zagmatwana sprawa.

- No to nie powiedziałeś nic, czego bym już wcześniej nie wiedział - skomentował Jack. - Czego się dowiedziałeś?

Kątem oka zauważył jakiś ruch. Natychmiast zwrócił się w tę stronę i zauważył stojącą w drzwiach Laurie. Nie wyglądała normalnie. Oczy jej płonęły, usta miała zaciśnięte w grymasie złości, a blada była jak kość słoniowa.

- Poczekaj sekundę! - Jack przerwał rozmowę. - Laurie, na miłość boską, o co chodzi?

- Muszę z tobą porozmawiać - wyrzuciła z siebie.

- Jasne. A możesz poczekać dwie minuty? - Wskazał na telefon, dając do zrozumienia, że musi dokończyć rozmowę.

- Zaraz! - odparła z determinacją.

- Dobrze, już dobrze - uspokoił ją. Widział, że jest napięta jak struna, do granic wytrzymałości. - Posłuchaj, Lou. Właśnie przyszła do mnie Laurie i jest bardzo zdenerwowana. Pozwól, że oddzwonię do ciebie za chwilę.

- Poczekaj! - zawołała Laurie. - Rozmawiasz z Lou Soldano?

- Tak. - Z jakiegoś irracjonalnego powodu Jack pomyślał, że Laurie jest podenerwowana, bo rozmawiał właśnie z Lou.

- Gdzie on jest? - zapytała.

Jack wzruszył ramionami.

- Myślę, że w swoim biurze.

- Zapytaj go - poleciła.

Jack przekazał pytanie i uzyskał potwierdzającą jego przypuszczenia odpowiedź. Skinął w stronę Laurie.

- Jest u siebie.

- Powiedz mu, że przyjedziemy.

Jack zawahał się. Był zakłopotany.

- No powiedz! Powiedz, że w tej chwili wychodzimy.

- Słyszałeś? - Jack zapytał swego rozmówcę. Laurie tymczasem zniknęła. Poszła do swojego pokoju.

- Tak. Co tam się dzieje?

- Cholera wie. Jest nieźle podładowana. Jeżeli nie oddzwonię zaraz, to znaczy, że jedziemy do ciebie.

- Dobra. Czekam.

Jack odłożył słuchawkę i wyszedł na korytarz. Laurie już wracała, wkładając po drodze płaszcz. Spojrzała na niego, mijając go w drodze do windy. Jack pospieszył za nią.

- Co się stało? - zapytał ostrożnie. Bał się rozdrażnić ją jeszcze bardziej.

- Jestem na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewna, w jaki sposób zostało wyniesione ciało Franconiego - odpowiedziała zła. - I dwie sprawy stały się jasne. Pierwsza, że wmieszany jest Dom Pogrzebowy Spoletto, druga, że w uprowadzeniu ciała współdziałał jeden z naszych pracowników. I żeby powiedzieć prawdę, nie wiem, który z tych faktów przeraża mnie bardziej.

- Jezu, jakie korki - rzucił Franco Ponti w stronę Angela Facciola. - Cholera, dobrze, że jedziemy na Manhattan, a nie z powrotem.

Obaj wyelegantowani jak na wytworny obiad siedzieli w czarnym cadillacu Franca i kierowali się na zachód w stronę Queensborough Bridge. Była siedemnasta trzydzieści, szczytowa godzina dla ruchu samochodowego.

- W jakiej kolejności chciałbyś to załatwić? - zapytał Franco.

Angelo wzruszył ramionami.

- Może najpierw dziewczynę. - Wykrzywił twarz w lekkim uśmiechu.

- Czekałeś na taką okazję, co?

Angelo uniósł brwi na tyle, na ile pozwalały mu blizny.

- Pięć lat czekałem, żeby zająć się tym profesjonalnie. Już myślałem, że nigdy nie dostanę takiej szansy.

- Wiem, że nie muszę ci przypominać o trzymaniu się rozkazów. Co do słowa.

- Cerino nigdy nie był tak skrupulatny. Mówił po prostu, żeby wykonać robotę. Nie mówił, jak ją to zrobić.

- Dlatego właśnie Cerino siedzi w pudle, a interesem kieruje Vinnie.

- Coś ci powiem. Może najpierw pojechalibyśmy pod ten drugi adres. Byłem już u tej Montgomery w mieszkaniu i wiem, jak możemy tam wejść. Ale trochę mnie dziwi ta Zachodnia Sto Szósta. To nie jest dzielnica, w której można by szukać mieszkania lekarza.

- Tak, objazd terenu nie jest głupim pomysłem - zgodził się Franco.

Kiedy wjechali na Manhattan, Franco jechał dalej na zachód Pięćdziesiątą Dziewiątą Ulicą. Okrążył od południa Central Park i skręcił na północ w Central Park West.

Angelo wrócił pamięcią do fatalnego dnia na przystani American Fresh Fruit Company, kiedy Laurie wywołała eksplozję. Miał pozostałości po ospie i trądziku, ale dopiero poparzenia po tamtym wybuchu zrobiły z niego 'potwora', jak sam siebie nazywał.

Franco zapytał o coś, ale Angelo zagłębiony w okropnych, budzących złość wspomnieniach nie dosłyszał. Musiał prosić o powtórzenie.

- Założę się, że chciałbyś dołożyć tej Laurie Montgomery - powiedział Franco. - Gdybym był tobą, na pewno bym chciał.

Angelo zaśmiał się. Mimowolnie poruszył lewym ramieniem i poczuł pod nim ciężkiego waltera TPH, automatyczny pistolet wsunięty do ukrytej pod marynarką kabury.

Franco skręcił w lewo w Sto Szóstą. Po prawej minęli zatłoczone boiska, szczególnie wiele osób zebrało się wokół boiska koszykarskiego.

- To musi być po lewej - zauważył Franco.

Angelo spojrzał na kartkę z adresem Jacka.

- To tutaj. Ten budynek z kolorowym dachem. - Franco zatrzymał się po drugiej stronie ulicy tuż przy innym aucie. W samochodzie za nimi zniecierpliwiony kierowca zatrąbił. Franco otworzył okno i machnął, żeby wóz przejechał. Kiedy oba auta się zrównały, dobiegło ich siarczyste przekleństwo. - Słyszałeś tego gówniarza? W tym mieście nikt już nie dba o dobre maniery.

- Dlaczego ten doktor tu mieszka? - zastanawiał się Angelo. Obserwował budynek przez oszklone wejście.

Franco pokręcił głową.

- Dla mnie nie ma to żadnego sensu. Chata wygląda jak wielki śmietnik.

- Amendola uprzedzał, że to trochę dziwak. Podobno codziennie jeździ na rowerze stąd do kostnicy na rogu Pierwszej Avenue i Trzydziestej.

- Daj spokój! - skomentował z niedowierzaniem Franco.

- Tak twierdzi Amendola.

Franco obserwował okolicę.

- Wszystko tutaj to jeden wielki śmietnik. Może robi w prochach.

Angelo otworzył drzwi i wysiadł z wozu.

- Co zamierzasz? - zapytał Franco.

- Chcę się upewnić, że on tu naprawdę mieszka. Amendola mówił, że to trzecie piętro od tyłu. Zaraz wracam.

Angelo obszedł samochód i poczekał na przerwę w ruchu. Przeszedł na drugą stronę i skierował się ku wejściu do budynku. Lekko uchylił drzwi wejściowe i zerknął w stronę skrzynek na listy. Wiele z nich zostało wyłamanych, żadna nie była zamknięta.

Szybko przeleciał wzrokiem po spisie lokatorów. Kiedy znalazł adres Jacka, natychmiast sprawdził, czy drzwi wewnętrzne także się otwierają. Okazało się, że bez problemu. Wszedł na klatkę schodową i pociągnął nosem. Czuć było nieprzyjemny zapach stęchlizny. Spojrzał na śmieci na schodach, obdrapaną farbę na ścianie i stłuczoną żarówkę w niegdyś eleganckiej lampie. Na pierwszym piętrze usłyszał stłumione odgłosy domowej awantury. Uśmiechnął się. Sprawa z Jackiem Stapletonem wyglądała na prostą. Kamienica robiła wrażenie ruiny.

Zszedł na parter i wyszedł przed dom. Stanął i przyjrzał się, które z przejść podziemnych może należeć do budynku Jacka. Każdy dom miał taki korytarz, którym wychodziło się na podwórko.

Zdecydował, który będzie właściwy, i ostrożnie ruszył nim. Liczne kałuże i walające się odpadki stanowiły poważne zagrożenie dla jego butów od Bruna Magliego.

Podwórko zawalone było zepsutymi i gnijącymi sprzętami, materacami, zdartymi oponami i mnóstwem innych śmieci. Idąc ostrożnie metr od ściany budynku, dokładnie obejrzał drogę przeciwpożarową. Na trzecim piętrze aż dwa okna łączyły się ze schodami awaryjnymi. W oknach było ciemno. Doktora nie było więc w mieszkaniu.

Angelo wycofał się i wrócił do samochodu.

- No i? - spytał krótko Franco.

- Mieszka tam. Nie uwierzysz, ale dom wewnątrz wygląda jeszcze gorzej. Nie jest zamknięty. Na pierwszym piętrze słyszałem jakąś domową bójkę, a w innym mieszkaniu ktoś włączył telewizor na całą parę. Miejsce nie jest ładne, ale do naszej roboty idealne. To będzie proste.

- Oto, co chciałem usłyszeć. Nadal uważasz, że powinniśmy zacząć od kobiety?

Angelo uśmiechnął się tak, jak tylko potrafił.

- Dlaczego sobie odmawiać?

Franco wrzucił bieg. Ruszyli na południe Columbus Avenue, przecięli miasto do Drugiej Avenue i dość szybko dotarli do Dziewiętnastej Ulicy. Angelo nie musiał sprawdzać adresu. Bez trudności wskazał dom Laurie. Franco poszukał odpowiedniego miejsca z zakazem parkowania i tam się zatrzymał.

- Jak sądzisz, powinniśmy wejść od tyłu? - zapytał Franco, obserwując uważnie budynek.

- Z kilku powodów. Mieszka na czwartym piętrze, ale okna wychodzą na tył. Żeby stwierdzić, czy w ogóle jest u siebie, i tak musimy pójść na tyły. Ma także wścibską sąsiadkę naprzeciwko. Widać u niej zapalone światło. Ta kobieta dwukrotnie widziała mnie, kiedy stałem przed drzwiami mieszkania Montgomery. Poza tym z tego mieszkania jest wyjście na schody przeciwpożarowe, a te prowadzą dokładnie na podwórze z tyłu budynku. Wiem, bo tamtędy ją wynosiliśmy.

- Przekonałeś mnie. Bierzmy się do roboty - powiedział Franco.

Wysiedli z samochodu. Angelo otworzył tylne drzwi i wyjął torbę z narzędziami do otwierania drzwi oraz łom, jakiego często używają strażacy do wyważania drzwi.

Obaj skierowali się do przejścia prowadzącego na tyły budynku.

- Słyszałem, że zwiała tobie i Tony'emu Ruggeriowi - odezwał się Franco. - Przynajmniej na chwilę. Musi być z niej niezły numer.

- Nie przypominaj mi. No, ale praca z Tonym była jak noszenie wody sitem.

Okazało się, że na tyłach domu znajdują się zaniedbane ogródki. Odeszli na tyle, aby móc zobaczyć okna na czwartym piętrze. Było w nich ciemno.

- Wygląda na to, że zdążymy przygotować miłe powitanie - powiedział Franco.

Angelo nie odpowiedział. Zamiast rozmawiać, podszedł z narzędziami do metalowych drzwi, które prowadziły na tylne schody. Nałożył skórkowe rękawiczki, a Franco przygotował latarkę.

Na początku na samo wspomnienie długo oczekiwanego spotkania z Laurie Montgomery ręce Angela drżały. Gdy zamek w drzwiach nie chciał ustąpić, Angelo wziął się w garść i skupił całą uwagę na pracy. Zamek puścił i drzwi stanęły otworem.

Nie kłopotał się wnoszeniem narzędzi na czwarte piętro. Wiedział, że Laurie ma kilka zasuw. Użył łomu. Po dwudziestu sekundach wysiłku, któremu towarzyszył szczęk wyłamywanych blokad, znaleźli się w środku.

Przez kilka chwil stali nieruchomo w małym korytarzyku przerobionym na pomieszczenie gospodarcze i nasłuchiwali. Chcieli mieć zupełną pewność, że odgłosy włamania nie zwróciły niczyjej uwagi.

- Jezu Chryste! - szepnął z przerażeniem Franco. - Coś dotknęło mnie w nogę.

- Co jest? - spytał Angelo. Nie spodziewał się takiego wybuchu i serce nagle mocniej mu zabiło.

- Och, to tylko cholerny kot! - odparł Franco z ulgą. W tej samej chwili obaj mężczyźni usłyszeli mruczenie zwierzaka.

- Mamy szczęście - powiedział Angelo. - To będzie miłe spotkanie. Zabierz go ze sobą.

Powoli wyszli z pomieszczenia i w ciemnościach, teraz nieco rozproszonych światłem wpadającym przez okna, przeszli z kuchni do pokoju dziennego.

- Jak na razie dobrze - stwierdził Angelo.

- Teraz musimy poczekać. Może pójdę do lodówki i sprawdzę, czy nie ma piwa albo wina. Masz ochotę?

- Piwo byłoby niezłe - odparł Angelo.

W komendzie Laurie i Jack musieli przypiąć identyfikatory, przejść przez bramkę z wykrywaczem metalu i dopiero potem pozwolono im pojechać na piętro, gdzie urzędował Lou. Czekał już na nich przed windą i serdecznie powitał.

Przede wszystkim stanął przed Laurie, wziął ją za ramiona, spojrzał głęboko w oczy i zapytał, co się stało.

- Wszystko z nią w porządku - odparł Jack i klepnął Lou w plecy. - Jest już racjonalna i zrównoważona, jak zawsze.

- Naprawdę? - spytał Lou, ciągle bacznie przyglądając się Laurie.

Pod badawczym wzrokiem przyjaciela nie mogła się powstrzymać od uśmiechu.

- Jack ma rację. Czuję się dobrze. Prawdę mówiąc, jestem zawstydzona, że ciągnęłam go aż tutaj.

Lou odetchnął z ulgą.

- Cieszę się, że was widzę. Zapraszam do mojego pałacu. - Poszedł przodem, wskazując drogę. - Mogę wam zaproponować kawę, ale z całego serca odradzam - powiedział Lou. - O tej porze robią tak mocną, że można nią przeczyścić odpływ umywalki.

- Dziękujemy - odparła Laurie i usiadła.

Jack zrobił to samo. Z nieprzyjemnym dreszczem rozejrzał się po spartańsko urządzonym pokoju. Ostatnim razem był tu rok temu, kiedy ledwo zdołał ujść z życiem przed zamachowcami.

- Myślę, że wiem, w jaki sposób wykradziono ciało Franconiego - zaczęła Laurie. - Dogadywałeś mi, że podejrzewam Dom Pogrzebowy Spoletto, sądzę jednak, że będziesz musiał zweryfikować swoje zdanie. Właściwie mogę powiedzieć, że wtedy poważnie się pomyliłeś.

Następnie Laurie wyjaśniła, co według niej się wydarzyło. Stwierdziła też, iż jej zdaniem któryś z pracowników kostnicy podał ludziom od Spoletta numer stosunkowo niedawnej sprawy nie zidentyfikowanego mężczyzny, który w dodatku leżał niedaleko zwłok Franconiego.

- Często, kiedy po ciało przyjeżdża dwóch ludzi, jeden idzie do chłodni po zwłoki, a drugi zajmuje się dokumentacją. W takim wypadku technik z kostnicy przygotowuje ciało przykryte prześcieradłem na wózku przy wyjeździe z chłodni. Myślę, że wyglądało to tak: Kierowca od Spoletta wziął ciało, którego numer otrzymał wcześniej, zdjął z niego kartkę z oznaczeniem, umieścił zwłoki w jednej z wolnych lodówek, zamienił kartkę Franconiego na tę pierwszą i po cichu opuścił kostnicę ze zwłokami Franconiego oznaczonymi już innym numerem. A pracownik kostnicy sprawdził właśnie ten numer.

- To niezły scenariusz - stwierdził Lou. - Mogę zapytać, czy masz na to jakiś dowód, czy też są to tylko twoje domysły?

- Znalazłam ciało, którego numer znalazł się w dokumentach jako numer ciała zabranego przez ludzi Spoletta. Znajdowało się w lodówce figurującej w komputerze kostnicy jako pusta. Nazwisko Gleason zostało wymyślone.

- Ach! - Zainteresowanie Lou wyraźnie wzrosło. Pochylił się do przodu i oparł łokciami na biurku. - Zaczyna mi się to coraz bardziej podobać, szczególnie te wzajemne oznaki miłości między Spolettem a rodziną Lucia. To może okazać się ważne. Przypomina mi to uchybienia podatkowe Ala Capone. Chodzi mi o to, że byłoby świetnie, gdybyśmy mogli któregoś z ludzi Lucia przymknąć za wykradzenie zwłok!

- To oczywiście wzmacnia widmo powiązań zorganizowanej przestępczości z nielegalną transplantacją wątroby - zauważył Jack. - To może okazać się związkiem przerażającym.

- I niebezpiecznym - dodał Lou. - Dlatego muszę nalegać, abyście ze swej strony zaprzestali amatorskiego dochodzenia. Zrobimy to sami. Czy mam na to wasze słowo?

- Cieszę się, że weźmiesz się za to - powiedziała Laurie. - Ale pozostaje jeszcze nierozwiązana kwestia wtyczki w naszym zakładzie.

- Najlepiej będzie, jak tym także się zajmę. Skoro mamy do czynienia ze zorganizowaną przestępczością, można oczekiwać jakiejś formy wymuszenia czy przemocy. Ale skontaktuję się niezwłocznie z Binghamem. Nie muszę was chyba ostrzegać, że to niebezpieczni ludzie.

- Aż za dobrze pamiętam tę lekcję - powiedziała Laurie.

- Jestem zbyt zaintrygowany wyjaśnieniem tajemnicy, aby przeszkadzać - dodał Jack. - Ale czego dowiedziałeś się dla mnie?

- Wielu rzeczy. - Lou sięgnął po leżącą na brzegu biurka sporą książkę i z tajemniczym chrząknięciem wręczył ją Jackowi.

Jack otworzył ją ze zdziwieniem i zapytał:

- Co, u diabła? Po co mi ten atlas?

- Będziesz go potrzebował. Nie powiem ci, ile czasu zabrało mi znalezienie tego w komendzie policji.

- Nie rozumiem, o co ci chodzi - stwierdził Jack.

- Mój kontakt w FZL znalazł kogoś, kto zna kogoś z europejskiej organizacji rejestrującej czas startu i lądowania każdego samolotu w całej Europie. Przechowują dane przez ponad sześćdziesiąt dni. G4 Franconiego przyleciał do Francji z Gwinei Równikowej.

- Skąd? - zapytał Jack i kompletnie zaskoczony uniósł brwi. - Nigdy nie słyszałem o Gwinei Równikowej. To jakiś kraj?

- Otwórz na stronie sto pięćdziesiątej drugiej! - powiedział Lou.

- Co to za historia z Franconim i tym G4? - wtrąciła Laurie.

- G4 to prywatny samolot - wyjaśnił Lou. - Udało mi się odkryć, że Franconi opuszczał kraj. Do czasu, aż otrzymałem te dane, sądziliśmy, że był we Francji.

Jack otworzył atlas na wskazanej stronie. Znalazł tam mapę zatytułowaną 'Zachodni basen Kongo'. Obejmowała spory obszar Afryki Zachodniej.

- Dobra, gdzie mam szukać?

Lou wskazał mu odpowiednie miejsce.

- To ten maleńki kraj między Kamerunem a Gabonem. Samolot wystartował z Bata, na wybrzeżu. - Wskazał maleńką kropkę. Na mapie kraj wyglądał na jednolitą, zieloną plamę.

Laurie wstała i spojrzała Jackowi przez ramię.

- Zdaje mi się, że słyszałam o tym kraju. Chyba tam pojechał Frederick Forsyth, żeby napisać Psy wojny.

Lou złapał się za głowę.

- Jak ty to robisz, że pamiętasz takie drobiazgi? Ja nie pamiętam, gdzie jadłem lunch w zeszły wtorek.

Laurie wzruszyła obojętnie ramionami.

- Czytam sporo powieści. Interesują mnie pisarze.

- To i tak nie ma sensu - uznał Jack. - To najsłabiej rozwinięta część Afryki. W tym kraju pewnie nie można znaleźć nic poza dżunglą. Franconi nie mógł tam przejść operacji przeszczepu.

- Tak samo i ja pomyślałem - przyznał Lou. - Ale inne informacje mają trochę więcej sensu. Idąc tropem Alpha Aviation z Nevady, dotarłem do prawdziwego właściciela G4. To korporacja GenSys z Cambridge w Massachusetts.

- Słyszałam o GenSys. To firma biotechnologiczna znana ze swych osiągnięć w dziedzinie szczepionek i limfokinezy. Zapamiętałam to, bo moja przyjaciółka, która jest brokerem w Chicago, polecała mi kiedyś udziały w tej firmie. Ciągle daje mi znać o dobrych lokatach, jakby sądziła, że leżę na pieniądzach gotowych do inwestowania.

- Przedsiębiorstwo zajmujące się biotechnologią! - powtórzył zaskoczony Jack. - Hmmm. To nowy zwrot. Musi być ważny, chociaż nie wiem dlaczego. Nie mam też pojęcia, co firma biotechnologiczna może robić w Gwinei Równikowej.

- A co może oznaczać ten kamuflaż w Nevadzie? - spytała Laurie. - Czyżby tak duża korporacja chciała ukryć posiadanie samolotu?

- Wątpię. Zbyt łatwo odkryłem powiązanie. Gdyby GenSys chciało ukryć swą własność, to prawnicy z Nevady nadal figurowaliby w dokumentach jako właściciele Alpha Aviation. Tymczasem już na pierwszym posiedzeniu zarządu dyrektor finansowy GenSys przejął obowiązki prezydenta i sekretarza spółki.

- To dlaczego przedsiębiorstwo z Massachusetts zakłada firmę w Nevadzie, aby ta zajmowała się samolotem? - dociekała Laurie.

- Nie jestem prawnikiem - powiedział Lou. - Ale na pewno ma to związek z podatkami i innymi obciążeniami finansowymi. Massachusetts to okropny stan do procesowania się. Myślę, że GenSys wynajmuje samolot wtedy, kiedy samo go nie używa, a opłaty dla firmy zarejestrowanej w Nevadzie są znacznie niższe.

- Jak dobrze znasz tę brokerkę? - zapytał Jack.

- Bardzo dobrze. Razem studiowałyśmy w Wesleyan University.

- To może zadzwonisz do niej i zapytasz, czy wie o jakichś powiązaniach GenSys z Gwineą Równikową. Skoro rekomendowała ich akcje, na pewno zapoznała się dokładnie z działalnością przedsiębiorstwa.

- Bez wątpienia. Była jedną z najbardziej obowiązkowych studentek, jakie znałam. W porównaniu z nią wyglądaliśmy jak początkujący studenci kursów przygotowawczych.

- Czy Laurie może skorzystać z twojego telefonu? - Jack zwrócił się do Lou.

- Jasne.

- Chcesz, żebym dzwoniła teraz? - spytała zaskoczona.

- Łap ją w pracy. Mamy szansę dowiedzieć się czegoś, jeżeli posiada akta na ich temat, a te może mieć tylko w pracy.

- Chyba masz rację - przyznała Laurie. Usiadła za biurkiem Lou i zadzwoniła do informacji telefonicznej w Chicago.

Kiedy Laurie siedziała przy telefonie, Jack wypytywał Lou, w jaki sposób udało mu się uzyskać te wszystkie informacje. Szczególnie zaimponowało mu to, w jaki sposób dotarł do Gwinei Równikowej. Obaj przyjrzeli się bacznie mapie i dostrzegli bliskość równika. Zauważyli też, że największe miasto, zapewne stolica, leży nie na stałym lądzie, lecz na wyspie o nazwie Bioko.

- Zupełnie nie potrafię sobie wyobrazić, jak może wyglądać takie miejsce - wyznał Lou.

- Ja mogę. Jest gorąco, pełno robactwa, deszczowo i parno.

- Brzmi uroczo - stęknął Lou.

- W każdym razie nie bardzo się nadaje na miejsce do wypoczynku wakacyjnego, chociaż z drugiej strony leży poza uczęszczanymi szlakami.

Laurie odłożyła słuchawkę i zakręciła się na krześle, zwracając się twarzą w stronę kolegów.

- Jean jest tak zorganizowana, jak przypuszczałam. W sekundę znalazła materiały o GenSys. Oczywiście zapytała mnie, ile udziałów kupiłam, i załamała ręce, kiedy powiedziałam, że w ogóle nie kupowałam ich akcji. Potroiły swoją wartość i zatrzymały się.

- Czy to dobrze? - zażartował Lou.

- Na tyle dobrze, że być może straciłam szansę na wycofanie się z życia zawodowego. Powiedziała, że to druga firma biotechnologiczna z takim sukcesem prowadzona przez głównego dyrektora Taylora Cabota.

- Miała coś do powiedzenia o Gwinei Równikowej? - spytał Jack.

- Owszem. Powiedziała, że jedną z głównych przyczyn sukcesu firmy jest założenie potężnej farmy hodowlanej dla naczelnych. Wykonują tam jakieś badania dla GenSys. Wtedy ktoś wpadł na pomysł, żeby inne kompanie i firmy biotechnologiczne i farmaceutyczne mogły korzystać z ich badań na naczelnych. Okazało się, że popyt na te usługi przeszedł najśmielsze oczekiwania.

- I ta farma jest w Gwinei Równikowej - domyślił się Jack.

- Zgadza się.

- Czy podała jakieś powody, dlaczego tam?

- Z opracowania, które otrzymała od analityka, wynika, że GenSys wybrało Gwineę Równikową ze względu na bardzo przyjazny stosunek miejscowych władz do projektu. Podobno nawet zmienili prawo, żeby ułatwić działalność farmie. Z drugiej strony GenSys stało się głównym źródłem walut wymienialnych, tak potrzebnych tamtejszemu rządowi.

- Możecie sobie wyobrazić, jak wielkie łapówki musiały wchodzić w grę, żeby osiągnięcie tego celu stało się możliwe? - zauważył Jack.

Lou tylko gwizdnął.

- Opracowanie mówi także, że większość naczelnych, których używają, jest miejscowego pochodzenia. To pozwala im obejść wszystkie międzynarodowe utrudnienia w eksporcie i imporcie takich zagrożonych gatunków, jak szympansy.

- Małpia farma - powtórzył Jack, kręcąc głową. - To otwiera nawet najbardziej dziwaczne możliwości. Czyżbyśmy mieli do czynienia z przeszczepem ksenogenicznym?

- Tylko nie zaczynajcie z tym medycznym żargonem - zaprotestował Lou. - Co to znowu jest ten przeszczep ksenogeniczny?

- Niemożliwe - odparła Laurie. - Przeszczep ksenogeniczny powoduje niezwykle ostre reakcje. Z tego, co mi pokazywałeś, wynika, że nie było śladu zapalenia w okolicach wątroby, żadnych śródkomórkowych reakcji humoralnych.

- Prawda - przyznał Jack. - Nie dostawał nawet środków immunosupresyjnych.

- No co wy. Nie każcie się prosić. Co to jest przeszczep ksenogeniczny? - niecierpliwił się Lou.

- To przeszczep, w którym przeszczepiany organ pochodzi od zwierzęcia albo innego gatunku - wyjaśniła Laurie.

- Jak w tej nieudanej operacji z sercem pawiana dziesięć, dwanaście lat temu? - spytał Lou.

- No właśnie.

- Nowe środki immunosupresyjne przywołały na powrót problem przeszczepów ksenogenicznych - stwierdził Jack. - I to ze znacznie lepszymi rezultatami niż w tamtej próbie sprzed lat.

- W szczególności dotyczy do zastawek ze świńskiego serca - dodała Laurie.

- Rzecz jasna wywołuje to wiele etycznych kontrowersji, no i pobudza do działania osoby walczące o prawa zwierząt - powiedział Jack.

- Tym bardziej teraz, gdy próbuje się wszczepiać zwierzętom ludzkie geny, aby osłabić niektóre z reakcji odrzucania - przypomniała Laurie.

- Czy Franconi mógł otrzymać wątrobę jakiejś małpy, gdy przebywał w Afryce? - spytał Lou.

- Trudno mi w to uwierzyć - stwierdził Jack. - Uwaga Laurie była jak najbardziej trafna. Nie zauważyliśmy śladów żadnej reakcji. Nie słyszałem nawet o tak idealnym dopasowaniu wśród ludzkich bliźniąt.

- Ale Franconi był w Afryce - stwierdził Lou.

- Prawda. A matka powiedziała, że wrócił jak nowy człowiek. - Jack wstał i rozłożył ręce. - Nie rozumiem tego wszystkiego. To jakaś paskudna zagadka. I do tego jeszcze wmieszali się w nią gangsterzy.

Laurie także wstała.

- Wychodzicie? - zapytał Lou.

Jack skinął twierdząco głową.

- Jestem wyczerpany i gubię się już w tym. Niewiele spałem zeszłej nocy. Po tym, jak zidentyfikowaliśmy zwłoki, przez kilka godzin wisiałem na telefonie. Dzwoniłem do wszystkich instytucji w Europie zajmujących się koordynacją wszelkich działań związanych z przeszczepami, do których miałem numer.

- To może poszlibyśmy do 'Little Italy' na szybki obiad? To tuż za rogiem - zaproponował Lou.

- Beze mnie - odparł Jack. - Mam przed sobą jeszcze jazdę rowerem do domu. Po obiedzie nie dałbym rady.

- Ja też dziękuję. Marzę tylko, żeby dostać się do domu i wziąć prysznic. To był długi i wyczerpujący dzień. Konam ze zmęczenia.

Lou uznał więc, że jeszcze z pół godziny popracuje, i dwójka przyjaciół pożegnała się i zjechała na parter. Oddali identyfikatory i opuścili komendę policji. Tuż pod ratuszem złapali taksówkę.

- Lepiej się czujesz? - zapytał Jack, kiedy ruszyli na północ aleją Bowery. Przed oczami mieli prawdziwy kalejdoskop świateł.

- O wiele. Nie wyobrażasz sobie, jak mi ulżyło, że złożyliśmy całą sprawę w kompetentne ręce Lou. Przepraszam, że tak mnie poniosło.

- Nie ma potrzeby przepraszać. To oburzające, najłagodniej mówiąc, że mamy wśród nas potencjalnego szpiega i do tego kryminaliści zaczynają się interesować przeszczepami wątroby.

- Jak ty to znosisz? Włożyłeś szalenie dużo pracy w ten przypadek.

- Bo i przypadek jest szalony, ale także intrygujący. Najbardziej to powiązanie z takim gigantem w biotechnologii jak GenSys. Najbardziej przeraża mnie to, że ich badania zostały w całości utajnione. Ten sposób działania przypomina czasy zimnej wojny. Nie wiadomo, czego oczekują w zamian za swoje inwestycje. To wielka różnica w porównaniu z sytuacją sprzed ponad dziesięciu lat, kiedy Państwowy Instytut Zdrowia prowadził większość eksperymentów biomedycznych przy drzwiach otwartych. W tamtych dniach nadzór przez dokładne przyglądanie się badaniom był normą, teraz tak nie jest.

- Szkoda, że nie ma kogoś takiego jak Lou, komu mógłbyś przekazać sprawę - zauważyła ze śmiechem Laurie.

- To nie byłoby takie fajne.

- Jaki będzie twój następny krok? - spytała Laurie.

Jack westchnął.

- Skończyły mi się pomysły. W planie mam jeszcze tylko zbadanie preparatu wątroby przez patologa weterynarii.

- A więc już myślałeś o przeszczepie ksenogenicznym? - spytała zaskoczona Laurie.

- Nie, nie myślałem - przyznał uczciwie. - Pomysł, żeby preparat zbadał weterynarz patolog, nie pochodzi ode mnie. To pomysł parazytologa ze szpitala. Podejrzewa, że ziarniak powstał z powodu pasożyta, ale nie potrafił rozpoznać którego.

- Może powinieneś podzielić się sugestią o przeszczepie ksenogenicznym z Tedem Lynchem - zaproponowała Laurie. - Jako ekspert od DNA może ma w swoim worku ze sztuczkami coś, co pozwoli definitywnie powiedzieć tak albo nie.

- Znakomity pomysł! - powiedział Jack z zachwytem. - Jak możesz wpadać na takie rozwiązania, znajdując się na skraju wyczerpania? Zadziwiasz mnie. Mój umysł zapadł już w nocną śpiączkę.

- Komplementy zawsze mile widziane. Szczególnie w ciemnościach, kiedy nie widać moich rumieńców.

- Zaczynam podejrzewać, że jedynym sposobem rozwiązania sprawy Franconiego będzie szybka podróż do Gwinei Równikowej.

Laurie błyskawicznie odwróciła się na siedzeniu, tak że mogła spojrzeć prosto w twarz Jacka. W półmroku nie widziała jego oczu.

- Nie mówisz poważnie. Żartujesz, prawda?

- No cóż, chyba nie ma co dzwonić do GenSys ani jechać do Cambridge, wejść do ich biura i zapytać: 'Cześć, kochani, to co wy tam robicie w tej Gwinei Równikowej?'

- Ale przecież rozmawiamy o Afryce. To szaleństwo. Trzeba przelecieć pół świata. Poza tym, jeżeli sądzisz, że nie dowiesz się niczego w Cambridge, to dlaczego wydaje ci się, że dowiesz się w Afryce?

- Może dlatego, że nie spodziewają się mnie tam. Chyba nieczęsto odwiedzają ich goście.

- To szalone - rzuciła Laurie, unosząc gwałtownie ręce i wywracając oczyma.

- Hej, spasuj nieco - odparł Jack. - Nie powiedziałem, że jadę. Mówiłem tylko, że zaczynam o tym myśleć.

- Dobra, to przestań o tym myśleć. Mam dość zmartwień na głowie.

Jack uśmiechnął się.

- Ty się naprawdę niepokoisz, jestem wzruszony.

- Och, pewnie! - odpowiedziała z przekąsem. - Nie bardzo cię wzruszały wszystkie moje prośby o rezygnację z jazdy na rowerze po mieście.

Taksówka podjechała pod budynek, w którym mieszkała Laurie, i zatrzymała się. Laurie sięgnęła po portmonetkę, ale Jack położył dłoń na jej ręce i powiedział:

- Ja stawiam.

- Dobrze, następnym razem moja kolej. - Wystawiła nogę za drzwi i zatrzymała się. - Gdybyś obiecał, że pojedziesz taksówką do domu, moglibyśmy zakrzątnąć się koło jakiejś kolacji u mnie.

- Dzięki, ale nie dzisiaj. Pojadę jednak do domu rowerem. Z pełnym żołądkiem pewnie natychmiast bym usnął.

- Gorsze rzeczy się zdarzają.

- Odłóżmy to na inną okazję - Jack pozostał przy swoim.

Laurie wysiadła z taksówki, lecz jeszcze odwróciła się i pochyliła.

- Obiecaj mi w takim razie tylko jedno: dzisiaj wieczorem nie wyjedziesz do Afryki.

Jack przygotował się już na kuksańca, ale w ostatniej chwili machnęła ręką.

- Dobranoc, Jack - powiedziała, uśmiechając się ciepło.

- Dobranoc, Laurie. Porozmawiam z Warrenem i zadzwonię do ciebie.

- Och, świetnie - ucieszyła się. - Z tego wszystkiego zapomniałam o nich. Będę czekać na telefon.

Laurie zatrzasnęła drzwi taksówki, odprowadziła ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła za rogiem Pierwszej Avenue, dopiero wtedy odwróciła się w stronę domu. Jack jest czarującym, ale i skomplikowanym mężczyzną, pomyślała.

Jadąc w górę windą, wyobrażała sobie przyjemny prysznic i ciepło aksamitnego szlafroka. Solennie sobie obiecała, że pójdzie wcześnie spać.

Obdarowała Debrę Engler kwaśnym uśmiechem i zaczęła otwierać liczne zamki. Zatrzasnęła za sobą drzwi, przekazując sąsiadce w ten sposób jeszcze jedną wiadomość. Zdejmując płaszcz, przekładała listy z ręki do ręki. Po omacku znalazła wieszak w szafie i powiesiła na nim okrycie. Dopiero kiedy weszła do pokoju dziennego, przekręciła przełącznik i zapaliła lampę stojącą. Skierowała się do kuchni. Zrobiła ledwie dwa kroki i z okrzykiem wypuściła z ręki pocztę. W pokoju było dwóch mężczyzn. Jeden siedział na fotelu art déco, drugi na kanapie. Ten na kanapie głaskał Toma, który zasnął na jego kolanach.

Inną rzeczą, którą zauważyła, był potężny pistolet z dokręcanym tłumikiem spoczywający na oparciu fotela.

- Witamy w domu, doktor Montgomery - odezwał się Franco. - Dziękujemy za piwo i wino.

Laurie spojrzała na stolik. Stała na nim pusta butelka po piwie i kieliszek z winem.

- Prosimy do nas, niech pani usiądzie - zaprosił Franco. Wskazał na krzesełko, które ustawili na środku pokoju.

Laurie nie ruszyła się. Nie mogła. Przyszło jej na myśl, żeby pobiec do kuchni do telefonu, ale szybko porzuciła pomysł jako absurdalny. Pomyślała także o drzwiach wyjściowych, jednak przy takiej liczbie zamków byłby to odruch daremny.

- Proszę! - powtórzył Franco z fałszywą uprzejmością, która jedynie wzmocniła w Laurie poczucie zagrożenia.

Angelo przełożył kota na bok i wstał. Zrobił krok w stronę Laurie i bez ostrzeżenia uderzył ją wierzchem dłoni w twarz. Siła ciosu rzuciła ją na ścianę, nogi odmówiły posłuszeństwa. Upadła na kolana i podparła się rękoma. Kilka kropel jasnoczerwonej krwi z rozciętej górnej wargi spadło na drewnianą podłogę.

Angelo złapał ją za ramię i gwałtownie postawił na nogi. Pociągnął Laurie w stronę krzesła i popchnięciem posadził ją na nim. Przerażenie nie pozwalało jej oponować.

- Tak lepiej - stwierdził Franco.

Angelo pochylił się i z bliska spojrzał Laurie prosto w oczy.

- Poznajesz mnie?

Laurie zmusiła się i podniosła wzrok na strasznie okaleczoną twarz napastnika. Wyglądał jak postać z horroru. Z trudem przełknęła ślinę. W gardle jej wyschło. Nie mogła wypowiedzieć słowa, jedynie pokręciła przecząco głową.

- Nie? - spytał Franco. - Pani doktor, obawiam się, że rani pani uczucia Angela, a w obecnych okolicznościach to raczej nieroztropne.

- Przykro mi - wykrztusiła w końcu. Ledwie wypowiedziała te słowa, a skojarzyła imię mężczyzny z poparzoną twarzą, na którą cały czas patrzyła. To był Angelo Facciolo, główny zabijaka Cerina, najwyraźniej wyszedł już na wolność.

- Czekałem pięć lat - warknął Angelo. Znowu wymierzył cios, który niemal zrzucił ją z krzesła. Głowa Laurie opadła. Pojawiło się więcej krwi. Tym razem kapała z nosa na dywan.

- Dobra, Angelo! Pamiętaj! Przyszliśmy tylko porozmawiać - powiedział Franco.

Angelo zatrząsł się nad Laurie, jakby siłą powstrzymywał się od dalszego działania. W końcu wrócił na kanapę. Podniósł kota i zaczął go dość brutalnie tarmosić. Tomowi się to nie podobało i zaczął miauczeć.

Laurie zdołała się wyprostować. Ręką zasłoniła zranioną wargę i rozbity nos. Warga już zaczęła puchnąć. Ścisnęła nos, żeby powstrzymać krwawienie.

- Słuchaj, doktorko - zaczął Franco. - Jak się zapewne domyślasz, przyjście tu nie sprawiło nam kłopotu. Mówię to, żeby ci uświadomić, jak bardzo narażona jesteś na kłopoty. Widzisz, mamy problem, który możesz nam pomóc rozwiązać. Jesteśmy tu, żeby cię ładnie poprosić o pozostawienie sprawy Franconiego w spokoju. Czy wyrażam się jasno?

Skinęła głową. Bała się zrobić cokolwiek innego.

- Dobrze. Jesteśmy bardzo umiarkowanymi ludźmi. Uznamy to za przysługę i w zamian odwdzięczymy się tym samym. Wiemy, kto zabił Franconiego, i postanowiliśmy podzielić się z tobą tą wiedzą. Wiesz, pan Franconi nie był miłym facetem, więc został zastrzelony. I to cała historia. Ubijemy interes?

Laurie ponownie kiwnęła głową. Zerknęła na Angela, ale szybko uciekła wzrokiem.

- Zabójca nazywa się Vido Delbario - kontynuował Franco. - On też nie jest miłym facetem, chociaż likwidując Franconiego, wyświadczył światu przysługę. Pofatygowałem się nawet i zapisałem ci nazwisko. - Pochylił się i położył na stoliku karteczkę. - Tak więc przysługa za przysługę.

Zamilkł i spojrzał wyczekująco na Laurie.

- Zrozumiałaś, co powiedziałem? - zapytał po chwili milczenia.

Laurie skinęła trzeci raz.

- Sądzę, że nie prosimy o zbyt wiele. Mówiąc bez osłonek, Franconi był gnojkiem. Zabił wielu ludzi i zasłużył sobie na śmierć. Teraz, skoro zostałaś ostrzeżona, okażesz dość rozsądku i zrozumiesz, że w tak wielkim mieście jak to nie ma sposobu zapewnić sobie ochrony, a obecny tu Angelo marzy o tym, żeby wasze drogi się skrzyżowały. Szczęśliwie dla ciebie nasz szef nie ma ciężkiej ręki. Jasne?

Franco znowu zamilkł. Laurie poczuła się zmuszona do odpowiedzi. Z trudnością udało jej się wykrztusić, że zrozumiała.

- Cudownie! - zawołał Franco. Uderzył dłońmi w uda i wstał. - Kiedy usłyszałem, jak inteligentną i rezolutną jest pani osobą, ucieszyłem się z naszego spotkania oko w oko.

Franco wsunął broń do kabury pod marynarką i włożył płaszcz.

- Chodź, Angelo - powiedział. - Jestem pewny, że pani doktor chciałaby wziąć prysznic i zjeść kolację. Na moje oko wygląda na bardzo zmęczoną.

Angelo wstał, ruszył w stronę Laurie i w tej chwili niespodziewanie skręcił kotu kark. Rozległ się chrzęst i łapy Toma bezwiednie opadły. Położył martwego kota na kolanach Laurie i wyszedł za Frankiem przez drzwi frontowe.

- Ach, nie! - szepnęła Laurie, przytulając swego sześcioletniego przyjaciela. Wiedziała, że jego kręgosłup został złamany. Wstała. Nogi miała jak z waty. Usłyszała dochodzący z klatki schodowej odgłos windy, która najpierw zatrzymała się, a po chwili ruszyła w dół.

W nagłym przypływie paniki pobiegła do drzwi frontowych i zamknęła je na wszystkie zamki. Kota cały czas trzymała w rękach. Wtedy uświadomiła sobie, że napastnicy weszli tylnymi drzwiami, i rzuciła się do kuchni. Znalazła je szeroko otwarte, wyważone. Naparła na nie i zamknęła najlepiej, jak potrafiła.

Weszła do kuchni i drżącymi rękoma sięgnęła do telefonu. W pierwszym odruchu chciała zadzwonić na policję, ale zawahała się, słysząc w duchu ostrzeżenie Franca o poważnych kłopotach, na jakie jest narażona. Przypomniała jej się także przerażająca twarz Angela i intensywność jego spojrzenia.

Zdając sobie sprawę, że jest w szoku, i walcząc z cisnącymi się do oczu łzami, odłożyła słuchawkę. Postanowiła zadzwonić do Jacka, ale wiedziała, że jeszcze nie będzie go w domu. Zamiast więc gdziekolwiek dzwonić w tym momencie, poszukała styropianowego pudełka, włożyła do niego kota i obłożyła kostkami lodu. Teraz dopiero poszła do łazienki, aby sprawdzić własne obrażenia.

Jazda rowerem z kostnicy do domu wcale nie okazała się takim dopustem bożym, jak Jack sądził. W rzeczywistości, kiedy tylko ruszył, natychmiast poczuł się lepiej niż czuł się przez cały dzień. Pozwolił sobie nawet na skrót przez Central Park. Po raz pierwszy od roku znalazł się w parku po zmroku. Chociaż czuł się nieco nieswój, podniecała go szybka jazda w ciemności po krętych alejkach.

Przez większą część drogi rozmyślał o GenSys i Gwinei Równikowej. Ciekawiło go, jak w tej części Afryki jest naprawdę. Żartował, mówiąc Lou, że jest tam pełno robactwa, wilgotno i gorąco, ale do końca nie był pewny.

Myślami wracał też do Teda Lyncha. Był ciekaw, co też Ted zdoła odkryć następnego dnia. Zanim Jack opuścił kostnicę, zadzwonił do domu Teda i naszkicował mu nieprawdopodobny scenariusz z przeszczepem ksenogenicznym. Ted odpowiedział, że wydaje mu się, iż zdoła powiedzieć coś więcej po sprawdzeniu tej części DNA, która pozwoli określić białka rybosomalne. Wyjaśnił, że ten fragment DNA różni się znacznie u każdego z gatunków i dodał, że informacje pozwalające na identyfikację gatunków znaleźć można na CD-ROM-ie.

Skręcił w swoją ulicę z postanowieniem, że uda się do pobliskiej księgarni i poszuka, czy mają jakieś materiały na temat Gwinei Równikowej. Kiedy jednak podjechał do boiska i zobaczył, że popołudniowe i wieczorne rozgrywki w kosza są w toku, zmienił decyzję. Doszedł do wniosku, że w Nowym Jorku może uda się znaleźć wygnańców z tego afrykańskiego kraju. Przecież miasto przygarniało ludzi dosłownie z całego świata.

Zatrzymał się przy furtce w ogrodzeniu boiska, zsiadł z roweru i oparł go o siatkę. Nie założył ani jednego zabezpieczenia, chociaż większość ludzi mogłaby pomyśleć, że zostawianie roweru wartego tysiąc dolarów jest ryzykowne. Paradoksalnie boisko było jedynym miejscem w całym Nowym Jorku, gdzie Jack czuł, że może spokojnie zostawić rower bez dozoru.

Podszedł do bocznej linii boiska i skinął Spitowi i Flashowi, którzy czekali wśród kibiców na swoją kolejkę. Gra przenosiła się raz pod jeden, raz pod drugi kosz. Jak zwykle na boisku dominował Warren. Przed każdym z rzutów mówił 'dziura', co bardzo złościło przeciwników, bo aż dziewięćdziesiąt procent rzutów przelatywało przez ich kosz.

Kwadrans później wynik gry został przesądzony kolejnym 'dziurawym' rzutem Warrena i pokonani zeszli z boiska. Warren dostrzegł Jacka i zbliżył się do linii.

- Cześć, człowieku, wbiegasz, czy jak? - spytał Warren.

- Zastanawiam się. Ale póki co, mam kilka pytań. Po pierwsze, co ty na to, żebyśmy ty, Natalie, Laurie i ja spotkali się w jakiejś knajpce w weekend?

- Może być. Wszystko, żeby tę moją małą uciszyć. Żyć mi nie daje przez was.

- Po drugie, znasz jakiegoś brata z małego afrykańskiego kraju, który nazywa się Gwinea Równikowa?

- Człowieku, nigdy nie wiem, z czym ty znowu wyskoczysz. Niech pomyślę.

- Leży na zachodnim wybrzeżu Afryki. Pomiędzy Kamerunem a Gabonem.

- Wiem, gdzie to jest - przerwał zniecierpliwiony Warren. - Prawdopodobnie odkryta przez Portugalczyków i skolonizowana przez Hiszpanów. Naprawdę odkryta znacznie wcześniej przez czarnych ludzi.

- Jestem pod wrażeniem twojej wiedzy - przyznał Jack. - Ja nigdy nie słyszałem o tym kraju.

- Nie dziwi mnie to - zauważył Warren. - Jestem pewny, że nigdy nie wybrałeś żadnego kursu czarnej historii. Ale wracając do pytania, tak, znam paru ludzi stamtąd, a szczególnie jedną rodzinę. Nazywają się Ndeme. Mieszkają dwa budynki od ciebie w stronę parku.

Jack spojrzał w kierunku domu i znowu na Warrena.

- Znasz ich dostatecznie dobrze, żeby mnie przedstawić? Poczułem nagle głębokie zainteresowanie Gwineą Równikową.

- Tak, pewnie. Ojciec nazywa się Esteban. Jest właścicielem sklepu 'Mercado' na Columbus. Tam jest jego syn, ten w pomarańczowych butach.

Wzrok Jacka powędrował za palcem wskazującym Warrena aż trafił na pomarańczowe trampki. W ich właścicielu rozpoznał chłopaka, który regularnie grywał w koszykówkę. Był cichym dzieciakiem i dobrym graczem.

- Dlaczego nie zejdziesz i nie zagrasz paru meczy? - spytał Warren. - Przedstawię cię potem Estebanowi. To miły gość.

- Zgoda - powiedział Jack. Jazda na rowerze tchnęła w niego nowe życie i szukał jakiegoś usprawiedliwienia dla rozegrania kilku meczy. Wydarzenia dnia zmęczyły go psychicznie.

Wsiadł na rower. Podjechał szybko do domu, ponieważ pilno mu było do gry, biegł po schodach z rowerem na ramieniu. W mieszkaniu bez zwłoki wpadł do sypialni i przebrał się w strój sportowy.

Po pięciu minutach był gotowy. Kiedy znalazł się przy drzwiach, zadzwonił telefon. Przez chwilę rozważał, czy odebrać, ale pomyślał, że może to Ted Lynch z jakimiś uwagami na temat DNA i wrócił, aby podnieść słuchawkę. Dzwoniła Laurie. Nie była sobą.

Jack wcisnął kilka banknotów w wąską szczelinę w pleksiglasowej ochronie siedzenia kierowcy. Było tego dość za kurs taksówki i jeszcze zostało na sporą górkę. Stał przed domem Laurie. Nie dalej jak godzinę temu żegnał się z nią w tym samym miejscu. Ubrany w sportowy strój wyskoczył z wozu, podbiegł do drzwi i nacisnął przycisk domofonu. Laurie czekała na niego przed windą.

- Mój Boże! - zawołał. - Twoja warga!

- Zagoi się - powiedziała ze stoickim spokojem. W tym momencie dostrzegła oko Debry Engler w szparze uchylonych drzwi. Laurie podskoczyła do kobiety i wrzasnęła, żeby zajęła się swoimi sprawami. Drzwi natychmiast trzasnęły.

Jack objął Laurie, by ją uspokoić, i wprowadził do mieszkania.

- Dobra - powiedział, kiedy usiadła na kanapie. - Opowiedz, co się stało.

- Zabili Toma - zaszlochała. Po pierwszym szoku rozpłakała się z powodu śmierci ulubieńca, ale łzy wyschły, zanim Jack zadał pytanie.

- Kto?

Odczekała, aż zaczęła panować nad swoimi emocjami.

- Było ich dwóch, ale znam tylko jednego. To ten mnie uderzył i zabił Toma. Ma na imię Angelo. To on śni mi się we wszystkich koszmarach. Miałam z nim okropną przeprawę w sprawie Cerina. Sądziłam, że nadal siedzi w więzieniu. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak i dlaczego wyszedł. Wygląda okropnie. Twarz ma strasznie zniekształconą przez oparzenia i jestem pewna, że mnie za to wini.

- Więc to była wizyta z zemsty - uznał Jack.

- Nie - zaprzeczyła. - To było ostrzeżenie dla mnie. Mam zostawić w spokoju sprawę Franconiego.

- Nie wierzę. Przecież to ja węszę w tej sprawie, nie ty.

- Ostrzegałeś mnie. Najwidoczniej zirytowałam pewnych ludzi, próbując wyjaśnić, jak zniknęło z kostnicy ciało Franconiego. Domyślam się, że to moja wizyta w Domu Pogrzebowym Spoletto ostatecznie ich rozzłościła.

- Nie cieszy mnie uznanie za moje przewidywania. Mówiąc to, myślałem, że popadniesz w kłopoty z powodu Binghama, nie gangsterów.

- Angelo przystroił swoje ostrzeżenie w piórka wzajemnie wyświadczonej sobie przysługi. Za moje posłuszeństwo zdradzili nazwisko zabójcy Franconiego. Nawet je napisali. - Laurie podniosła karteczkę ze stolika i podała ją Jackowi.

- Vido Delbario - przeczytał na głos. Popatrzył na pobitą twarz Laurie. Nos i warga spuchły. Miała też siniec pod okiem. - Ten przypadek był szalony od samego początku, teraz zupełnie wymyka się z rąk. Lepiej opowiedz mi wszystko dokładnie.

Opowiedziała z detalami wszystko od chwili przekroczenia progu aż do momentu, kiedy zadzwoniła do Jacka. Powiedziała nawet, dlaczego zrezygnowała z zawiadomienia policji.

Skinął głową.

- Rozumiem. Lokalny komisariat niewiele będzie mógł w tej chwili zrobić.

- Co mam począć? - spytała, choć nie oczekiwała odpowiedzi. Było to raczej pytanie retoryczne.

- Pozwól, że spojrzę na tylne drzwi - zaproponował Jack.

Laurie poprowadziła go przez kuchnię do pomieszczenia gospodarczego.

- Cholera! - zawołał, widząc wyłamane zamki. - Coś ci powiem, nie powinnaś dzisiaj spać w domu.

- Myślałam już, żeby pójść do rodziców.

- Pojedziesz ze mną. Prześpię się na kanapie.

Laurie spojrzała Jackowi głęboko w oczy. Nie potrafiła w nich odczytać, czy w nieoczekiwanym zaproszeniu było coś więcej niż troska o jej bezpieczeństwo.

- Spakuj swoje drobiazgi - polecił Jack. - Przygotuj się na kilka dni. Trochę potrwa, zanim uda się solidnie naprawić drzwi.

- Trudno mi do tego wracać, ale muszę coś zrobić z biednym Tomem.

Jack podrapał się po głowie.

- Masz jakąś łopatkę?

- Mam motykę ogrodniczą. A o czym myślisz?

- Pochowamy go na podwórku.

- Jesteś sentymentalny, co?

- Wiem, co znaczy stracić tych, których się kocha - odpowiedział. Głos mu się załamał. Przypomniał mu się tamten telefon, informujący o śmierci żony i córek w katastrofie lotniczej.

Laurie pakowała się, a Jack chodził w tę i z powrotem po sypialni. Starał się skoncentrować na bieżących sprawach.

- Musimy powiadomić o wszystkim Lou i podać mu nazwisko Vida Delbaria - powiedział.

- Ja też o tym myślałam - odparła z garderoby. - Sądzisz, że powinniśmy to zrobić jeszcze dzisiaj?

- Raczej tak. Niech sam zdecyduje, jak i kiedy będzie chciał to wykorzystać. Zadzwonimy ode mnie. Masz jego numer domowy?

- Mam.

- Wiesz, ta historia niepokoi z wielu powodów, nie tylko dlatego, że zagrożone jest twoje bezpieczeństwo. Potwierdza moje obawy, że zorganizowany świat przestępczy wmieszał się jakoś w sprawy transplantacji organów. Może mamy do czynienia z jakimś czarnym rynkiem zabiegów operacyjnych.

Laurie wyszła z garderoby z torbą przewieszoną przez ramię.

- Ale jak można mówić o transplantacji, skoro Franconi nie dostawał środków immunosupresyjnych? No i nie zapominaj o dziwnych wynikach testów DNA, uzyskanych przez Teda Lyncha - powiedziała Laurie.

Jack westchnął.

- Masz rację. Wszystko razem nie trzyma się kupy.

- Może Lou odnajdzie w tym jakiś sens - zastanowiła się Laurie.

- Nie mogłoby być lepiej. Tymczasem wydarzenia czynią podróż do Afryki coraz bardziej sensowną.

Laurie szła do łazienki, lecz słysząc słowa Jacka, zatrzymała się.

- O czym ty znowu mówisz?

- Osobiście nie miałem żadnego kontaktu ze zorganizowaną przestępczością, ale zetknąłem się z gangiem ulicznym i jak sądzę, istnieje między nimi bolesne podobieństwo. Jeżeli któraś z tych band zaczęła rozmyślać o tym, żeby się ciebie pozbyć, to policja nie ochrom cię, chyba że roztoczą nad tobą całodobową opiekę. Problem w tym, że nie mają na to dość ludzi. Może oboje powinniśmy wyjechać na jakiś czas z miasta. Może to pozwoli Lou uporządkować sprawy.

- Ja także miałabym pojechać? - spytała. Nagle pomysł wyjazdu do Afryki nabrał zupełnie innego wyrazu. Nigdy nie była w Afryce, więc podróż mogła okazać się interesująca. Właściwie mogła być nawet przyjemna.

- Uznamy to za wymuszone wakacje. Oczywiście Gwinea Równikowa nie jest wymarzonym celem, ale może to być coś innego. No i może przy okazji uda nam się wyświetlić, co GenSys tam robi i dlaczego Franconi zdecydował się na tę podróż.

- Hmmm. Ten pomysł zaczyna mi się podobać.

Po spakowaniu rzeczy zabrali styropianowe pudełko z Tomem i poszli na podwórko na tyłach domu. W kącie ogrodu, gdzie było trochę wolnej ziemi, wykopali głęboki dół. Znaleźli zardzewiały szpadel, więc nie sprawiło im to większych kłopotów. Zakopali Toma.

- Niech mnie! - stęknął Jack, chwytając za torbę Laurie. - Coś ty tam włożyła?

- Kazałeś się spakować na kilka dni - odparła usprawiedliwiająco.

- Ale to nie znaczy, żeby zabierać kulę do gry w kręgle.

- To kosmetyki. Nie są w opakowaniach turystycznych.

Na Pierwszej Avenue złapali taksówkę. Po drodze zatrzymali się na Piątej Avenue przy księgarni. Jack poczekał w samochodzie, a Laurie poszła kupić jakieś materiały o Gwinei Równikowej. Niestety niczego nie mieli i musiała kupić przewodnik po całej Afryce Środkowej.

- Sprzedawca roześmiał się, kiedy poprosiłam o książkę o Gwinei Równikowej - powiedziała, gdy wsiadła do auta.

- To tylko kolejne potwierdzenie, że nie jest to miejsce na wymarzone wakacje - stwierdził Jack.

Laurie też się uśmiechnęła i serdecznie uścisnęła przyjaciela za rękę.

- Jeszcze ci nie podziękowałam za to, że tak szybko przyjechałeś. Naprawdę doceniam to i czuję się już znacznie lepiej.

- Cieszę się.

Zanim znaleźli się w mieszkaniu, Jack musiał jeszcze pokonać schody, obciążony bagażem Laurie. Po serii ciężkich westchnień i jęków Laurie zapytała, czy chciałby może, aby sama wniosła torbę. Odparł, że właśnie wysłuchiwanie jego narzekań jest karą za zabranie tak wielu rzeczy.

Wreszcie dotarł do drzwi i postawił walizkę. Wybrał właściwy klucz, włożył do zamka i przekręcił. Zasuwa odskoczyła, ale drzwi pozostały zamknięte.

- Hmmm - zastanowił się. - Nie pamiętam, żebym zamykał na dwa razy. - Przekręcił klucz jeszcze raz i pchnął otwarte już teraz drzwi. Było ciemno, więc wszedł przed Laurie do pokoju, by zapalić światło. Ona szła tuż za nim i nagle wpadła na Jacka, bo ten niespodziewanie zatrzymał się w miejscu.

- No dalej, włącz je - odezwał się jakiś głos.

Jack zastosował się do polecenia. Sylwetki, które chwilę wcześniej zauważył, okazały się dwoma mężczyznami ubranymi w długie płaszcze. Siedzieli na kanapie zwróceni twarzami w stronę pokoju.

- O mój Boże! - zawołała Laurie. - To oni!

Franco i Angelo rozgościli się w mieszkaniu Jacka tak jak wcześniej u Laurie. Do połowy opróżnione butelki stały na stoliku, obok leżał pistolet z tłumikiem. Na środku pokoju stało krzesło przodem zwrócone do kanapy.

- Domyślam się, że pan doktor Stapleton - odezwał się Franco.

Jack potwierdził skinieniem, a jego umysł zaczął gwałtownie poszukiwać sposobu wyjścia z sytuacji. Wiedział, że drzwi wejściowe za nim są nadal otwarte. Zwymyślał siebie w duchu, że nie nabrał podejrzeń, otwierając drzwi. Problem w tym, że wybiegł tak szybko z domu, iż nie był pewny, jak zamknął mieszkanie.

- Nie rób nic głupiego - poradził Franco, jakby czytał w myślach Jacka. - Nie zostaniemy długo. Gdybyśmy wiedzieli, że zastaniemy tu doktor Montgomery, oszczędzilibyśmy sobie drogi do jej mieszkania, nie mówiąc już o powtarzaniu po raz drugi tej samej wiadomości.

- Czego się, ludzie, tak przeraziliście, że przychodzicie i straszycie nas? - zapytał Jack.

Franco uśmiechnął się i spojrzał na Angela.

- Słyszałeś tego faceta? Wydaje mu się, że zawracaliśmy sobie głowę, żeby tu przyjść i odpowiadać na jego pytania.

- Brak szacunku - skomentował Angelo.

- Doktorku, może by tak jeszcze jedno krzesełko dla pani - zaproponował Franco. - Porozmawiamy wtedy troszeczkę i będziemy mogli się pożegnać.

Jack nie ruszył się. Patrząc na pistolet na stoliku, zastanawiał się, który z mężczyzn ma broń przy sobie. Spróbował ocenić ich siłę. Obaj byli raczej szczupli. Nie imponowali posturami.

- Przepraszam, doktorze - zawołał Franco. - Jest pan tu, czy co?

Zanim Jack zdołał odpowiedzieć, za nim coś się nagle poruszyło i ktoś zdecydowanym ruchem odepchnął go na bok. Przybysz krzyknął:

- Nikt się nie rusza!

Jack szybko wrócił do siebie po chwilowej stracie orientacji i zauważył, że do pokoju wpadło trzech czarnych mężczyzn, wszyscy uzbrojeni w broń automatyczną. Lufy wycelowane we Franca i Angela nawet nie drgnęły. Cała trójka ubrana była w koszykarskie stroje i Jack błyskawicznie ich rozpoznał. W pokoju stali Flash, David i Spit. Wszyscy dopiero co przerwali grę i pot ściekał im po czołach.

Franco i Angelo byli kompletnie zbici z tropu. Siedzieli z szeroko otwartymi oczami. Zwykle znajdowali się raczej po drugiej stronie wymierzonej broni i wiedzieli, że nie należy się ruszać.

Przez chwilę panowała zupełna cisza. Do pokoju wszedł Warren.

- Człowieku, trzymanie cię przy życiu staje się pełnoetatową robotą, wiesz, o czym mówię? - zagaił nowy gość. - No i muszę powiedzieć, że wkurzasz sąsiadów, sprowadzając tu te białe śmieci.

Warren wziął z ręki Spita broń i kazał mu przeszukać obcych. Spit bez słowa rozbroił Angela z automatycznego waltera. Obmacawszy Franca, zabrał pistolet ze stolika.

Jack głośno i z ulgą odetchnął.

- Warren, chłopie, nie wiem, jak ci się udało wejść w najbardziej odpowiednim dla mnie momencie, ale to warte uznania - odezwał się Jack.

- Te szumowiny już wcześniej tu przyjechały i obejrzały teren - wyjaśnił Warren. - Zupełnie jakby myśleli, że są niewidzialni pomimo drogich ciuchów i tego wielkiego, czarnego, błyszczącego cadillaca. To jakieś cholerne żarty.

Jack aż zatarł ręce z wrażenia, widząc nagłą zmianę sytuacji. Zapytał Franca i Angela o nazwiska, ale w odpowiedzi dostał tylko zimne spojrzenia.

- Ten to Angelo Facciolo - wskazała Laurie z wyraźnym gniewem w tonie.

- Spit, weź im dokumenty - polecił Warren.

Spit wykonał polecenie i przeczytał nazwiska oraz adresy.

- Uff. A to co? - zapytał, gdy otworzył portfel w miejscu, w którym schowana była odznaka policyjna z posterunku w Ozone Park. Podniósł tak, żeby Warren mógł zobaczyć.

- To nie są policjanci - stwierdził, machając z lekceważeniem ręką. - Nie ma się czego obawiać.

- Laurie - odezwał się Jack. - Myślę, że to najwyższa pora, aby zadzwonić do Lou. Podejrzewam, że z wielką ochotą porozmawia sobie z tymi dżentelmenami. I powiedz mu, żeby zabrał ze sobą furgonetkę, na wypadek gdyby chciał zaoferować panom noc na rachunek miasta.

Laurie zniknęła w kuchni.

Jack podszedł do Angela i stanął nad nim.

- Wstawaj - powiedział.

Angelo wstał i patrzył bezczelnie na Jacka. Ku zaskoczeniu wszystkich, łącznie z Angelem, Jack z całej siły zdzielił go w twarz. Rozległ się jęk i Angelo poleciał do tyłu, przekoziołkował przez oparcie kanapy i upadł ciężko na podłogę.

Jack wykrzywił się, zaklął i złapał za rękę, ale zaraz potrząsnął nią z bólu i zawołał:

- Jezu! Nigdy jeszcze nikogo tak nie walnąłem. To boli!

- Powstrzymaj się - ostrzegł go Warren. - Nie lubię bicia tego psiego łajna. To nie w moim stylu.

- Już zrobiłem swoje - powiedział Jack i usiadł, ciągle potrząsając dłonią. - Ale widzisz, to psie łajno leżące za kanapą uderzyło dzisiaj Laurie po tym, jak włamało się do jej mieszkania. Jestem pewny, że zauważyłeś jej twarz.

Angelo pozbierał się i usiadł. Nos miał rozbity. Jack zaprosił go gestem na kanapę. Angelo ruszał się powoli. Dłonią zakrył nos, jakby chciał zebrać w dłoń kapiącą krew.

- No a teraz, zanim przyjedzie policja, chciałbym was jeszcze raz zapytać, czego się tak wystraszyliście. Co Laurie i ja możemy odkryć? O co chodzi'w tej bezsensownej sprawie Franconiego?

Franco i Angelo patrzyli na Jacka jak na powietrze. Jack zapytał jeszcze, co im wiadomo o wątrobie Franconiego, ale milczeli jak kamienie.

Laurie wróciła z kuchni.

- Złapałam Lou. Już jedzie. Muszę powiedzieć, że jest podniecony, szczególnie tą wiadomością o Delbariu.

Godzinę później Jack siedział wygodnie usadowiony w fotelu w mieszkaniu Estebana Ndeme. Byli z nim Laurie i Warren.

- Pewnie, chętnie wypiję jeszcze jedno piwo - odpowiedział na propozycję Estebana. Jack czuł w głowie przyjemny szum po pierwszym piwie i narastającą euforię, że wieczór, który zaczął się tak źle, ma tak nieoczekiwanie pomyślne zakończenie.

Lou zjawił się u Jacka z kilkoma policjantami mundurowymi w niecałe dwadzieścia minut po telefonie Laurie. Nie posiadał się z radości, gdy okazało się, że może zatrzymać Angela i Franca za włamanie, nielegalne posiadanie broni, naruszenie nietykalności osobistej, wymuszenie i podawanie się za oficera policji. Miał nadzieję, że zdoła ich przytrzymać dostatecznie długo, aby wyciągnąć cenne informacje o zorganizowanym świecie przestępczym w Nowym Jorku, a szczególnie o organizacji rodziny Lucia.

Lou był zaniepokojony ostrzeżeniami, jakie otrzymali Laurie i Jack, więc kiedy Jack stwierdził, że oboje mają zamiar wyjechać z miasta na tydzień lub dwa, całym sercem poparł pomysł. Postanowił jednocześnie, że do wyjazdu załatwi im ochronę, a oni, aby ułatwić policji zadanie, zdecydowali się pozostać przez ten czas razem.

Na naleganie Jacka, Warren zabrał jego i Laurie do 'Mercado Market', aby spotkać się z Estebanem Ndeme. Tak jak Warren utrzymywał, Esteban był człowiekiem przyjaznym i gościnnym. Był mniej więcej w wieku Jacka, miał więc około czterdziestu dwu lat, jednak z budowy ciała stanowił jego przeciwieństwo. Jack był krępy, Esteban smukły. Nawet rysy twarzy wydawały się delikatne. Skóra miała kolor głębokiego brązu, była o wiele ciemniejsza od skóry Warrena. Ale najbardziej rzucającą się w oczy cechą fizyczną Estebana było wysoko sklepione czoło. Lekko wyłysiał nad czołem, więc linia włosów ciągnęła się od ucha do ucha niemal przez czubek głowy.

Gdy tylko dowiedział się, że Jack planuje podróż do Gwinei Równikowej, natychmiast zaprosił całą trójkę do mieszkania.

Teodora Ndeme bardzo przypominała swego męża. Ledwie znaleźli się w mieszkaniu, a już zaprosiła wszystkich na kolację.

Wobec aromatycznych zapachów płynących z kuchni, Jack rozsiadł się ukontentowany z drugim piwem.

- Co sprowadziło państwa do Nowego Jorku? - zapytał Estebana.

- Musieliśmy opuścić nasz kraj - odparł gospodarz. Zaczął opisywać rządy terroru bezlitosnego dyktatora Nguemy, który zmusił jedną trzecią ludności, wliczając w to wszystkich spadkobierców kolonistów hiszpańskich, do opuszczenia państwa. - Pięćdziesiąt tysięcy ludzi zostało zamordowanych. To było straszne. Byliśmy szczęściarzami, że udało nam się wyjechać. Pracowałem jako nauczyciel hiszpańskiego i z tego powodu byłem podejrzany.

- Mam nadzieję, że sprawy uległy zmianie - powiedział Jack.

- Och, tak - odparł Esteban. - Zamach z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku wiele zmienił. Ale to nadal biedny kraj, chociaż zaczęto coś mówić o wydobyciu ropy z dna oceanu u wybrzeży kraju, kiedy odkryto jej złoża w Gabonie. Gabon jest teraz najbogatszym państwem regionu.

- Myślał pan o powrocie? - spytał Jack.

- Wiele razy. Ostatnio kilka lat temu. Teodora i ja nadal mamy tam krewnych. Jej brat ma nawet na stałym lądzie, w Bata, to większe miasto, mały hotel.

- Słyszałem o Bata. Rozumiem, że jest tam również lotnisko.

- Jedyne na stałym lądzie. Zbudowali je w latach osiemdziesiątych z okazji Kongresu Afryki Środkowej. Oczywiście, Gwinea Równikowa nie mogła sobie na to pozwolić, ale to już inna historia.

- Słyszał pan o kompanii GenSys? - zapytał Jack.

- Bardzo dobrze - stwierdził Esteban. - To główne źródło waluty wymienialnej dla rządu, szczególnie po tym jak spadły ceny na kakao i kawę.

- Tak, słyszałem. Słyszałem także, że GenSys prowadzi małpią farmę. Czy ona mieści się może w Bata?

- Nie, to jest na południu. Zbudowali ją w samej dżungli, w pobliżu starego hiszpańskiego miasta Cogo. Odbudowali większą część miasta dla swoich ludzi z Ameryki i Europy, a dla tubylców, którzy dla nich pracują, zbudowali całkiem nowe miasteczko. Zatrudniają wielu Gwinejczyków.

- Wie pan, czy GenSys zbudowało też szpital?

- Tak. W starym mieście. Szpital i laboratorium. Naprzeciwko ratusza.

- Skąd pan tyle o tym wie?

- Bo pracował tam mój kuzyn. Ale zrezygnował, kiedy żołnierze zabili jego przyjaciela za polowanie. Wielu ludzi lubi GenSys, bo dobrze płacą, ale inni ich nie lubią, bo mają zbyt wiele wspólnego z rządem. Mają tam władzę.

- Dzięki pieniądzom - stwierdził Jack.

- Tak, oczywiście - zgodził się Esteban. - Płacą ministrom wielkie pieniądze. Utrzymują nawet część armii.

- To bardzo wygodne - skomentowała Laurie.

- Gdybyśmy polecieli do Bata, czy moglibyśmy odwiedzić też Cogo? - spytał Jack.

- Tak sądzę. Dwadzieścia pięć lat temu Hiszpanie opuścili kraj i droga do Cogo zarosła, stała się nieprzejezdna. Ale GenSys odbudowało ją, tak że w tę i z powrotem mogą jeździć ciężarówki. Może pan wynająć samochód.

- Czy to możliwe?

- W Gwinei Równikowej wszystko jest możliwe, jeżeli ma pan pieniądze. Kiedy planuje pan podróż? No bo najlepiej jechać w porze suchej.

- A kiedy to jest?

- Luty i marzec.

- To się dobrze składa, bo Laurie i ja planujemy wyruszyć jutro wieczorem.

- Co? - Warren odezwał się pierwszy raz, odkąd znaleźli się w mieszkaniu Estebana. Nie był wtajemniczony w całą sprawę. - Myślałem, że w ten weekend Natalie i ja mamy się z wami spotkać? Już uprzedziłem Natalie.

- Oj - stęknął Jack. - Zapomniałem o tym.

- Człowieku, musisz zaczekać do sobotniego wieczoru, inaczej będę miał wielki problem, wiesz, o czym mówię. Już ci mówiłem, jak mi truła, żeby się z wami zobaczyć.

Jack był w tak doskonałym nastroju, że przyszło mu do głowy inne rozwiązanie.

- Mam lepszy pomysł. Dlaczego ty i Natalie nie moglibyście polecieć z nami do Gwinei Równikowej? My zapraszamy.

Laurie zamrugała. Nie była pewna, czy dobrze usłyszała.

- Człowieku, o czym ty mówisz? - zapytał Warren. - Postradałeś resztki tego swojego pokręconego rozumu. Mówimy o Afryce.

- Tak, Afryka - powtórzył Jack. - Skoro Laurie i ja musimy jechać, moglibyśmy uczynić tę wyprawę tak przyjemną, jak tylko się da. A właściwie, panie Esteban, może pan z małżonką również pojechalibyście z nami? Zrobimy sobie wycieczkę.

- Mówi pan poważnie? - zapytał Esteban.

Twarz Laurie wyrażała zupełne niedowierzanie.

- Pewnie, że mówię poważnie - zapewnił Jack. - Najlepiej odwiedzić nieznany kraj z kimś, kto kiedyś tam mieszkał. Przecież to nie tajemnica. Ale powiedzcie mi, czy wszyscy będziemy potrzebowali wiz?

- Tak, ale ambasada Gwinei Równikowej znajduje się tutaj, w Nowym Jorku - poinformował Esteban. - Dwa zdjęcia, dwadzieścia pięć dolarów i informacja z banku, że nie jest się biedakiem, wystarczą, by otrzymać wizę.

- Jak można się dostać do Gwinei Równikowej?

- Do Bata najłatwiej przez Paryż. Z Paryża kursuje codziennie samolot do Douala w Kamerunie. Z Douala zaś jest codzienne połączenie z Bata. Można też lecieć przez Madryt, ale z Hiszpanii są tylko dwa loty w tygodniu, do Malabo na wyspie Bioko.

- Wygląda więc na to, że Paryż wygrał - rozstrzygnął Jack.

- Teodora! - Esteban zawołał żonę z kuchni. - Lepiej, żebyś tu przyszła.

- Jesteś szalonym człowiekiem - powiedział Warren do Jacka. - Wiedziałem o tym od pierwszego dnia, kiedy zobaczyłem cię na boisku. Ale coś ci powiem, zaczyna mi się to podobać.

ROZDZIAŁ 17

7 marca 1997 roku godzina 6.15

Cogo, Gwinea Równikowa

Budzik Kevina zadzwonił o szóstej rano. Na dworze było jeszcze ciemno. Wychodząc spod moskitiery, włączył światło, żeby znaleźć szlafrok i pantofle. Suchość w ustach i lekki, pulsujący ból głowy przypomniały o winie z poprzedniego wieczoru. Drżącą ręką wziął ze stolika przy łóżku szklankę z wodą i sporo wypił. Tak pokrzepiony wstał i na trzęsących się nogach poszedł zapukać do drzwi gościnnych pokoi.

Poprzedniego wieczoru zdecydowali w trójkę, że obie panie zostaną u Kevina na noc. Było tu mnóstwo pokoi, uznali więc, że o wiele szybciej zbiorą się do wyjazdu z jednego miejsca, a poza tym zapewne wzbudzą mniej zainteresowania. W efekcie, około dwudziestej trzeciej, wśród śmiechów i żartów Kevin zawiózł kobiety do ich mieszkań, aby zabrały niezbędne na noc drobiazgi, zmianę ubrania i prowiant zakupiony w kantynie.

Kiedy się pakowały, Kevin pojechał szybko do laboratorium po urządzenia do lokalizacji bonobo, latarki i mapę topograficzną wyspy.

Do każdego pokoju Kevin pukał dwukrotnie. Pierwszy raz lekko, delikatnie, a kiedy nie było odpowiedzi, bardziej zdecydowanie, głośniej, aż usłyszał odpowiedź. Wyczuł, że panie cierpią na kaca. W kuchni zjawiły się znacznie później, niż planowali. Obie usiadły i bez słowa wypiły po filiżance mocnej kawy.

Po śniadaniu odzyskali chęć do życia. Właściwie po wyjściu z domu poczuli się wyraźnie ożywieni i rozbawieni, jakby wyruszali na majówkę. Pogoda była tak dobra, jak tylko mogła być w tej części świata. Nadchodził świt i nad głowami wyłaniało się czyste różowo-srebrzyste niebo. Na południu skrajem ciągnęły małe, pufiaste obłoczki. Nad zachodnim horyzontem gromadziły się jednak złowieszczo wyglądające purpurowe chmury burzowe, choć znajdowały się ciągle nad oceanem i najpewniej miały tam zostać przez cały dzień.

Kiedy szli w stronę brzegu, oczarował ich koncert budzących się ptaków. Śpiewały i skrzeczały błękitne turaki, papugi, tkacze, afrykańskie rybołowy i kosy. Powietrze wypełniło się ich barwami i głosami.

Miasto zdawało się wyludnione. Nie było pieszych ani samochodów, a domy ciągle były pozamykane jak na noc. Jedyną osobą, którą dostrzegli, był tubylec zamiatający podłogę w 'Chickee Hut Bar'.

Wyszli na zbudowane przez GenSys molo. Było szerokie na ponad sześć metrów i wysokie na prawie dwa metry. Grubo ciosane deski były jeszcze wilgotne od rosy. Na końcu mola znajdował się drewniany trap, po którym schodziło się na pokład do cumowania łodzi. Pokład wydawał się jakoś tajemniczo zawieszony. Powierzchnia idealnie gładkiej wody zasnuta była mgiełką, która ciągnęła się jak okiem sięgnąć.

Tak jak dziewczyny obiecały, na wodzie czekała przymocowana do przystani długa łódź motorowa. Dawno temu pomalowano ją na czerwono z podłużnym, białym pasem, ale farba już wyblakła, a częściowo oblazła. W trzech czwartych długości nad pokładem wznosił się dwustronnie spadzisty trzcinowy daszek na drewnianych palikach. W tak skonstruowanym szałasie, zainstalowano ławki wzdłuż burt. Staromodny silnik przyczepiony był do rufy od zewnątrz. Do łodzi było przymocowane linką jeszcze mniejsze czółno z czterema wąskimi ławeczkami osadzonymi między burtami.

- Nieźle, co? - zapytała Melanie, łapiąc za cumę i przyciągając łódź do mola.

- Jest większa, niż sądziłem - przyznał Kevin. - Jeżeli silnik wytrzyma, powinno być w porządku. Nie uśmiecha mi się wiosłować taki kawał drogi.

- W najgorszym razie zawrócimy - odparła nieustraszona Melanie. - Ruszamy zresztą w górę rzeki.

Załadowali na pokład sprzęt i prowiant. Melanie została na razie na przystani, a Kevin przeszedł na rufę łodzi i przyjrzał się silnikowi. Opisany był po angielsku. Otworzył przepustnicę i pociągnął za linkę urządzenia rozruchowego. Ku jego wielkiemu zdziwieniu silnik natychmiast zaskoczył. Kevin skinął na Melanie, żeby wsiadła, spuścił śrubę do wody i odbili od brzegu.

Kiedy odpływali od przystani, wszyscy spoglądali w stronę Cogo, żeby się zorientować, czy ktokolwiek zauważył ich wyjazd. Jednak mężczyzna sprzątający w barze, jedyna spotkana przez nich osoba, nie zwrócił uwagi na trójkę turystów.

Jak zaplanowali, ruszyli na zachód, sugerując podróż do Acalayong. Kevin otworzył przepustnicę do połowy, uznając tę prędkość za przyjemną. Łódź była duża i ciężka, a mimo to miała małe zanurzenie. Popatrzył na łódkę na linie. Płynęła spokojnie za nimi.

Hałas silnika uniemożliwiał swobodną rozmowę, więc kontentowali się pięknem okolicy. Słońce jeszcze całkiem nie wzeszło, lecz niebo było jaśniejsze, a cumulusy na wschodzie, nad Gabonem, połyskiwały złotem. Po prawej stronie linia brzegowa Gwinei Równikowej rysowała się niczym solidna ściana zieleni zanurzonej wprost w wodzie. Po rozległym ujściu rzeki rozsiane były inne łodzie. Jak duchy bezszelestnie przemykały po wodzie nadal otulonej mgiełką.

Kiedy Cogo znikało za burtą, Melanie klepnęła Kevina w ramię. Spojrzał w jej stronę, a ona natychmiast wykonała szeroki gest ręką. Kevin skinął i skierował łódź na południe.

Po dziesięciu minutach zaczął powoli skręcać na wschód. Znajdowali się co najmniej o milę od brzegów Cogo, więc trudno było rozróżnić pojedyncze budynki.

Wreszcie nad horyzontem pojawiła się potężna, czerwonozłota kula. W pierwszej chwili mgła była tak gęsta, że spoglądając prosto w słońce, nie trzeba było chronić oczu. Jednak mgły zaczęły błyskawicznie parować i w tej samej chwili promienie słoneczne stały się bardziej intensywne. Melanie pierwsza założyła okulary przeciwsłoneczne, ale Candace i Kevin niezwłocznie poszli w jej ślady. Po paru minutach zaczęli zdejmować z siebie kolejne warstwy odzieży, włożone dla ochrony przed chłodem poranka.

Po lewej stronie ciąg wysp dochodził aż do wybrzeża Gwinei Równikowej. Kevin zaczął skręcać na północ, zamykając w ten sposób szeroko zakreślone koło wokół Cogo. Teraz przekręcił ster i zaczęli płynąć dokładnie w kierunku Isla Francesca, która połyskiwała w dali.

Gdy tylko ciepło słoneczne rozproszyło mgłę, pojawiła się miła bryza od wody, a gładka do tej pory tafla zmarszczyła się drobnymi falami. Płynąca pod wiatr łódź zaczęła podskakiwać na pieniących się grzebieniach, od czasu do czasu sprawiając prysznic pasażerom.

Isla Francesca wyglądała inaczej niż jej siostrzane wyspy, a im bliżej podpływali, tym bardziej stawało się to widoczne. Poza tym, że była większa, wapienne wypiętrzenie nadawało jej bardziej solidny wygląd. Wokół szczytów zgromadziły się nawet przypominające chmury opary podnoszącej się mgły.

Po godzinie i kwadransie od wypłynięcia z przystani w Cogo Kevin przymknął przepustnicę silnika i łódź zwolniła. Około trzydziestu metrów przed nimi zielenił się gęsto porośnięty roślinnością południowo-zachodni cypel Isla Francesca.

- Z tego miejsca wygląda na niedostępny skrawek lądu! - Melanie przekrzykiwała warkot motoru.

Kevin przytaknął. Wyspa nie wyglądała zachęcająco. Nie dostrzegli nawet skrawka plaży. Całe wybrzeże było gęsto porośnięte lasem mangrowe.

- Musimy znaleźć ujście Rio Diviso! - krzyknął Kevin. Zbliżywszy się do zarośli na odległość, którą uznał za rozsądną, przekręcił ster i skierował łódź wzdłuż zachodniego wybrzeża. Na osłoniętych od wiatru wodach fale zniknęły. Kevin wstał w nadziei wypatrzenia podwodnych przeszkód, lecz woda miała kolor mętnego mułu.

- A może tam, gdzie rośnie to sitowie?! - zawołała Candace. Wskazała w stronę bagiennego fragmentu wybrzeża, który wyłonił się zza zakrętu.

Kevin skinął głową i jeszcze bardziej zwolnił, kierując łódź w stronę dwumetrowej trzciny.

- Widać jakieś przeszkody pod wodą?! - zawołał do Candace.

Pokręciła głową i odpowiedziała:

- Woda jest zbyt mulista.

Ustawił ster tak, że znowu płynęli równolegle do linii brzegu. Trzcina była gęsta, a bagna wdzierały się w głąb wyspy na dobre trzydzieści metrów.

- To musi być ujście rzeki - zdecydował Kevin. - Mam nadzieję, że znajdziemy jakiś kanał wodny albo okaże się, że nie mamy szczęścia. Przez takie sitowie nie przepchniemy małej łódki, nie ma mowy.

Dziesięć minut później, nie znajdując przerwy w gęstych trzcinach, obrócili łódź. Kevin wykonał ostrożnie manewr, aby nie zerwać linki utrzymującej małą łódkę.

- Nie chcę płynąć dalej w tym kierunku - powiedział. - Bagno staje się coraz węższe. Zdaje się, że nie znajdziemy kanału. Poza tym boję się podpływać zbyt blisko do mostu.

- Zgadzam się - powiedziała Melanie. - Może popłyniemy na drugi koniec wyspy, gdzie Rio Diviso ma swoje źródło?

- O tym samym myślałem.

Melanie podniosła rękę otwartą dłonią w stronę Kevina.

- Co to ma być? - zapytał.

- Przybij piątkę, głuptasie.

Kevin klepnął dłoń Melanie i roześmiał się. Zawrócili wokół wyspy drogą, którą już raz przebyli, i popłynęli ku wschodnim brzegom. Kevin przyspieszył. Ta przejażdżka ukazała im wyspę od południowej strony wzniesienia. Z tego miejsca nie dostrzegli w ogóle wapiennego grzbietu. Wyspa wyglądała jak niczym nie skalana góra porośnięta dziewiczą dżunglą.

- Widzę jedynie ptaki! - krzyknęła Melanie ponad warkotem silnika.

Kevin przytaknął. On też dostrzegł wiele ibisów i dzierzb.

Słońce wzeszło tak wysoko, że słomiany daszek na łodzi stał się wielce użyteczny. Wszyscy stłoczyli się na rufie, korzystając z cienia. Candace posmarowała się nawet kremem z filtrem ochronnym, który Kevin znalazł w apteczce.

- Myślisz, że bonobo z wyspy są tak samo płochliwe jak w naturze? - zapytał Melanie.

Kevin wzruszył ramionami.

- Chciałbym to wiedzieć. Jeżeli tak, to możemy mieć trudności, żeby je obejrzeć, i cały wysiłek pójdzie na marne.

- Miały niewielki kontakt z ludźmi, dopóki nie znalazły się w centrum weterynaryjnym - powiedziała Melanie. - Jeżeli nie będziemy się za bardzo zbliżać, to mamy chyba dużą szansę.

- Czy w naturze bonobo są płochliwe? - spytała Candace.

- Bardzo. Tak jak szympansy albo i bardziej. Szympansy nie narażone na kontakty z ludźmi bardzo trudno spotkać w naturalnym środowisku. Są niezwykle płochliwe, a ich zmysły słuchu i węchu tak dalece prześcigają nasze, że ludzie nie są w stanie podejść dostatecznie blisko.

- Czy w Afryce zostały jeszcze naprawdę dzikie ostępy? - spytała Candace.

- Och, mój Boże, oczywiście! Nie licząc nadmorskiej części Gwinei Równikowej i fragmentów na zachód i północny zachód, reszta to olbrzymie obszary niezbadanych lasów tropikalnych. Mówimy o milionach kilometrów kwadratowych.

- I jak długo to jeszcze potrwa? - pytała dalej Candace.

- To zupełnie inna historia.

- Możesz mi podać coś chłodnego do picia? - poprosił Kevin.

- Już daję - odpowiedziała Candace i sięgnęła po styropianowe pudło.

Dwadzieścia minut później Kevin znowu zredukował obroty silnika. Skręcił na północ wzdłuż wschodniego wybrzeża Isla Francesca. Słońce wisiało wysoko i zrobiło się znacznie cieplej. Candace odstawiła pudełko pod ławkę, żeby pozostało w cieniu.

- Znowu trafiliśmy na bagna - zauważyła.

- Widzę - odparł Kevin.

Skierował łódź blisko brzegu. Jeśli chodzi o rozmiary, tutejsze bagna były podobne do tych z zachodniego krańca wyspy. Tu dżungla także cofnęła się w głąb lądu o mniej więcej trzydzieści metrów od brzegu.

Kiedy Kevin już miał zamiar powiedzieć, że znowu źle wybrali, w gęstwinie sitowia pojawiło się przejście. Kevin skierował łódź w jego stronę, znacznie przy tym zwalniając. Dziesięć metrów od brzegu wyłączył motor.

Gdy silnik zamilkł, ogarnęła ich zupełna cisza.

- Boże, aż mi dzwoni w uszach - poskarżyła się Melanie.

- Czy to wygląda na przesmyk? - Kevin spytał Candace, która znowu przeszła na dziób łodzi.

- Trudno powiedzieć.

Kevin wyciągnął śrubę z wody. Nie chciał, żeby wkręciły się w nią jakieś podwodne rośliny.

Łódź wpłynęła między trzciny. Dno otarło się o pień i stanęli. Kevin wyciągnął rękę, żeby zatrzymać płynącą ku rufie małą łódkę i nie dopuścić do zderzenia.

- Wygląda na wodny szlak ciągnący zakolami w stronę wyspy - stwierdziła Candace. Stała na burcie, przytrzymując się dachu szałasu, widziała więc ponad sitowiem.

Kevin odłamał kawałek trzciny i rzucił na wodę. Obserwował. Płynęła wolno, ale i niezmiennie w kierunku, w którym zmierzali.

- Zdaje się, że trafiliśmy na słaby prąd - stwierdził Kevin. - Myślę, że to dobry znak. Spróbujmy drugą łódką. - Ustawił ją równolegle do boku burty większej łodzi.

Z pewnymi trudnościami, jako że łódeczka nie była stabilna, przesiedli się do niej wraz ze sprzętem i jedzeniem. Kevin usiadł z tyłu, a Candace z przodu. Melanie zajęła miejsce w środku. Chybotliwa łódeczka zdenerwowała ją, wolała więc usiąść na dnie.

Odpychając się od większej łodzi, trochę ciągnąc za trzciny, a trochę wiosłując, ruszyli przed siebie. Gdy znaleźli się w tym, co, jak mieli nadzieję, jest nurtem, poruszanie stało się znacznie łatwiejsze.

Kevin wiosłował na rufie, Candace na dziobie; płynęli w tempie spacerowym. Wąski, półtorametrowy przesmyk wił się zakolami przez bagna. Słońce świeciło chyba z całą swoją równikową mocą, chociaż była dopiero ósma rano. Paliło niemiłosiernie. Trzciny powstrzymywały bryzę, co tym bardziej podnosiło temperaturę.

- Nie ma zbyt wielu szlaków prowadzących przez wyspę - odezwała się Melanie, przypatrując się uważnie mapie topograficznej.

- Główny prowadzi z małpiej stołówki do Lago Hippo - stwierdził Kevin.

- Jest jeszcze kilka. Wszystkie odchodzą od Lago Hippo. Myślę, że wycięli te drogi dla łatwiejszego odłowu - dodała Melanie.

- Ja też tak podejrzewam - zgodził się.

Spoglądał w ciemną wodę. Widział kawałki roślin dryfujące w tę samą stronę, w którą płynęli. Znajdowali się na pewno w nurcie rzeki. Odkrycie dodało Kevinowi animuszu.

- Włącz urządzenia do lokalizacji. Sprawdź, czy zwierzę numer sześćdziesiąt poruszyło się od czasu, kiedy ostatnio sprawdzaliśmy - poprosił Melanie.

Włączyła urządzenie i wybrała odpowiednią opcję.

- Nie wydaje mi się, żeby się poruszył. - Zredukowała skalę, tak aby była zbliżona do podziałki mapy topograficznej i zlokalizowała czerwony punkt. - Jest ciągle w tym samym miejscu na bagnach.

- Przynajmniej uda nam się rozwiązać tę zagadkę, jeśli nie odnajdziemy innych osobników - stwierdził Kevin.

Przed sobą mieli wysoką na trzydzieści metrów, zieloną ścianę dżungli. Kiedy minęli ostatni zakręt przesmyku wiodącego przez bagna, zobaczyli, że ginie wśród zieleni.

- Za chwilę wpłyniemy w cień - poinformowała Candace. - Powinno się zrobić trochę chłodniej.

- Nie licz na to - zaprzeczył Kevin.

Odpychając pnącza na boki, wpłynęli w wieczny mrok lasu. Wbrew oczekiwaniom Candace, znaleźli się w dusznym, gorącym powietrzu. Nie poruszał nim najsłabszy choćby wietrzyk, wszystko ociekało wilgocią. Chociaż gęsta zasłona konarów, poskręcanych pnączy i mchów skutecznie odcinała dostęp promieniom słonecznym, równocześnie utrzymywała tu ciepło, działając jak gruby koc. Niektóre liście osiągały średnicę trzydziestu centymetrów. Cała trójka była wręcz zszokowana ciemnością, jaka panowała w tym zielonym tunelu, dopóki ich oczy nie przywykły do mroku. Powoli wyłaniały się z niego szczegóły, ale sceneria przypominała czas tuż przed zachodem słońca. Natychmiast, gdy opadła za nimi pierwsza gałąź, zostali zaatakowani przez roje owadów: moskitów, bydlęcych bąków, pszczół trigona. Melanie jak szalona zaczęła szukać płynu przeciw owadom. Opryskawszy się, podała go przyjaciołom.

- Śmierdzi jak na gnijących moczarach - narzekała Melanie.

- Jest przerażająco. Przed chwilą widziałam węża, a nienawidzę ich - przyłączyła się Candace.

- Dopóki siedzimy w łodzi, wszystko jest w porządku - uspokajał Kevin.

- Więc lepiej, żebyśmy się nie wywrócili - ostrzegła Melanie.

- Nawet o tym nie myśl! - jęknęła Candace. - Musicie pamiętać, że jestem tu nowa. Wy siedzicie tu od lat.

- Naprawdę powinniśmy się martwić o krokodyle i hipopotamy. Kiedy zobaczycie jakiegoś, dajcie natychmiast znać - przypomniał Kevin.

- No, świetnie! No i co zrobimy, jak je zobaczymy? - zareagowała nerwowo Candace.

- Nie zamierzałem cię straszyć. Myślę, że jeżeli nie dopłyniemy do jeziora, nie spotkamy żadnego.

- A jeżeli? - pytała Candace. - Może powinnam była jednak zapytać o niebezpieczeństwa czyhające na tej wyprawie, zanim wyruszyliśmy.

- Nie będą nas niepokoić. Przynajmniej tak mi opowiadano. Dopóki są w wodzie, musimy jedynie zachować odpowiedni dystans. Gdy wychodzą na ląd, mogą stać się w nieprzewidywalny sposób agresywne, a zarówno krokodyle, jak i hipopotamy biegają szybciej, niż potrafimy sobie wyobrazić.

- Nagle nasza wycieczka przestała mi się podobać - stwierdziła Candace. - Myślałam, że będzie przyjemniej.

- Nie ma powodów wpadać w panikę - uspokajała Melanie. - Poza tym nie przypłynęliśmy tu zwiedzać. Jesteśmy tu, bo mamy poważny powód.

- Nie traćmy nadziei, że nam się uda - powiedział Kevin. Doskonale rozumiał uczucia Candace. Sam przecież z trudem dał się namówić na tę wyprawę.

Nie licząc owadów, najliczniej świat zwierząt reprezentowały ptaki. Bez końca migały między konarami, wypełniając powietrze śpiewami.

Po drugiej stronie kanału las tworzył nieprzeniknioną gęstwinę. Tylko wyjątkowo udawało im się dostrzec coś dalej niż pięć, sześć metrów od brzegu. Nawet linie brzegów były niewidoczne, ukryte za splątanymi roślinami wodnymi i wystającymi z ziemi korzeniami.

Kevin, wiosłując, spoglądał w atramentową wodę, po której skakały niezliczone wodne pajączki. Każdy ruch wiosłem tworzył bąbelki powietrza i wywoływał niezwykłe zamieszanie.

Kanał wkrótce przestał się wić. Nurt wyprostował się, znacznie ułatwiając wiosłowanie. Obserwując pnie mijanych drzew, Kevin doszedł do wniosku, że posuwają się teraz z prędkością szybkiego marszu. W takim tempie powinni dopłynąć do Lago Hippo za dziesięć, najdalej piętnaście minut.

- Może spróbujemy zlokalizować jakieś bonobo - zaproponował Kevin. - Sprawdzimy, czy przebywają w tej chwili w pobliżu.

Melanie wyjęła laptop, gdy nagle z jej lewej strony coś się poruszyło w koronie drzewa. Chwilę później głębiej w lesie usłyszeli trzask gałązek.

Candace przycisnęła ręce do piersi.

- O rety! Co to było?

- Pewnie jedna z tych małych antylop. Jest ich pełno nawet na wyspach - domyślił się Kevin.

Melanie wróciła do lokalizowania małp. Wkrótce poinformowała, że w pobliżu nie ma bonobo.

- Oczywiście. Są zbyt płochliwe - uznał Kevin.

Dwadzieścia minut później Candace zauważyła, że tuż przed nimi roślinność przerzedziła się na tyle, że widać promienie słońca.

- To znaczy, że dopływamy do jeziora.

Po kilku silniejszych ruchach wiosłem łódka wpłynęła na spokojne wody Lago Hippo. Zamrugali powiekami w ostrym słońcu i natychmiast sięgnęli po okulary przeciwsłoneczne.

Jezioro nie było duże. Właściwie wyglądało raczej jak wydłużony staw, upstrzony wieloma gęsto porośniętymi wyspami pełnymi białych ibisów. Brzeg był zarośnięty trzciną. Na powierzchni wody rozrzucone tu i tam kwitły białe lilie. Fragmenty roślin swobodnie pływające po wodzie, dostatecznie duże, aby utrzymać na sobie małe ptaki, obracały się leniwie, popychane lekkim wietrzykiem.

Ściana lasu cofała się na brzegach, tworząc spore trawiaste łąki, wielkości około akra. W kilku miejscach rosły kępami palmy. Po lewej stronie ponad linię koron drzew wynosił się wysoko grzbiet górski wyraźnie odcinający się na tle porannego nieba.

- Tu jest naprawdę pięknie - zachwyciła się Melanie.

- Widok przypomina mi obrazy przedstawiające czasy prehistoryczne - stwierdził Kevin. - Wyobrażam sobie jeszcze na pierwszym planie parę brontozaurów.

- O Boże, po lewej widzę hipopotamy! - zawołała Candace alarmująco.

Kevin popatrzył we wskazanym kierunku. Nie było wątpliwości. Ponad wodę wystawały oczy i uszy z tuzina tych potężnych ssaków. Na wystających czubkach łbów puszyły się liczne małe, białe ptaki.

- Nic nam nie grozi - zapewnił Candace. - Popatrz, jak wolno odsuwają się od nas. Nie powinny przysporzyć nam żadnych kłopotów.

- Nigdy nie byłam wielką miłośniczką życia na łonie natury - przyznała Candace.

- Nie musisz się tłumaczyć. - Doskonale pamiętał niepokój, jaki odczuwał w czasie pierwszej wizyty w Cogo.

- Według mapy niedaleko stąd, na lewym brzegu powinien prowadzić trakt - powiedziała Melanie.

- O ile pamiętam, jest to ścieżka biegnąca wzdłuż wschodniego brzegu jeziora - potwierdził Kevin. - Zaczyna się przy moście.

- Racja. Najbardziej zbliża się do nas właśnie z lewej strony.

Kevin skręcił w stronę brzegu i zaczął wypatrywać przecinki w sitowiu. Niestety, nie znalazł dogodnego miejsca.

- Chyba będziemy musieli powiosłować przez sitowie - powiedział.

- Z pewnością nie wysiądę z łodzi, dopóki nie przybijemy do stałego lądu - zakomunikowała Melanie.

Kevin poprosił Candace, żeby przestała wiosłować, kiedy wprowadził łódkę w ścianę trzciny wysokości dorosłego mężczyzny i poczuł na całym ciele szybkie uderzenia. Ku zaskoczeniu wszystkich, łódź przemykała przez wodne zarośla bez trudności, robiąc jedynie sporo hałasu, trąc burtami o wystające z wody łodygi. Wcześniej niż się spodziewali, uderzyli o suchy ląd.

- Łatwo poszło - stwierdził. Obrócił się i popatrzył za siebie na tor, który wytyczyli wśród trzcin, lecz te wróciły do swej pozycji, zacierając wszelkie ślady po łódce.

- Czy mam wysiąść? - spytała Candace. - Nie widzę gruntu. A co, jeśli tu są robaki albo węże?

- Sprawdź teren wiosłem - podpowiedział Kevin.

Gdy Candace wysiadła, Kevinowi udało się jeszcze popchnąć wiosłem łódkę bardziej na brzeg. Melanie wysiadła bez problemów.

- Co z jedzeniem? - zapytał, przesuwając się do przodu.

- Zostawmy je tutaj - zaproponowała Melanie. - Zabierz tylko torbę z latarką i reflektorem. Ja wezmę lokalizator i mapę.

Panie poczekały, aż Kevin wysiądzie z łódki, następnie skinęły, żeby poszedł przodem. Z torbą zarzuconą na ramię rozepchnął trzciny i ruszył w głąb wyspy. Grunt był błotnisty, szybko więc poczuł wilgoć w butach. Po kilku metrach znalazł się na trawiastym terenie.

- Wygląda jak łąka, a jest bagnem - narzekała Melanie, spoglądając z troską na tenisówki. Był już ciemne od błota i całkiem przemoczone.

Kevin uważnie przyjrzał się mapie, aby ustalić położenie. Wskazał na prawo.

- Mikroprocesor transmitujący sygnały bonobo numer sześćdziesiąt powinien być nie dalej jak trzydzieści metrów stąd w kierunku tamtej ścieżki zamkniętej drzewami - stwierdził.

- Chodźmy to więc sprawdzić i miejmy to już za sobą - zdecydowała Melanie. Zniszczone nowe tenisówki sprawiły, że nawet ona zaczynała powoli mieć dość tej wyprawy. W Afryce nic nie przychodzi łatwo.

Kobiety poszły posłusznie za Kevinem. Początkowo stawianie kroków na grząskim podłożu nie było łatwe. Chociaż cały teren porastała trawa, w rzeczywistości były to tylko kępy otoczone wodą. Ale już około pięciu, sześciu metrów od stawu, teren się podnosił i był względnie suchy. Chwilę potem weszli na ścieżkę. Zaskoczeni zauważyli, że wygląda na często używaną. Biegła równolegle do linii brzegowej jeziora.

- Ludzie Siegfrieda muszą chodzić tędy częściej, niż sądzimy. Droga jest zbyt dobrze utrzymana - powiedziała Melanie.

- Muszę się zgodzić - przytaknął Kevin. - Podejrzewam, że wykorzystują te ścieżki do odłowu zwierząt. Dżungla jest tutaj tak gęsta i ekspansywna. Dla nas to dobrze, łatwiej nam będzie obejść wyspę. Jak pamiętam, ta droga powinna nas zaprowadzić do wapiennego klifu.

- Jeśli przychodzą tu oczyszczać ścieżki, to może w tym, co Siegfried mówił o ogniskach rozpalanych przez robotników, jest nieco prawdy - zastanowiła się Melanie.

- Byłoby świetnie - uznał Kevin.

- Czuję coś wstrętnego. Po prostu śmierdzi - Candace pociągała nosem.

Pozostali również wciągnęli powietrze i zgodzili się z nią.

- To zły sygnał - stwierdziła Melanie.

Kevin skinął i wszedł na dróżkę zakończoną kępą drzew. Po chwili wszyscy troje stali, zatykając nos i spoglądając w dół na obrzydliwy widok. Natrafili na resztki bonobo numer sześćdziesiąt. Padlina była w stanie rozkładu. Dookoła pełno było robactwa. O wiele gorzej niż korpus wyglądała głowa małpy. Kawałek skały wbity między oczy rozłupał czaszkę na dwoje. Kamień ciągle tkwił w głowie ofiary. Wypchnięte gałki oczne spoglądały w różne strony.

- Uch! - Melanie była naprawdę zdegustowana. - To jest właśnie coś, czego nie chcieliśmy zobaczyć. Oznacza to, że bonobo nie tylko podzieliły się na dwie grupy, ale również zabijają się. Zastanawiam się, czy numer sześćdziesiąt siedem też jest martwy.

Kevin kopnięciem usunął kamień z rozbitej głowy i przyjrzał mu się uważnie.

- Tego także nie chcieliśmy zobaczyć - powiedział.

- O czym mówisz? - spytała Candace.

- Skała została obrobiona z rozmysłem. - Czubkiem buta wskazał ostry grzbiet kamienia ze świeżo odłupanymi krawędziami. - To sugeruje, że potrafią wytwarzać narzędzia.

- Obawiam się, że to kolejny dowód - stwierdziła Melanie.

- Przesuńmy się pod wiatr, zanim się porzygam - rzucił Kevin. - Ledwo wytrzymuję ten smród.

Zrobił trzy kroki, gdy poczuł na ramieniu powstrzymującą go rękę. Odwrócił się i zobaczył Melanie z palcem przyłożonym do ust. Wskazała na południe.

Popatrzył we wskazanym kierunku i dech mu zaparło. Około piętnastu metrów od nich, w cieniu kępy drzew dostrzegł bonobo! Zwierzę stało całkiem wyprostowane, bez ruchu, jakby pełniło wartę honorową. Małpa zauważyła ich w tej samej niemal chwili, kiedy oni dostrzegli ją.

Kevina zaskoczyła jej wielkość. Mała dobrze ponad metr pięćdziesiąt. Ważyła też więcej niż przeciętne osobniki. Widząc nienaturalnie umięśniony tors, Kevin ocenił jej wagę na jakieś sześćdziesiąt kilogramów.

- Jest wyższy niż bonobo przywiezione do transplantacji - zauważyła Candace. - Przynajmniej tak mi się zdaje. Oczywiście tamtym małpom podano już środki usypiające i były przywiązane do stołu, zanim je zobaczyłam. Mogę się więc mylić.

- Szszszsz! - uciszyła ją Melanie. - Nie wystraszmy go. To może się okazać jedyna szansa na obejrzenie jednej z małp.

Kevin bardzo ostrożnie i powoli zsunął z ramienia torbę i sięgnął po ręczny lokalizator. Włączył go. Urządzenie cicho popiskiwało, dopóki nie wycelował nim w bonobo. Spojrzał na ciekłokrystaliczny ekran i cicho stęknął.

- Co jest? - spytała szeptem Melanie. Zauważyła, jak zmieniła się twarz Kevina.

- To numer jeden! - odpowiedział szeptem. - Mój!

- Mój Boże! Jestem zazdrosna! Chciałabym też zobaczyć swoją.

- Szkoda, że nie możemy przyjrzeć się dokładniej - szepnęła Candace. - Czy spróbujemy podejść bliżej?

Kevina uderzyły dwie rzeczy. Pierwszą małpą, którą spotkali, okazał się dziwnym zbiegiem okoliczności jego genetyczny duplikat, po drugie, jeśli stworzył niechcący jakąś formę hominida, stał teraz przed samym sobą sprzed kilku milionów lat.

- Mam tego dość - nie powstrzymał się i powiedział półgłosem.

- Co masz na myśli? - spytała Melanie.

- W pewnym sensie to ja tam stoję - odparł.

- Nie wyciągaj pochopnych wniosków - upomniała go.

- Stoi zupełnie jak człowiek. Ale jest bardziej owłosiony niż jakikolwiek mężczyzna, którego widziałam.

- Bardzo zabawne - zauważyła Melanie bez uśmiechu.

- Melanie, włącz lokalizator i sprawdź cały obszar. Bonobo zazwyczaj poruszają się razem. Może jest ich tu więcej, tylko nie widzimy. Mogą się kryć w krzakach.

Melanie zajęła się komputerem.

- Trudno uwierzyć, jak jest spokojny - powiedziała Candace.

- Jest pewnie sztywny ze strachu - odparł Kevin. - Bez wątpienia nie wie, jak nas potraktować. Albo, jeżeli Melanie ma rację, że brakuje samic, to być może jest porażony waszym widokiem.

- A tego to już w ogóle nie uważam za zabawne - odezwała się Melanie, nie podnosząc nawet wzroku znad klawiatury.

- Przepraszam - odparł Kevin.

- Co on ma wokół pasa? - spytała Candace.

- Ja też się nad tym zastanawiam. Nie potrafię powiedzieć, chyba, że to pnącze, które owinęło się wokół niego, gdy przedzierał się przez krzewy.

- Spójrzcie na to - odezwała się podekscytowana Melanie. Podniosła laptop tak, żeby pozostali mogli się przyjrzeć. - Kevin, miałeś rację. Za drzewami jest cała grupa bonobo.

- Dlaczego wyszedł sam? - spytała Candace.

- Może jest kimś na wzór strażnika tak jak u szympansów. Skoro mają mało samic, tym bardziej mogą zachowywać się jak szympansy. W tej chwili być może sam sobie udowadnia, jaki jest odważny.

Minęło kilka minut, a bonobo nie ruszył się.

- Wyjdźmy z tego impasu - zniecierpliwiła się Candace. - Dalej! Zobaczmy, jak blisko da się podejść. Co mamy do stracenia? Nawet jeśli ucieknie, to powiem, że ten mały epizod zachęca, aby zobaczyć więcej.

- Dobrze - zgodził się Kevin. - Ale żadnych gwałtownych ruchów. Nie chcę go przestraszyć. Mogłoby to całkowicie pozbawić nas szansy zobaczenia innych.

- Wy pierwsi - ustąpiła Candace.

Ruszyli ostrożnie, krok po kroku. Kevin szedł pierwszy, tuż za nim Melanie. Candace zamykała pochód. Kiedy pokonali mniej więcej połowę odległości, jaka ich dzieliła od małpy, zatrzymali się. Teraz mogli dokładniej obejrzeć stworzenie. Miało mocno wystające łuki brwiowe, czoło pochylone jak u szympansa, ale dolna szczęka była wyraźnie mniej wysunięta niż u normalnych bonobo. Nos miał płaski, nozdrza wydęte. Uszy miał mniejsze niż bonobo czy szympansy i bardziej przylegające do czaszki.

- Myślicie o tym samym co ja? - szepnęła Melanie.

Candace przytaknęła głową.

- Przypomina mi rysunek, który oglądałam w trzeciej klasie. Jaskiniowiec sprzed wielu tysięcy lat.

- Och, nie, rety! Widzicie jego dłoń? - spytał podnieconym szeptem Kevin.

- Tak - odpowiedziała cicho Candace. - Co z nią?

- Kciuk. Nie taki jak u małpy. Wyrasta z boku dłoni.

- Masz rację - potwierdziła Melanie. - To może znaczyć, że jest przeciwstawny.

- Dobry Boże! Dowody stają się coraz bardziej dobitne. Sądzę, że jeśli geny rozwoju odpowiedzialne za zmiany anatomiczne niezbędne do wykształcenia istoty dwunożnej znajdują się na krótszym ramieniu chromosomu szóstego, jest również całkiem możliwe, że odpowiedzialne za przeciwstawny kciuk też tam się mieszczą.

- To pnącze wokół jego pasa - odezwała się Candace. - Teraz dokładnie to widzę.

- Spróbujmy podejść bliżej - zasugerowała Melanie.

- No nie wiem - Kevin wahał się. - Kusimy los. Szczerze powiem, jestem zdziwiony, że jeszcze nie uciekł. Może byśmy tu usiedli.

- Tu, w słońcu jest gorzej jak w piecu - powiedziała Melanie. - A nie ma jeszcze dziewiątej, więc będzie coraz gorzej. Jeżeli mamy usiąść i obserwować, zróbmy to w cieniu. Dobrze byłoby też przynieść jedzenie.

- Zgadzam się - przyłączyła się Candace.

- Oczywiście, zgadzasz się - zauważył Kevin, przedrzeźniając ją. - Zdziwiłbym się, gdybyście się nie zgadzały. - Zaczęło go już męczyć to, że Melanie zgłasza pomysły, licząc na wsparcie Candace. Już raz wpędziło go to w kłopoty.

- To nie było miłe - odparła oburzonym tonem Candace.

- Przepraszam - powiedział. Nie chciał urażać niczyich uczuć.

- Podejdę bliżej - zapowiedziała Melanie. - Jane Goodall zdołała całkiem zbliżyć się do swoich szympansów.

- To prawda, ale po wielu miesiącach aklimatyzacji - przypomniał Kevin.

- I tak zamierzam spróbować - uparła się.

Kevin i Candace pozwolili Melanie wyprzedzić się o kilka kroków, wzruszyli ramionami i poszli za nią.

- Dla mnie nie musicie tego robić - szepnęła.

- Właściwie chcę podejść bliżej i zobaczyć wyraz jego twarzy, chcę zajrzeć mu w oczy - przyznał Kevin.

Bez dalszych rozmów, poruszając się wolno i niezwykle ostrożnie, zdołali zbliżyć się na kilka metrów od bonobo. Znowu się zatrzymali.

- To niewiarygodne - szepnęła Melanie, nie spuszczając oczu z twarzy bonobo. Jedynym dowodem, że małpa żyje, było okazjonalne mruganie powiekami, ruch gałek ocznych i nozdrzy, które rozszerzały się podczas każdego oddechu.

- Popatrz na tę klatkę piersiową - zachwyciła się Candace. - Jakby większość życia spędzał na sali gimnastycznej.

- Jak sądzicie, skąd wzięła się u niego ta blizna? - zapytała Melanie.

Bonobo miał grubą szramę ciągnącą się z lewej strony twarzy w dół aż do ust.

Kevin pochylił się do przodu i zajrzał w oczy małpy. Były brązowe jak jego własne. Promienie słońca padały na zwierzę, więc źrenice miał maleńkie jak łepki od szpilek. Kevin za wszelką cenę próbował dopatrzyć się śladów inteligencji, ale trudno mu było jednoznacznie stwierdzić, że coś dostrzega.

Bez najmniejszego ostrzeżenia bonobo nagle klasnął w dłonie z siłą, która wywołała echo w koronach drzew. W tej samej chwili zawołał: 'Atah!'

Kevin, Melanie i Candace podskoczyli, wystraszeni. Nastawili się na to, że bonobo w każdej chwili może uciec, i zupełnie nie byli przygotowani na agresywne zachowanie. Gwałtowne klaśnięcie i okrzyk wywołały w nich panikę. Zaczęli obawiać się ataku. Ale zwierzę nic nie zrobiło. Przeciwnie, wróciło do swojej poprzedniej pozy.

Po chwilowym zmieszaniu odzyskali równowagę. Spoglądali jednak nerwowo na bonobo.

- Co to miało znaczyć? - spytała Melanie.

- Chyba nie jest nami tak wystraszony, jak sądziliśmy - zauważyła Candace. - Może powinniśmy się wycofać.

- Zgoda - odezwał się zdenerwowany Kevin. - Ale zróbmy to powoli. Bez paniki. - Idąc za własną radą, zrobił kilka spokojnych kroków w tył i skinął na panie, żeby poszły za nim.

Bonobo zareagował, sięgając ręką za plecy. Zza przepaski, którą był obwiązany, wyciągnął narzędzie. Podniósł je nad głowę i krzyknął: 'Atah!'

Stanęli jak wryci, szeroko otwierając oczy z przerażenia.

- Co może oznaczać 'atah'? - zapytała Melanie po kilku chwilach spokoju. - Czy to jakieś słowo? Czyżby on potrafił mówić?

- Nie mam pojęcia - przyznał Kevin. - Ale przynajmniej nie zbliża się do nas.

- Co trzyma w ręku? - zapytała zlękniona Candace. - To wygląda jak młotek.

- Bo tak jest - potwierdził Kevin. - To normalny stolarski młotek. Na pewno to jedno z narzędzi wykradzionych robotnikom w czasie budowania mostu.

- Popatrzcie, jak go trzyma, tak samo jak my - zwróciła uwagę Melanie. - Nie ma wątpliwości, kciuk jest przeciwstawny.

- Powinniśmy szybko stąd iść - Candace niemal krzyknęła przez łzy. - Oboje zapewnialiście, że to łagodne i płochliwe zwierzęta. Ten w ogóle taki nie jest.

- Nie biegnij - upomniał ją Kevin, cały czas przyglądając się uważnie wielkiemu samcowi.

- Wy możecie zostać, jak chcecie, ale ja wracam do łodzi - rzuciła zdesperowana pielęgniarka.

- Idziemy wszyscy, lecz powoli - stwierdził Kevin.

Pomimo ostrzeżeń, Candace odwróciła się na pięcie i rzuciła się do ucieczki. Ale zdążyła zrobić tylko kilka kroków i zatrzymała się z krzykiem. Kevin i Melanie błyskawicznie odwrócili się w jej stronę. Obojgu zaparło dech w piersiach, kiedy zorientowali się, co zatrzymało Candace. Z lasu po cichu wyszło ze dwadzieścia bonobo, otoczyło ich łukiem i faktycznie uniemożliwiło odwrót ze ślepej ścieżki prowadzącej do kępy drzew. Candace cofała się wolno, aż zderzyła się z Melanie.

Przez minutę nikt nie powiedział słowa i nie ruszył się, małpy również.

Wtedy bonobo numer jeden powtórzył 'Atah!' W odpowiedzi zwierzęta zaczęły natychmiast zacieśniać krąg wokół ludzi.

Candace jęknęła, kiedy przylgnęli do siebie plecami, tworząc ciasny trójkąt. Koło zaczęło zamieniać się w pętlę. Nagle bonobo zbliżyły się tak, że mogli teraz poczuć ich zapach. Był silny i dziki. Twarze zwierząt były skupione, ale nie wyrażały żadnych emocji. Jedynie oczy im płonęły.

Zatrzymały się na wyciągnięcie ręki od trójki przyjaciół. Wzrokiem mierzyły ludzi z góry do dołu. Niektóre trzymały w garści kamienie podobne do tego, który zabił bonobo numer sześćdziesiąt.

Kevin, Melanie i Candace nie ruszali się, sparaliżowani strachem. Wszystkie małpy wyglądały na równie silne jak bonobo numer jeden.

Numer pierwszy pozostawał poza kręgiem. Ciągle ściskał w dłoni młotek, ale nie trzymał go już nad głową. Podszedł i obchodząc dookoła całą grupę, przyglądał się otoczonym ludziom. Wtem wydał serię dźwięków, którym towarzyszyły gesty rąk. Kilka małp odpowiedziało mu. Nagle jedna z nich wyciągnęła rękę w stronę Candace. Ta jęknęła ze strachu.

- Nie ruszaj się - zdołał wykrztusić Kevin. - To, że do tej pory nas nie zraniły, to dobry znak.

Candace przełknęła z trudem, gdy palce bonobo przeczesywały jej włosy. Wydawał się oczarowany ich jasnym kolorem. Zmobilizowała wszystkie siły, aby nie krzyknąć albo nie próbować salwować się ucieczką.

Kolejne zwierzę zaczęło wydawać dźwięki i gestykulować. W pewnym momencie pokazało na swój bok. Kevin zauważył długą bliznę pooperacyjną.

- To ten, którego nerka została przeszczepiona biznesmenowi z Dallas - powiedział z obawą w głosie. - Zobaczcie, jak na nas pokazuje. Zdaje się, że kojarzy nas z wyłapywaniem bonobo.

- To nie zapowiada się dobrze - szepnęła Melanie.

Kolejne zwierzę pochyliło się i jakby na próbę dotknęło słabo owłosionego przedramienia Kevina, a potem lokalizatora, który trzymał w dłoni. Kevina zdziwiło, że nie próbowało mu go zabrać.

Osobnik stojący naprzeciwko Melanie schwycił w kciuk i palec wskazujący jej bluzkę, tak jakby sprawdzał fakturę materiału. Następnie palcem środkowym dotknął laptopa, za pomocą którego Melanie namierzała zwierzęta.

- Jesteśmy dla nich czymś tajemniczym - powiedział Kevin z wyczuwalnym wahaniem w głosie - i wyraźnie budzącym szacunek. Chyba nie zamierzają wyrządzić nam krzywdy. Może biorą nas za bogów.

- Jak moglibyśmy potwierdzić te domysły? - spytała Melanie.

- Spróbuję coś im dać - oświadczył Kevin. Zastanowił się, co ma przy sobie, i w końcu jego wybór padł na zegarek ręczny. Poruszając się bardzo powoli, włożył lokalizator pod rękę, a z nadgarstka zsunął zegarek. Trzymając go za bransoletkę, wyciągnął rękę w stronę stojącego naprzeciwko bonobo.

Zwierzę przechyliło głowę, popatrzyło na zegarek i zabrało go. Natychmiast gdy prezent znalazł się w ręku bonobo, numer jeden zawołał: 'Ot!' Zwierzę z zegarkiem bez zwłoki oddało zdobycz. Bonobo przyjrzał się zegarkowi i wsunął go sobie na przedramię.

- O Boże! - Kevin wydał z siebie stłumiony okrzyk. - Mój duplikat nosi na ręce mój zegarek. To jakiś koszmar.

Bonobo numer jeden podziwiał przez moment zegarek. Nagle uniósł dłoń, złączył kciuk z palcem wskazującym, robiąc kółko, i krzyknął: 'Randa!'

Jedna z małp natychmiast ruszyła biegiem i zniknęła na chwilę w lesie. Kiedy wróciła, miała ze sobą kawał liny.

- Sznur? - zapytał Kevin z drżeniem w głosie. - Cóż teraz?

- Skąd wzięły linę? - zastanowiła się Melanie.

- Pewnie ukradły razem z narzędziami.

- Co zamierzają zrobić? - Candace była wyraźnie zdenerwowana.

Bonobo podszedł prosto do Kevina i owinął sznur wokół jego pasa. Kevin patrzył z mieszaniną strachu i podziwu, jak zwierzę zawiązywało gruby węzeł i następnie zaciskało go ciasno wokół bioder Kevina.

- Nie brońcie się - polecił koleżankom. - Myślę, że wszystko będzie w porządku tak długo, jak długo ich nie zdenerwujemy ani nie zranimy.

- Ale ja nie chcę, żeby mnie wiązały - zaprotestowała Candace.

- Dopóki jesteśmy cali, wszystko jest w porządku. - Melanie starała się uspokoić przyjaciółkę.

Bonobo obwiązał Candace i Melanie w podobny sposób. Gdy skończył, odstąpił na krok, ciągle trzymając długi koniec liny.

- Najwyraźniej pragną nas zatrzymać na jakiś czas - Kevin starał się rozjaśnić nieco sytuację.

- Nie wściekaj się, jeśli nie będę się śmiała - odparła Melanie.

- Przynajmniej nie denerwuje ich nasza rozmowa - zauważył.

- To dziwne, ale zdaje się nawet wzbudzać ich ciekawość - powiedziała.

Rzeczywiście, ilekroć ktoś z nich się odzywał, najbliższa małpa przechylała głowę, nadsłuchując z zainteresowaniem.

Bonobo numer jeden rozwarł i złączył palce i zakreślił łuk ręką, odsuwając ją od piersi. Wykonując ten gest, zawołał: 'Arak'.

W tej samej chwili zwierzęta ruszyły, także i bonobo trzymające linę. Kevin, Melanie i Candace również zostali zmuszeni do marszu.

- To był ten sam gest, który widziałam u bonobo w sali operacyjnej - stwierdziła Candace.

- W takim razie musi to oznaczać 'idź' albo 'ruszaj' lub 'odejdź' - uznał Kevin. - To niewiarygodne. One mówią!

Wyszli spod kępy drzew, przeszli przez łąkę, wkroczyli na ścieżkę i ruszyli prosto. W czasie drogi bonobo pozostawały milczące, ale czujne.

- Zdaje się, że to nie Siegfried utrzymuje te szlaki, ale bonobo - zauważyła Melanie.

Ścieżka skręcała na południe i wkrótce mknęła w dżungli. Nawet w lesie droga była oczyszczona i dobrze ubita.

- Dokąd one nas prowadzą? - Candace denerwowała się coraz bardziej.

- Zgaduję, że do jaskiń - domyślił się Kevin.

- To śmieszne. Prowadzą nas jak psy na smyczy. Jeśli wywołujemy na nich tak wielkie wrażenie, może powinniśmy zaoponować - powiedziała Melanie.

- Nie sądzę. Moim zdaniem powinniśmy robić wszystko, żeby nie wyprowadzać ich z równowagi.

- Candace, co sądzisz? - zapytała Melanie.

- Jestem zbyt przerażona, żeby myśleć. Chcę się tylko dostać z powrotem do łódki.

Zwierzę trzymające sznur odwróciło się i szarpnęło za niego. Pociągnięcie niemal zwaliło z nóg całą trójkę. Bonobo pomachał dłonią w dół i zawołał 'Hana'.

- Rany boskie, ale on jest silny - z respektem powiedziała Melanie, odzyskując równowagę.

- Jak sądzicie, czego chciał? - spytała Candace.

- Gdybym musiał zgadywać, powiedziałbym, że chce, abyśmy byli cicho - odpowiedział Kevin.

Nagle cała grupa zatrzymała się. Bonobo porozumiały się kilkoma gestami. Kilka z nich wskazywało w górę na drzewa po prawej stronie. Mała grupka bonobo wśliznęła się w zarośla. Pozostałe utworzyły szerokie koło. Trzy z nich wspięły się pionowo między konary drzew z łatwością, która stawiała pod znakiem zapytania przyciąganie ziemskie.

- Co się dzieje? - pytała Candace.

- Coś ważnego. Wyglądają na bardzo spięte - zauważył Kevin.

Minęło kilkanaście minut. Żadna z małp na ziemi nie poruszyła się ani nie wydała najlżejszego szmeru. Nagle z prawej doszło do horrendalnego zamieszania, któremu towarzyszyły przeraźliwe, wysokie piski i wrzaski. Zobaczyli, jak korony drzew ożyły niespodzianie przemykającymi małpkami colobus. Kierunek ucieczki prowadził je dokładnie w stronę trzech bonobo ukrytych w listowiu.

W ostatniej chwili przerażone małpki próbowały zmienić kierunek, ale w pośpiechu niektóre nie zdołały złapać gałęzi i pospadały na ziemię. Zanim zdołały odzyskać orientację, czekające na ziemi bonobo dopadły ich i zabiły pięściakami.

Candace skrzywiła się w przerażeniu i odwróciła oczy od strasznego widoku.

- Powiedziałabym, że był to znakomity przykład skoordynowanego działania - szepnęła Melanie. - Takie polowanie wymaga współpracy na wyższym poziomie. - Pomimo okoliczności nie potrafiła powstrzymać się od wyrażenia podziwu.

- Nie dokuczaj mi - szepnął Kevin. - Obawiam się, że sąd zamknął obrady i werdykt jest niekorzystny. Jesteśmy na wyspie dopiero godzinę, ale otrzymaliśmy już odpowiedź na pytanie, które nas tu sprowadziło. Poza polowaniem grupowym zobaczyliśmy wyprostowaną postawę, przeciwstawny kciuk, narzędzia wykonane z rozmysłem, a nawet usłyszeliśmy coś w rodzaju mowy. Potrafią wydawać dźwięki tak jak każde z nas.

- To nadzwyczajne - nadal szeptem mówiła Melanie. - Te zwierzęta przez kilka lat pobytu na wyspie pokonały cztery, może pięć milionów lat ewolucji.

- Och, zamknijcie się! - krzyknęła Candace stłumionym głosem. - Zostaliśmy więźniami tych bestii, a wy prowadzicie naukowe dyskusje.

- To więcej niż naukowa dyskusja - zauważył Kevin. - Dowiedzieliśmy się o popełnieniu strasznego błędu, za który ja jestem odpowiedzialny. Rzeczywistość okazała się gorsza niż przypuszczałem, kiedy widziałem dym nad wyspą. Te zwierzęta są już hominidami.

- Część winy muszę wziąć na siebie - przyznała Melanie.

- Nie zgadzam się - zaoponował Kevin. - To ja stworzyłem chimerę, dodając ludzkie chromosomy. To nie była twoja robota.

- Co one teraz robią? - spytała Candace.

Kevin i Melanie obejrzeli się i zobaczyli bonobo numer jeden zbliżającego się do nich z ciałem martwej małpki. Ciągle jeszcze miał na ręku zegarek, który tylko podkreślał dziwną relację między człowiekiem a małpą.

Bonobo podszedł z małpą prosto do Candace i podsunął ją dziewczynie na wyciągniętych rękach, wołając: 'Sta'.

Candace jęknęła i odwróciła głowę. Wyglądała, jakby miała za chwilę zwymiotować.

- Chce ci to sprezentować. Spróbuj odpowiedzieć - powiedziała Melanie do koleżanki.

- Nie mogę na to patrzeć - odrzekła Candace.

- Spróbuj! - poprosiła Melanie.

Candace odwróciła się powoli. Na jej twarzy malowało się obrzydzenie. Łepek małpki był całkiem rozbity.

- Po prostu skiń głową albo coś takiego - zachęcała Melanie.

Candace uśmiechnęła się lekko i skinęła głową.

Bonobo też skinął i wycofał się.

- Niewiarygodne - powiedziała Melanie, obserwując zachowanie zwierzęcia. - Chociaż jest jakby głównym strażnikiem, wodzem grupy, nadal panuje tu matriarchat.

- Candace, zachowałaś się wspaniale - pochwalił Kevin.

- Jestem wykończona - wyznała.

- Wiedziałam, że powinnam zrobić się na blondynkę - powiedziała Melanie z typowym dla niej poczuciem humoru.

Małpa trzymająca linę pociągnęła za nią, lecz tym razem zdecydowanie lżej niż poprzednio. Grupa znowu ruszyła w drogę, a Kevin, Melanie i Candace byli zmuszeni iść z nią.

- Nie chcę iść dalej - mówiła Candace ze łzami w oczach.

- Weź się w garść - podtrzymywała ją na duchu Melanie. - Wszystko dobrze się skończy. Zaczynam sądzić, że sugestie Kevina były słuszne. Myślą o nas jak o jakichś bogach, szczególnie o tobie, z tymi blond włosami. Gdyby miały zamiar nas zabić, zrobiłyby to od razu, tak jak zabiły te małpy.

- Dlaczego to zrobiły? - zastanawiała się Candace.

- Przypuszczam, że aby zdobyć żywność - powiedziała Melanie. - Co prawda bonobo w normalnych warunkach nie są mięsożerne, ale szympansy już mogą być.

- Boję się, że te stworzenia są dość ludzkie, żeby zabijać dla zwykłej przyjemności - stwierdziła Candace.

Minęli teren podmokły i zaczęli się wspinać. Piętnaście minut później wyszli z półmroku lasu na skalistą, częściowo porośniętą trawą równię leżącą u podnóża górskiego grzbietu. W połowie wzniesienia w skale znajdowała się jaskinia, do której można było się dostać tylko skrajnie stromą, niebezpieczną krawędzią. W wejściu stało około tuzina bonobo, wśród nich samice. Właściwie stanowiły w tej grupie większość. Bonobo uderzały dłońmi w klatki piersiowe i raz za razem wrzeszczały 'bada'.

Małpy prowadzące Kevina, Melanie i Candace odpowiedziały tym samym, a potem podniosły zabite małpy. W odpowiedzi samice zawyły. Melanie uznała to zachowanie za bardzo podobne do zachowania szympansów.

U podnóża klifu małpy podzieliły się. Kevin i obie kobiety zostali zmuszeni do dalszego marszu. Na ich widok samice umilkły.

- Dlaczego mam wrażenie, że one nie cieszą się z naszej obecności? - szepnęła Melanie.

- Sądzę, że raczej są zmieszane. Nie spodziewały się towarzystwa - odpowiedział Kevin.

W końcu bonobo numer jeden powiedział 'zit' i podniósł kciuk. Zaczęły się wspinać, ciągnąc za sobą ludzi.

ROZDZIAŁ 18

7 marca 1997 roku godzina 6.15

Nowy Jork

Jack mrugnął powiekami i natychmiast otrzeźwiał. Usiadł i przetarł oczy. Ciągle był zmęczony po poprzedniej nie przespanej nocy. Tego ranka także musiał wstać wcześniej, niż planował poprzedniego wieczoru, ale był zbyt podekscytowany, aby zasnąć.

Wstał z kanapy, owinął się w koc, chroniąc się przed chłodem poranka, i podszedł do drzwi sypialni. Nasłuchiwał przez chwilę. Przekonany, że Laurie jeszcze głęboko śpi, uchylił lekko drzwi. Jak oczekiwał, leżała na boku przykryta górą pościeli i oddychała głęboko.

Tak cicho, jak to było możliwe, przeszedł na palcach przez sypialnię do łazienki. Ogolił się i wziął prysznic. Kiedy wyszedł z łazienki, z ulgą zobaczył, że nie obudził Laurie.

Wziął z szafy świeże ubranie, wyszedł z nim do drugiego pokoju i dopiero tam się ubrał. Po kilku minutach wyszedł z budynku w szarość zbliżającego się poranka. Słota i zimno z płatkami śniegu tańczącymi w podmuchach wiatru nie zapowiadały miłego dnia.

Po drugiej stronie ulicy stał wóz policyjny z dwoma nieumundurowanymi policjantami. Pili kawę i w świetle samochodowej lampki czytali poranną prasę. Rozpoznali Jacka i machnęli w jego stronę. On też ich pozdrowił. Lou dotrzymał słowa.

Jack pobiegł w dół ulicy do delikatesów na Columbus Avenue. Jeden z policjantów obowiązkowo poszedł w jego ślady. Jack chciał kupić im po pączku, ale rozmyślił się. Nie chciał, żeby go źle zrozumieli.

Obładowany sokiem, kawą, owocami i świeżym pieczywem wrócił do domu. Laurie już wstała i właśnie brała prysznic. Zapukał w drzwi i oznajmił, że śniadanie zostanie podane, kiedy tylko będzie gotowa.

Zjawiła się po kilku minutach z mokrymi włosami, owinięta w szlafrok Jacka. Biorąc pod uwagę zajście z poprzedniego wieczoru, nie wyglądała najgorzej. Można było jedynie zauważyć lekko podbite oko.

- Czy po przespaniu się z pomysłem wyjazdu do Gwinei Równikowej nadal masz na niego ochotę? - zapytała.

- W stu procentach. Nie mogę się doczekać.

- I naprawdę chcesz zapłacić za wszystkie bilety? To może być znaczna suma.

- A na co mam wydawać pieniądze? - Rozejrzał się po mieszkaniu. - Życie tutaj nie jest drogie, a za rower już zapłaciłem.

- Poważnie. Mogę zrozumieć, że Esteban może się przydać, ale Warren i Natalie?

Poprzedniego wieczoru, kiedy przedstawili pomysł Teodorze, ta przypomniała mężowi, że jedno z nich musi zostać w mieście, aby mieć pieczę nad sklepem i dopilnować ich nastoletniego syna. O tym, że pojedzie Esteban, a nie Teodora, zadecydował rzut monetą.

- Poważnie, chcę, aby to był po prostu mile spędzony czas - tłumaczył Jack. - Nawet jeżeli nie dowiemy się wszystkiego, co jest wielce prawdopodobne, to i tak będzie to wspaniała podróż. Widziałem w oczach Warrena, że ma ochotę odwiedzić Afrykę. No i w drodze powrotnej spędzimy noc lub dwie w Paryżu.

- Mnie nie musisz przekonywać. Początkowo byłam przeciwna twojemu wyjazdowi, ale teraz sama jestem podekscytowana.

- Więc teraz musimy jedynie przekonać Binghama.

- Nie sądzę, żeby to był problem. Żadne z nas nie wykorzystało urlopu, do czego nas zachęcali. No i Lou obiecał dodać co nieco od siebie o zagrożeniu. Naprawdę chce nas wysłać z miasta.

- Nigdy nie ufam biurokracji. Ale postaram się być optymistą. Zakładając, że pojedziemy, rozdzielmy między siebie zadania. Ja załatwię bilety. Ty, Warren i Natalie zajmijcie się wizami. Poza tym musimy wziąć odpowiednie szczepionki i zabezpieczyć się przed malarią. Właściwie powinniśmy mieć więcej czasu na uodpornienie się, ale zrobimy wszystko, co możliwe, i zabierzemy ze sobą dużo środków przeciw owadom.

- Brzmi nieźle - Laurie zaakceptowała propozycję.

Z powodu Laurie Jack zostawił swój ukochany rower w mieszkaniu. Razem pojechali do pracy taksówką. Kiedy weszli do pokoju lekarzy, Vinnie opuścił gazetę i spojrzał na nich jak na duchy.

- Co wy tu robicie? - zapytał i głos mu się załamał. Odchrząknął.

- A cóż to za pytanie? - odparł Jack. - My tutaj pracujemy, Vinnie. Zapomniałeś?

- Nie sądziłem, że oboje macie dzisiaj dyżur - stwierdził Vinnie. Wziął szybko kubek z kawą i upił spory łyk, zanim znowu chrząknął.

Jack i Laurie podeszli do ekspresu.

- Przez ostatnie dni był we wściekłym humorze - szepnął Jack.

Laurie przez ramię zerknęła w stronę Vinniego, który zniknął już za swoją gazetą.

- Dziwnie zareagował. Zauważyłam wczoraj, że ilekroć znalazł się przy mnie, tylekroć zaczynał być nerwowy.

Spojrzeli po sobie.

- Myślisz o tym samym co ja? - zapytała Laurie po chwili zastanowienia.

- Może - odpowiedział. - To by całkiem pasowało. Ma dostęp.

- Chyba powinniśmy napomknąć o tym Lou. Bardzo bym chciała, żeby to nie był Vinnie, ale musimy wykryć, kto wynosi stąd poufne informacje.

Laurie było bardzo na rękę, że jej tygodniowy dyżur koordynatora właśnie się skończył i zastąpił ją teraz Paul Plodgett. Siedział już za biurkiem i przeglądał sprawy z nocy. Laurie i Jack poinformowali go, że planują wziąć urlop i chcieliby zrezygnować tego dnia z autopsji, jeśli nie ma nadmiaru pracy.

Laurie była lepszą dyplomatką niż Jack i to ona sugerowała, że powinni pójść do Calvina i powiedzieć mu o planowanych wakacjach, zanim porozmawiają z Binghamem. Jack przychylił się ku tej propozycji. Calvin w odpowiedzi burknął tylko, że mogliby zawiadomić o tym z większym wyprzedzeniem.

Gdy zjawił się Bingham, zaraz weszli do jego gabinetu. Zaciekawiony obejrzał ich dokładnie znad swych okularów w drucianych oprawkach i zaczął przeglądać trzymaną w rękach poranną pocztę.

- Chcecie dwa tygodnie, począwszy od dzisiaj? - zapytał z niedowierzaniem. - Skąd taki pośpiech? Czy to coś naglącego?

- Planujemy wyprawę po przygodę - powiedział Jack. - Chcemy wyruszyć jeszcze dziś wieczorem.

Wodniste oczy Binghama spoglądały to na Jacka, to na Laurie.

- Chyba nie zamierzacie się pobrać, co?

- Nie będziemy aż do tego stopnia ryzykować - odparł Jack.

Laurie zakrztusiła się śmiechem.

- Przepraszamy, że nie powiadomiliśmy wcześniej - powiedziała. - Powodem pośpiechu jest to, że ostatniej nocy oboje zostaliśmy poważnie ostrzeżeni w związku ze sprawą Franconiego.

- Ostrzeżeni? - zapytał Bingham. - Czy to ma coś wspólnego z sińcem pod twoim okiem?

- Obawiam się, że tak. - Próbowała ukryć go pod makijażem, ale tylko częściowo jej się to udało.

- Kto się kryje za tymi ostrzeżeniami? - dociekał Bingham.

- Jedna z przestępczych rodzin z Nowego Jorku - wyjaśniła. - Porucznik Louis Soldano obiecał porozmawiać z panem o tym oraz o prawdopodobnej wtyczce gangsterów w naszym zakładzie. Sądzimy, że możemy wyjaśnić, w jaki sposób wyniesiono stąd ciało Franconiego.

- Słucham - powiedział Bingham i odłożył trzymaną cały czas pocztę, po czym usiadł w fotelu.

Laurie wyjaśniła całą historię, podkreślając, że Dom Pogrzebowy Spoletto musiał otrzymać numer sprawy dotyczącej nie zidentyfikowanych zwłok.

- Czy porucznik Soldano uważa, że to mądre, abyście oboje wyjechali z miasta?

- Tak sądzi.

- Dobrze - odparł Bingham. - W takim razie nie ma was tu. Czy mam zadzwonić do porucznika Soldano, czy sam się ze mną skontaktuje?

- Zrozumieliśmy, że sam zadzwoni do pana - powiedziała Laurie.

- Świetnie - odparł Bingham. Spojrzał teraz prosto na Jacka. - Co ze sprawą wątroby?

- Ciągle w powijakach. Czekam na wyniki kolejnych testów.

Bingham skinął głową i dodał:

- Ta sprawa jest jak cholerny wrzód na dupie. Upewnij się, że w czasie waszej nieobecności zostanę poinformowany o każdej nowości. Nie chcę żadnych niespodzianek. - Spojrzał na biurko i podniósł pocztę. - Przyślijcie pocztówkę.

Laurie i Jack wyszli z gabinetu i uśmiechnęli się do siebie.

- No cóż, wygląda to nieźle - zauważył Jack. - Bingham był najpoważniejszą potencjalną przeszkodą w naszych planach.

- Może powinniśmy mu powiedzieć, że jedziemy do Afryki właśnie w związku ze sprawą wątroby? - zasugerowała Laurie.

- Nie sądzę. Mógłby zmienić zdanie w sprawie urlopu. On na pewno wolałby, żeby cała sprawa przestała istnieć.

Rozeszli się do swoich pokoi. Laurie zadzwoniła do ambasady Gwinei Równikowej w sprawie wiz, a Jack połączył się z liniami lotniczymi. Laurie szybko się przekonała, że Esteban miał rację co do łatwości uzyskania wizy i upewniła się, że załatwi sprawę jeszcze tego ranka. Urzędniczka z Air France wyraziła szczere zadowolenie z możliwości udzielenia pomocy Jackowi i umówiła się z nim, że po południu bilety będą do odbioru w biurze linii.

Laurie zjawiła się w pokoju Jacka. Promieniała.

- Zaczynam wierzyć, że to się rzeczywiście dzieje - powiedziała podniecona. - Jak się czujesz?

- Dobrze. Wyruszamy dziś wieczorem o dziewiętnastej pięćdziesiąt.

- Nie do wiary. Czuję się jak nastolatka przed pierwszą wycieczką.

Po umówieniu się z biurem podróży i Manhattan General Hospital na szczepienia ochronne, zadzwonili do Warrena. Obiecał złapać Natalie i przyjechać z nią do szpitala.

Pielęgniarka zaaplikowała im serię zastrzyków i dała receptę na proszki przeciwko malarii. Nalegała także, aby odczekali pełen tydzień przed wyjazdem. Jack wyjaśnił, że to nie jest możliwe. Pielęgniarka w odpowiedzi oświadczyła tylko, iż cieszy się, że to oni jadą, a nie ona.

W holu Warren zapytał, co miała na myśli.

- Leki, które nam podano, zaczynają działać mniej więcej po tygodniu - wyjaśnił Jack. - Dotyczy to wszystkich z wyjątkiem gamma-globuliny.

- W takim razie ryzykujemy - stwierdził Warren.

- Przez całe życie ryzykujemy - odparł Jack. - Poważnie mówiąc, istnieje pewne ryzyko, ale z każdym dniem nasz system odpornościowy będzie coraz skuteczniejszy. Główny problem stanowi malaria, ale zabierzemy ze sobą pełno środków przeciw owadom.

- Więc ty się nie boisz?

- Nie aż tak, żeby zostać w domu.

Po załatwieniu spraw w szpitalu, wszyscy poszli do zdjęcia. Zrobili sobie ekspresowe w automacie. Następnie Laurie, Warren i Natalie udali się do ambasady Gwinei Równikowej.

Jack złapał taksówkę, pojechał do szpitala akademickiego i udał się prosto do laboratorium doktora Petera Malovara. Jak zwykle zastał starego patologa pochylonego nad mikroskopem. Jack z szacunkiem odczekał, aż profesor zakończy badanie preparatu.

- Aaaa, doktor Stapleton - odezwał się Malovar, zauważywszy Jacka. - Cieszę się, że pan przyszedł. Gdzie to ja mam ten pański preparat?

Laboratorium doktora Malovara przypominało zakurzony magazyn książek, pism i setek preparatów na szklanych tackach. Kosze na śmieci były wiecznie przepełnione. Profesor był nieugięty i nie pozwalał nikomu sprzątać w swojej pracowni, aby nie zakłócić 'uporządkowanego' nieładu.

Z zaskakującą łatwością profesor odnalazł poszukiwaną próbkę na stosie książek o patologii weterynaryjnej. Zwinnymi palcami wsunął preparat pod obiektyw mikroskopu.

- Sugestia doktora Osgooda, żeby pokazać próbkę doktorowi Hammersmithowi, okazała się pierwszorzędna - powiedział doktor Malovar, spoglądając jednocześnie w okular. Kiedy uznał, że wszystko jest w porządku, usiadł, sięgnął po książkę i otworzył na strome zaznaczonej płytką do preparatów mikroskopowych. Wręczył książkę Jackowi.

Spojrzał na wskazaną przez profesora stronę. Zobaczył fotografię mikroskopową fragmentu wątroby. Dostrzegł ziarniaka podobnego do tego z wątroby Franconiego.

- To samo - zauważył doktor Malovar. Skinął na Jacka, żeby porównał fotografię z obrazem w mikroskopie.

Jack pochylił się i dokładnie przyjrzał preparatowi. Obrazy wydawały się rzeczywiście identyczne.

- Nie ma wątpliwości, że to jeden z najciekawszych preparatów, jakie przyniósł pan do mnie - pochwalił profesor. Odgarnął siwe włosy, które opadły mu na oczy. - Jak pan może przeczytać w książce, atakujący organizm nazywa się Hepatocistis.

Jack oderwał się od mikroskopu i znowu zajrzał do książki. Nigdy nie słyszał o Hepatocistis.

- Czy to rzadkie? - spytał.

- Powiedziałbym, że w kostnicy miasta Nowy Jork, tak - odparł doktor Malovar. - Wyjątkowo rzadkie! Widzi pan, występuje tylko u małp naczelnych. Ale nie dość tego, znajdowano to wyłącznie w Starym Świecie naczelnych, czyli w Afryce i południowo-wschodniej Azji. Nigdy nie stwierdzono w Nowym Świecie i nigdy u ludzi.

- Nigdy? - zapytał Jack.

- Powiedzmy tak: ja nigdy nie widziałem, a oglądałem wiele pasożytów wątroby. Co ważniejsze, doktor Osgood nigdy nie widział, a oglądał więcej pasożytów wątroby niż ja. Wobec takiego zbiegu naszych doświadczeń mogę powiedzieć, że u ludzi nie występuje. Oczywiście, w strefach endemicznych to byłaby inna historia, ale nawet tam takie zjawisko musiałoby być niezwykle rzadkie. Inaczej spotkalibyśmy się z jednym, dwoma przypadkami.

- Bardzo dziękuję za pomoc. - Jack zaczął się już zastanawiać nad implikacjami tych niespodziewanych informacji. To była o wiele poważniejsza przesłanka niż inne, dowodząca, że Franconi przebył przeszczep ksenogeniczny, a nie tylko, że odwiedził Afrykę.

- To byłby interesujący przypadek do omówienia na naszych zajęciach. Gdyby był pan tym zainteresowany, proszę dać znać.

- Oczywiście - Jack odpowiedział niezobowiązująco. W głowie miał zamęt.

Opuściwszy laboratorium profesora, wyszedł ze szpitala i skierował się do Zakładu Medycyny Sądowej. Znalezienie w preparacie pasożyta występującego u małp afrykańskich było, mówiąc krótko, dowodem. Ale wobec tego wyniki badań DNA, które otrzymał Ted Lynch w zestawieniu z odkryciem profesora stawały się niewiarygodne. A na dodatek nie wystąpiło zapalenie ani nie podawano pacjentowi żadnych środków immunosupresyjnych. Jedynym pewnikiem było stwierdzenie, że wszystko to razem nie ma sensu.

W zakładzie Jack udał się prosto do laboratorium DNA, aby przycisnąć Teda do ściany i odkryć, czy ma jakąś hipotezę, o co może w tej sprawie chodzić. Kłopot Jacka polegał na tym, że sam za mało wiedział o DNA, aby samodzielnie wymyślić jakieś wyjaśnienie. Zbyt szybko zachodziły zmiany w tej gałęzi wiedzy.

- Jezu, Stapleton, gdzieżeś się, u diabła, podziewał! - przywitał go Ted. - Obdzwoniłem cały świat i nikt nie miał pojęcia, co się z tobą dzieje.

- Wyszedłem - odparł Jack bez podawania szczegółów. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wyjaśnić, w jakim kierunku rozwinęły się sprawy, ale zrezygnował. Zbyt dużo wydarzyło się w ciągu ostatnich dwunastu godzin.

- Siadaj! - zakomenderował Ted.

Jack usiadł.

Ted rozejrzał się po zawalonym papierami biurku i wygrzebał wreszcie błonę celuloidową z setkami krótkich, czarnych kreseczek. Podał ją Jackowi.

- Ted, po co mi to dajesz? Przecież doskonale wiesz, że nie mam o tych sprawach zielonego pojęcia.

Ted jednak zignorował słowa Jacka, bo szukał drugiej błony celuloidowej. Znalazł ją pod budżetem laboratorium, nad którym właśnie pracował. Tę także podał Jackowi.

- Popatrz na nie pod światło.

Jack zrobił, jak mu kazano. Popatrzył na dwie klisze. Nawet on potrafił stwierdzić, że są różne.

Ted wskazał na pierwsze zdjęcie.

- To jest badanie obszaru DNA, który koduje rybosomalne białka człowieka. Wybrałem któryś na chybił trafił, żeby ci pokazać, jak wygląda.

- Jest cudowne - odparł Jack.

- Wolałbym, żebyś nie był sarkastyczny.

- Spróbuję.

- Ten drugi, to wynik badań próbki wątroby Franconiego. Ten sam obszar, użyto tych samych enzymów co w pierwszym badaniu. Widzisz, jak bardzo się różnią?

- To jedyna rzecz, którą widzę.

Ted zabrał wyniki badania DNA człowieka i odłożył na bok. Teraz wskazał na ciągle trzymaną przez Jacka drugą błonę celuloidową.

- Wczoraj powiedziałem ci, że te informacje można znaleźć na CD-ROM-ie, więc kazałem komputerowi odszukać ten wzór. Odpowiedź, która przyszła, mówi, że najbardziej podobny jest wynik u szympansów.

- Nie jest identyczny jak u szympansów? - zapytał Jack. W tej sprawie po raz kolejny nic nie było ostatecznie zdefiniowane.

- Nie, ale blisko. Jakby jakiś kuzyn szympansa. Coś w tym rodzaju.

- Czy szympansy mają krewniaków?

- Złapałeś mnie - odparł Ted i wzruszył ramionami. - Zabij, a nie powiem. Musisz jednak przyznać, że to robi wrażenie.

- Więc z twojego punktu widzenia to był przeszczep ksenogeniczny? - spytał Jack.

Ted znowu wzruszył ramionami.

- Gdybyś kazał mi zgadywać, powiedziałbym, że pewnie tak. Jednak biorąc pod uwagę wyniki DQ alfa, nie wiem, co powiedzieć. Zbadałem też dla własnej ciekawości DNA na grupy krwi AB0. Wyniki jak przy DQ alfa. Sądzę, że dla Franconiego udało się znaleźć idealnego dawcę, co jeszcze bardziej zastanawia. Zwariowana sprawa.

- Mnie to mówisz! - Teraz Jack opowiedział Tedowi o odkryciu pasożyta występującego u małp afrykańskich i azjatyckich.

Z twarzy Teda wyczytać można było zakłopotanie.

- Cieszę się, że to twój przypadek, a nie mój - powiedział.

Jack odłożył zdjęcie na biurko.

- Jeżeli dopisze mi szczęście, odpowiedzi na kilka pytań znajdę w ciągu następnych paru dni. W nocy lecę do Afryki, do tego samego kraju, który odwiedził Franconi.

- Zakład cię wysyła? - zapytał zaskoczony Ted.

- Nie. Sam jadę. No, niezupełnie sam, ja płacę, ale jedzie ze mną również Laurie.

- Mój Boże, ależ ty jesteś dokładny w tej robocie - stwierdził Ted.

- Uparty jest pewnie lepszym słowem - poprawił Jack już od drzwi.

Ted zawołał za nim, gdy Jack był już za progiem:

- Zrobiłem badania porównawcze z mitochondrialnym DNA matki Franconiego. Pasuje, więc przynajmniej identyfikacji zwłok możesz być pewny w stu procentach.

- Wreszcie coś pewnego.

- Wiesz, przyszła mi do głowy jeszcze jedna zwariowana myśl - dodał Ted. - Jedyny sposób, w jaki mógłbym wyjaśnić to całe zagmatwanie i wyniki, jakie uzyskałem, to uznanie wątroby za transgeniczną.

- A cóż to, u diabła, znaczy?

- To oznacza, że wątroba zawiera DNA z dwóch różnych organizmów.

- Hmmm. Będę musiał to przemyśleć.

Cogo, Gwinea Równikowa

Bertram spojrzał na zegarek. Była szesnasta. Podniósł wzrok, by wyjrzeć przez okno i nagle spostrzegł, że gwałtowna tropikalna ulewa, która całkiem przysłaniała niebo jeszcze piętnaście minut wcześniej, prawie całkiem ustąpiła. Znowu było parne, słoneczne afrykańskie popołudnie.

Pod wpływem impulsu sięgnął po telefon i zadzwonił na oddział zapłodnień. Odpowiedziała Shirley Cartwright, pełniąca obowiązki technika na popołudniowej zmianie.

- Czy te dwa nowo narodzone bonobo otrzymały już swoje dawki hormonów? - spytał.

- Jeszcze nie - odpowiedziała Shirley.

- Zdawało mi się, że w karcie zapisano, żeby otrzymywały zastrzyk o czternastej - zauważył.

- To zwyczajowo przyjęta godzina - powiedziała z wahaniem Shirley.

- Dlaczego przesunięto godzinę?

- Melanie Becket jeszcze nie przyjechała - powiadomiła Bertrama niechętnie. Ostatnią rzeczą, której pragnęła, było wpędzenie w kłopoty swojej przełożonej, ale wiedziała, że nie mogłaby skłamać.

- O której miała być?

- Nie podała godziny. Dziennej zmianie powiedziała, że będzie zajęta całe przedpołudnie w laboratorium w szpitalu. Sądzę, że w nawale zajęć, nie spojrzała na zegarek.

- Nie zostawiła nikomu instrukcji co do podania hormonów o czternastej?

- Właściwie nie - odparła Shirley. - Dlatego spodziewam się jej w każdej chwili.

- Jeżeli nie zjawi się przez następne pół godziny, proszę podać dawki zapisane w karcie - polecił. - Czy sprawi to pani jakiś kłopot?

- Nie, panie doktorze.

Bertram rozłączył się i zadzwonił do laboratorium Melanie w szpitalu. Nie był tak zaznajomiony z personelem szpitala, więc nie rozpoznał, z kim rozmawia. Ale osoba ta znała Bertrama i opowiedziała mu niepokojącą historię. Melanie nie zjawiła się w laboratorium przez cały dzień, bo była niezwykle zajęta w centrum weterynaryjnym.

Bertram odłożył słuchawkę. Paznokciem wskazującego palca zaczął nerwowo stukać w telefon. Pomimo zapewnień Siegfrieda, że panuje nad ewentualnym problemem Kevina i jego przyjaciółek, Bertram nastawiony był podejrzliwie. Melanie należała do sumiennych pracowników. Nie było w jej stylu zapominać o podawaniu przepisanych środków.

Złapał ponownie za słuchawkę i starał się dodzwonić do Kevina. Nikt nie odpowiadał.

Wobec rosnących podejrzeń, zawiadomił sekretarkę, Marthę, że wróci za godzinę, i wyszedł z biura. Wsiadł do swojego cherokee i ruszył w stronę miasta.

Jadąc, nabierał przekonania, że Kevin i kobiety postanowili dostać się na wyspę. Ogarniała go coraz większa złość. Zwymyślał sam siebie, że pozwolił się zwieść zapewnieniom Siegfrieda o rzekomym bezpieczeństwie. Miał przeczucie, że ciekawość Kevina sprowadzi na nich duże kłopoty.

Na skraju miasta, gdzie asfaltowa droga łączyła się z brukowaną jezdnią, musiał gwałtownie zahamować. Tak się zapamiętał w gniewie, że zapomniał kontrolować prędkość. Kostka brukowa zmoczona niedawnym deszczem była śliska jak lód i samochód Bertrama przejechał w poślizgu wiele metrów, zanim wreszcie się zatrzymał.

Zaparkował przed szpitalem. Wszedł na drugie piętro i zapukał do gabinetu Kevina. Nie było odpowiedzi. Spróbował wejść. Drzwi były zamknięte.

Wrócił do samochodu, objechał plac i zaparkował pod ratuszem. Skinął w stronę rozleniwionych żołnierzy kiwających się w rozklekotanych, starych trzcinowych krzesłach w cieniu arkad.

Wbiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie. Przedstawił się Aurielowi i rzucił, że musi rozmawiać z Siegfriedem.

- Jest teraz z szefem ochrony - odparł sekretarz.

- Powiedz mu, że czekam - rozkazał i zaczął chodzić po pokoju w tę i z powrotem. Jego irytacja rosła.

Pięć minut później z gabinetu Siegfrieda wyszedł Cameron McIvers. Zawołał 'cześć' do Bertrama, ale ten tak się spieszył na spotkanie z Siegfriedem, że zignorował pozdrowienie.

- Mamy problem - powiedział bez wstępów. - Melanie Becket nie pokazała się dzisiaj w pracy, Kevina Marshalla nie ma w laboratorium.

- Nie jestem zaskoczony - odpowiedział spokojnie Siegfried. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i wyprostował zdrową rękę. - Widziano ich w towarzystwie pielęgniarki, jak opuszczali miasto wczesnym rankiem. Trójkącik zdaje się rozkwitać. Urządzili sobie wieczorno-nocne party, po którym obie panie zostały u Kevina.

- Naprawdę? - zapytał Bertram. Wydawało mu się nieprawdopodobne, żeby taki niewydarzony naukowiec mógł być wmieszany w równie nieprzyzwoity związek.

- Dobrze wiem - powiedział Siegfried. - Sąsiaduję z Kevinem przez trawnik. Poza tym obie panie spotkałem wcześniej w 'Chickee Hut Bar'. Obie były już pod dobrą datą i mówiły, że wybierają się do Kevina.

- Dokąd udali się dziś rano?

- Podejrzewam, że do Acalayong. Dozorca widział ich przed świtem, jak odpływali dużą łodzią.

- To znaczy, że mogą się dostać na wyspę od strony wody - warknął Bertram.

- Odpływali na zachód, nie na wschód.

- To mógł być fortel - upierał się Bertram.

- Mógł - zgodził się Siegfried. - Myślałem o takiej możliwości. Rozmawiałem nawet o tym z Cameronem. Jednak obaj uważamy, że jedynym miejscem, do którego można dopłynąć, jest plaża, którą most łączy z lądem. Reszta wyspy otoczona jest bujnym lasem mangrowe i bagnami.

Wzrok Bertrama powędrował w górę na potężne łby nosorożców, które wisiały na ścianie za Siegfriedem. Ich pozbawione mózgów czaszki przypominały mu o pozycji szefa Strefy; musiał przyznać, że w tym wypadku miał rację. Kiedy wybierano wyspę dla realizacji projektu, jej niedostępność od strony wody była jedną z zalet.

- A na tej plaży nie mogli wylądować - kontynuował Siegfried - ponieważ ciągle są tam żołnierze i aż ich palce swędzą, żeby trochę sobie postrzelać z tych ich AK-47. - Roześmiał się. - Ile razy pomyślę o roztrzaskanych oknach w samochodzie Melanie, nie mogę się powstrzymać od śmiechu.

- Może masz rację - Bertram mówił to bez przekonania.

- Oczywiście, że mam rację.

- Ciągle jednak jestem niespokojny. I podejrzliwy. Chcę wejść do gabinetu Kevina.

- Po co?

- Byłem tak głupi, że pokazałem mu, jak wykorzystać oprogramowanie, żeby zlokalizować bonobo. Niestety, przećwiczył to nawet. Wiem, bo przy kilku okazjach używał tego przez dłuższy czas. Chcę wejść do jego biura i sprawdzić, czy znajdę coś, co podpowie nam, czego szukał.

- No cóż, powiedziałbym, że to brzmi dość rozsądnie. - Siegfried zadzwonił do Auriela, aby załatwił Bertramowi wejście do laboratorium. A do Bertrama powiedział: - Daj mi znać, jeśli coś odkryjesz.

- Nie martw się.

Uzbrojony w kartę magnetyczną Bertram wrócił do laboratorium i wszedł do pracowni Kevina. Zamknął za sobą drzwi. Najpierw przejrzał biurko. Nic nie znalazł. Obszedł szybko pokój. Po chwili uwagę Bertrama zwróciły wydruki leżące przy komputerze. Rozpoznał kontury wyspy. Dokładnie przestudiował każdą stronę. Przedstawiały mapę w różnych skalach. Nie potrafił natomiast zrozumieć znaczenia wyrysowanych na nich kształtów geometrycznych.

Odłożył kartki na bok i zabrał się do przeszukiwania plików w komputerze Kevina. Nie musiał długo szukać tego, co chciał znaleźć: źródła informacji dla wydruków.

Przez następne pół godziny Bertram był dosłownie sparaliżowany tym, co odnalazł. Kevin zapisywał drogę, jaką przebywały poszczególne zwierzęta. Po badaniu przez dłuższą chwilę tych danych, wszedł do zgromadzonych przez Kevina informacji o przemieszczaniu się bonobo w czasie kilkunastu godzin. Teraz już był w stanie odtworzyć tajemnicze kształty geometryczne.

- Jesteś cholernie sprytny - powiedział na głos, pozwalając komputerowi prześledzić zapis drogi przebytej przez każde zwierzę.

Zanim zakończył się program, Bertram zauważył problem z bonobo numer sześćdziesiąt i sześćdziesiąt siedem. Z rosnącym niepokojem spróbował uruchomić analizator ruchu obu zwierząt, ale bez powodzenia. Kiedy to mu się nie udało, wrócił do czasu obecnego i zażądał wyświetlenia bieżącej pozycji obu bonobo. Nie zmieniły się ani na jotę.

- Dobry Boże! - jęknął.

W jednej chwili obawy o Kevina zniknęły i zostały zastąpione przez poważniejszy problem. Bertram wyłączył komputer, złapał wydruki i wybiegł z laboratorium. Pobiegł prosto do ratusza. Wiedział, że w ten sposób będzie szybciej, niż objeżdżając plac samochodem. Wbiegł po schodach. Wpadł do sekretariatu. Aurielo spojrzał na niego, ale Bertram zupełnie go zignorował. Bez zapowiedzi niemal wdarł się do biura Siegfrieda.

- Musimy porozmawiać. Natychmiast - powiedział. Brakowało mu oddechu.

Siegfried rozmawiał właśnie z szefem służb zaopatrzeniowych. Obaj wydawali się kompletnie zaskoczeni nagłym pojawieniem się Bertrama.

- To sprawa nie cierpiąca zwłoki - dodał Bertram.

Szef aprowizacji wstał.

- Przyjdę później - powiedział i wyszedł.

- Lepiej, żeby to było ważne - ostrzegł Siegfried.

Bertram wymachiwał wydrukami z komputera.

- Mam bardzo złe wieści - zaczął. Zajął krzesło opuszczone przez poprzedniego gościa. - Kevin Marshall znalazł sposób na śledzenie wszystkich bonobo przez cały czas.

- I co z tego?

- Przynajmniej dwie z małp nie ruszają się. Numer sześćdziesiąt i sześćdziesiąt siedem. Nie poruszyły się od ponad dwadziestu czterech godziny. Jest tylko jedno wyjaśnienie. Nie żyją!

Siegfried uniósł brwi.

- Cóż, to tylko zwierzęta - powiedział. - Zwierzęta przecież też umierają. Musieliśmy spodziewać się pewnych ubytków.

- Nie rozumiesz - stwierdził Bertram z nutą pogardy. - Zlekceważyłeś moje ostrzeżenie o podziale zwierząt na dwie grupy. Mówiłem, że to znamienne. Teraz, niestety, mamy tego dowód. O ile się na tym znam, zaczęły się zabijać nawzajem!

- Tak uważasz? - zapytał wystraszony Siegfried.

- Według mnie nie ma wątpliwości. Zadręczałem się, żeby znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego podzieliły się na dwie grupy. Zdecydowałem, że to dlatego, iż nie zadbaliśmy o odpowiednią równowagę między samcami i samicami. Teraz jestem pewny, że samce zaczęły o nie walczyć.

- Rany boskie! - zawołał Siegfried, kręcąc z niepokojem głową. - To straszne wieści.

- Gorzej niż straszne. Absolutnie nie do zaakceptowania. Jeżeli nie zadziałamy, to będzie klęska całego programu.

- Co możemy zrobić?

- Przede wszystkim z nikim nie rozmawiać! - polecił Bertram. - Jeżeli przyjdzie polecenie, aby odłowić numer sześćdziesiąty albo sześćdziesiąty siódmy, będą kłopoty. Po drugie, i ważniejsze, musimy, tak jak proponowałem wcześniej, sprowadzić małpy do centrum. Nie będą się zabijać, jeżeli znajdą się w pojedynczych klatkach.

Siegfried musiał zaakceptować rady weterynarza. Chociaż zawsze uważał, że z punktu widzenia logistyki i w celu zapewnienia bezpieczeństwa, lepiej, żeby zwierzęta przebywały na wyspie. Teraz uznał, że ten czas minął. Nie można pozwolić zwierzętom, żeby się zabijały. Gdy rozważył to poważnie, uznał, że nie ma wyboru.

- Kiedy powinniśmy je przenieść? - spytał.

- Tak szybko, jak to możliwe - odparł Bertram. - Do świtu będę dysponował godnym zaufania zespołem opiekunów zwierząt. Zaczniemy od tej grupy, która się oddzieliła. Kiedy będziemy mieli w klatkach wszystkie zwierzęta, co nie powinno zabrać więcej jak dwa, trzy dni, przeniesiemy je na teren centrum weterynaryjnego, które do tego czasu przygotuję.

- Chyba odwołam ten oddział żołnierzy z rejonu mostu - zasugerował Siegfried. - Chyba nie chcemy, aby zaczęli strzelać do twoich ludzi.

- Nigdy nie podobało mi się trzymanie ich w tym miejscu. Bałem się, że mogli strzelać do zwierząt dla zabawy albo zdobycia pożywienia.

- Kiedy powinniśmy powiadomić odpowiednich przełożonych w GenSys? - zapytał Siegfried.

- Dopiero gdy będziemy ze wszystkim gotowi. Kiedy się upewnimy, ile zwierząt zginęło. Może nasuną nam się też jakieś lepsze pomysły na ostateczne rozwiązanie. Moim zdaniem musimy wybudować doskonalsze schronienie, w którym zwierzęta będą od siebie odizolowane.

- Na to będziemy potrzebowali zgody z góry - przypomniał Siegfried.

- Jasne. - Bertram wstał. - Jedyną dobrą rzeczą jest to, że przewidująco sprowadziłem tam te klatki dla małp.

Nowy Jork

Raymond czuł się znacznie lepiej niż w ostatnich dniach. Sprawy zdawały się iść coraz lepiej, i to od samego rana. Tuż po dziewiątej zadzwonił doktor Waller Anderson. Nie tylko zgłosił chęć przystąpienia do przedsięwzięcia, ale od razu miał dwóch klientów gotowych do wpłacenia pierwszej raty i wyjazdu na Bahamy w celu pobrania szpiku kostnego.

Około południa Raymond odebrał telefon od doktor Alice Norwood, której gabinet mieścił się na Rodeo Drive w Beverly Hills. Poinformowała, że udało jej się zrekrutować trzech lekarzy, każdy z dużą prywatną praktyką, którzy bardzo chętnie przystąpią do spółki. Jeden pracował w Century City, drugi w Brentwood a ostatni w Bel-Air. Była przekonana, że ci lekarze wkrótce dostarczą mnóstwa pracy, ponieważ na rynku Zachodniego Wybrzeża był duży popyt na usługi oferowane przez Raymonda.

Jednak najbardziej uradował Raymonda brak wiadomości od pewnych osób. Nie było telefonu ani od Vinniego Dominicka ani od doktora Daniela Levitza. Tę ciszę uznał za ostateczne pogrzebanie sprawy Franconiego.

O piętnastej trzydzieści zadzwonił domofon. Darlene zorientowała się, o co chodzi, i ze łzami w oczach poinformowała Raymonda, że jego samochód czeka na dole.

Raymond objął dziewczynę i delikatnie poklepał po plecach.

- Następnym razem może będziesz mogła polecieć - pocieszył ją.

- Naprawdę?

- Nie mogę tego zagwarantować, ale postaramy się. - Raymond nie miał w tej sprawie nic do powiedzenia. Darlene była w Cogo tylko raz. Przy innych okazjach samolot miał komplet na przynajmniej jednym z etapów podróży. Najczęściej samolot leciał z Ameryki do Europy, a stamtąd do Bata. W drodze powrotnej plan lotu był taki sam, z tym że za każdym razem międzylądowanie wypadało w innym mieście europejskim.

Obiecał zadzwonić zaraz po przyjeździe do Cogo, wziął bagaż i zjechał windą. Wsiadł do oczekującego sedana i wygodnie rozparł się w fotelu.

- Życzy pan sobie mieć radio włączone, sir? - zapytał kierowca.

- Tak, czemu nie - odparł. Już zaczynał się dobrze bawić.

Jazda przez miasto była najtrudniejszą częścią wyprawy. W dobrym czasie dotarli na West Side Highway. Co prawda ruch był spory, ale godzina szczytu jeszcze się nie zaczęła, więc samochody posuwały się dość płynnie. Tak samo było na George Washington Bridge. Po niecałej godzinie wysiadł na lotnisku Teterboro.

Samolot GenSys jeszcze nie został podstawiony, ale tym Raymond się nie przejmował. Usiadł w poczekalni, skąd miał widok na pasy startowe, i zamówił szkocką. W chwili, kiedy podawano mu szklaneczkę, lśniący odrzutowiec GenSys wysunął się z chmur, zniżył lot i wylądował na pasie. Przykołował tuż przed okno, za którym siedział Raymond.

To była piękna biała maszyna, z czerwonymi pasami wzdłuż kadłuba. Jedynymi oznaczeniami były kod N69SU i mała flaga amerykańska na skrzydle ogona.

Jakby na zwolnionym filmie drzwi samolotu otworzyły się i spod nich na płytę lotniska wysunął się trap. Nieskazitelnie wyglądający steward, ubrany w ciemnogranatowy uniform, stanął w wejściu, następnie zszedł po schodkach i skierował się do budynku portu lotniczego. Nazywał się Roger Perry. Raymond dobrze go pamiętał. Za każdym razem, kiedy Raymond leciał do Cogo, on i drugi steward, Jasper Devereau, obsługiwali pasażerów.

Po wejściu do budynku Roger natychmiast rozejrzał się po poczekalni. Gdy tylko dojrzał Raymonda, podszedł do niego i zasalutował na przywitanie.

- Czy to cały pański bagaż, sir? - zapytał, chwytając za torbę Raymonda.

- Tak. Czy już wylatujemy? Samolot nie będzie tankował?

Wcześniej zawsze tak było.

- Jesteśmy już gotowi - odpowiedział Roger.

Raymond wstał i wyszedł za stewardem w szare, chłodne, marcowe popołudnie. Kiedy podchodził do prywatnego luksusowego odrzutowca, miał nadzieję, że jacyś ludzie go widzą. W chwilach takich jak ta, czuł, że to jest życie, do którego został stworzony. Nawet powtarzał sobie, że utrata licencji lekarza paradoksalnie okazała się szczęśliwym trafem.

- Roger, powiedz mi - odezwał się jeszcze, zanim dotarli do schodów. - Czy do Europy mamy komplet? - Za każdym razem, kiedy leciał, na pokładzie spotykał innych członków kierownictwa GenSys.

- Tylko jeden pasażer - odpowiedział Roger.

Gdy doszli do trapu, steward stanął z boku i gestem ręki zaprosił na pokład.

Z dwoma stewardami i jednym pasażerem podróż zapowiadała się znacznie przyjemniej, niż sobie wyobrażał, więc z uśmiechem wspinał się po schodach. Kłopoty ostatnich dni wydawały się teraz niewielką zapłatą za luksusy, w jakich miał się pławić.

Na pokładzie samolotu przywitał go Jasper. Odebrał płaszcz i marynarkę Raymonda i zapytał, czy gość życzy sobie drinka przed odlotem.

- Poczekam - odparł.

Jasper odsunął kotarę oddzielającą pokład pasażerski od kabiny. Przełykając z dumą ślinę, Raymond wszedł do głównej części samolotu. Zastanawiał się, który z głębokich, skórzanych foteli zająć, gdy jego wzrok napotkał spojrzenie drugiego pasażera. Raymonda zmroziło. W tej samej chwili poczuł ucisk w żołądku.

- Kłaniam się, doktorze Lyons. Witamy na pokładzie.

- Taylor Cabot! - wystękał Raymond. - Nie spodziewałem się tu pana.

- Doskonale rozumiem. Sam jestem zaskoczony swoją tu obecnością. - Uśmiechnął się i wskazał fotel obok siebie.

Raymond bez zwłoki zajął wskazane miejsce. Zwymyślał sam siebie, że nie poprosił o drinka, którego oferował mu Jasper. W gardle zupełnie mu wyschło.

- Okazało się, że w rozkładzie zajęć pojawiła się niespodziewana luka, więc uznałem, że roztropnie będzie skorzystać z okazji i osobiście sprawdzić, jak mają się nasze sprawy w Cogo. To była decyzja podjęta dosłownie w ostatniej chwili. Oczywiście przy okazji zatrzymamy się w Zurychu, gdzie spotkam się z kilkoma bankierami. Mam nadzieję, że nie będzie to dla pana nadmiernie uciążliwe.

Raymond zaprzeczył głową.

- Nie, absolutnie - odparł stłumionym głosem.

- A jak tam mają się sprawy z projektem bonobo? - spytał Taylor.

- Bardzo dobrze. Liczymy na wielu nowych klientów. Właściwie to mamy kłopot, żeby zaspokoić zapotrzebowanie.

- A co z tym godnym pożałowania epizodem z Carlem Franconim? Mam nadzieję, że uporał się pan z tym szczęśliwie?

- Tak, oczywiście - odparł z trudem. Próbował się nawet uśmiechnąć.

- Jednym z powodów mojej podróży jest chęć przekonania się, czy projekt rzeczywiście zasługuje na wsparcie. Szef działu finansowego twierdzi, że zaczynamy osiągać pewne zyski. Z drugiej strony dyrektorzy wykonawczy zachowują rezerwę wobec niebezpieczeństw, jakie mogą pociągnąć za sobą eksperymenty z małpami. Muszę więc podjąć decyzję. Mam nadzieję, że zdoła mi pan w tym pomóc.

- Z pewnością - wydusił z siebie Raymond, gdy usłyszał charakterystyczny warkot uruchamianych silników.

W barze poczekalni sali odpraw lotów międzynarodowych nowojorskiego lotniska JFK atmosfera przypominała przyjęcie. Nawet Lou pił piwo, co chwilę wrzucając do ust orzeszki. Był w doskonałym nastroju i zachowywał się tak, jakby on sam za chwilę wybierał się w podróż.

Jack, Laurie, Warren, Natalie i Esteban siedzieli z Lou przy okrągłym stoliku w kącie baru. Nad głowami wisiał telewizor nastawiony na mecz hokeja. Szalony głos komentatora i wrzawa kibiców mieszały się z ogólnie panującym gwarem.

- To był wielki dzień - powiedział podniesionym głosem Lou. - Przyskrzyniliśmy Vida Delbaria i teraz dla ratowania własnego tyłka śpiewa jak z nut. Zdaje się, że mocno nadwerężymy interesy rodziny Vaccarro.

- Co z Angelem Facciolem i Frankiem Pontim? - spytała Laurie.

- To już inna historia - odparł Lou. - Chociaż raz sędzia stanął po naszej stronie i wyznaczył kaucję po dwa miliony za każdego. Udało się to dzięki oskarżeniu o podszywanie się pod policjantów.

- A w sprawie Domu Pogrzebowego Spoletto? - pytała dalej Laurie.

- To chyba będzie prawdziwa kopalnia złota. Właściciel jest bratem żony Vinniego Dominicka. Pamiętasz go, Laurie, prawda?

Laurie skinęła.

- Jakżebym mogła zapomnieć.

- Kim jest Vinnie Dominick? - zapytał Jack.

- Odegrał zaskakującą rolę w sprawie Cerina - wyjaśniła Laurie.

- Współpracuje z rodziną Lucia. Znaleźli się w trudnej sytuacji po upadku Cerina. Ale przeczucie mówi mi, że niedługo przekłujemy ten ich nadęty balon.

- Dowiedzieliście się czegoś o wtyczce w naszym zakładzie? - dociekała Laurie.

- Zaraz, zaraz - odparł Lou. - Najpierw sprawy najważniejsze. Do tego też dojdziemy. Nie martwcie się.

- Sprawdźcie technika nazwiskiem Vinnie Amendola - podpowiedziała Laurie.

- Jakiś szczególny powód? - spytał Lou, zapisując jednocześnie nazwisko w notesie, który nosił zawsze w kieszeni marynarki.

- Jedynie podejrzenie - wyjaśniła.

- Rozważymy to. Ta historia pokazuje, jak szybko rzeczy się zmieniają. Wczoraj byłem w psim nastroju, dzisiaj jestem dzieckiem szczęścia. Nawet zadzwonił do mnie kapitan z informacją o możliwym awansie. Możecie w to uwierzyć?

- Zasługujesz na niego - stwierdziła Laurie.

Jack poczuł czyjąś rękę na ramieniu. To była kelnerka. Spytała, czy ma podać jeszcze jedną kolejkę.

- No, moi drodzy! - zawołał, przekrzykując hałas. - Jeszcze po piwie?!

Spojrzał na Natalie, która przykryła dłonią szklankę, pokazując, że ma dość. Wyglądała rewelacyjnie w purpurowym spodniumie. Była nauczycielką w państwowej szkole średniej w Harlemie, ale nie wyglądała jak żadna z nauczycielek, które Jack pamiętał. Według niego rysy Natalie przypominały rzeźby egipskie, które widział Metropolitan Museum, kiedy Laurie zaciągnęła go tam kiedyś. Oczy miała w kształcie migdałów, a usta pełne, zmysłowe. Włosy zaplotła w warkoczyki w najbardziej wyszukany sposób, jaki Jack kiedykolwiek widział. Natalie wyjaśniła, że to specjalność jej siostry.

Warren też pokręcił głową. Nie miał ochoty na kolejne piwo. Siedział obok Natalie. Miał na sobie sportową kurtkę, a pod nią czarny T-shirt. Takie ubranie częściowo maskowało jego muskulaturę. Wyglądał na tak szczęśliwego, jak nigdy dotąd. Usta rozchylał w półuśmiechu zamiast tradycyjnie zaciskać je w wyrazie determinacji.

- Dziękuję - powiedział Esteban. On także się uśmiechał, nawet szerzej niż Warren.

Jack spojrzał na Laurie.

- Ja też zrezygnuję. Muszę zachować trochę miejsca na wino do obiadu w czasie lotu. - Kasztanowe włosy splotła w warkocz. Ubrana była w luźną welurową bluzę i legginsy. Jack pomyślał, że odprężona, kipiąca dobrym nastrojem i swobodnie ubrana wygląda jak licealistka.

- Tak, chętnie wypiję jeszcze jedno - powiedział Lou.

- Jedno piwo i rachunek - poprosił Jack.

- Co robiliście dzisiaj? - spytał Lou.

- Laurie i pozostali załatwili wizy, a ja bilety. - Jack klepnął się po brzuchu. - Wymieniłem też dolary na franki francuskie i kupiłem pas na pieniądze. Powiedziano mi, że w tej części Afryki franki są mocną walutą.

- Co będziecie robić po przylocie?

Jack wskazał na Estebana.

- Nasz emigrant odpowiada za dalsze plany. Jego kuzyn ma na nas czekać na lotnisku, a brat jego żony prowadzi hotelik.

- Nie powinniście więc mieć kłopotów. Co później?

- Kuzyn Estebana zajmie się wynajęciem samochodu. Potem pojedziemy do Cogo.

- Taka mała turystyczna przejażdżka?

- To niezły pomysł - stwierdził Jack.

- Dużo szczęścia - życzył Lou.

- Dziękujemy. Zapewne nam się przyda.

Pół godziny później wesołe towarzystwo, z wyjątkiem Lou, zajęło miejsca na pokładzie 747 i schowało bagaże podręczne. Ledwie się rozgościli, potężny samolot drgnął i pokołował na pas startowy. Chwilę później silniki zawyły i maszyna ruszyła.

Laurie poczuła, że Jack złapał ją za rękę. Odwzajemniła uścisk.

- Dobrze się czujesz? - spytała.

Skinął głową.

- Po prostu nie lubię latać samolotem - powiedział.

Laurie zrozumiała.

- Ruszyliśmy - odezwał się uszczęśliwiony Warren. - Afryko, nadchodzimy!

ROZDZIAŁ 19

8 marca 1997 roku godzina 2.00

Cogo, Gwinea Równikowa

- Śpisz? - szepnęła Candace.

- Żartujesz? - odszepnęła Melanie. - Jak mam spać na skale przykrytej kilkoma gałęziami?

- Też nie mogę zasnąć. Szczególnie z tym chrapaniem dookoła. Co z Kevinem?

- Nie śpię - odparł.

Znajdowali się w małej grocie prowadzącej do głównej jaskini, zaraz za wejściem. Ciemność była prawie całkowita. Nieco bladego, odbitego od skał światła księżyca wpadało przez otwór.

Trójka przyjaciół została tu umieszczona zaraz po przybyciu do jaskini. Grota miała nieco ponad trzy metry szerokości. Sufit stromo opadał. W najwyższym miejscu strop znajdował się na wysokości głowy Kevina. Nie było tylnej ściany. Grota przechodziła w wąski tunel. Wcześniej, wieczorem, Kevin oświetlił tunel latarką, mając nadzieję że znajdzie inne wyjście, ale przejście kończyło się nagle po około dziesięciu metrach.

Bonobo traktowały ich dobrze nawet po chłodnym przyjęciu przez samice. Właściwie zwierzęta była jakby oczarowane ludźmi i zamierzały utrzymywać ich przy życiu i w dobrej kondycji. Dostarczyły im mętnej wody w tykwach i różnego rodzaju pożywienia. Niestety były to larwy, robaki i insekty, a wszystko z dodatkiem pewnego gatunku turzycy znad Lago Hippo.

Późnym popołudniem bonobo roznieciły ogień w wejściu do jaskini. Kevin był bardzo zainteresowany, jaką metodą dokonują tego wyczynu, ale znajdował się zbyt daleko, aby poznać tajemnicę. Grupa małp otoczyła miejsce ciasnym kołem i pół godziny później ukazał się dym.

- No i mamy odpowiedź dotyczącą dymu - powiedział Kevin.

Zwierzęta nabiły upolowane małpy na żerdzie i zaczęły opiekać nad ogniem. Następnie rozerwały zdobycz na części i z wielkim aplauzem rozdzielono między siebie. Wydając te wszystkie pohukiwania i wrzaski, dały oczywisty dowód, że mięso małp musi być dla nich nie lada przysmakiem.

Bonobo numer jeden oderwał pełną garścią kilka kęsów, położył na dużym liściu i przyniósł ludziom. Tylko Kevin gotów był spróbować. Stwierdził, że to najtwardsza rzecz, jaką przyszło mu kiedykolwiek żuć. Gdy zapytały o smak, odparł, że bardzo przypomina mu mięso słonia, którego miał okazję kiedyś skosztować. W zeszłym roku Siegfried upolował leśnego słonia na jednej ze swoich wypraw myśliwskich i po odcięciu ciosów część mięsa została wycięta i ugotowana w centralnej kuchni.

Bonobo nie próbowały uwięzić ludzi i nie zakazały im rozwiązać sznura, którym byli związani. Jednocześnie zwierzęta dały do zrozumienia, że ludzie mają zostać w swojej małej grocie. Przez cały czas przynajmniej dwa z większych samców bonobo przebywały w pobliżu. Za każdym razem, gdy Kevin lub któraś z kobiet próbowali się wychylić, strażnicy krzyczeli i wyli. Bardziej przerażające było dzikie obnażanie ostrych kłów. W ten sposób utrzymywali swoich więźniów w miejscu.

- Musimy coś zrobić - powiedziała Melanie. - Nie możemy tu zostać na zawsze. I jest chyba oczywiste, że powinniśmy to zrobić teraz, kiedy śpią.

Wszystkie bonobo w jaskini, włączając w to owych strażników, błyskawicznie posnęły na prymitywnych posłaniach z gałęzi i liści. Większość chrapała.

- Uważam, że powinniśmy za wszelką cenę unikać rozgniewania ich - odparł Kevin. - Mamy szczęście, że jak dotąd traktują nas tak dobrze.

- Poczęstunku robactwem nie zwykłam nazywać dobrym traktowaniem - zaprotestowała Melanie. - Poważnie, musimy coś zrobić. Poza tym mogą zmienić swój stosunek do nas. Nie sposób przewidzieć ich zachowania.

- Wolę poczekać - uparł się Kevin. - Teraz jesteśmy nowością, ale w końcu stracą zainteresowanie nami. Ponadto w mieście na pewno zauważą naszą nieobecność. Siegfried lub Bertram nie będą potrzebowali dużo czasu, żeby się domyślić, dokąd popłynęliśmy, i zjawią się po nas.

- Nie jestem przekonana. Siegfried może uznać nasze zniknięcie za szczęśliwy obrót sprawy.

- Siegfried może i tak, ale nie Bertram. W sumie jest porządnym człowiekiem.

- Co o tym sądzisz, Candace? - spytała Melanie. - Nie wiem, co myśleć. Sytuacja wykroczyła tak daleko poza to, czego się spodziewałam, że nie mam pojęcia, jak zareagować. Cała zdrętwiałam.

- Co zrobimy, gdy pojawimy się z powrotem w mieście? - spytał Kevin. - Przecież nie będziemy mogli ot tak o wszystkim opowiedzieć.

- Jeżeli wrócimy - dodała Melanie.

- Nie mów tak - odezwała się Candace.

- Musimy stanąć twarzą w twarz z faktami - upomniała ją Melanie. - Dlatego uważam, że musimy zrobić coś teraz, gdy śpią.

- Nie mamy pojęcia, jak mocno śpią - perswadował Kevin. - Wyjście stąd może przypominać przejście przez pole minowe.

- Jedno jest pewne - wtrąciła Candace. - Nie zamierzam uczestniczyć w ani jednym zabiegu więcej. Źle się czułam, gdy myślałam, że to są małpy. No a teraz, kiedy mamy do czynienia z praczłowiekiem, nie potrafię tego znieść. Tyle o sobie już wiem.

- To przesądzona sprawa - odparł Kevin. - Nie umiem sobie wyobrazić, aby jakakolwiek czująca istota ludzka mogła myśleć inaczej. Lecz to nie jest kwestia do dyskusji w tej chwili. Problem w tym, że ta nowa rasa istnieje, a co się z nimi stanie, jeśli nie wykorzysta się ich do transplantacji?

- Czy one mogą się rozmnażać? - zastanowiła się Candace.

- Większość z pewnością - odparła Melanie. - Nie ingerowano w ich zdolność do reprodukcji.

- O rety! - jęknęła Candace. - To zaczyna być horror.

- Może powinniśmy je sterylizować. Mielibyśmy teraz tylko jedno pokolenie na sumieniu.

- Żałuję, że nie pomyślałem o tym wszystkim, zanim przystąpiłem do realizacji projektu. Jednak kiedy odkryłem możliwość wymiany fragmentów chromosomu, byłem tak zafascynowany, że kompletnie zapomniałem o rozważeniu innych okoliczności.

Nagle niebo rozbłysło jasnym, krótkim światłem, po którym rozległ się głośny grzmot. Jaskinia rozświetliła się na moment. Wstrząs zdawał się poruszyć całą górą. Gwałtowne wyładowanie byłą naturalną zapowiedzią, że kolejna nawałnica zamierza zalać wyspę potokiem deszczu.

- Oto argument przemawiający za moim stanowiskiem - powiedziała Melanie, gdy ucichł odgłos grzmotu.

- Co masz na myśli? - spytał Kevin.

- Ten grzmot był dostatecznie głośny, żeby obudzić umarłego - odparła. - A ani jedna z małp nawet nie mrugnęła.

- To prawda - przytaknęła Candace.

- Myślę, że przynajmniej jedno z nas powinno spróbować wydostać się stąd - stwierdziła Melanie. - W ten sposób upewnimy się, że Bertram zostanie zaalarmowany, co się tu dzieje, i będzie mógł zorganizować ekipę ratunkową.

- Chyba się zgadzam - powiedziała Candace.

- Oczywiście, że się zgadzasz - stwierdziła Melanie.

Przez kilka chwil panowało milczenie. W końcu Kevin przerwał ciszę.

- Poczekaj sekundę. Chyba nie sugerujecie, że to ja mam iść?

- Nie dostałabym się do łodzi, nie mówiąc już o wiosłowaniu - wyznała Melanie.

- Dostać, to bym się może i dostała, ale wiosłowanie w ciemności odpada - dodała Candace.

- I obie uważacie, że ja dam radę?

- Z pewnością prędzej ty niż my - potwierdziła Melanie.

Poczuł dreszcz. Pomysł przekradania się do łodzi po nocy, kiedy hipopotamy są na lądzie i skubią trawę, był przerażający. Niemal bardziej przerażająca wydawała się myśl o wiosłowaniu przez jezioro pełne krokodyli.

- Może uda ci się schować w łódce do świtu - zaproponowała Melanie. - Najważniejsze, żeby wyjść z jaskini i wydostać się poza zasięg tych istot, dopóki śpią.

Pomysł żeby przeczekać w łódce był lepszy od wiosłowania po ciemnym jeziorze, jednak i to nie załatwiało próblemu potencjalnego niebezpieczeństwa związanego ze znalezieniem się na błotnistym terenie hipopotamów.

- Pamiętaj, że przyjazd tu był twoim pomysłem - rzuciła Melanie.

Kevin zamierzał ostro zaprotestować, ale zrezygnował. W pewnym sensie była to prawda. To on powiedział, że jedynym sposobem poznania, co dzieje się z bonobo, jest dotarcie na wyspę. Ale od tej chwili decydujący głos miała Melanie.

- To była twoja sugestia - odezwała się Candace. - Dobrze pamiętam. Byliśmy w twoim gabinecie. To było wtedy, gdy po raz pierwszy pojawiło się pytanie o dym.

- Ależ ja tylko powiedziałem - zaczął, lecz nie skończył. Z doświadczenia wiedział, że nie potrafi spierać się z Melanie, szczególnie gdy Candace wspiera ją tak jak teraz. Poza tym z miejsca, w którym siedział, widział oświetloną słabym światłem księżyca ścieżkę prowadzącą od ich małej groty aż do wyjścia. Oprócz kilku kamieni i gałązek nie było żadnych przeszkód.

Zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście nie mógłby tego zrobić. Może najlepiej nie myśleć o hipopotamach. Może rzeczywiście nie warto liczyć na gościnność tych istot. Nie ze względu na małpie dziedzictwo, lecz ludzkie.

- Dobrze - powiedział Kevin z nagłym postanowieniem. - Spróbuję.

- Hura - odpowiedziała Melanie.

Kevin stanął na czworakach. Trząsł się na samą myśl, że w pobliżu znajduje się z pięćdziesiąt potężnych i dzikich zwierząt, które chcą, aby on został tam, gdzie jest.

- Jeśli coś pójdzie nie tak, po prostu wracaj tu tak szybko jak się da - powiedziała Melanie.

- W twoich ustach brzmi to tak łatwo - zauważył Kevin.

- Tak będzie - zapewniła go Melanie. - Bonobo i szympansy zasypiają zaraz po zmroku i śpią aż do świtu. Nie będziesz miał żadnych kłopotów.

- A co z hipopotamami? - zapytał.

- A co ma być? - odpowiedziała pytaniem.

- Nieważne. Mam już dość innych zmartwień.

- Dobra. No to szczęścia - szepnęła na pożegnanie Melanie.

- Tak, dużo szczęścia - dodała Candace.

Spróbował wstać i wyjść z groty, ale nie potrafił. Cały czas powtarzał sobie, że nigdy nie był bohaterem, a teraz nie był dobry czas, aby to zmieniać.

- O co chodzi? - zapytała Melanie.

- Nic - odparł. Nagle gdzieś w zakamarkach samego siebie odnalazł dość odwagi. Podniósł się i przygarbiony ruszył księżycową ścieżką do wylotu jaskini.

Idąc przed siebie, zastanawiał się, czy będzie lepiej, jeśli zacznie się skradać, czy raczej powinien szybkimi krokami dobiec do łodzi. Być ostrożnym czy postawić na jedną kartę. Ostrożność wygrała. Stawiał małe, starannie przemyślane kroki. Zawsze gdy stopa robiła najlżejszy choćby hałas, wykrzywiał się i zastygał w ciemności. Wszędzie dookoła siebie słyszał chrapliwe oddechy śpiących stworzeń.

Kilka metrów od wyjścia jedna z małp tak gwałtownie się poruszyła, że gałęzie jej posłania z hałasem popękały. Znowu Kevin zatrzymał się w pół kroku, serce waliło mu jak młot. Ale zwierzę tylko się pokręciło i znowu jego ciężki oddech dał Kevinowi znać, że małpa śpi. Gdy stał bliżej wejścia, gdzie dochodziło więcej światła, dostrzegł całkiem wyraźnie sylwetki bonobo leżące dookoła. Widok tak wielu śpiących bestii śmiertelnie go sparaliżował. Dopiero po minucie zdołał ruszyć w swój marsz ku wolności. Zaczął nawet czuć pierwszy podmuch ulgi, kiedy zapach wilgotnej dżungli zastąpił smród panujący w jaskini. Lecz ulga ta miała krótki żywot.

Kolejny grzmot i gwałtowne strumienie tropikalnej ulewy tak przestraszyły Kevina, że niemal stracił równowagę. Tylko dzięki szalonym wymachom ramion utrzymał się na nogach na ścieżce prowadzącej ku wyjściu. Strach go zdjął, kiedy zdał sobie sprawę, jak bliski był nadepnięcia na leżące zwierzę.

Po przejściu kolejnych trzech metrów mógł dostrzec zarysy ciemnej dżungli poniżej jaskini. Nocne dźwięki lasu dochodziły do niego pomimo chrapania małp. Był tak blisko wyjścia, że zaczął się martwić o to, jak zejść na dół po stromym zboczu, kiedy stało się nieszczęście. Serce podskoczyło mu do gardła, gdy poczuł czyjąś dłoń na swojej nodze! Coś złapało go za kostkę z taką siłą, że łzy napłynęły mu do oczu. Spoglądając w dół w półmroku, pierwszą rzeczą, jaką dostrzegł był jego zegarek na włochatej ręce muskularnego bonobo numer jeden.

'Tada' zawołała małpa, zrywając się z posłania i zatrzymując Kevina. Szczęśliwie ta część jaskini wymoszczona była dość gęsto gałązkami, które zamortyzowały upadek Kevina. Tym niemniej upadł niezdarnie na lewe biodro.

Okrzyk numeru jeden zbudził inne bonobo. Zapanował chaos i harmider, zanim stworzenia zorientowały się, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo.

Bonobo numer jeden puścił kostkę u nogi Kevina, ale złapał go za przedramiona. Demonstrując swoją siłę, podniósł Kevina i trzymał go nad ziemią na wyciągniętych ramionach.

Bonobo zawyły długim, głośnym i pełnym złości okrzykiem. Twarz Kevina wykrzywił grymas bólu, tak silny był uścisk zwierzęcia.

Kiedy wycie umilkło, wielki samiec zbliżył się do wejścia do małej groty i wręcz wrzucił do niej Kevina. Jeszcze raz ryknął ze złości i wrócił na swoje posłanie.

Kevin ledwo się pozbierał i usiadł. Znowu wylądował na biodrze. Zaczął odczuwać w nim tępy ból. Skręcił sobie także nadgarstek i zdarł łokieć. Jednak biorąc pod uwagę, że został dosłownie rzucony w powietrze, miał się lepiej, niż można było przypuszczać.

Z jaskini dobiegały go jeszcze okrzyki, chyba bonobo numer jeden, ale w ciemnościach Kevin nie mógł mieć pewności. Dotknął prawego łokcia. Wiedział, że klejące ciepło pod palcami to musi być krew.

- Kevin? - szepnęła Melanie. - Nic ci nie jest?

- Czuję się tak dobrze, jak można się czuć w tych okolicznościach.

- Dzięki Bogu! Co się stało?

- Nie wiem. Myślałem, że mam to już za sobą. Byłem tuż przy wyjściu z jaskini.

- Jesteś ranny? - zapytała Candace.

- Lekko. Ale żadna kość nie jest złamana. Przynajmniej tak mi się zdaje.

- Nie mogłyśmy dojrzeć, co się działo - powiedziała Melanie.

- Mój dubler mnie ucapił. Tak bym to nazwał. A potem wrzucił mnie tu. Dobrze, że nie wylądowałem na którejś z was.

- Przykro mi, że namawiałam cię do wyjścia - powiedziała Melanie. - Chyba to ty miałeś rację.

- Miło, że to mówisz. Cóż, prawie się udało. Byłem tak blisko.

Candace włączyła latarkę, zasłaniając dłonią światło. Zbliżyła ją do ramienia Kevina, żeby obejrzeć łokieć.

- Zdaje się, że musimy zdać się na Bertrama Edwardsa - stwierdziła Melanie. Przeszedł po niej dreszcz. Westchnęła. - Trudno uwierzyć, ale jesteśmy więźniami istot, które sami stworzyliśmy.

ROZDZIAŁ 20

8 marca 1997 roku godzina 16.40

Bata, Gwinea Równikowa

Jack uświadomił sobie, że z całej siły zaciska zęby. Trzymał także rękę Laurie i to znacznie mocniej, niż to byłoby usprawiedliwione. Zażenowany spróbował się rozluźnić. Problemem okazał się nocny lot z Douala w Kamerunie do Bata. Linia lotnicza wysyłała w nocne loty małe, pasażerskie samoloty, takie, jakie spędzały sen z powiek Jacka, rodząc koszmarne wspomnienia o śmierci jego rodziny.

Lot nie był łatwy. Samolot bez przerwy podskakiwał w piętrzących się, burzowych chmurach, mieniących się wszystkimi kolorami - od czystej bieli po ciemną purpurę. Od czasu do czasu pojawiały się błyskawice i maszyną targały gwałtowne turbulencje.

Poprzednia część podróży była jak senne marzenie. Lot z Nowego Jorku do Paryża był spokojny, niczym nie zakłócony. Wszyscy odespali przynajmniej kilka godzin. Do Paryża przylecieli dziesięć minut przed czasem, mieli go więc aż nadto, żeby zdąży się przesiąść na linie kameruńskie. Podczas przelotu na południe do Douala spali nawet jeszcze dłużej. Ale ostatni odcinek do Bata podniósł im wszystkim włosy na głowie.

- Lądujemy - powiedziała Laurie do Jacka.

- Mam nadzieję, że jest to lądowanie kontrolowane.

Wyjrzał przez brudne okno samolotu. Jak się spodziewał, pod nimi ścielił się jednolicie zielony dywan. Gdy wierzchołki drzew zbliżały się coraz bardziej i bardziej, Jack myślał tylko o tym, czy przed nimi jest jakiś pas do lądowania. Miał nadzieję, że jest.

Ostatecznie wylądowali na polu startowym. Jack i Warren jednocześnie odetchnęli głęboko z ulgą.

Kiedy przestraszeni podróżni opuszczali mały, wiekowy samolot, Jack popatrzył przez źle utrzymany pas startowy i zobaczył coś dziwnego. Na tle zielonej dżungli bielił się lśniący, nowoczesny odrzutowiec. Dookoła samolotu stali żołnierze w polowych mundurach i czerwonych beretach. Chociaż pozornie zachowywali postawę swobodną, faktycznie rozglądali się z uwagą wokół siebie. Z ramion zwisały im automaty.

- Czyj to samolot? - Jack zwrócił się do Estebana. Bez znaków rozpoznawczych wyglądał na prywatny.

- Nie mam pojęcia.

Poza Estebanem reszta była zupełnie nie przygotowana na panujący na lotnisku chaos. Wszyscy zagraniczni turyści musieli przejść odprawę celną. Cała grupa wraz z bagażem została zabrana do jakiejś bocznej sali. Prowadziło ich do tego nieprawdopodobnego miejsca dwóch ludzi w brudnych mundurach i z wiszącymi u pasów pistoletami.

Zaraz na początku wyrzucono z tej sali Estebana, ale po głośnej kłótni w miejscowym dialekcie - szczególnie głośno słychać było Estebana - pozwolono mu wrócić. Wszystkie bagaże były otwierane, a zawartość wyrzucana na blat wielkości stolika piknikowego.

Esteban wyjaśnił Jackowi, że ci ludzie czekają na łapówkę. W pierwszej chwili Jack odmówił dla zasady. Jednak kiedy okazało się, że odprawa może trwać godzinami, zmiękł. Franki francuskie rozwiązały problem.

Gdy wyszli do głównej sali lotniska, Esteban przeprosił ich.

- To tutaj poważny kłopot - mówił. - Wszyscy państwowi urzędnicy biorą łapówki.

Przywitał ich Arturo, kuzyn Estebana. Był mocno zbudowanym, nadzwyczaj przyjacielsko nastawionym człowiekiem o błyszczących oczach i lśniących zębach. Z entuzjazmem, serdecznie potrząsał dłońmi gości z Ameryki. Ubrany był w afrykański strój ludowy: powłóczystą szatę z jaskrawo kolorowego materiału, na głowie nosił sztywną, okrągłą czapeczkę bez daszka.

Wyszli z budynku lotniska wprost w gorące, parne powietrze równikowej Afryki. Jak okiem sięgnąć, rozciągał się płaski teren. Późnopopołudniowe niebo nad ich głowami miało ciemnoniebieski odcień, ale nad horyzontem kłębiły się potężne chmury burzowe.

- Człowieku, ciągle nie mogę uwierzyć - powiedział Warren. Rozglądał się dookoła niczym dzieciak w sklepie z zabawkami. - Od lat marzyłem, żeby tu przyjechać, ale nigdy nie sądziłem, że mi się uda. - Spojrzał na Jacka. - Dzięki, stary! Przybij! - Warren wyciągnął rękę. Przybili piątkę, jakby stali na boisku koszykarskim i dziękowali sobie za wygrany wspólnie mecz.

Arturo przyjechał wypożyczonym minivanem, który zaparkował przy krawężniku. Wcisnął stojącemu przy samochodzie policjantowi kilka banknotów i gestem zaprosił swych gości do auta.

Esteban nalegał, aby przy kierowcy usiadł Jack. Jack był zbyt zmęczony, żeby się sprzeczać, i zajął honorowe miejsce. Była to stara toyota, w której za przednią kanapą ustawiono jeszcze dwie ławki. Laurie i Natalie zajęły ostatnią, a Esteban z Warrenem środkową. Kiedy opuścili lotnisko, przed ich oczyma rozpostarł się ocean. Plaża była szeroka i piaszczysta. Łagodne fale obmywały brzeg.

Kiedy ujechali kawałek drogi, minęli duży, nie dokończony betonowy budynek, wyblakły i spękany. Zardzewiałe pręty zbrojeniowe wystawały jak kolce jeżowca. Jack zapytał, co to takiego.

- To miał być hotel turystyczny - wyjaśnił Arturo. - Ale zabrakło pieniędzy i turystów.

- Wyjątkowo kiepska kombinacja dla takiego interesu - skomentował Jack.

Esteban zaczął grać rolę przewodnika, wskazując kolejne obiekty i objaśniając, czym są, a Jack tym, czasem spytał Arturo, czy daleko muszą jechać.

- Nie, dziesięć minut.

- Słyszałem, że pracował pan dla GenSys.

- Trzy lata. Ale dość tego. Szef to zły człowiek. Wolę zostać w Bata. Jestem szczęśliwy, bo mam pracę.

- Chcielibyśmy odwiedzić posiadłość GenSys - oświadczył Jack. - Sądzi pan, że będą jakieś przeszkody?

- A spodziewają się was? - zapytał Arturo z niedowierzaniem.

- Nie. To niespodziewana wizyta.

- W takim razie będą przeszkody. Moim zdaniem nie lubią gości. Kiedy wyremontowali jedyną drogę do Cogo, ustawili też bramę wjazdową. Strzeżona jest całą dobę przez żołnierzy.

- Ho, ho! To nie brzmi dobrze. - Jack nie spodziewał się ograniczonego dostępu do miasta i sądził, że wjedzie do niego bez trudności. Sądził, że może mieć kłopoty dopiero przy wejściu do szpitala lub laboratorium.

- Kiedy Esteban dzwonił i mówił, że chce pan pojechać do Cogo, myślałem, że jesteście zaproszeni. Nie wspominałem więc o bramie.

- Rozumiem. To nie pańska wina. Proszę mi powiedzieć, czy pańskim zdaniem można przekupić strażników.

Arturo rzucił mu szybkie spojrzenie i wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Na pewno są lepiej opłacani niż normalni żołnierze.

- Jak daleko od miasta ustawiono posterunek? Czy można obejść go lasem? - spytał Jack.

Arturo znowu spojrzał na Jacka. Rozmowa zmierzała w kierunku, którego się nie spodziewał.

- To dość daleko - odparł, okazując wyraźne zaniepokojenie. - Może pięć kilometrów. Po dżungli nie tak łatwo się poruszać. To może być nawet niebezpieczne.

- I jest tylko jedna droga?

- Tylko jedna - potwierdził Arturo.

- Na mapie widziałem, że Cogo leży nad wodą. Czy dałoby się dopłynąć do miasta?

- Tak sądzę.

- Gdzie można znaleźć jakąś łódkę?

- W Acalayong. Pełno tam łodzi. Tak można dotrzeć do Gabonu.

- Czy są też łodzie do wynajęcia?

- Za odpowiednie pieniądze - odparł Arturo.

Przejeżdżali właśnie przez centrum Bata. Tworzyły je zaskakująco szerokie, rzadko rozsiane ulice wyznaczone rzędami drzew. Sporo ludzi chodziło po ulicach, pojazdów było jednak niewiele. Wszystkie budynki były niskie i betonowe.

W południowej części miasta zjechali z głównej szosy i wjechali na pokrytą koleinami, pozbawioną bruku drogę. Po ostatnim deszczu potworzyły się na niej ogromne kałuże.

Hotel nie imponował swym wyglądem. Piętrowy, betonowy budynek z wystającymi zbrojeniami, umożliwiającymi w przyszłości ewentualną rozbudowę. Fasadę pomalowano kiedyś na niebiesko, ale kolor dawno wyblakł, zmieniając się w nieokreślony pastelowy odcień.

W chwili kiedy się zatrzymali, przez frontowe drzwi wysypała się gromadka dzieci i dorosłych z rodziny Artura. Wszyscy zostali przedstawieni, aż do najmłodszego, zawstydzonego dzieciaka. Okazało się, że na parterze mieszka kilka wielopokoleniowych rodzin. Na pierwszym piętrze mieściła się część hotelowa.

Pokoje były maleńkie, ale czyste. Wszystkie były usytuowane w środkowej części budynku zbudowanego na planie litery U. Wchodziło się do nich od strony werandy wychodzącej na podwórko. Na każdym z końców litery U znajdowała się toaleta i prysznic.

Jack wszedł do pokoju i postawił torbę. Ucieszył się z moskitiery zawieszonej nad wyjątkowo wąskim łóżkiem, rozejrzał się jeszcze i wyszedł na werandę. Laurie także wyszła ze swojego pokoju. Stanęli obok siebie wsparci o balustradę i spoglądali w dół, na podwórko. Przed oczyma mieli ciekawą kombinację drzew bananowca, starych opon, nagich dzieci i kurczaków.

- To nie cztery gwiazdki - powiedział Jack.

Laurie uśmiechnęła się.

- Jest uroczo. Cieszę się. W moim pokoju nie ma żadnego robaka. Tego bałam się najbardziej.

Właściciel, szwagier Estebana Florencio i jego żona Celestina, przygotowali wspaniałą ucztę. Głównym daniem była miejscowa ryba podawana z malangą, tutejszą rośliną podobną do rzepy. Na deser zaproponowano rodzaj puddingu z egzotycznymi owocami. Obficie lane, dobrze schłodzone piwo kameruńskie pozwoliło doskonale spłukać posiłek.

Sute jedzenie i niemała ilość piwa nie pozwoliły długo czekać na rezultaty. Zmęczonym podróżnym wkrótce zaczęły się kleić oczy. Z widocznym wysiłkiem wdrapali się po schodach na piętro i z żelaznym postanowieniem wczesnej pobudki i wyjazdu na południe rozeszli się do swoich pokoi.

Bertram wszedł na górę do biura Siegfrieda. Był wyczerpany. Dochodziła dwudziesta trzydzieści. Od piątej trzydzieści rano towarzyszył pracownikom obsługi weterynaryjnej na Isla Francesca i pomagał w masowym wyłapywaniu zwierząt. Pracowali cały dzień i dopiero godzinę temu wrócili do centrum.

Aurielo już dawno poszedł do domu, więc Bertram wszedł prosto do gabinetu szefa. Siegfried z kieliszkiem w ręku stał przy oknie wychodzącym na plac. Spoglądał w stronę szpitala. Pokój oświetlał jedynie płomień świecy umocowanej w czaszce, tak samo jak trzy wieczory wcześniej. Podwieszony pod sufitem wentylator poruszał powietrzem, drżący płomyk wysyłał blaski i cienie między wiszące na ścianach trofea myśliwskie.

- Zrób sobie drinka - powiedział Siegfried, nie odwracając się od okna. Pół godziny wcześniej rozmawiali przez telefon i umówili się na spotkanie, więc wiedział, że to Bertram.

Bertram nie był zwolennikiem mocnych trunków, wolał wino, lecz w tych okolicznościach nalał sobie podwójną szkocką. Pociągnął spory łyk, przyłączając się do stojącego przy oknie Siegfrieda. W nocy przesyconej tropikalną mgiełką lśniły ciepłem światła szpitalnego laboratorium.

- Wiedziałeś, że Taylor Cabot przyjedzie? - zapytał Bertram.

- Nie miałem pojęcia.

- Co z nim zrobisz?

Siegfried wskazał w stronę szpitala.

- Jest w stołówce. Wyprowadziłem ordynatora chirurgii z tego, co nazywamy apartamentem prezydenckim. Oczywiście nie wyglądał na szczęśliwego. Wiesz, jacy są ci egoistyczni lekarze. Ale co miałem zrobić? Nie prowadzę tu hotelu.

- Wiesz, po co przyleciał?

- Raymond twierdzi, że chce się specjalnie przyjrzeć programowi z bonobo.

- Tego się bałem - stęknął Bertram.

- Takie to nasze szczęście - narzekał Siegfried. - System przez lata pracował jak szwajcarski zegarek, a on pojawia się właśnie wtedy, kiedy mamy kłopoty.

- Co zrobiłeś z Raymondem?

- Też tam jest. Wrzód na dupie. Chce być jak najdalej od Cabota. A gdzie, do cholery, mam go wsadzić? Do siebie? Nie, dziękuję bardzo!

- Pytał o Kevina Marshalla?

- Jasne. Zaraz, gdy wziął mnie na stronę, to było jego pierwsze pytanie.

- I co powiedziałeś?

- Prawdę. Że Kevin zniknął z głównym technologiem z oddziału zapłodnień i pielęgniarką z intensywnej terapii i że nie mam pojęcia, gdzie się teraz podziewają.

- Jak zareagował?

- Zrobił się czerwony na twarzy. Pytał, czy Kevin pojechał na wyspę. Powiedziałem, że nie wydaje nam się. Rozkazał go odnaleźć. Możesz sobie wyobrazić? Nie przyjmuję rozkazów od Raymonda Lyonsa.

- Więc tamci się nie pojawili? - spytał Bertram.

- Nie, ani słowa o nich.

- Zrobiłeś coś, żeby ich znaleźć?

- Wysłałem Camerona do Acalayong, żeby sprawdził te hoteliki nad wodą, ale nie miał szczęścia. Myślę, że mogli popłynąć dalej do Cocobeach w Gabonie. To najbardziej prawdopodobne, ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego nikomu nic nie powiedzieli.

- Co za piekielny bajzel - skomentował Bertram.

- Jak tam twoja robota na wyspie? - spytał Siegfried.

- Biorąc pod uwagę, w jakim pośpiechu zorganizowaliśmy całą akcję, poszło dobrze. Przewieźliśmy tam terenówkę z przyczepą. To wszystko, co przyszło nam do głowy, żeby przewieźć małpy z powrotem na ląd.

- Ile zwierząt złapałeś?

- Dwadzieścia jeden. To wymaga uznania dla zespołu. W tym tempie powinniśmy do jutra być gotowi.

- Szybko - skomentował Siegfried. - To pierwsza dobra wiadomość od rana.

- Idzie łatwiej, niż przypuszczałem. Zwierzęta wydają się nami zafascynowane. Pozwalają podejść z pistoletem do usypiania całkiem blisko. Jak polowanie na indyki.

- Cieszę się, że chociaż coś idzie dobrze.

- Te dwadzieścia jeden zwierząt to cała grupa, która się oddzieliła i mieszkała na północ od Rio Diviso. Interesujące, jak one żyły. Zbudowały szałasy z gałęzi i przykryły je liśćmi.

- Gówno mnie obchodzi, jak te zwierzaki żyły - warknął Siegfried. - Tylko mi nie mów, że ty też miękniesz.

- Nie, nie mięknę. Niemniej uważam, że to ciekawe. Znaleźliśmy także dowody, że rozpalały ogniska.

- No to tym lepiej, że wsadzimy je do klatek. Nie będą się nawzajem zabijać i nie będą więcej rozpalać ognia.

- Tak też można na to patrzeć - zgodził się Bertram.

- Jakieś ślady pobytu Kevina i kobiet na wyspie? - spytał Siegfried.

- Najmniejszych. A specjalnie szukałem. Gdyby tam byli, zostałyby ślady butów, a nic nie znaleźliśmy. Część dnia straciliśmy na budowę mostu przez rzekę, więc jutro zajmiemy się wyłapywaniem zwierząt w pobliżu skał. Oczy będę miał szeroko otwarte na wszelkie ślady.

- Wątpię, żebyś coś znalazł, ale póki nie wiemy, gdzie są, musimy uważać ich pobyt na wyspie za możliwy. Ale coś ci powiem, jeżeli poszli tam i wrócą tutaj cali, wyślę ich przed ministra sprawiedliwości tego kraju z oskarżeniem, że wielokrotnie narazili operację GenSys na całkowite fiasko. Zostaną postawieni przed plutonem egzekucyjnym na boisku piłkarskim tak szybko, że nawet się nie zorientują, co się stało.

- Nic takiego nie może się stać, dopóki jest tu Cabot i inni - upomniał przestraszony Bertram.

- Jasne. Poza tym o boisku wspomniałem tylko tak, dla zobrazowania sytuacji. Powiem ministrowi, że musi ich wziąć poza Strefę i tam zlikwidować.

- Wiesz, kiedy Cabot i pozostali zabierają pacjenta i wracają do Stanów?

- Nikt nic nie powiedział. To chyba zależy od Cabota. Mam nadzieję, że jutro, a najpóźniej pojutrze.

ROZDZIAŁ 21

9 marca 1997 roku godzina 4.30

Bata, Gwinea Równikowa

Jack obudził się o czwartej trzydzieści i nie mógł już zasnąć. Paradoksalnie hałas, jaki czyniły żaby nadrzewne i świerszcze, dochodzący z rosnącego w pobliżu bananowego zagajnika okazał się zbyt trudny do zniesienia nawet dla kogoś przywykłego do wycia klaksonów i nowojorskiego rejwachu.

Sięgnął po ręcznik i mydło, wyszedł na werandę i poszedł pod prysznic. W połowie drogi wpadł niemal na Laurie wracającą do swojego pokoju.

- Co ty tu robisz?! - zapytał. Na dworze jeszcze było ciemno.

- Poszliśmy spać około ósmej. Osiem godzin to wystarczająco długa noc jak dla mnie.

- Masz rację - powiedział Jack. Zapomniał, o jak wczesnej porze padli zmęczeni w łóżkach.

- Idę na dół, do kuchni, zobaczyć, czy uda mi się zdobyć trochę kawy - poinformowała Laurie.

- Ja też zaraz schodzę.

Gdy zszedł na dół, do jadalni, z zaskoczeniem zobaczył resztę grupy już przy śniadaniu. Jack sięgnął po filiżankę kawy i chleb i usiadł między Warrenem i Estebanem.

- Arturo wspomniał, że musisz chyba być szalony, skoro chcesz jechać do Cogo bez zaproszenia - odezwał się Esteban.

Z pełnymi ustami Jack mógł tylko skinąć głową.

- Twierdzi, że nie dostaniesz się tam - dodał Esteban.

- Zobaczymy - odpowiedział Jack, przełknąwszy. - Jeśli dotarłem tak daleko, nie zamierzam się wycofywać przynajmniej bez spróbowania.

- Przynajmniej droga jest dobra dzięki GenSys - powiedział Esteban.

- W najgorszym razie odbędziemy więc przyjemną przejażdżkę - stwierdził Jack.

Godzinę później znowu wszyscy spotkali się w jadalni. Na wstępie Jack przypomniał, że wyprawa do Cogo nie jest obowiązkowym punktem programu i każdy, kto ma ochotę, może pozostać w Bata. Wyjaśnił też, że według zdobytych przez niego informacji droga może trwać cztery godziny w każdą stronę.

- Uważasz, że dasz sobie radę sam? - zapytał Esteban.

- Całkowicie. Nie ma możliwości, żebyśmy się zgubili. Według mapy jest tylko jedna główna droga na południe. Nawet ja sobie poradzę.

- W takim razie ja bym został - zdecydował Esteban. - Mam dużą rodzinę, z którą chciałbym się zobaczyć.

Chwilę później jechali drogą na południe. Warren siedział obok kierowcy, a kobiety z tyłu. Niebo na wschodzie zaczęło jaśnieć. Zaszokowani byli liczbą ludzi maszerujących poboczem do miasta. Były to przede wszystkim kobiety i dzieci. Większość kobiet dźwigała na głowach duże tobołki.

- Chyba nie mają wiele, a wydają się szczęśliwi - zauważył Warren. Dzieci często zatrzymywały się i machały w stronę przejeżdżającego samochodu. Warren zawsze odwzajemniał pozdrowienie.

Mijali peryferie miasta. Betonowe domy ustąpiły miejsca białym domkom z gliny, przykrytym trzciną. Z trzcinowych mat były też zrobione zagrody dla kóz.

Kiedy minęli Bata, przed ich oczyma pojawiła się bujna dżungla.

Ciężarówki jadące w stronę miasta pędziły tak, że minivanem szarpały podmuchy.

- Człowieku, ci to jeżdżą - skomentował Warren.

Piętnaście mil na południe od Bata Warren wyjął mapę. Mieli przed sobą jedno rozwidlenie i jeden zakręt, które musieli pokonać prawidłowo, jeśli nie chcieli tracić czasu. Znaków drogowych właściwie nie było.

Kiedy wzeszło słońce, sięgnęli po okulary przeciwsłoneczne. Okolica stała się monotonna. Dżungla, od czasu do czasu kilka chat z trzcinowymi dachami. Prawie dwie godziny od wyjazdu z Bata skręcili w drogę prowadzącą do Cogo.

- Droga jest znacznie lepsza - stwierdził Warren, gdy Jack nacisnął pedał gazu i wóz znacznie przyspieszył.

- Wygląda na nową - odparł Jack. Droga, z której zjechali, była dość równa, ale od ciągłego naprawiania wyglądała jak połatany pled.

Oddalali się teraz od wybrzeża w kierunku południowo-wschodnim. Wjeżdżali w coraz gęściejszą dżunglę. Zaczęły się wzniesienia, na które musieli się wspinać. W oddali dostrzegli niewysokie, pokryte lasem góry.

Niespodziewanie rozległ się grzmot. Tuż przedtem na niebie zakotłowały się ciemne chmury. W ciągu kilku minut dzień zamienił się w noc. Zwykły deszcz szybko zamienił się w oberwanie chmury. Wycieraczki starego samochodu nie nadążały zbierać strumieni wody. Jack musiał zwolnić do około trzydziestu kilometrów na godzinę.

Po kwadransie przez gęste chmury przedarły się promienie słońca, zamieniając mokrą szosę w parującą wstęgę. Tuż przed nimi przez drogę przechodziła grupa pawianów. Wyglądały jakby szły w chmurach.

Gdy minęli góry, droga skręciła na południowy zachód. Warren sprawdził na mapie i poinformował wszystkich, że są jakieś dwadzieścia mil od celu.

Minęli kolejny zakręt i zobaczyli w oddali biały budynek, który wyrastał pośrodku drogi.

- Co, u diabła? - odezwał się Warren. - Przecież niemożliwe, żebyśmy już dotarli.

- To posterunek, jak przypuszczam - odparł Jack. - Dowiedziałem się o nim dopiero wczoraj wieczorem. Trzymajcie kciuki. Być może będziemy musieli realizować plan B.

Gdy podjechali bliżej, zobaczyli, że centralną część budynku zajmują ogromne skrzydła bramy osadzone na kółkach. Można było je przesuwać, robiąc miejsce dla pojazdów.

Jack przyhamował i zatrzymał samochód około sześciu metrów przed bramą. Z piętrowego budynku-strażnicy wyszło trzech żołnierzy ubranych tak samo jak ci pilnujący na lotnisku prywatnego odrzutowca. Tak jak tamci, uzbrojeni byli w karabiny, tyle że tym razem zawieszone na wysokości bioder i wycelowane w ich samochód.

- Nie podoba mi się to - stwierdził Warren. - Wyglądają na dzieciaki.

- Spokojnie - odparł Jack i spuścił szybę w drzwiach. - Cześć, chłopcy. Miły dzień, co?

Żołnierze nie ruszyli się. Ich spojrzenia pozostały obojętne.

Jack miał już zamiar poprosić o otwarcie bramy, gdy w słońcu stanął czwarty mężczyzna. Ku zaskoczeniu Jacka miał na sobie czarną marynarkę, a pod nią białą koszulę i krawat. W środku parującej dżungli to był absurd. Kolejną zaskakującą rzeczą było to, że nie był Murzynem, lecz Arabem.

- Mogę w czymś pomóc? - zapytał Arab. Jego ton nie był przyjazny.

- Tak sądzę - odpowiedział Jack. - Chcemy odwiedzić Cogo.

Arab spojrzał na przednią szybę pojazdu, prawdopodobnie szukając jakiegoś znaczka identyfikacyjnego. Nie widząc go, zapytał, czy Jack ma przepustkę.

- Nie mam żadnej przepustki - przyznał Jack. - Jesteśmy grupą lekarzy interesujących się wykonywanymi tu pracami.

- Jak się pan nazywa? - spytał Arab.

- Jestem doktor Jack Stapleton. Przyleciałem z Nowego Jorku.

- Chwileczkę. - Arab zniknął w budynku.

- To nie wygląda dobrze - Jack odezwał się do Warrena kątem ust. Jednocześnie uśmiechnął się do żołnierzy. - Ile powinienem mu zaproponować? Nie jestem dobry w tym łapówkowym interesie.

- Tutaj pieniądze muszą znaczyć znacznie więcej niż w Nowym Jorku - odparł Warren. - Spróbuj go kupić za sto dolarów. No, jeśli to tyle warte dla ciebie.

Jack przeliczył w pamięci sto dolarów na franki i wyjął banknoty z portfela. Po kilku minutach Arab wrócił.

- Szef mówi, że nie zna pana i nie zaprasza - odparł.

- Też coś - odparł Jack. Wyciągnął lewą rękę z pieniędzmi, które trzymał między palcem wskazującym i dużym. - Nie ma wątpliwości, że docenimy pańską pomoc.

Arab dojrzał pieniądze i w ułamku sekundy znalazły się one w jego kieszeni.

Jack przyglądał mu się przez chwilę, ale mężczyzna ani drgnął. Trudno było odczytać z twarzy jego zamiary, bo gęste wąsy zasłaniały usta.

Jack odwrócił się do Warrena.

- Za mało?

Warren potrząsnął głową.

- To chyba nie zadziała.

- Chcesz powiedzieć, że wziął moją forsę i już?

- Na to wygląda.

Jack znowu popatrzył w stronę mężczyzny w czarnej marynarce. Zauważył, że ważył najwyżej z siedemdziesiąt kilo, należał raczej do szczuplejszych. Przez moment pomyślał nawet, czy nie powinien wysiąść i zażądać zwrotu pieniędzy, ale jeden rzut oka na żołnierzy odwiódł go od tego zamiaru.

Z westchnieniem rezygnacji Jack zawrócił i ruszył przed siebie drogą, którą przyjechał.

- Phi! - odezwała się Laurie. - Nie podobało mi się to.

- Nie podobało ci się? - odparł Jack. - Teraz jestem wkurzony.

- Jaki jest plan B? - zapytał Warren.

Jack przedstawił im pomysł dostania się do Cogo łodzią z Acalayong. Poprosił Warrena, żeby spojrzał w mapę i spróbował określić, ile czasu zajmie im podróż do Acalayong.

- Powiedziałbym, że ze trzy godziny - uznał Warren. - Jeżeli droga nadal będzie taka dobra. Kłopot w tym, że zanim skręcimy do Acalayong, musimy się spory kawał cofnąć.

Jack spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta.

- To znaczy, że dotrzemy tam około południa. Sądzę, że z Acalayong do Cogo dostaniemy się w godzinę, nawet najwolniejszą łódką na świecie. Powiedzmy, że w Cogo zostaniemy przez dwie godziny. Myślę, że i tak zdążymy wrócić o przyzwoitej porze. Co wy na to?

- Jestem za - odparł Warren.

Jack popatrzył we wsteczne lusterko.

- Mógłbym zawieźć panie z powrotem do Fata i wrócić tu jutro.

- Mam opory, gdy pomyślę, że tam też jest pełno żołnierzy z bronią maszynową - powiedziała Laurie.

- Nie uważam, że to stanowi jakiś problem - odparł Jack. - Jeżeli trzymają żołnierzy przy wjeździe do miasta, nie ma ich chyba zbyt wielu w samym mieście. Oczywiście jest możliwe, że patrolują też wodny szlak, i będę musiał zastosować plan C.

- Na czym on polega? - zapytał Warren.

- Jeszcze nie wiem - przyznał Jack. - Jak dotąd nie rozważałem takiej możliwości. Natalie, co ty sądzisz?

- Dla mnie to wszystko jest bardzo interesujące. Zrobię to co inni.

Po godzinie dotarli do miejsca, w którym trzeba było podjąć decyzję. Jack zjechał na pobocze.

- No i co? - zapytał. Chciał mieć absolutną pewność. - Wracamy do Bata czy jedziemy do Acalayong?

- Myślę, że bardziej bym się bała, gdybyś pojechał sam. Możesz mnie brać pod uwagę - zdecydowała Laurie.

- Natalie? - Jack zwrócił się w stronę drugiej pasażerki. - Nie ulegaj wpływom tych wariatów. Czego naprawdę chcesz?

- Pojadę - odpowiedziała.

- Dobra - powiedział Jack, wrzucił bieg i skręcił w lewo na drogę do Acalayong.

Siegfried wstał od biurka i podszedł do okna wychodzącego na szpital. W ręku trzymał kubek z kawą czarną jak smoła. Nie wiedział, co myśleć. Operacja w Cogo zaczęła się sześć lat temu i od tamtego czasu rozwijała się nieprzerwanie, a nigdy nie zdarzyło się, by ktoś stanął przed posterunkiem na szosie i żądał prawa do wjazdu. Gwinea Równikowa nie należała do tych miejsc na świecie, które odwiedzano bez przyczyny.

Wziął łyk kawy i zastanowił się, czy między tym dziwnym zdarzeniem a przyjazdem dyrektora GenSys, Taylora Cabota, jest jakiś związek. Oba wydarzenia były nie do przewidzenia i obu nie życzono sobie szczególnie w chwili, kiedy pojawił się poważny problem z bonobo. Dopóki sytuacja nie zostanie opanowana, Siegfried nie chciał widzieć żadnych obcych szwendających się w pobliżu, a szefa GenSys kwalifikował do tej właśnie kategorii.

Aurielo wetknął głowę przez drzwi i oznajmił, że przyszedł doktor Raymond Lyons i życzy sobie widzieć się z szefem.

Siegfried wywrócił oczyma. Raymonda też nie chciał tu oglądać.

- Wpuść go - odpowiedział niechętnie.

Raymond wszedł do gabinetu. Jak zwykle był opalony i rześki. Siegfried zazdrościł mu arystokratycznego wyglądu i dwóch zdrowych rąk.

- Znaleźliście już Kevina Marshalla? - zapytał Raymond.

- Nie - odparł Siegfried. Ton Raymonda uznał za obraźliwy.

- Zdaje się, że od zniknięcia minęło czterdzieści osiem godzin. Macie go znaleźć!

- Niech pan siada! - odparł ostro Siegfried.

Raymond zawahał się. Nigdy nie wiedział, czy ma się złościć, czy bać z powodu nagłych wybuchów agresji u szefa Strefy.

- Powiedziałem, siadaj pan! - powtórzył polecenie Siegfried.

Raymond usiadł. Biały myśliwy z okaleczoną twarzą i zwisającą bezwładnie ręką wyglądał imponująco, szczególnie w otoczeniu tych wszystkich dowodów mordów, które popełnił.

- Wyjaśnijmy sobie jedną sprawę dotyczącą podległości służbowej - zaczął Siegfried. - Nie przyjmuję od pana poleceń. Wręcz przeciwnie, jeżeli przebywa pan tutaj jako gość, to musi pan słuchać moich rozkazów. Czy wyrażam się dostatecznie jasno?

Raymond już otworzył usta, żeby zaprotestować, ale uznał, że lepiej tego nie robić. Wiedział, że formalnie rzecz biorąc, Siegfried ma rację.

- No, a skoro rozmawiamy tak otwarcie - kontynuował Siegfried - to gdzie jest moja premia? W przeszłości dostawałem ją zawsze, gdy pacjent wyruszał w podróż powrotną do Stanów.

- To prawda. - W głosie Raymonda wyczuwało się napięcie. - Jednak tym razem mieliśmy większe wydatki. Pieniądze wkrótce napłyną od nowych klientów. Gdy tylko je zainkasujemy, otrzyma pan swoją należność.

- Niech panu się nie wydaje, że można mnie wykiwać - ostrzegł Siegfried.

- Ależ skąd - zaprzeczył gwałtownie Raymond.

- I jeszcze jedno. Czy może pan jakoś ponaglić szefa? Jego obecność tutaj wpływa destabilizująco. Może dałoby się to uzasadnić potrzebami pacjenta?

- Nie wiem - odparł Raymond. - Cabot został poinformowany, że pacjent jest w pełni zdolny do podróży. Cóż jeszcze można powiedzieć?

- Niech pan nad tym pomyśli - poprosił Siegfried.

- Spróbuję. Tymczasem proszę odnaleźć Kevina Marshalla. Jego zniknięcie bardzo mnie niepokoi. Boję się, że mógł zrobić coś nierozsądnego.

- Sądzimy, że popłynął do Cocobeach w Gabonie. - Szef Strefy z zadowoleniem przyjął uległość, którą usłyszał w tonie Raymonda.

- Jest pan pewny, że nie pojechał na wyspę?

- Całkowitej pewności nie możemy mieć. Ale nie podejrzewamy takiego kroku. Ale nawet gdyby, to nie miałby zapewne ochoty pozostawać tam tak długo. Wróciłby do tej pory. Minęło czterdzieści osiem godzin.

Raymond wstał i westchnął.

- Chciałbym, żeby się już odnalazł. Strach o niego doprowadza mnie do białej gorączki, szczególnie w obliczu obecności Taylora Cabota. Oprócz tego w długim łańcuchu kłopotów mam jeszcze problemy w Nowym Jorku, które dostatecznie poważnie zatruwają mi życie.

- Będziemy dalej szukać - obiecał Siegfried. Starał się nadać głosowi współczujący ton, ale naprawdę ciekawiło go, jak Raymond zareagował na wieść, że bonobo są przenoszone do centrum weterynaryjnego. Wszystkie inne problemy bladły w obliczu groźby, że małpy pozabijają się wzajemnie.

- Pomyślę, co by można powiedzieć Taylorowi Cabotowi - obiecał Raymond, wstał i skierował się do drzwi. - Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby mógł mnie pan zawiadomić zaraz, kiedy dowie się pan czegoś o Kevinie Marshallu.

- Oczywiście - obiecał Siegfried.

Z satysfakcją przyglądał się, jak uprzednia duma doktora Lyonsa zamienia się potulną uległość. Tuż po wyjściu Raymonda Siegfried przypomniał sobie, że jego gość jest z Nowego Jorku. Podskoczył do drzwi i zdążył złapać Raymonda na schodach.

- Doktorze! - zawołał z fałszywym szacunkiem.

Raymond zatrzymał się i spojrzał za siebie.

- Czy zna pan przez przypadek lekarza nazwiskiem Stapleton?

Cała krew odpłynęła z twarzy Raymonda. Reakcja nie uszła uwagi Siegfrieda.

- Lepiej będzie, jak pan wróci do mojego gabinetu - stwierdził.

Ledwie Siegfried zamknął drzwi za Raymondem, ten natychmiast zapytał, jak, u diabła, nazwisko Stapletona mogło się tu pojawić.

Siegfried obszedł swoje biurko i usiadł za nim. Wskazał Raymondowi krzesło. Siegfried nie był zadowolony. W pierwszej chwili pomyślał o związku nieoczekiwanego przybycia nieznajomego lekarza z wizytą Taylora Cabota, natomiast nie łączył tego z Raymondem.

- Tuż przed pańskim przyjściem otrzymałem niezwykły telefon z posterunku na szosie. Marokańczyk pełniący tam służbę powiedział, że pojawił się samochód pełen ludzi, którzy chcieli wjechać do naszego miasta. Nigdy przedtem nie mieliśmy nieproszonych gości. Samochód prowadził doktor Jack Stapleton z Nowego Jorku.

Raymond starł z czoła krople potu. Palcami obu dłoni przeczesał nerwowo włosy. Powtarzał sobie, że to nie może być prawda, skoro Vinnie Dominick wziął na siebie sprawę Stapletona i Laurie Montgomery. Nie dzwonił, żeby się dowiedzieć, co się z tą dwójką stało, prawdę powiedziawszy, nie chciał znać szczegółów. Za dwadzieścia tysięcy dolarów szczegóły nie były czymś, o co powinien był się martwić czy choćby myśleć. Niemniej jednak, mógł sądzić, że oboje w tej chwili pływają w oceanie.

- Pańska reakcja na tę nowinę wzbudza we mnie niepokój - powiedział Siegfried.

- Nie wpuścił pan chyba Stapletona i jego przyjaciół do miasta?

- Nie, oczywiście, że nie.

- Może powinien pan. Wtedy moglibyśmy się z nimi rozprawić. Jack Stapleton stanowi bardzo poważne zagrożenie dla programu. Czy tu, w Strefie, jest jakaś możliwość rozprawienia się z takimi ludźmi?

- Owszem. Możemy ich przekazać w ręce ministra sprawiedliwości albo obrony z odpowiednią gratyfikacją. Rząd bardzo dba o to, aby nic nie zabiło kury znoszącej złote jajka. Musimy jedynie powiedzieć, że stanowią poważne zagrożenie dla operacji GenSys.

- W takim razie jeśli pojawią się jeszcze raz, powinien pan ich wpuścić.

- A może pan powinien powiedzieć mi dlaczego - odparł Siegfried.

- Pamięta pan Carla Franconiego?

- Pacjenta Carla Franconiego?

Raymond skinął.

- No pewnie.

- Tak, wszystko zaczęło się właśnie od niego - powiedział Raymond i przedstawił Siegfriedowi całą historię.

- Uważasz, że to bezpieczne? - spytała Laurie. Przyglądała się długiemu, wydrążonemu w pniu czółnu, na którym wznosił się szałas z trzcinowym dachem. Do połowy wyciągnięte było na plażę. Z tyłu, od zewnątrz, był przymocowany duży silnik. Wokół rufy dostrzegła opalizującą plamę, co dowodziło, że wyciekało z niego paliwo.

- Dwa razy na dzień pokonuje drogę do Gabonu, a to znacznie dalej niż do Cogo - odpowiedział Jack.

- Ile musiałeś zapłacić? - spytała Natalie. Wynegocjowanie ceny zabrało Jackowi całe pół godziny.

- Troszeczkę więcej niż oczekiwałem. Jacyś ludzie wypożyczyli dwa dni temu łódź i słuch po nich zaginął. Obawiam się, że ten epizod podniósł cenę.

- Więcej niż stówę czy mniej? - zapytał Warren. On także nie był pod wrażeniem stanu łodzi i jej zdolności do pływania. - No bo jeśli więcej niż stówę, to przepłaciłeś.

- Nie bawmy się w słowa. Lepiej ruszajmy, jeśli się nie rozmyśliliście, kochani.

Zapadła cisza, w której wszyscy spoglądali na siebie z niepokojem.

- Nie jestem wielkim pływakiem - przyznał Warren.

- Mogę cię zapewnić, że nie zamierzamy dostać się tam wpław - powiedział Jack.

- Dobra. Skoro tak, to ruszajmy - zdecydował Warren.

- Czy panie się przyłączą? - spytał Jack.

I Laurie, i Natalie skinęły głowami, ale bez entuzjazmu. W tej chwili na niebie wisiało leniwe, południowe słońce, pomimo bliskości wody powietrze stało nieruchomo.

Kobiety usiadły na rufie, by pomóc unieść dziób łodzi, a Warren z Jackiem zepchnęli ją na wodę. Jeden po drugim szybko wskoczyli do czółna. Wiosłowali około dwudziestu metrów, zanim Jack zabrał się do uruchomienia motoru. Podpompował trochę małą, ręczną pompką znajdującą się nad czerwonym zbiornikiem z paliwem. Jako dzieciak miał łódkę, którą pływał po jeziorach Środkowego Zachodu, więc sporo wiedział o obsłudze takich urządzeń.

- Ta łódka jest o wiele bardziej stabilna niż wygląda - stwierdziła Laurie. Chociaż Jack kręcił się po rufie, czółno prawie się nie kołysało.

- I nie przecieka. A tak się tego bałam - dodała Natalie.

Warren nic nie mówił. Palce tak mocno zaciskał na burtach, że aż mu kostki pobielały.

Ku zaskoczeniu Jacka silnik zaczął pracować już po drugiej próbie uruchomienia. Kilka sekund później płynęli dokładnie na wschód. Po opętańczym upale lekki wiaterek przynosił prawdziwą ulgę.

Droga do Acalayong minęła szybciej, niż się spodziewali. Szosa nie była co prawda tak dobra jak ta do Cogo, ale jechało im się wygodnie. Ruchu wielkiego nie było. Jedynie sporadycznie mijały ich jadące na północ ciężarówki wyładowane ludźmi. Nawet na dachach załadowanych bagażami siedziało kilku ludzi kurczowo uczepionych swoich tobołków.

Acalayong wywołało na ich twarzach uśmiech. To, co na mapie przedstawiano jako miasto, w rzeczywistości okazało się garstką kiczowatych sklepów, barów i hotelików. Był tam też otynkowany budynek policji, przed którym w cieniu arkad na trzcinowych fotelach kołysało się kilku policjantów w brudnych mundurach. Przejeżdżające samochody odprowadzali wzgardliwym, sennym wzrokiem.

Chociaż miasto okazało się żałośnie prowincjonalne i zaśmiecone, udało się znaleźć coś do zjedzenia i wypicia, no i wypożyczyć łódź. Z pewnymi trudnościami zaparkowali samochód w pobliżu policjantów, mając nadzieję, że dzięki temu kiedy wrócą, będzie nadal tam stał.

- Ile nam to, twoim zdaniem, zabierze?! - zapytała Laurie, przekrzykując warkot silnika. Był głośniejszy, bo brakowało części osłony silnika.

- Godzinę! - zawołał Jack. - Ale właściciel łodzi powiedział, że wystarczy ponad dwadzieścia minut. To jest tuż za tym cyplem przed nami.

W tej chwili przepłynęli przez dwumilowe ujście Rio Congue. Dżungla porastająca brzegi była zamglona od unoszącej się pary wodnej. Nad nimi gromadziły się chmury burzowe. Jeszcze w samochodzie usłyszeli dwa grzmoty.

- Mam nadzieję, że nie złapie nas tu ulewa - odezwała się Natalie.

Jednak Matka Natura zignorowała jej życzenie. Mniej niż pięć minut później zaczęło lać tak mocno, że woda rzeki rozbryzgująca się pod wielkimi kroplami opryskiwała pasażerów łodzi. Jack zwolnił obroty silnika, pozwalając czółnu płynąć własnym kursem, a sam dołączył do pozostałych, ukrytych w szałasie. Ku miłemu zaskoczeniu dach nie przeciekał i w środku było sucho.

Zaraz po minięciu cypla zobaczyli przystań Cogo. Zbudowana z grubych bali nie przypominała rozklekotanych pomostów w Acalayong. Gdy podpłynęli bliżej, na samym końcu dojrzeli pływający pomost do cumowania.

Na pierwszy rzut oka Cogo wzbudziło ich uznanie. W przeciwieństwie do Bata i Acalayong, gdzie dominowały zniszczone i przypadkowo zbudowane domy z płaskimi, pokrytymi blachą falistą dachami, w Cogo wznosiły się atrakcyjnie wyglądające, pokryte dachówką, lśniące bielą postkolonialne budynki. Z lewej, prawie skryta w dżungli stała nowoczesna elektrownia. Można ją było dostrzec tylko dzięki wyjątkowo wysokiemu kominowi.

Gdy zbliżali się do miasta, Jack wyłączył silnik. Mogli teraz bez trudu rozmawiać. Do pomostu przywiązanych było kilka łodzi takich samych jak ta, którą płynęli, tyle że pełnych rybackich sieci.

- Cieszę się, że są inne łodzie - powiedział Jack. - Bałem się, że nasza będzie sama jak palec.

- Sądzisz, że ten duży, nowoczesny gmach to szpital? - zapytała Laurie, spoglądając w kierunku budynku.

Jack poszedł za jej wzrokiem.

- Tak, przynajmniej według Artura, a on chyba wie, co mówi. Był w ekipie budowlanej.

- To znaczy, że tam jest nasz cel - powiedziała.

- Tak wygląda. W każdym razie na początek. Arturo mówił, że zwierzęta trzymają kilka mil od miasta, w głębi dżungli. Zastanowimy się, jak tam dotrzeć.

- Miasto jest znacznie większe, niż sądziłem - powiedział Warren.

- Słyszałem, że to dawne hiszpańskie miasto kolonialne - wyjaśnił Jack. - Nie całe zostało odnowione, chociaż stąd tak wygląda.

- Co Hiszpanie tu robili? - zapytała Natalie. - Przecież dookoła nie ma nic poza dżunglą.

- Uprawiali kawę i kakao. Przynajmniej tyle się dowiedziałem - powiedział Jack. - Nie mam tylko pojęcia, gdzie to uprawiali.

- Oho, widzę żołnierza - zauważyła Laurie.

- Ja też go widzę - odparł Jack, który uważnie obserwował brzeg.

Żołnierz ubrany był w taki sam mundur polowy i czerwony beret jak tamci na szosie. Przechadzał się bez celu po bruku przed pomostem. Karabin przewieszony miał przez ramię.

- Czy to znaczy, że przechodzimy do planu C? - zapytał Warren, żeby mu dokuczyć.

- Jeszcze nie. Najwidoczniej pilnuje, żeby nikt nie podchodził do przystani. Ale spójrzcie na bar na plaży. Jeśli się tam dostaniemy, jesteśmy w domu.

- Przecież nie możemy wysiąść na plaży - powiedziała Laurie. - Zauważy nas.

- Spójrzcie, jak wysoki jest pomost. A gdybyśmy tak przemknęli pod niego, tam zacumowali i przedostali się do baru? Co sądzicie?

- Może być - krótko odpowiedział Warren. - Ale ta łódka nie zmieści się pod pomostem. Nie da rady.

Jack wstał i podszedł do jednego z osadzonych w burtach palików podtrzymujących dach szałasu. Chwycił go w obie ręce i wyciągnął.

- Proszę, jakie poręczne - powiedział Jack. - Łódka kabriolet.

Kilka minut później wszystkie paliki zostały wyjęte, a dach złożony na dnie łodzi pod ławkami, wzdłuż obu burt.

- Właściciel nie będzie szczęśliwy - zauważyła Natalie.

Jack kierował łodzią tak, że cały czas znajdowali się pod osłoną pomostu. Wyłączył silnik w chwili, gdy wślizgnęli się w cień. Zaciskając palce na wręgach, kierowali czółno do brzegu, ostrożnie przepływając między palami. Po chwili zaskrzypiało na piaszczystej plaży w cieniu pomostu i zatrzymało się.

- Jak na razie, wszystko dobrze - stwierdził Jack. Zachęcił obie panie i Warrena, by wysiedli. Teraz Warren pociągnął za dziób, a Jack manewrował wiosłami i wspólnie wepchnęli łódź do połowy na piach. Jack wysiadł i wskazał kamienny murek, który ciągnął się prostopadle do podstawy pomostu, zanim zniknął w łagodnie unoszącym się piaszczystym brzegu.

- Trzymajmy się muru. Kiedy będzie można, przeskoczymy w stronę baru.

Kilka minut później byli już w barze. Żołnierz nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi. Albo ich nie widział, albo nie zainteresowali go.

Bar był opustoszały. Tylko jeden człowiek pochłonięty był rozcinaniem cytryn i limonów. Jack wskazał w kierunku wysokich stołków i zaproponował uczcić sukces. Wszyscy z radością przystali na propozycję. Słońce grzało i w łodzi było gorąco.

Barman zjawił się natychmiast. Z przypiętego identyfikatora wynikało, że nazywa się Saturnino. Pomimo takiego imienia okazał się jowialnym człowiekiem. Miał na sobie wściekle kolorową koszulę, a na głowie toczek podobny do tego, w którym na lotnisku przywitał ich Arturo.

Za Natalie każdy zamówił coca-colę z plasterkiem cytryny.

- Nieduży dzisiaj ruch - Jack zagadnął do Saturnino.

- Do piątej. Potem mamy ręce pełne roboty.

- Jesteśmy tu nowi. Jakimi pieniędzmi mamy płacić? - spytał Jack.

- Wystarczy podpis.

Jack spojrzał na Laurie. Nie zgodziła się i pokręciła przecząco głową.

- Raczej zapłacimy - odpowiedział. - Czy mogą być dolary?

- Jak wolicie. Dolary albo franki. To bez różnicy.

- Gdzie jest szpital? - pytał dalej Jack.

Saturnino pokazał przez ramię.

- W górę ulicy, aż dojdziecie do głównego placu miasta. To będzie duży budynek po lewej.

- Co oni tam robią? - spytał Jack.

Saturnino spojrzał na Jacka jak na wariata.

- Leczą ludzi - odparł w końcu.

- Ludzie z Ameryki przyjeżdżają, żeby leczyć się w tym szpitalu?

Saturnino wzruszył ramionami.

- Nie wiem dokładnie. - Wziął banknoty, które Jack położył na barze, i podszedł do kasy.

- Niezłe śledztwo - szepnęła z uśmiechem Laurie.

- To by było zbyt proste - zgodził się Jack.

Orzeźwieni chłodnym napojem wyszli całą grupą w palące słońce. Żołnierz stał w odległości kilkudziesięciu metrów i nadal nie zwracał na nich uwagi. Po krótkim spacerze po rozpalonym słońcem bruku doszli do zielonego skweru otoczonego domami przypominającymi rezydencje plantatorów.

- Przypomina mi to widoki z niektórych wysp Karaibów - zauważyła Laurie.

Pięć minut później weszli na otoczony drzewami plac miejski. Po przeciwnej stronie placu, pod rynkiem, leniwie rozłożyła się grupka żołnierzy, psując swoim widokiem idylliczny obrazek.

- Kurczę! To cały batalion - stwierdził Jack.

- Zdawało mi się, że powiedziałeś, iż skoro mają posterunek na drodze, w mieście nie będą potrzebowali wojska - przypomniała Laurie.

- Myliłem się - oświadczył Jack. - Ale nie ma powodów, by podchodzić do nich i przedstawiać się. Przed nami szpital i laboratorium.

Z narożnika placu budynek wyglądał podobnie jak większość domów w Cogo. Było jedno wejście wychodzące na plac, ale było i drugie z ulicy ciągnącej się wzdłuż szpitala po ich lewej stronie. Aby nie zwrócić na siebie uwagi żołnierzy, poszli do bocznego wejścia.

- Co zamierzasz powiedzieć, jeśli ktoś nas zacznie pytać? - odezwała się Laurie z pewną obawą. - Gdy wejdziemy do środka, na pewno ktoś nas zaczepi.

- Będę improwizować. - Pchnął drzwi, przytrzymał je i z zapraszającym ukłonem wpuścił przed sobą przyjaciół.

Laurie popatrzyła na Natalie i Warrena i wywróciła oczami. Jack, nawet najbardziej irytujący, i tak pozostawał czarujący.

Weszli do budynku i poczuli dreszcz rozkoszy. Nigdy dotąd klimatyzacja nie wywołała u nich równie przyjemnych odczuć. Pomieszczenie, w którym się znaleźli, musiało pełnić funkcję luksusowego holu. Było wyłożone dywanową wykładziną, z klubowymi fotelami i kanapami. Jedną ścianę pokrywały półki z książkami. Niektóre były przymocowane pod kątem i prezentowały imponującą kolekcję gazet i czasopism od 'Time'a' po 'National Geographic'. Parę osób siedziało wewnątrz, wszyscy byli pogrążeni w lekturze.

W przeciwległej ścianie za przesuwanymi szybami umieszczonymi na wysokości biurka, siedziała Murzynka w niebieskim fartuchu. Po prawej stronie od jej stanowiska znajdował się mały hol z wejściami do wind.

- Czy wszyscy ci ludzie mogą być pacjentami? - zastanowiła się Laurie.

- Dobre pytanie - odparł Jack. - Jakoś nie wydaje mi się. Wszyscy wyglądają na zbyt zdrowych i zadowolonych. Porozmawiajmy z sekretarką, czy kim ona tam jest.

Natalie i Warren byli onieśmieleni wystrojem szpitala. Bez słowa poszli za Jackiem i Laurie. Jack delikatnie zastukał w okno. Kobieta podniosła wzrok znad swojej pracy i odsunęła jedną z szyb.

- Przepraszam, nie zauważyłam, kiedy państwo weszli. Chce się pan wpisać na listę?

- Nie - odparł Jack. - W tej chwili mój organizm wypełnia wszystkie funkcje bez zarzutu.

- Słucham? - pytająco odpowiedziała kobieta.

- Przyszliśmy obejrzeć szpital, a nie korzystać z jego usług. Jesteśmy lekarzami.

- To nie jest szpital, tylko hotel. Jeżeli chcą państwo dostać się do szpitala, proszę albo wyjść na zewnątrz i wejść głównym wejściem, albo korytarzem po prawej przejść za podwójne oszklone drzwi.

- Dziękuję - odpowiedział Jack.

- Bardzo proszę - powiedziała kobieta. Kiedy się oddalali we wskazanym kierunku, wychyliła się i popatrzyła za nimi. Zdziwiona usiadła na swoim miejscu i sięgnęła po telefon.

Jack poprowadził całe towarzystwo przez wskazane drzwi. Natychmiast otoczenie nabrało bardziej znajomego wyglądu. Podłogi wyłożono linoleum, a ściany pomalowano na jasnozielony kolor. W powietrzu unosił się lekki zapach środków antyseptycznych.

- Teraz bardziej mi pasuje - skomentował Jack.

Weszli do pomieszczenia, którego okna wychodziły na plac. Pomiędzy oknami były duże drzwi wejściowe. Na podłodze leżały chodnik a na nich stały sofy i fotele ustawione tak, żeby można było wygodnie rozmawiać, ale była to tylko poczekalnia. I tym razem bez trudu zauważyli punkt informacyjny.

Jack zapukał, a siedząca wewnątrz kobieta uchyliła jedną z szyb. Również i ona była niezwykle uprzejma.

- Mamy do pani pytanie - zaczął Jack. - Jesteśmy lekarzami i chcielibyśmy się dowiedzieć, czy w tej chwili w szpitalu znajdują się pacjenci po transplantacji?

- Tak, oczywiście. Mamy jednego pacjenta - odpowiedziała sekretarka z wyrazem zmieszania na twarzy. - Pan Horace Winchester. Jest w pokoju 302, gotowy do wypisania.

- Świetnie - odparł Jack. - Jaki organ miał przeszczepiony?

- Wątrobę - odpowiedziała. - Czy państwo jesteście z grupy z Pittsburgha?

- Nie, jesteśmy z grupy z Nowego Jorku.

- Ach tak - odpowiedziała kobieta, ale widać było, że niczego nie rozumie.

- Dziękuję - odpowiedział Jack i skierował się z przyjaciółmi do windy, którą dostrzegł po prawej stronie.

- Szczęście wreszcie zaczęło nam dopisywać - zauważył podekscytowany. - Wygląda na to, że pójdzie łatwo. Może wystarczy tylko zajrzeć do informatora.

- Jeżeli to rzeczywiście jest takie proste - skomentowała Laurie.

- Prawda. Może więc lepiej wpaść do Horace'a i zasięgnąć informacji ze źródła.

- Człowieku - odezwał się Warren - to może ja i Natalie powinniśmy zostać na dole? Nie bardzo znamy się na szpitalach, wiesz, co mam na myśli?

- Chyba tak. Jednak sądzę, że powinniśmy trzymać się razem, gdybyśmy musieli dostać się do łodzi szybciej niż byśmy chcieli. Wiesz, o czym mówię? - Jack uśmiechnął się znacząco.

Warren skinął potakująco głową i Jack wcisnął przycisk windy.

Cameron McIvers przywykł do fałszywych alarmów. Właściwie większość informacji, jakie docierały do niego albo do Biura Ochrony, to były takie fałszywe alarmy. Dlatego gdy wchodził do części hotelowej, nie czuł się zaniepokojony. Jednak na tym, aby sprawdzić wszelkie możliwe zagrożenia, polegała jego praca albo w każdym razie taki był jeden z jego obowiązków.

Zbliżając się do informacji, zauważył, że w holu jak zwykle panuje cisza i spokój. Umocniło go to tylko w przekonaniu, że ten telefon, jak większość wcześniejszych, nie zapowiada nieszczęścia.

Zapukał w szybę, która natychmiast się odsunęła.

- Panno Williams - powiedział, dotykając na przywitanie ronda kapelusza. Podobnie jak inni funkcjonariusze, nosił mundur w kolorze khaki, a na głowie australijski kapelusz. Miał też skórzany pas z koalicyjką, do którego z prawej strony przytroczona była pochwa z berettą, a z lewej radiotelefon.

- Tamtędy poszli - powiedziała Corrina Williams podnieconym głosem. Podniosła się, wychyliła i wskazała palcem za narożnik.

- Spokojnie - odparł łagodnie Cameron. - O kim właściwie pani mówi?

- Nie podali żadnych nazwisk. Było ich czworo. Mówił tylko jeden. Powiedział, że jest lekarzem.

- Hmmm - zastanowił się Cameron. - I nigdy wcześniej nie widziała ich pani?

- Nigdy - odparła zaniepokojona. - Zaskoczyli mnie. Pomyślałam, że może przylecieli wczoraj i są zakwaterowani w hotelu. Ale powiedzieli, że przyszli obejrzeć szpital. Kiedy im powiedziałam, jak tam dotrzeć, natychmiast poszli.

- Byli biali czy czarni? - Może to jednak nie jest fałszywy alarm, pomyślał.

- Pół na pół. Dwoje białych i dwoje czarnych. Ale sądząc po ubiorach, powiedziałabym, że przyjechali z Ameryki.

- Rozumiem - odparł Cameron. Pocierał brodę i rozważał, czy możliwe jest, aby jacyś Amerykanie zatrudnieni w Strefie mogli przyjść do hotelu i twierdzić, że chcą obejrzeć Szpital.

- Ten, który mówił, powiedział też coś dziwnego, że jego organizm pełni wszystkie funkcje prawidłowo. Zupełnie nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

- Hmmm - powtórzył Cameron. - Można skorzystać z telefonu?

- Oczywiście. - Podniosła aparat z biurka i postawiła go przed Cameronem na blacie.

Wybrał bezpośredni numer do biura szefa Strefy. Siegfried odebrał błyskawicznie.

- Jestem w hotelu - wyjaśnił Cameron. - Uznałem, że muszę ci opowiedzieć o dziwnej sprawie. Czwórka dziwnych lekarzy zjawiła się u panny Williams. Oznajmili, że przyszli obejrzeć szpital.

Odpowiedź Siegfrieda była tak przerażająco wściekła, że Cameron odsunął słuchawkę od ucha. Nawet Corrina skurczyła się ze strachu.

Cameron oddał telefon sekretarce. Nie dosłyszał wszystkich inwektyw, które wyrzucił z siebie Siegfried, ale sens był jasny. Miał natychmiast wzmocnić ochronę i ująć obcych lekarzy.

Cameron jednocześnie odpiął kaburę z bronią i pasek zabezpieczający radiotelefon. Wyjął je i połączył się z bazą. Potem szybkim krokiem skierował do szpitala.

Pokój 302 znajdował się od frontu. Z okna roztaczał się widok na plac. Znaleźli go bez trudności. Nikt ich nie zatrzymywał i nie sprawdzał. Od wyjścia z windy aż do otwartych drzwi pokoju nie widzieli żywej duszy.

Jack zapukał, chociaż jasne było, że pokój stał w tej chwili pusty. Bez wątpienia ktoś go zajmował, świadczyło o tym wiele drobiazgów, ale tego kogoś nie było chwilowo w pomieszczeniu. Telewizor z wbudowanym magnetowidem był włączony. Leciał jakiś stary film z Paulem Newmanem. Szpitalne łóżko było w lekkim nieładzie. Walizka leżała otwarta, częściowo zapakowana.

Zagadka rozwiązała się sama, gdy Laurie usłyszała zza zamkniętych drzwi łazienki odgłos prysznica.

Kiedy woda przestała lecieć, Jack zapukał, jednak dopiero dobre dziesięć minut później Horace Winchester pojawił się w pokoju.

Był mężczyzną około pięćdziesięciu paru lat, korpulentnej postury. Wyglądał na szczęśliwego i zdrowego. Zawiązał pasek płaszcza kąpielowego i z westchnieniem ulgi opadł w miękki fotel stojący przy łóżku.

- Czemu zawdzięczam wizytę? - zapytał, uśmiechając się do gości. - Więcej was, niż widziałem przez cały pobyt tutaj.

- Jak się pan czuje? - zapytał Jack. Wziął krzesełko, postawił je tuż przed Horace'em i usiadł. Warren i Natalie wymknęli się na zewnątrz. Czuli się nieswojo w pokoju pacjenta. Laurie podeszła do okna. Widząc grupę żołnierzy, zaczęła się coraz bardziej niepokoić. Wolałaby skrócić wizytę do niezbędnego minimum i jak najszybciej znaleźć się w łodzi.

- Czuję się po prostu świetnie - odparł Horace. - To prawdziwy cud. Przyjechałem tu z jedną nogą w grobie, żółty jak kanarek. Spójrzcie teraz na mnie! Mogę pojechać do jednego z moich ośrodków wypoczynkowych i zaliczyć trzydzieści sześć dołków w golfa. Och, kochani, jesteście zaproszeni do wszystkich moich kurortów i możecie zostać tak długo, jak wam się będzie podobało, a wszystko na mój koszt. Lubi pan narty?

- Owszem - odparł Jack. - Ale wolałbym teraz porozmawiać o pańskim przypadku. Rozumiem, że przeszedł pan tu transplantację wątroby. Chciałbym zapytać, skąd pochodziła wątroba?

Na twarzy Horace'a błąkał się niewyraźny półuśmiech. Zaczął się uważnie przyglądać Jackowi.

- To jakiś test? - zapytał. - To niepotrzebne. Nie zamierzam z nikim o tym rozmawiać. Nie mógłbym być bardziej wdzięczny. Właściwie, to gdy tylko będzie można, zamierzam zapłacić za kolejny duplikat.

- Co pan ma na myśli, mówiąc 'duplikat'?

- Czy jesteście z zespołu z Pittsburgha? - zapytał Horace, patrząc na Laurie.

- Nie, jesteśmy członkami zespołu z Nowego Jorku. I jesteśmy zafascynowani pańskim przypadkiem. Cieszymy się, że czuje się pan tak dobrze i jesteśmy tu, aby się uczyć. - Jack uśmiechnął się. - Zamieniamy się w słuch. Mógłby pan zacząć od początku?

- To znaczy jak zachorowałem? - zapytał Horace. Był dość zmieszany.

- Nie, raczej jak doszło do tego, że przyjechał pan do Afryki na transplantację. I chciałbym wiedzieć, co rozumie pan pod określeniem 'duplikat'. Czy w jakiś sposób udało się panu otrzymać wątrobę od małpy?

Horace zaśmiał się nerwowo i potrząsnął głową.

- Co tu się dzieje? - Spojrzał znowu na Laurie, a potem na Natalie i Warrena, którzy stanęli w drzwiach.

- Uff - odezwała się Laurie. Spoglądała przez okno. - Przez plac biegnie w naszą stronę oddział żołnierzy.

Warren szybko podszedł do okna i wyjrzał przez nie.

- Kurde, człowieku. Zwietrzyli sprawę!

Jack wstał, zrobił krok do przodu, złapał Horace'a za ramiona i zbliżył twarz do jego twarzy.

- Bardzo mnie pan rozczaruje, nie odpowiadając na pytanie, a rozczarowany robię najdziwniejsze rzeczy. Co to było za zwierzę? Szympans?

- Wchodzą do szpitala - krzyknął Warren. - Wszyscy są uzbrojeni w AK-47.

- No dalej! - Jack ponaglił Horace'a, potrząsając nim lekko. - Gadaj! Czy to był szympans? - Jack zacisnął dłonie na ramionach mężczyzny.

- Bonobo - pisnął Horace. Był przerażony.

- To gatunek małpy?

- Tak - przyznał Horace.

- Dalej, człowieku! - Warren stał już na korytarzu. - Zabierajmy stąd nasze dupy!

- A co oznacza 'duplikat'?

Laurie złapała Jacka za ramię.

- Nie ma czasu. Żołnierze będą tu za minutę.

Jack niechętnie puścił mężczyznę i pozwolił się pociągnąć w stronę drzwi.

- Cholera, byłem już tak blisko.

Warren machał gwałtownie w ich stronę. Biegł z Natalie korytarzem na tyły budynku. Otworzyły się drzwi windy. Wyszedł z niej Cameron z berettą w dłoni.

- Wszyscy stać! - krzyknął, dostrzegając obcych. Schwycił broń w obie dłonie, uniósł ją i wycelował w Warrena i Natalie. Potem błyskawicznie przesunął lufę na Jacka i Laurie. Utrudnieniem dla Camerona było to, że przeciwnicy znajdowali się po obu jego stronach. Kiedy patrzył na jednych, nie widział drugich.

- Ręce na głowy! - rozkazał, wymachując bronią. Wszyscy posłuchali, chociaż za każdym razem, gdy Cameron spoglądał w stronę Laurie i Jacka, Warren zbliżał się do niego o krok.

- Nikomu nic się nie stanie - zapewnił szef ochrony, obracając się z bronią znowu w stronę Warrena.

Warren wykonał krok do przodu i jego stopa z prędkością błyskawicy trafiła w ręce Camerona. Broń uderzyła o sufit. Zanim Cameron zdążył zareagować na jej niespodziewaną utratę, Warren przyskoczył do niego i uderzył dwa razy, raz w żołądek, drugi raz w nos. Cameron padł na plecy.

- Cieszę się, że jesteś po mojej stronie - powiedział Jack.

- Zwiewamy do łodzi! - powiedział Warren, nie mając ochoty na żarty.

- Jestem otwarty na wszelkie sugestie - stwierdził Jack.

Cameron jęczał i trzymał się za brzuch.

Warren popatrzył w obie strony korytarza. Chwilę wcześniej zamierzał pobiec na tył budynku, ale teraz uważał, że to nie jest dobre rozwiązanie. W połowie korytarza dostrzegł grupę pielęgniarek pokazujących palcami w jego stronę.

Naprzeciwko windy, na wysokości oczu widniała strzałka pokazująca w głąb korytarza, za pokój Horace'a Winchestera. Napisano na niej: OPER.

Zdając sobie sprawę, że nie mają czasu na dyskusje, Warren wskazał kierunek.

- Tędy! - warknął.

- Do sali operacyjnej? - zapytał Jack. - Dlaczego?

- Bo tego się nie spodziewają - odpowiedział Warren. Chwycił Natalie za rękę i pociągnął ją tak, że musiała biec.

Jack i Laurie pospieszyli za nimi. Przebiegli obok pokoju Horace'a, ale tęgawy jegomość ze strachu zamknął się w łazience. Część operacyjna oddzielona była od reszty szpitala wahadłowymi drzwiami. Warren uderzył w nie i przeszedł, trzymając wyciągniętą rękę niczym atakujący zawodnik futbolu amerykańskiego. Jack i Laurie byli tuż za nim.

Nikt nie czekał na operację, w sali pooperacyjnej też nie było żadnego pacjenta. Nie świeciły się nawet żadne lampy z wyjątkiem jednej w magazynku w połowie korytarza. Drzwi do magazynku były uchylone, dając lekką poświatę.

Słysząc hałasy przy drzwiach do oddziału operacyjnego, z magazynu wyjrzała jakaś kobieta. Ubrana była w fartuch, na głowie miała czepek. Wstrzymała oddech, widząc cztery postaci biegnące w jej kierunku.

- Hej, nie wolno tu wchodzić w cywilnym ubraniu - zawołała, gdy tylko odzyskała rezon. Ale Warren i pozostali już ją minęli. Zdumiona odprowadziła intruzów wzrokiem. Zniknęli w końcu korytarza za drzwiami prowadzącymi do laboratorium.

Wróciła do magazynu i sięgnęła do wiszącego na ścianie telefonu.

Warren zatrzymał się, gdyż teraz korytarz rozdzielał się w kształcie litery T. Popatrzył w obie strony. Z lewej, na końcu świeciło się na ścianie czerwone światło oznajmiające alarm pożarowy. Ponad nim wisiał napis: WYJŚCIE.

- Powoli! - zawołał Jack, widząc Warrena gotowego do ruszenia w tamtą stronę. Spodziewał się tam znaleźć schody przeciwpożarowe.

- Człowieku, co znowu? - zapytał zaniepokojony Warren.

- To wygląda na laboratorium - powiedział Jack. Podszedł do przezroczystych drzwi i zajrzał przez nie do środka. To, co zobaczył, zrobiło na nim ogromne wrażenie. Chociaż znajdowali się w środkowej Afryce, miał przed sobą najbardziej nowoczesne laboratorium, jakie kiedykolwiek widział. Każda, nawet najmniejsza część wyposażenia wyglądała na zupełnie nową.

- No, dalej! - poganiała Laurie. - Nie ma czasu na ciekawość. Musimy się stąd wydostać.

- To prawda, człowieku. Szczególnie po pobiciu tego ochroniarza musimy wyrywać przed siebie.

- Wy idźcie - powiedział niespodziewanie Jack. - Spotkamy się w łodzi.

Warren, Laurie i Natalie wymienili niespokojne spojrzenia.

Jack spróbował otworzyć drzwi. Nie były zamknięte. Wszedł do środka.

- Na miłość boską - westchnęła Laurie. Jack potrafił być taki denerwujący. Czym innym było nie dbać o własne bezpieczeństwo, ale czym innym narażać na niebezpieczeństwo innych.

- Jak nic, wpadną tu za chwilę ci z ochrony i żołnierze - przypomniał Warren.

- Wiem - odpowiedziała Laurie. - Wy idźcie, a ja ściągnę go tak szybko jak się da.

- Nie mogę was zostawić - odparł Warren.

- Pomyśl o Natalie.

- Nonsens - odezwała się Natalie. - Nie jestem płochliwą kobietką. Razem się w to wpakowaliśmy.

- Idźcie tam obie i wlejcie mu trochę oleju do głowy - powiedział Warren. - Ja pobiegnę i włączę alarm przeciwpożarowy.

- Rety, po co znowu? - zapytała Laurie.

- To stara sztuczka, której nauczyłem się jeszcze jako smarkacz. Ile razy masz kłopoty, narób takiego bałaganu, jak tylko się da. Wtedy będziesz mieć szansę wyśliznąć się z opresji.

- Trzymam cię za słowo - powiedziała Laurie. Skinęła na Natalie i obie weszły do laboratorium.

Znalazły Jacka w czasie miłej konwersacji z laborantką ubraną w długi, biały kitel. Była piegowata, rudowłosa i miała przyjacielski uśmiech na ustach. Jack zdążył ją już rozbawić.

- Przepraszam! - odezwała się Laurie, starając się uspokoić głos. - Jack, musimy już iść.

- Laurie, to Rolanda Phieffer - przedstawił Jack. - Wyobraź sobie, że przyjechała z Heidelbergu w Niemczech.

- Jack! - powtórzyła Laurie przez zaciśnięte zęby.

- Rolanda właśnie opowiadała mi ciekawe rzeczy. Ona i jej koledzy pracują tu nad antygenami głównego zespołu zgodności tkankowej. Otrzymują je z określonego chromosomu jednej komórki i wszczepiają w to samo miejsce w innej komórce.

Natalie, która podeszła do dużego okna, z którego rozciągał się widok na plac, teraz odwróciła się w stronę rozmawiających.

- Jest jeszcze gorzej. Przyjechał samochód pełen tych Arabów w czarnych garniturach.

W tej samej chwili zaczął wyć alarm przeciwpożarowy. Najpierw zabrzmiały trzy ostre przeraźliwe dzwonki, a po nich rozległ się nagrany głos: 'Ogień w laboratorium! Proszę natychmiast skierować się do wyjścia ewakuacyjnego! Nie używać windy!'

- Ojej! - zawołała Rolanda. Szybko rozejrzała się dookoła, aby sprawdzić, co powinna zabrać ze sobą.

Laurie złapała Jacka za ramiona i wstrząsnęła nim.

- Jack, bądź rozsądny! Musimy stąd uciekać.

- Zorientowałem się - odparł z kwaśną miną. - Nie żartuję. Dalej!

Wybiegli na korytarz. Inne osoby także się tam pojawiły. Wszyscy wydawali się zdezorientowani, niepewnie rozglądali się na wszystkie strony. Ktoś głośno pociągał nosem. Dały się słyszeć ożywione rozmowy. Wiele osób niosło laptopy.

Bez nadmiernego pośpiechu wszyscy kierowali się na schody awaryjne. Jack, Laurie i Natalie znaleźli Warrena przytrzymującego drzwi. Trzymał w dłoniach białe fartuchy. Natychmiast włożyli je na cywilne ubrania. Niestety, były zbyt krótkie.

- Z tych małp nazywanych bonobo tworzą jakieś chimery - powiedział Jack. - To jest wyjaśnienie. Nic dziwnego, że testy DNA były tak pokręcone.

- O czym on teraz mówi? - spytał poirytowany Warren.

- Nie pytaj. To go tylko podnieci - odparła Laurie.

- Kto wpadł na pomysł z tym alarmem? Kapitalne rozwiązanie - pochwalił Jack.

- Warren. Przynajmniej on jeden myśli - powiedziała Laurie.

Schody prowadziły na parking z północnej strony budynku. Ludzie tłoczyli się, spoglądali z dołu na gmach i rozmawiali w małych grupach. Słońce świeciło na czystym niebie i na asfaltowym parkingu panował zabójczy upał. Z północnego wschodu dobiegał modulowany głos strażackiej syreny.

- Co powinniśmy teraz zrobić? - zapytała Laurie. - Cieszę się, że udało nam się tu dotrzeć. Nie sądziłam, że zdołamy wyjść ze szpitala.

- Idźmy w stronę ulicy, a potem skręcimy w lewo - powiedział Jack, wskazując drogę. - Okrążymy budynek i dojdziemy na brzeg.

- Gdzie są żołnierze? - zapytała Laurie.

- I Arabowie? - dodała Natalie.

- Domyślam się, że szukają nas w szpitalu - stwierdził Jack.

- Chodźmy, zanim wszyscy zaczną wracać do laboratorium - ostrzegł Warren.

Ruszyli powoli, żeby nie wzbudzać niczyjej uwagi. Gdy zbliżyli się do ulicy, obrócili się, by sprawdzić, czy nie są obserwowani, ale nikt nawet nie patrzył w ich kierunku. Wszyscy byli zajęci obserwowaniem strażaków, którzy właśnie się zjawili.

- Jak na razie jest dobrze - skomentował Jack.

Warren pierwszy dotarł do ulicy. Kiedy wyjrzał za narożnik domu, natychmiast wyciągnął rękę, aby zatrzymać pozostałych i sam cofnął się o krok.

- Tędy nie przejdziemy. Zablokowali ulicę - oznajmił.

- Och - wystraszyła się Laurie. - Mogli zablokować cały obszar.

- Pamiętacie elektrownię, którą widzieliśmy? - powiedział Jack.

Skinęli potwierdzająco.

- Musi mieć połączenie ze szpitalem. Założę się, że jest tunel.

- Może - zastanowił się Warren. - Ale nie wiemy, jak go znaleźć. Poza tym, nie podoba mi się powrót do budynku pełnego dzieciaków z automatami.

- To spróbujmy przejść przez plac - zaproponował Jack.

- W stronę miejsca, gdzie widzieliśmy żołnierzy? - zapytała Laurie z dezaprobatą.

- Jeżeli są w szpitalu, nie powinniśmy mieć kłopotów.

- Coś w tym jest - odezwała się Natalie.

- Oczywiście zawsze możemy się poddać i przeprosić za zamieszanie. Co nam mogą zrobić poza wykopaniem stąd? Myślę, że mam to, po co przyjechałem, więc reszta nie martwi mnie w najmniejszym stopniu - stwierdził Jack.

- Ty chyba żartujesz - odezwała się Laurie. - Nie sądzę, żeby twoje przeprosiny wystarczyły. Warren pobił tamtego mężczyznę, mamy na sumieniu coś więcej niż tylko wdarcie się na cudzy teren.

- Żartuję aż do bólu - przyznał Jack. - Ale ten facet przyłożył nam lufę do głowy. To jest jakieś usprawiedliwienie naszego zachowania. Poza tym możemy im zostawić trochę franków. Zdaje się, że one rozwiązują wszystkie problemy w tym kraju.

- Ale przez posterunek na szosie nas nie przepuściły - przypomniała Laurie.

- Dobra, wszystkie oprócz wpuszczenia nas tutaj. Będę jednak bardzo zaskoczony, jeżeli również nie pomogą stąd wyjechać.

- Musimy coś zrobić - odezwał się Warren. - Strażacy pozwalają ludziom wchodzić z powrotem do budynku. Za chwilę będziemy stać sami w tym piekielnym słońcu.

- Są - powiedział Jack, wyciągając z kieszeni okulary przeciwsłoneczne. Włożył je i powiedział: - Spróbujmy przejść przez plac, zanim wrócą żołnierze.

Jeszcze raz ruszyli spokojnym, spacerowym krokiem. Doszli prawie do trawnika, kiedy ich uwagę wzbudziło jakieś poruszenie przy drzwiach szpitala. Zauważyli grupę Arabów przepychających się obok wchodzących do budynku pracowników. Wysypali się na parking z powiewającymi krawatami i rozbieganymi oczami. Wszyscy trzymali w rękach pistolety automatyczne. Za Arabami pojawiło się kilku żołnierzy. Z trudnością łapali oddech, lustrując okolicę. Warren zastygł, reszta również.

- Nie podoba mi się to - powiedział Warren. - Dysponują taką siłą ognia, że mogliby obrabować Chase Manhattan Bank.

- Przypominają mi trochę Gliny z Keyston - zażartował Jack.

- Jakoś nie widzę w tym nic zabawnego - powiedziała Laurie.

- Wiem, że to dziwnie brzmi, ale chyba powinniśmy wrócić do budynku - stwierdził Warren. - Za moment zaczną się zastanawiać, dlaczego stoimy tu w tych fartuchach.

Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć na sugestię Warrena, na plac wyszedł Cameron w towarzystwie dwóch ludzi. Jeden z towarzyszących mu mężczyzn ubrany był tak jak on - najwidoczniej też członek ochrony. Drugi był niższy i miał bezwładne ramię. On też był ubrany w mundur w kolorze khaki, ale nie miał przy sobie żadnego wojskowego wyposażenia, jak pozostali dwaj.

- Ufff - stęknął Jack. - Mam wrażenie, że za chwilę zostaniemy zmuszeni do przepraszania.

Cameron trzymał przy nosie zakrwawioną chustkę. Jednak nie zasłaniała mu ona widoku. Natychmiast dostrzegł Jacka i pozostałych i wskazał w tym kierunku.

- To oni! - krzyknął.

Marokańczycy i żołnierze w mgnieniu oka otoczyli intruzów i wycelowali w nich broń. Jack i pozostali bez słowa podnieśli ręce w górę.

- Ciekawe, czy zrobiłbym na nich wrażenie moją odznaką lekarza sądowego? - zastanawiał się Jack.

- Nie rób nic głupiego - ostrzegła Laurie.

Cameron i jego towarzysze bezzwłocznie podeszli do zatrzymanych. Krąg wokół Amerykanów bezszelestnie się rozstąpił. Siegfried podszedł najbliżej.

- Chcielibyśmy przeprosić za wszelkie niedogodności - zaczął Jack.

- Zamknij się! - warknął Siegfried. Obszedł całą czwórkę dookoła, przyglądając im się ze wszystkich stron. Kiedy wrócił do punktu wyjścia, zapytał Camerona, czy to ci ludzie, których nakrył w szpitalu.

- Żadnych wątpliwości - powiedział. Patrzył prosto w twarz Warrena. - Mam nadzieję, że mam pańskie pozwolenie.

- Oczywiście - odpowiedział Siegfried z lekkim skinieniem.

Cameron bez ostrzeżenia wziął zamach i uderzył Warrena w twarz. Rozległ się odgłos, jakby coś ciężkiego spadło na podłogę. Z ust Camerona wyrwał się jęk. Złapał się za rękę i zacisnął zęby. Warrenowi nie drgnął ani jeden mięsień. Nawet nie mrugnął.

Cameron zaklął pod nosem i wycofał się.

- Przeszukać ich - rozkazał Siegfried.

- Przykro nam, jeżeli - znowu odezwał się Jack, ale Siegfried nie pozwolił mu dokończyć. Uderzył go otwartą dłonią w twarz na tyle mocno, że głowa Jacka odskoczyła w bok, a na policzku pozostał czerwony ślad.

Człowiek Camerona szybko pozbawił Jacka i pozostałych paszportów, portfeli, pieniędzy i kluczyków samochodowych. Przekazał je Siegfriedowi, który przejrzał je powoli. Kiedy doszedł do paszportu Jacka, podniósł oczy i przyjrzał mu się.

- Mówiono mi, że lubi pan sprawiać kłopoty - powiedział z pogardą.

- Ja raczej mówię o sobie 'nieustępliwy'.

- I arogancki - burknął z irytacją Siegfried. - Mam nadzieję, że ta nieustępliwość przyda się na coś, gdy trafisz w ręce tutejszych żołnierzy.

- Może moglibyśmy zadzwonić do ambasady amerykańskiej i rozwiązać tę niezręczną sytuację - zaproponował Jack. - Jak by nie było, jesteśmy urzędnikami państwowymi.

Siegfried uśmiechnął się, ale blizna wykrzywiła mu usta w wyrazie szyderstwa.

- Amerykańska ambasada? - zapytał z nie skrywaną pogardą. - W Gwinei Równikowej! A to dobre! Na nieszczęście dla was, znajduje się na wyspie Bioko. - Odwrócił się w stronę Camerona. - Zamknij ich w więzieniu, ale osobno kobiety i mężczyzn!

Cameron strzelił palcami w stronę swojego pomocnika. Najpierw chciał założyć im kajdanki. Kiedy ich zakuwano, on i Siegfried odsunęli się na bok.

- Naprawdę chcesz ich przekazać w ręce Gwinejczyków? - zapytał Cameron.

- Jasne. Raymond powiedział mi wszystko o tym Stapletonie. Muszą zniknąć.

- Kiedy?

- Zaraz po wyjeździe Taylora Cabota. Chcę to wszystko utrzymać w tajemnicy.

- Rozumiem. - Cameron dotknął kapelusza i w eskorcie swoich ludzi odprowadził więźniów do cel w piwnicach ratusza.

ROZDZIAŁ 22

9 marca 1997 roku godzina 16.15

Isla Francesca

- Dzieje się coś bardzo dziwnego - stwierdził Kevin.

- Ale co? Czy możemy mieć jakąś nadzieję? - zapytała Melanie.

- Gdzie mogą się podziewać pozostałe zwierzęta? - zastanowiła się Candace.

- Nie wiem, czy nabierać odwagi, czy zacząć się bać. Co jeśli urządziły sobie z drugą grupą prawdziwy Armagedon

- Boże Wszechmocny - przestraszyła się Melanie. - Nigdy o tym nie pomyślałam.

Kevin i obie kobiety od dwóch dni byli faktycznie więźniami. Nie pozwalano im opuścić małej groty ani na minutę, więc cuchnęło w niej teraz tak samo, a może i gorzej niż w dużej jaskini. Aby ulżyć swym potrzebom, musieli wchodzić do tunelu, który zamienił się w cuchnącą kloakę.

Sami też nie pachnieli lepiej. Byli brudni i czuli się okropnie w nie zmienianej odzieży. Spali na skałach, na brudnej ziemi. Włosy mieli potargane. Twarz Kevina pokrywał dwudniowy zarost. Czuli się osłabieni brakiem ruchu i pożywienia, chociaż starali się zjeść choć trochę tego, co im dostarczano.

Około dziesiątej rano wyczuli, że coś się dzieje. Zwierzęta były pobudzone. Niektóre wybiegły, aby po krótkiej chwili wrócić, wydając głośne wrzaski. Wcześniej bonobo numer jeden wyszedł i do tej pory nie wrócił. Już to było nienormalne.

- Zaraz, zaraz - odezwał się nagle Kevin. Podniósł ręce, jakby chciał powstrzymać panie od zrobienia najmniejszego hałasu. Obracał głową z jednej strony na drugą, nasłuchując uważnie.

- Co to jest? - zapytała Melanie.

- Zdaje się, że słyszę głos - powiedział Kevin.

- Ludzki głos?

Kevin przytaknął.

- Czekaj, ja też to słyszę! - powiedziała z podnieceniem Melanie.

- Ja też! - dodała Candace. - To na pewno ludzki głos. Jakby ktoś krzyknął 'okay'.

- Arthur też usłyszał - stwierdził Kevin. Nazwali tym imieniem małpę, która najczęściej stała na straży przy wyjściu z groty. Właściwie bez powodu, tylko po to, żeby wiedzieć, o kim mówią. Po wielu godzinach zauważyli coś, co mogło uchodzić za dialog. Byli nawet w stanie rozróżnić znaczenie pojedynczych słów czy gestów.

Najpewniejsi byli znaczenia słowa 'arak', które oznaczało 'odejdź', szczególnie gdy towarzyszyło mu rozkładanie palców u rąk i wyrzucanie ramion. Te właśnie gesty Candace widziała w sali operacyjnej. Zrozumieli też 'hana' jako 'cicho' i 'zit' jako 'iść'. Jedzenie i wodę określały odpowiednio 'bumi' i 'carak'. Nie byli pewni słowa 'sta', któremu towarzyszyło unoszenie rąk z dłońmi skierowanymi na zewnątrz. Podejrzewali, że może to oznaczać 'ty'.

Arthur wstał i wydał serię dźwięków w stronę pozostałych w jaskini bonobo. Przysłuchiwały się i nagle zniknęły na zewnątrz. Następnym dźwiękiem, który dosłyszeli, była seria strzałów karabinowych, ale nie takich normalnych, raczej jak z wiatrówki. Kilka minut później dwie postacie w uniformach centrum weterynaryjnego zarysowały się w wejściu do jaskini na tle mglistego nieba. Jedna trzymała broń, druga oświetliła wnętrze silną latarką.

- Ratunku! - krzyknęła Melanie. Zasłoniła oczy przed światłem, ale drugą ręką szaleńczo machała, na wypadek gdyby ludzie jej nie zauważyli.

W jaskini rozległo się głuche uderzenie. Jednocześnie Arthur zaskowyczał. Z zaskoczeniem na płaskiej twarzy spojrzał w dół na strzałkę z czerwoną końcówką, sterczącą w jego piersi. Ręka powędrowała w górę, aby złapać za nią, ale nim zdołał to uczynić, zaczął się chwiać. Jak na zwolnionym filmie usiadł na podłodze jaskini i przewrócił się na bok.

Kevin, Melanie i Candace wyczołgali się ze swojej celi bez drzwi i wyprostowali się. Zabrało im to chwilę. W tym samym czasie obaj mężczyźni przyklękli przy bonobo i podali mu dodatkową dawkę środka usypiającego.

- Mój Boże, cieszymy się, że was widzimy - powiedziała Melanie. Stała, przytrzymując się skalnej ściany. Przez chwilę jaskinia zawirowała jej przed oczami.

Mężczyźni wstali i oświetlili kobiety i Kevina. Niedawni więźniowie zasłonili oczy.

- Ludzie, wyglądacie strasznie - stwierdził ten z latarką.

- Jestem Kevin Marshall, a to Melanie Becket i Candace Brickmann.

- Wiemy, kim jesteście. Chodźmy z tego szamba - powiedział mężczyzna.

Wychodząc na gumowych nogach z jaskini, czuli szczęście i ulgę. Mężczyźni podążali za nimi. Gdy znaleźli się na zewnątrz, musieli zmrużyć oczy przed oślepiającym blaskiem słońca. Poniżej, u podstawy klifu zauważyli jeszcze z pół tuzina pracowników centrum weterynarii. Byli zajęci przy uśpionych zwierzętach. Zawijali je w czerwone maty i układali jedno obok drugiego na przyczepie.

- W jaskini jest jeszcze jeden! - zawołał do kolegów mężczyzna z latarką.

- Ja was też znam - powiedziała Melanie. Teraz, w dziennym świetle mogła im się dokładniej przyjrzeć. - Ty jesteś Dave Turner, a ty Daryl Chrystian.

Mężczyźni zignorowali Melanie. Dave, wyższy z nich, odpiął od pasa radiotelefon. Daryl zaczął schodzić w dół po potężnych stopniach skalnych.

- Turner do bazy - powiedział Dave do urządzenia.

- Słyszę cię głośno i wyraźnie - usłyszeli głos Bertrama.

- Mamy resztę bonobo i ładujemy je - poinformował Dave.

- Świetna robota - pochwalił Bertram.

- W jaskini znaleźliśmy Kevina Marshalla i obie kobiety.

- W jaki stanie?

- Brudni, ale chyba zdrowi.

- Daj mi to! - powiedziała Melanie, sięgając po radio. Nagle poczuła, że nie podoba jej się, jak podwładny w jej obecności mówi o niej z lekceważeniem.

Dave odsunął się.

- Co mam z nimi zrobić?

- Przywieź ich do centrum. Powiadomię Siegfrieda Spalleka. Na pewno będzie chciał z nimi porozmawiać.

- Przyjąłem - powiedział Dave i wyłączył radio.

- Co ma oznaczać to traktowanie? - zapytała oburzona Melanie. - Byliśmy tu uwięzieni ponad dwa dni.

Dave wzruszył ramionami.

- Wykonujemy tylko polecenia, proszę pani. Wygląda na to, że bardzo rozzłościliście górę.

- Co, na miłość boską, dzieje się z małpami? - zapytał Kevin.

Kiedy zobaczył, co robią mężczyźni, najpierw pomyślał, że to dla wyratowania ich z opresji. Lecz im dłużej myślał o tym, tym bardziej nie mógł zrozumieć, dlaczego zwierzęta ładuje się na przyczepę.

- Wygodne życie bonobo na wyspie stało się przeszłością - powiedział Dave. - Zaczęły tu wojować i zabijać się nawzajem. Znaleźliśmy cztery trupy, wszystkie ranione kamieniami. Zamkniemy je więc w klatkach i przewieziemy do centrum weterynaryjnego. Od tej chwili każda małpa dostanie swoją celę. Jeśli się nie mylę, dwa na dwa metry.

Kevinowi opadła szczęka. Pomimo głodu, wyczerpania i bólu odczuwał też głęboki smutek z powodu owych nieszczęsnych istot, które nie prosiły się przecież na świat. Ich życie miało się z dnia na dzień zmienić w jedno monotonne pasmo więziennej udręki. Drzemiący w nich ludzki potencjał nie został odkryty, a dotychczasowe osiągnięcia ulegną zatraceniu.

Daryl i trzech innych mężczyzn zajęło się uprzątaniem bałaganu.

Kevin odwrócił się i zajrzał jeszcze raz do jaskini. Dojrzał sylwetkę Arthura. Leżał u wejścia do groty, w której przez dwa dni byli uwięzieni. Łza zakręciła mu się w oku, gdy wyobraził sobie, co poczuje Arthur, kiedy obudzi się w stalowej klatce.

- No dobra, wy troje - odezwał się Dave. - Wracamy. Macie dość siły, żeby iść, czy wolicie jechać na przyczepie?

- Co ciągnie przyczepę? - zapytał Kevin.

- Mamy na wyspie pojazd terenowy - wyjaśnił Dave.

- Ja w każdym razie dziękuję - odparła Melanie zimno.

Kevin i Candace byli tego samego zdania.

- Jesteśmy bardzo głodni - powiedział jeszcze Kevin. - Dostawaliśmy tylko robaki, larwy i jakieś zielsko.

- W przyczepie mamy trochę słodkich wafli i soków - powiedział Dave.

- To powinno na razie wystarczyć - odparł Kevin.

Zejście w dół skalistego zbocza okazało się najtrudniejszą częścią podróży. Na nizinie marsz nie sprawiał już kłopotów, tym bardziej że łapacze z centrum oczyścili ścieżki.

Kevin był pod wrażeniem, widząc, jak wiele zrobiono w krótkim czasie. Kiedy weszli na podmokłą łąkę na południe od Lago Hippo, zastanowił się, czy ich łódź jest ciągle ukryta w trzcinach. Podejrzewał, że jest. Nie było powodów, żeby jej szukali.

Candace była szczęśliwa, widząc nad Rio Diviso drewniany most przysypany ziemią. Martwiła się, jak przejdą przez rzekę.

- Ostro pracowaliście - skomentował Kevin.

- Nie mieliśmy wyboru - odparł Dave. - Musieliśmy uporać się ze zwierzętami tak szybko, jak to było możliwe.

Podczas pokonywania ostatniej mili dzielącej most do miejsca połączenia wyspy z lądem Kevin, Melanie i Candace coraz dotkliwiej czuli zmęczenie. Szczególnie trudny okazał się moment, gdy musieli zejść z drogi, aby przepuścić terenówkę jadącą po ostatni transport bonobo. Kiedy się zatrzymali, poczuli, że nogi mają jak z ołowiu.

Wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy wyszli z półmroku dżungli na odkryty teren w pobliżu mostu. Panowała tu niezwykła krzątanina. Kilku mężczyzn z mozołem pracowało w piekącym słońcu. Rozładowywali drugą przyczepę z małpami, które od razu przenosili do stalowych klatek, zanim zwierzęta odzyskają świadomość.

Klatki miały około metra dwadzieścia wysokości, więc tylko młode osobniki mogły w nich stanąć. Były to stalowe pudła z okratowanym okienkiem w drzwiach, przez które wpadało świeże powietrze. Drzwi zabezpieczone były zagiętym skoblem umocowanym poza zasięgiem zwierząt. Przez jedno z okienek Kevin dojrzał przerażone spojrzenie jednej z małp zamkniętej w ciemnej klatce.

Te klatki nadawały się wyłącznie do transportu, tymczasem mały dźwig przenosił je w cień na skraju dżungli, co mogło sugerować, że zostaną na wyspie. Jeden z pracowników trzymał w ręku wąż podłączony do pompy spalinowej i polewał klatki wodą z rzeki.

- Zdawało mi się, że miały być przewiezione do centrum, na stały ląd - powiedział Kevin.

- Nie dzisiaj - odparł Dave. - W tej chwili nie mamy tam jeszcze miejsca. Zrobimy to jutro, najdalej pojutrze.

Przejście na ląd nie sprawiało żadnych kłopotów, gdyż most został opuszczony. Skonstruowany był ze stali i kiedy go wysuwano, wydawał głuchy odgłos, podobny do dźwięku trąby. Przy moście Dave zaparkował swoją ciężarówkę.

- Wskakujcie - powiedział, wskazując na tył wozu.

- Jedną chwilę! - odezwała się Melanie. - Nie pojedziemy na pace.

- No to pójdziecie pieszo, bo w mojej kabinie też nie pojedziecie.

- Melanie, daj spokój - nalegał Kevin. - Tu, na świeżym powietrzu będzie o wiele przyjemniej. - Podał rękę Candace.

Dave obszedł pojazd i wszedł po kole do kabiny.

Melanie stała na rozstawionych nogach, z rękoma wspartymi na biodrach i zaciśniętymi ustami. Wyglądała jak mała dziewczynka, która za chwilę dostanie ataku furii.

- Melanie, to niewiele pomoże - powiedziała Candace i wyciągnęła do niej rękę.

Melanie niechętnie ją chwyciła.

- Nie oczekiwałam czułego powitania, ale takie traktowanie jest nie do przyjęcia - poskarżyła się.

Po śmierdzącej jaskini i spacerze przez parną dżunglę, podmuch świeżego powietrza w czasie jazdy na odkrytej pace ciężarówki okazał się niespodziewaną przyjemnością. Wóz był wyładowany trzcinowymi matami, w których przenoszono bonobo, więc było im dość wygodnie. Co prawda nie pachniały zbyt ładnie, ale podróżnicy uznali, że oni także nie zachwycają zapachem.

Leżeli i spoglądali na skrawki popołudniowego nieba ukazujące się między koronami drzew rozpościerających się nad ich głowami.

- Jak sądzicie, co zamyślają z nami zrobić? - spytała Candace. - Nie chcę wracać do więzienia.

- Miejmy nadzieję, że nas po prostu wyrzucą - powiedziała Melanie. - Jestem gotowa się spakować i powiedzieć 'do widzenia' szefowi, całemu projektowi i Gwinei Równikowej. Mam tego dość.

- Pozostaje tylko mieć nadzieję, że pójdzie tak łatwo - wtrącił Kevin. - Boję się też o zwierzęta. Wydano na nie wyrok śmierci.

- Nie możemy wiele zdziałać - zauważyła Candace.

- Zastanawiam się - powiedział Kevin. - Zastanawiam się, co powiedziałyby na ten temat organizacje broniące praw zwierząt.

- Tylko nie wyskakuj z tym, zanim się wydostaniemy z tego piekła. Dostaliby szału - upomniała go Melanie.

Do miasta wjechali od wschodu, mijając po drodze leżące z prawej strony boisko piłkarskie i korty tenisowe. Na obu dostrzegli ruch. Szczególnie na kortach było wielu amatorów gry. Wszystkie były zajęte.

- Podobne doświadczenia uświadamiają człowiekowi, że nie jest wcale taki ważny, jak mu się zdaje - powiedziała Melanie, spoglądając jednocześnie na graczy. - Znikasz na dwa dni, które mogą cię wykończyć, a tu życie toczy się jak przedtem.

Rozważali słowa Melanie, gdy nagle gwałtowny skręt w prawo rzucił ich na bok. Wiedzieli, że ta droga prowadzi do centrum weterynaryjnego. Ale po kilkudziesięciu metrach samochód zwolnił i zatrzymał się. Kevin usiadł i spojrzał na drogę. Stał tam jeep cherokee Bertrama.

- Siegfried chce, żebyś pojechał prosto do domu Kevina - powiedział Bertram do Dave'a.

- Jasne! - zawołał Dave z kabiny. Ciężarówka pochyliła się do przodu, gdy Dave ruszył za wozem Bertrama.

Kevin położył się z powrotem na matach.

- A to ci niespodzianka. Może jednak nie potraktują nas tak źle - wyraził cichą nadzieję.

- Może uda się ich namówić, żeby Candace i mnie wyrzucili przy naszych kwaterach. Są mniej więcej po drodze - powiedziała Melanie, patrząc na siebie. - Muszę natychmiast wziąć prysznic i zmienić ubranie. Dopiero potem będę mogła coś zjeść.

Kevin ukląkł za kabiną kierowcy i zaczął pukać w tylne okno, aż zwrócił uwagę Dave'a. Przekazał prośbę Melanie. W odpowiedzi zobaczyli machnięcie dłonią, które oznaczało 'nie'.

Kevin wrócił do dawnej pozycji.

- Zdaje się, że najpierw będziesz musiała wpaść do mnie - powiedział.

Gdy wjechali na uliczny bruk, zaczęło tak trząść, że musieli usiąść. Gdy pokonali ostatni zakręt, Kevin popatrzył przed siebie niecierpliwie. Tak samo jak Melanie marzył o kąpieli. Niestety, to, co zobaczył, nie było zachęcające. Przed domem stali Siegfried z Cameronem i czterech uzbrojonych po zęby żołnierzy. Jeden z nich był oficerem.

- Uff - stęknął Kevin. - To nie wygląda obiecująco.

Zatrzymali się. Dave wyskoczył z kabiny i obszedł wóz, żeby spuścić tylną klapę. Kevin pierwszy zszedł na sztywnych nogach. W jego ślady poszły Melanie i Candace.

Gotując się na najgorsze, Kevin podszedł do Siegfrieda i Camerona. Wiedział, że obie panie są tuż za nim. Bertram zaparkował przed ciężarówką i dołączył do nich. Nikt nie wyglądał na szczęśliwego.

- Mieliśmy nadzieję, że zafundowaliście sobie niespodziewane wakacje - odezwał się pogardliwie Siegfried. - Tymczasem odkrywamy, że świadomie złamaliście zakaz przebywania na Isla Francesca. Zostaniecie chwilowo zakwaterowani razem w tym domu - wskazał za siebie na dom Kevina.

Kevin był gotów wyjaśnić, dlaczego zrobili to, co zrobili, ale niespodziewanie wepchnęła się przed niego Melanie. Była wyczerpana i poirytowana.

- Nie zostanę tu, i kropka - fuknęła. - Mam was dość. Opuszczam Strefę, jak tylko uda mi się załatwić transport.

Siegfried uniósł lekko górną wargę, nadając twarzy jeszcze bardziej pogardliwy wyraz. Zrobił szybki krok do przodu i wierzchem dłoni silnie uderzył Melanie w twarz, zbijając ją z nóg. Candace błyskawicznie przyklękła, aby pomóc przyjaciółce.

- Nie dotykaj jej! - wrzasnął Siegfried i podniósł rękę, gotowy wymierzyć cios drugiej kobiecie.

Candace zignorowała go i pomogła Melanie usiąść. Lewe oko Melanie zaczęło szybko puchnąć, a po policzku spłynęła cienka strużka krwi.

Kevin skrzywił się i spojrzał w bok, spodziewając się, że teraz on otrzyma cios. Podziwiał odwagę Candace i żałował, że sam nie może jej z siebie wykrzesać. Ale Siegfried tak go przerażał, że bał się nawet poruszyć.

Kiedy kolejnego uderzenia nie było, Kevin znowu spojrzał przed siebie. Candace podtrzymywała Melanie, która stała teraz na drżących nogach.

- Już wkrótce opuścisz Strefę - Siegfried warknął pod adresem Melanie. - Ale stanie się to w towarzystwie przedstawicieli władz Gwinei Równikowej. Im możesz demonstrować swoje zuchwalstwo.

Kevin z trudem przełknął ślinę. Najbardziej bał się właśnie przekazania w ręce tutejszych władz.

- Jestem Amerykanką - szlochała Melanie.

- Ale znajdujesz się w Gwinei Równikowej - przypomniał jej Siegfried. - I złamałaś prawo tego kraju. - Cofnął się. - Zatrzymuję wasze paszporty. Zostaną przekazane tutejszym władzom wraz z wami. Do tego czasu musicie pozostać w tym domu. I ostrzegam, ten oficer i jego żołnierze otrzymali rozkaz strzelania, jeśli któreś z was choć na krok opuści areszt. Czy wyrażam się dostatecznie jasno?

- Potrzebuję jakichś ubrań! - krzyknęła Melanie.

- Przywieźli ubrania z waszych kwater. Są w pokojach gościnnych na piętrze. Wierzcie mi, pomyśleliśmy o wszystkim. - Siegfried odwrócił się do Camerona. - Dopilnuj, aby odpowiednio zadbano o tych ludzi.

- Oczywiście, sir. - Zasalutował swoim zwyczajem i odwrócił się w stronę aresztantów.

- No dobra, słyszeliście szefa! - wrzasnął. - Na górę i bez kłopotów, proszę.

Kevin ruszył przed siebie tak, aby przejść obok Bertrama.

- Nie tylko potrafią używać ognia. Wykonują narzędzia, a nawet rozmawiają ze sobą.

Przeszedł dalej. Nie dostrzegł żadnej zmiany w wyrazie twarzy Bertrama, jedynie lekki ruch jego stale uniesionych brwi. Ale był pewny, że tamten go słyszał.

Kiedy Kevin zmęczonym krokiem wspinał się na piętro, widział, jak na parterze Cameron organizuje bazę dla grupki żołnierzy i ich oficera.

Na górze w holu wszyscy troje popatrzyli po sobie. Melanie cały czas szlochała. Kevin ciężko westchnął.

- To nie były dobre wieści.

- Nie mogą nam tego zrobić - powiedziała Melanie płaczliwym głosem.

- Problem w tym, że mają zamiar spróbować. A jeśli spróbujemy wyjechać z kraju bez paszportów, wpadniemy w wielkie tarapaty, nawet jeśli uda nam się stąd wydostać.

Melanie mocno ujęła twarz w dłonie.

- Muszę się wziąć w garść - powiedziała.

- Znowu czuję się jak odrętwiała - wyznała Candace. - Z jednego więzienia, wpadliśmy do następnego.

- Przynajmniej nie zamknęli nas w ratuszu - stwierdził Kevin z westchnieniem.

Usłyszeli odgłosy zapuszczanych silników i samochody odjechały. Kevin wyszedł na werandę i stwierdził, że zniknęły wszystkie samochody z wyjątkiem auta Camerona. Spojrzał w niebo i zauważył, że zapada noc. Na niebie lśniły pierwsze gwiazdy.

Wrócił do domu i sięgnął po słuchawkę telefonu. Podniósł ją, przyłożył do ucha i usłyszał to, czego się spodziewał: ciszę.

- Jest sygnał? - zapytała stojąca za nim Melanie.

Kevin odłożył słuchawkę. Potrząsnął głową.

- Obawiam się, że nie.

- Tego się spodziewałam.

- Weźmy prysznic - zaproponowała Candace.

- Dobry pomysł - odparła Melanie, starając się nadać głosowi nieco bardziej optymistyczny ton.

Umówili się za pół godziny. Kevin przeszedł przez jadalnię do kuchni. Pchnął drzwi. Nie chciał wchodzić do środka w takim stanie, ale zapach pieczonego kurczaka miło łechtał nos.

Esmeralda poderwała się na nogi w chwili, gdy otworzyły się drzwi.

- Dzień dobry, Esmeraldo - przywitał się.

- Witam pana, panie Marshall.

- Nie wyszłaś nas przywitać jak zwykle.

- Bałam się, że szef Strefy ciągle tam jest. On i szef ochrony byli tu wcześniej i powiedzieli, że pan wróci i że nie będzie pan mógł stąd wychodzić.

- Mnie też to powiedzieli.

- Przygotowałam kolację. Jest pan głodny?

- Bardzo. Ale mamy jeszcze gości.

- Wiem. O tym także mnie uprzedzono.

- Możemy zjeść za pół godziny?

- Oczywiście.

Kevin skinął głową. Cieszył się, że Esmeralda została. Chciał już wyjść, lecz gosposia zawołała go. Zawahał się, trzymając uchylone drzwi.

- W mieście wydarzyło się dużo złych rzeczy. Nie chodzi tylko o pana i pańskie znajome, ale także o obcych. Moja kuzynka pracuje w szpitalu. Powiedziała mi, że czworo Amerykanów z Nowego Jorku dostało się do szpitala. Rozmawiali z pacjentem, któremu przeszczepiono wątrobę.

- Tak? - pytająco odpowiedział. Obcy z Nowego Jorku przyjeżdżają, aby porozmawiać z pacjentem po transplantacji. To zupełnie nieoczekiwany rozwój wypadków.

- Po prostu weszli - kontynuowała Esmeralda. - Nikt się ich nie spodziewał. Powiedzieli, że są lekarzami. Wezwano ochronę i żołnierzy i zabrali ich. Są teraz w więzieniu.

- Coś podobnego - odparł Kevin. W głowie wirowały mu różne myśli. Przypomniał mu się telefon, który tydzień temu nieoczekiwanie zadzwonił w środku nocy. Rozmawiał wtedy z samym Taylorem Cabotem. Sprawa dotyczyła byłego pacjenta, Carla Franconiego, który został zastrzelony właśnie w Nowym Jorku. Taylor Cabot pytał wtedy, czy z autopsji zwłok ktoś mógłby dowiedzieć się, co mu się przydarzyło.

- Moja kuzynka zna jednego żołnierza. Mówią, że oddadzą Amerykanów ministerstwu. Jeżeli tak, to ich zabiją. Uważałam, że powinien pan o tym wiedzieć.

Kevin poczuł dreszcz na plecach. Wiedział, że taki sam los Siegfried spróbuje i im zgotować. Ale kim są ci Amerykanie? Czy to oni są związani z autopsją Carla Franconiego?

- To bardzo poważna sprawa - stwierdziła Esmeralda. - Boję się o pana. Wiem, że poszedł pan na zakazaną wyspę.

- Skąd to wiesz? - zapytał zaskoczony.

- Ludzie gadają. Kiedy powiedziałam, że wyjechał pan niespodziewanie i szef Strefy pana szuka, Alphonse Kimba powiedział mojemu mężowi, że pojechał pan na wyspę. Był tego pewny.

- Doceniam twoją troskę - odparł wymijająco Kevin i zagubiony we własnych myślach dodał jeszcze: - Dziękuję, że mi powiedziałaś.

Poszedł do swojego pokoju. Spojrzał w lustro i zaskoczył go widok wyczerpanego, brudnego mężczyzny, którego zobaczył. Drapiąc się po swojej świeżo zapuszczonej brodzie, dostrzegł coś bardziej niepokojącego. Zaczynał wyglądem przypominać swój genetyczny duplikat.

Po goleniu, prysznicu i zmianie odzieży odżył. Cały czas myślał o Amerykanach siedzących w miejskim więzieniu. Był niezwykle zainteresowany i najchętniej poszedłby z nimi porozmawiać.

Obie panie również się odświeżyły. Prysznic sprawił, że Melanie znowu przypominała dawną siebie. Narzekała na ubrania, które jej dostarczono.

- Nic do siebie nie pasuje - zrzędziła.

Usiedli w jadalni i Esmeralda podała posiłek. Melanie rozejrzała się dookoła i powiedziała ze śmiechem:

- Czy to nie zabawne, że jeszcze kilka godzin temu żyliśmy jak neandertalczycy. Wtem, pstryk, i nurzamy się w luksusie. Jak za sprawą machiny czasu.

- Gdybyśmy się tylko nie musieli martwić o to, co przyniesie jutro - odezwała się Candace.

- Cieszmy się przynajmniej naszą ostatnią kolacją - odparła Melanie z typowym dla siebie wisielczym humorem. - Poza tym im więcej myślę o całej sprawie, tym mniej wierzę, że będą mogli wydać nas Gwinejczykom. Moim zdaniem nie udałoby im się tego ukryć. To prawie trzecie tysiąclecie. Świat jest zbyt mały.

- Jednak boję się - zaczęła Candace.

- Przepraszam - przerwał Kevin. - Esmeralda powiedziała mi coś, czym chciałbym się z wami podzielić. - Zaczął od tamtego nocnego telefonu od Taylora Cabota, następnie opowiedział o pojawieniu się i uwięzieniu nowojorczyków w miejskim więzieniu.

- No właśnie to jest to, o czym mówię - skomentowała Melanie. - Para inteligentnych ludzi przeprowadziła w Nowym Jorku autopsję i w końcu wylądowali w Cogo. A nam się wydawało, że jesteśmy odcięci od świata. Mówię wam, świat staje się mniejszy każdego dnia.

- Więc uważasz, że ci Amerykanie znaleźli się tutaj, idąc za tropem, na którego początku był Franconi? - spytał Kevin. Jemu intuicja podpowiadała to samo, ale chciał potwierdzenia.

- A co innego mogłoby to być? Według mnie nie ma wątpliwości - przytaknęła Melanie.

- Candace, co ty o tym myślisz? - spytał Kevin.

- Zgadzam się z Melanie. Jakby nie patrzeć, byłby to zbyt nieprawdopodobny zbieg okoliczności.

- Dziękuję, Candace! - Melanie obracała w palcach pusty kieliszek do wina i spoglądała groźnie na Kevina. - Nie lubię tego robić, ale muszę przerwać tę interesującą rozmowę i zapytać, gdzie jest to twoje wspaniałe wino, zuchu?

- Kurczę, zupełnie zapomniałem. Przepraszam! - Wstał od stołu i poszedł do schowka z naczyniami stołowymi, który zapełnił butelkami z winem. Kiedy ogląda etykiety, które zresztą niewiele mu mówiły, uderzyło go nagłe odkrycie, jak dużo wina zgromadził. Policzył butelki na jednej półce i pomnożył to przez liczbę półek w pomieszczeniu. Doliczył się około trzystu sztuk.

- No, no - powiedział do siebie, gdy plan zaczął świtać mu w głowie. Z całym naręczem butelek poszedł do kuchni.

Esmeralda spożywała posiłek, ale na widok Kevina natychmiast wstała.

- Chciałbym prosić o przysługę - powiedział Kevin. - Mogłabyś wziąć te butelki i korkociąg i zanieść je na dół żołnierzom?

- Tyle? - spytała krótko.

- Tak. Chciałbym także, żebyś jeszcze więcej zaniosła żołnierzom do ratusza. Jeśli zapytają o okazję, powiedz, że wyjeżdżam i chcę w ten sposób pożegnać się z nimi, żeby nie zostawiać tego szefowi Strefy.

Przez twarz Esmeraldy przebiegł uśmiech. Popatrzyła na Kevina.

- Chyba rozumiem. - Wzięła z kredensu płócienną torbę, z którą chodziła po zakupy, i wypełniła ją butelkami. Chwilę później schodziła do głównego holu.

Kevin kilka razy obrócił do magazynku i z powrotem, przynosząc kolejne porcje butelek. Na stole ustawił ich kilka tuzinów, w tym parę z porto.

- Co tu się dzieje? - zapytała Melanie, wsuwając głowę przez uchylone drzwi. - Czekamy na wino.

Kevin wręczył jej jedną z butelek. Oświadczył, że przyjdzie za parę minut, i poprosił żeby zaczęły kolację bez mego. Melanie spojrzała na etykietę.

- A niech mnie, Chateau Latour! - Posłała Kevinowi pełen uznania uśmiech i zniknęła w jadalni.

Esmeralda wróciła, mówiąc, że żołnierze są bardzo wdzięczni.

- Ale chyba zaniosę im też trochę chleba - dodała. - Powinien pobudzić pragnienie.

- Znakomity pomysł - stwierdził Kevin. Wypełnił torbę butelkami i zważył w dłoni. Była ciężka, lecz uznał, że Esmeralda powinna sobie poradzić.

- Ilu żołnierzy jest w ratuszu? - zapytał, wręczając jej torbę. - Musimy mieć pewność, że wina będzie dostatecznie dużo.

- Zazwyczaj na noc zostaje czterech.

- Więc dziesięć butelek powinno wystarczyć. Przynajmniej na początek. - Uśmiechnął się, a Esmeralda odwzajemniła uśmiech.

Kevin wziął głęboki oddech i wszedł do jadalni. Był ciekaw, co panie powiedzą o jego pomyśle.

Kevin odwrócił się i spojrzał na zegar. Dochodziła północ, więc usiadł na krawędzi łóżka i spuścił nogi na podłogę. Wyłączył budzik, który nastawił punktualnie na dwudziestą czwartą. Przeciągnął się.

W czasie kolacji Kevin zaproponował plan, który wzbudził ożywioną dyskusję. Wspólnym wysiłkiem został on nieco zmodyfikowany i rozszerzony. Ostatecznie cała trójka uznała, że warto spróbować.

Przygotowali wszystko i zdecydowali się na krótki wypoczynek. Kevin jednak pomimo zmęczenia nie mógł zasnąć. Był zbyt zaaferowany. Poza tym przeszkadzał mu narastający stopniowo hałas z parteru. Początkowo dochodziły ich tylko rozmowy, ale później, a szczególnie przez ostatnie pół godziny, głośne pijackie śpiewy żołnierzy rozlegały się w całym domu.

Esmeralda odwiedziła obie grupy żołnierzy po dwa razy w ciągu tego wieczoru. Po powrocie powiedziała, że drogie francuskie wino to był bardzo dobry wybór. Po drugiej wizycie oświadczyła, że pierwsza dostawa została już prawie całkiem osuszona.

Kevin ubrał się po ciemku i wyszedł na korytarz. Nie chciał zapalać żadnych świateł. Na szczęście księżyc świecił dostatecznie jasno, aby bez przeszkód przejść do pokoi gościnnych. Najpierw zapukał do Melanie. Przestraszył się, gdy drzwi otworzyły się w tym samym momencie.

- Czekałam. Nie mogłam zasnąć - wyjaśniła szeptem.

Razem podeszli do drzwi Candace. Ona także była gotowa.

Z pokoju dziennego wzięli brezentowe worki przygotowane wcześniej i tak wyposażeni wyszli na werandę. Przed nimi roztaczał się egzotyczny widok. Kilka godzin wcześniej padał deszcz. Teraz po niebie płynęły pierzaste, srebrzystoniebieskie chmurki. Księżyc wisiał wysoko na niebie, w jego świetle otulone mgiełką miasto nabierało niesamowitego wyglądu. W gorącym, parnym powietrzu odgłosy dżungli brzmiały niesamowicie.

Przy stole przedyskutowali pierwszy etap tak dokładnie, że teraz nie było potrzeby rozmawiać. W drugim końcu werandy przywiązali trzy połączone ze sobą prześcieradła i tak przygotowaną linę spuścili na ziemię.

Melanie nalegała, by zejść pierwsza. Zwinnie przeszła przez balustradę i zjechała na dół z imponującą łatwością. Candace była następna. Jej doświadczenia z zespołu cheerleaders bardzo jej się przydały. Również bez trudności zjechała na dół.

Jedynie Kevin miał pewne kłopoty. Próbując naśladować Melanie, odepchnął się nogami. Ale zaplątał się w prześcieradło i w efekcie uderzył z łoskotem o ścianę, zdzierając sobie kostki na dłoniach.

- Cholera - zaklął, kiedy wreszcie stanął na bruku. Strzepnął rękoma i zacisnął palce.

- Wszystko w porządku? - spytała szeptem Melanie.

- Chyba tak.

Następny etap wyprawy wzbudzał więcej obaw. Pojedynczo przebiegali w cieniu arkad wzdłuż tylnej ściany budynku. Każdy krok zbliżał ich do głównych schodów, gdzie dało się słyszeć żołnierzy. Z magnetofonu kasetowego płynęła cicha afrykańska muzyka.

Dotarli do przegrody, w której Kevin trzymał swoją toyotę i wślizgnęli się do środka. Przeszli wzdłuż samochodu od strony pasażera. Kevin obszedł auto od przodu i stanął przy drzwiach kierowcy. Otworzył je po cichu. W tej chwili znajdował się pięć do siedmiu metrów od pijanych żołnierzy. Dzieliła ich tylko mata z trzciny zawieszona pod sufitem prowizorycznego garażu.

Kevin zwolnił hamulec ręczny i wrzucił luz. Wrócił do kobiet i dał znać, że można już pchać.

W pierwszej chwili ciężki pojazd przeciwstawiał się wysiłkom uciekinierów. Kevin zaparł się o ścianę. W ten sposób mógł pchać z większą siłą; wreszcie auto ruszyło. Toyota wyjechała z garażu.

Tam, gdzie kończyły się arkady, bruk ulicy schodził w dół ulicy lekką pochyłością. Gdy tylko tylne koła przekroczyły ten punkt, samochód nabrał prędkości. Kevin natychmiast zorientował się, że mogą przestać pchać.

- Och - stęknął Kevin, widząc jak wóz się rozpędza. Obiegł auto, żeby dostać się do drzwi od strony kierowcy. Jednak przy tej prędkości nie było to łatwe. Samochód był w połowie alei i zaczynał skręcać w prawo, w dół zbocza, w kierunku brzegu rzeki.

W końcu udało się Kevinowi otworzyć drzwi. Jednym zgrabnym skokiem znalazł się za kierownicą. Tak szybko, jak tylko było to możliwe, zajął odpowiednią pozycję i nacisnął na hamulec. Równocześnie ostro skręcił kierownicą w lewo.

Przestraszony, że ich wysiłki mogą zwrócić uwagę żołnierzy, odwrócił się, żeby sprawdzić, co się dzieje. Mężczyźni siedzieli wokół małego stołu, na którym stał magnetofon i pełno pustych butelek. Klaskali w dłonie i tupali nogami, zupełnie nie zważając na manewry Kevina.

Odetchnął z ulgą. W tej chwili do auta wsunęła się Melanie. Candace wsiadła z tyłu.

- Nie zamykajcie drzwi - szeptem ostrzegł Kevin. Swoje trzymał cały czas uchylone.

Zdjął nogę z hamulca. Samochód jednak ani drgnął. Kevin zaczął rytmicznie balansować ciałem do tyłu i przodu, aby poruszyć autem. Wreszcie ruszyli. Odwrócony obserwował przez tylne okno drogę, kierując przyspieszającym samochodem w stronę wody.

Przejechali dwie przecznice i zbocze zaczęło się wyrównywać, aż w końcu zatrzymali się. Dopiero teraz Kevin włożył kluczyki do stacyjki i zamknęli drzwi.

Spoglądali na siebie w słabym świetle panującym w samochodzie. Byli niezwykle podekscytowani. Serca waliły jak zwariowane. Uśmiechali się.

- Zrobiliśmy to! - Melanie powiedziała to takim tonem, jakby chciała się upewnić.

- Jak na razie wszystko idzie po naszej myśli - zgodził się Kevin.

Wrzucił bieg i zapalił silnik. Skręcił w prawo i przejechał kilka przecznic, aby z dala ominąć swój dom, a następnie skierował się w stronę warsztatów.

- Jesteś pewny, że nikt w garażach nie sprawi nam kłopotów? - spytała Melanie.

- No cóż, do końca nie można tego wiedzieć na pewno. Ale nie podejrzewam. Ludzie z warsztatów żyją własnym życiem. Poza tym Siegfried chyba trzymał w tajemnicy historię naszego zniknięcia i ponownego zjawienia się. Musiał, jeżeli poważnie rozważa pomysł przekazania nas w ręce władz gwinejskich.

- Obyś miał rację - odparła Melanie i westchnęła. - Ciągle nie jestem pewna, czy nie powinniśmy spróbować opuści Strefy za jedną z ciężarówek, zamiast zajmować się czwórką Amerykanów, których nigdy nie widzieliśmy na oczy.

- Ci ludzie jakoś się tu dostali - stwierdził Kevin. - Liczę, że mają jakiś plan opuszczenia miasta. Ucieczka szosą przez bramę powinna być rozważana jako ostatnia opcja.

Wjechali na teren warsztatów. Panowała tu spora krzątanina. Musieli skręcić i przejechać pod rzędem latarni. Zmierzali w kierunku sekcji napraw. Kevin zaparkował za warsztatem, w którym na hydraulicznym podnośniku znajdował się samochód. Kilku usmarowanych mechaników stało pod nim i drapało się w głowę.

- Czekajcie tu - polecił Kevin i wysiadł z toyoty.

Wszedł do środka i przywitał się z mężczyznami. Melanie i Candace obserwowały rozwój wypadków. Candace ściskała kciuki.

- Przynajmniej nie chwytają za telefon na jego widok - zauważyła Melanie.

Przyglądały się, jak jeden z mechaników wolnym krokiem odszedł od grupy i zniknął na zapleczu. Po chwili wrócił, niosąc dość długi łańcuch. Podał go Kevinowi, który aż ugiął się pod ciężarem.

Ruszył w stronę samochodu. Z wysiłku aż poczerwieniał. Melanie, czując, że Kevin za moment upuści łańcuch, wyskoczyła z wozu i otworzyła bagażnik. Samochód lekko przysiadł, gdy Kevin wrzucił łańcuch na podłogę.

- Poprosiłem o ciężki łańcuch. - Wyjaśnił Kevin. - Ale nie musieli dawać aż tak ciężkiego.

- Co im powiedziałeś? - spytała Melanie.

- Że twój samochód utknął w błocie. Nawet nie mrugnęli okiem. Oczywiście nie zaoferowali także pomocy.

Wsiedli do samochodu i ruszyli w kierunku miasta.

- Zadziała? - zapytała Candace

- Nie wiem, ale nic innego nie przyszło mi do głowy - przyznał Kevin.

Przez resztę drogi nikt się nie odezwał. Wiedzieli, że przed nimi najtrudniejsza część całego planu. Napięcie wzrosło bardzo, gdy skręcili na parking za ratuszem i wyłączyli światła.

Pokój zajęty przez żołnierzy tonął w świetle, dobiegały stamtąd dźwięki muzyki. Oni też mieli magnetofon, tyle, że tu włączony był na pełen regulator.

- Na taką zabawę liczyłem - przyznał Kevin.

Zatoczył szerokie koło i podjechał do budynku tyłem. Dojrzał piwniczne okna więzienia miejskiego skryte w cieniu arkad. Zatrzymał wóz około półtora metra od budynku i zaciągnął ręczny hamulec. Cała trójka spoglądała w stronę pokoju, w którym siedzieli żołnierze. Niewiele było widać, gdyż linia wzroku znajdowała się na krawędzi nieoszklonego okna. Okiennice były otwarte. Na parapecie stało wiele pustych butelek.

- No więc teraz albo nigdy - stwierdził Kevin.

- Możemy ci jakoś pomóc? - zapytała Melanie.

- Nie, zostańcie na miejscu.

Wysiadł i wszedł pod najbliższy łuk arkad. Muzyka była prawie ogłuszająca. Kevin najbardziej obawiał się tego, że ktoś wyjrzy przez okno. Wtedy zostałby natychmiast zauważony. Nie było się jak ukryć.

Schylił się i zajrzał w otwór okienny. Dostrzegł kraty, a za nimi całkowitą ciemność. Nie było śladów najbledszego choćby światełka.

Ukląkł, a następnie położył się na kamiennej posadzce. Głowę wsunął w otwór okienny. Z twarzą przysuniętą do krat zawołał, starając się przekrzyczeć muzykę:

- Halo! Jest tam kto?

- Tylko kilku turystów - odparł Jack. - Jesteśmy zaproszeni na party?

- Domyślam się, że to wy przyjechaliście z Ameryki? - powiedział Kevin pytającym tonem.

- Jak jabłecznik i baseball - potwierdził Jack.

Kevin usłyszał dochodzące z ciemności inne głosy, ale nie zrozumiał słów.

- Zdajecie sobie sprawę w jak niebezpiecznej sytuacji się znaleźliście? - kontynuował Kevin.

- Czyżby? - odparł Jack. - A nam się zdawało, że to normalne zachowanie wobec wszystkich turystów odwiedzających Cogo.

Kevin pomyślał, że kimkolwiek jest jego rozmówca, z pewnością szybko porozumiałby się z Melanie.

- Zamierzam wyrwać kraty w oknie - oświadczył Kevin. - Czy wszyscy jesteście w jednej celi?

- Nie, w celi po lewej mamy dwie urocze damy.

- Okay. Zobaczmy, co mi się uda zrobić z tymi kratami.

Kevin wstał i poszedł po łańcuch. Jeden jego koniec spuścił w mroczną otchłań więzienia.

- Owińcie to kilka razy wokół któregoś z prętów - polecił.

- To mi się podoba - stwierdził Jack. - Przypomina stare westerny.

Kevin wrócił do samochodu i drugi koniec przymocował do zaczepu z tyłu wozu. Jeszcze raz podszedł do okna i dla sprawdzenia pociągnął ostrożnie za łańcuch. Zorientował się, że został kilka razy owinięty dookoła środkowego pręta.

- Wygląda nieźle. Zobaczmy, co się stanie.

Wsiadł do wozu, upewnił się, że jest na najniższym biegu i na napędzie na cztery koła, odwrócił się, by patrzeć przez tylną szybę, i powoli ruszył, naprężając łańcuch.

- No dobra, mamy to - powiedział do Melanie i Candace. Zaczął wciskać pedał gazu. Potężny silnik toyoty zaczął ciężko pracować, lecz Kevin tego nie słyszał. Ryk silnika tonął w hałaśliwym rocku popularnej zairskiej grupy młodzieżowej.

Nagle pojazd skoczył do przodu. Kevin błyskawicznie zahamował. Usłyszeli za sobą przeraźliwy zgrzyt i huk, który na moment zagłuszył muzykę.

Kevin i obie kobiety skrzywili się wystraszeni. Spojrzeli za siebie na posterunek żołnierzy. Z ulgą stwierdzili, że nikt nie pokazał się, by zidentyfikować źródło okropnego hałasu.

Kevin wyskoczył z toyoty, chcąc sprawdzić, jakie są efekty jego działania, gdy prawie wpadł w objęcia czarnego, imponująco muskularnego mężczyzny, zmierzającego prosto na niego.

- Dobra robota, człowieku! Jestem Warren, a to Jack. - Jack szedł tuż obok Warrena.

- Kevin - przedstawił się.

- Pasuje - powiedział Warren. - Cofnij wóz i zobaczymy, co się da zrobić z następnym oknem.

- Jak udało się wam wydostać tak szybko? - zapytał Kevin.

- Człowieku, przecież wywaliłeś całe okno z futryną i jeszcze trochę.

Kevin wsiadł do auta i powoli cofnął pod drugi otwór. Obaj mężczyźni zdążyli już zająć się łańcuchem.

- Udało się! Moje gratulacje! - ucieszyła się Melanie.

- Muszę przyznać, że poszło lepiej, niż oczekiwałem - powiedział Kevin.

Po sekundzie ktoś uderzył lekko w tył wozu. Kevin odwrócił się i zobaczył, że jeden z mężczyzn daje znak, by ruszać. Poszło tak samo jak za pierwszym razem. Wóz znowu skoczył do przodu i niestety rozległ się identyczny jak przedtem hałas. Tym razem w oknie pojawił się żołnierz.

Kevin zastygł w bezruchu i w duchu modlił się, aby dwaj uwolnieni przed chwilą mężczyźni także się nie ruszali. Żołnierz przystawił butelkę do ust i ją uniósł, by się napić. Gwałtowny ruch ręki zrzucił kilka pustych butelek stojących na parapecie. Rozprysły się na bruku. Żołnierz odwrócił się i zniknął w pokoju.

Kevin wysiadł z samochodu w momencie, gdy Amerykanie pomagali dwóm kobietom wydostać się przez dziurę w murze. Wszyscy czworo pobiegli do wozu. Kevin chciał odczepić łańcuch, ale zauważył, że Warren już się tym zajął.

Bez słowa wsiedli do samochodu. Jack i Warren wcisnęli się na tylne siedzenia, a Laurie i Natalie usiadły obok Candace na środkowej kanapie. Kevin wrzucił bieg. Po ostatnim rzucie okiem na posterunek odjechał z parkingu. Dopóki nie oddalili się dostatecznie od budynku ratusza, nie włączył świateł.

Ucieczka była dla wszystkich wielkim przeżyciem: dla Kevina, Candace i Melanie była triumfem, dla nowojorczyków - zaskoczeniem i niewymowną ulgą. Przedstawili się sobie. Teraz dopiero rozsupłał się worek z pytaniami. Wszyscy mówili jednocześnie.

- Zaraz, zaraz! - Jack przekrzyczał zgiełk. - Po kolei.

- Do cholery! - odezwał się Warren. - No to ja pierwszy! Muszę wam, ludzie, podziękować, że zjawiliście się wtedy, kiedy się zjawiliście.

- Ja się przyłączam - dodała Laurie.

W tej części miasta panował spokój, Kevin skręcił na parking przy supermarkecie, zatrzymał się i wyłączył światła. Stało tam kilka innych samochodów.

- Zanim porozmawiamy o innych sprawach, musimy zastanowić się, jak wyjechać z miasta - odezwał się Kevin. - Nie mamy wiele czasu. W jaki sposób planowaliście pierwotnie opuścić Cogo? - zapytał nowych towarzyszy niedoli.

- Tą samą łodzią, którą przypłynęliśmy - wyjaśnił Jack.

- Gdzie ona jest? - spytał Kevin.

- Przypuszczamy, że tam, gdzie ją zostawiliśmy. Wciągnięta na plażę pod pomostem przystani - odparł Jack.

- Dość duża dla wszystkich?

- Jeszcze trochę miejsca zostanie - zapewnił Jack.

- Świetnie! - z zadowoleniem stwierdził Kevin. - Miałem nadzieję, że przypłynęliście łodzią. W ten sposób będziemy mogli popłynąć wprost do Gabonu. - Rozejrzał się szybko i włączył ponownie silnik. - Módlmy się, by okazało się, że jej nie znaleźli.

Wyjechał z parkingu i okrężną drogą skierował się na przystań. Starał się trzymać jak najdalej od ratusza i swojego domu.

- Mamy problem - odezwał się Jack. - Zabrali nam dokumenty i pieniądze.

- Nam też zabrali paszporty, zanim zamknęli nas w domowym areszcie - odparł Kevin. - Ale mamy trochę pieniędzy i czeków podróżnych. Był nam przeznaczony ten sam los co i wam: chcieli nas przekazać władzom gwinejskim.

- A to mogło przysporzyć nam kłopotów? - spytał Jack.

Kevinowi wyrwał się cichy, szyderczy śmiech. Przed oczyma stanęły mu trzy czaszki z biurka Siegfrieda.

- Więcej niż kłopotów. Przeprowadziliby w tajemnicy cichy proces, po którym stanęlibyśmy przed plutonem egzekucyjnym.

- Nie chrzań! - z niedowierzaniem powiedział Warren.

- W tym kraju wystąpienie przeciwko operacjom prowadzonym przez GenSys to atak na państwo i jego interesy - wyjaśnił Kevin. - A tutejszy szef jest jedyną osobą, która orzeka, czy działanie było skierowane przeciwko firmie, czy nie.

- Pluton egzekucyjny? - powtórzył z przerażeniem Jack.

- Obawiam się, że owszem - potwierdził Kevin. - Tutejsza armia jest w tym dobra. Po wielu latach ćwiczeń nabrali praktyki.

- W takim razie mamy wobec was znacznie większy dług wdzięczności niż początkowo sądziłem - stwierdził poruszony Jack. - Nie miałem pojęcia, że grozi nam aż takie niebezpieczeństwo.

Laurie popatrzyła przez okno samochodu i zadrżała. Dopiero teraz zaczęło do niej docierać, jak poważnie zagrożone było jej życie oraz że sytuacja wcale nie jest jeszcze opanowana.

- Jak znaleźliście się w tym bigosie? - zapytał Warren.

- To długa historia - odpowiedziała Melanie.

- Tak jak i nasza - dodała Laurie.

- Mam pytanie - wtrącił Kevin. - Czy przyjechaliście tu w związku z Carlem Franconim?

- Ooo! - zawołał Jack. - Jasnowidz! Jestem pod wrażeniem. Jak zgadłeś? Co ty właściwie robisz w Cogo?

- Tylko ja?

- No, właściwie wy wszyscy.

Kevin, Melanie i Candace popatrzyli po sobie, zastanawiając się, kto ma zacząć pierwszy.

- Wszyscy jesteśmy częścią tego samego programu - wyjaśniła Candace. - Ale ja jestem właściwie statystką. Jestem pielęgniarką z oddziału intensywnej opieki medycznej i pracuję w zespole chirurgii transplantacyjnej.

- Ja jestem technikiem z oddziału zapłodnień - zaczęła Melanie. - Przygotowuję materiał dla Kevina, aby mógł wykonać swe sztuki magiczne, a kiedy on jest gotowy, pilnuję, aby efekt jego pracy ujrzał światło dzienne.

- Jestem biologiem molekularnym. - Mówiąc to, Kevin westchnął z żalem. - Kimś, kto przekroczył swe uprawnienia i powtórzył błąd Prometeusza.

- Chwileczkę - przerwał Jack. - Tylko bez literatury, proszę. Co prawda słyszałem o Prometeuszu, ale nie bardzo pamiętam w tej chwili, kim był.

- Był jednym z Tytanów w greckiej mitologii. Wykradł bogom z Olimpu ogień i podarował go człowiekowi - wyjaśniła Laurie.

- Tymczasem ja nierozważnie podarowałem ogień zwierzętom. Stało się to za sprawą przesunięcia części chromosomu, dokładniej krótkiego ramienia chromosomu szóstego z jednej komórki do drugiej, z jednego gatunku do drugiego.

- A więc pobierałeś fragmenty chromosomu człowieka i umieszczałeś je u małpy - wywnioskował Jack.

- W zapłodnionym jaju małpy - sprecyzował Kevin. - Żeby być dokładnym, chodzi o bonobo.

- Czyli tworzyliście po prostu doskonale pasujący rezerwuar organów zastępczych dla określonych z góry biorców - Jack dalej formułował wnioski.

- No właśnie - potwierdził Kevin. - Prawdę powiedziawszy, na samym początku nie to miałem na myśli. Byłem wyłącznie uczonym. To, w co zostałem ostatecznie zwabiony, wzięło się z materialnej atrakcyjności przedsięwzięcia.

- O rany! Genialne i imponujące, ale i nieco przerażające - ocenił Jack.

- Bardziej niż przerażające. To prawdziwa tragedia. Problem w tym, że przetransferowałem zbyt wiele ludzkich genów. Przypadkowo stworzyłem gatunek praczłowieka.

- Chcesz powiedzieć jakby neandertalczyka? - spytała Laurie.

- O wiele bardziej prymitywnego przodka, sprzed kilku milionów lat. Raczej kogoś jak Lucy. Ale są dość inteligentni, by używać ognia, wytwarzać narzędzia, a nawet porozumiewać się głosem. Wydaje mi się, że znajdują się na etapie, na którym my byliśmy jakieś cztery, może pięć milionów lat temu.

- Gdzie są te stworzenia? - zapytała nieco przestraszona Laurie.

- Na pobliskiej wyspie, gdzie żyły we względnym poczuciu wolności. Niestety, to się zmieni.

- Dlaczego?

W wyobraźni Laurie widziała te stworzenia. Jako dziecko fascynowała się jaskiniowcami.

Kevin szybko opowiedział historię o dymie, który ostatecznie jego, Melanie i Candace sprowadził na wyspę. Powiedział o ich uwięzieniu i uratowaniu, a także o przeznaczeniu, jakie zgotowano tym istotom, o życiu w małych betonowych klatkach, które przygotowano dla nich, gdyż okazały się nieco zbyt ludzkie.

- To okrutne - stwierdziła Laurie.

- Katastrofa - uznał Jack, kręcąc głową. - Cóż za historia!

- Ten świat nie jest przygotowany na przyjęcie nowej rasy - wtrącił Warren. - Mamy dość kłopotów z tym, co tu już jest.

- Dojeżdżamy. Plac przed przystanią jest za następnym zakrętem - zakomunikował Kevin.

- W takim razie zatrzymaj się tu - polecił Jack. - Gdy przypłynęliśmy, stał tam żołnierz.

Kevin zjechał na pobocze i zgasił światła. Silnika nie wyłączył, aby nadal działała klimatyzacja. Jack i Warren wysiedli i podeszli do narożnika.

- Jeżeli nie będzie naszej łodzi, znajdziemy tu inną? - spytała Laurie.

- Obawiam się, że nie - odpowiedział Kevin.

- Czy poza główną drogą jest jakaś inna prowadząca z miasta?

- Nie.

- Niech nas w takim razie niebiosa mają w opiece - stwierdziła Laurie.

Jack i Warren szybko wrócili. Kevin opuścił szybę.

- Jest żołnierz - powiedział Jack. - Niezbyt czujny. Chyba nawet śpi. Ale uznaliśmy, że musimy go załatwić. Najlepiej będzie, jeśli tu zostaniecie i poczekacie.

- Dobrze - odparł Kevin. Był bardziej niż szczęśliwy, mogąc zostawić taką sprawę innym. Gdyby spadło to na niego, nie wiedziałby, co zrobić.

Jack i Warren znowu podeszli do rogu i po chwili zniknęli za nim. Kevin podniósł szybę. Laurie spojrzała na Natalie i pokręciła głową.

- Przykro mi z powodu tego wszystkiego. Powinnam była to przewidzieć. Jack ma zdolności do wyszukiwania kłopotów.

- Nie ma potrzeby przepraszać. To zupełnie nie twoja wina. Poza tym sprawy wyglądają teraz znacznie lepiej niż piętnaście, dwadzieścia minut temu.

Jack i Warren wrócili po zaskakująco krótkiej chwili. Jack niósł pistolet, Warren karabin. Wsiedli do auta.

- Jakieś problemy? - spytał Kevin.

- Nie. Był niezwykle uprzejmy.

- Oczywiście Warren potrafi być w takich razach niezwykle przekonujący - stwierdził Jack.

- Czy 'Chickee Hut Bar' ma swój parking? - spytał Warren.

- Tak - przytaknął Kevin.

- Jedziemy tam! - zakomenderował Warren.

Kevin cofnął się, następnie skręcił w prawo i później w pierwszą w lewo. Na końcu drogi znajdował się obszerny, wyasfaltowany parking. Ciemna sylwetka baru rysowała się w tle. Za nią iskrzyła się w świetle księżyca tafla wody szerokiego ujścia rzeki.

Kevin podjechał prosto do baru i zatrzymał się.

- Wy tu poczekacie, a ja sprawdzę, co z łodzią - powiedział Warren. Wysiadł i szybko zniknął za barem.

- Sprawnie się porusza - stwierdziła Melanie.

- Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić jak bardzo - dodał Jack.

- Czy Gabon jest już po drugiej stronie rzeki? - zapytała Laurie.

- Dokładnie tam - potwierdziła Melanie.

- Jak to daleko? - spytał Jack.

- Około czterech mil w prostej linii - poinformował Kevin. - Ale my powinniśmy spróbować dostać się do Cocobeach, a to mniej więcej dziesięć mil stąd. Stamtąd będziemy mogli skontaktować się z ambasadą amerykańską w Libreville, która powinna okazać się pomocna.

- Ile czasu zabierze nam droga do Cocobeach? - zapytała Laurie.

- Myślę, że trochę ponad godzinę. Oczywiście wszystko zależy od prędkości łodzi.

Warren podszedł do samochodu, więc Kevin opuścił szybę.

- Pasuje. Łódź stoi na swoim miejscu. Bez problemów.

- Hura - zawołali wszyscy ściszonymi głosami. Wysypali się z auta. Kevin, Melanie i Candace zabrali swoje brezentowe worki.

- To wasze bagaże? - zażartowała Laurie.

- Tak - odpowiedziała Candace.

Warren poprowadził grupę w stronę baru, następnie dookoła ku plaży.

- Jesteśmy za murem, więc nie traćmy czasu i posuwajmy się szybko - nakazał i gestem ponaglił ich, żeby ruszyli za nim.

Pod pomostem było ciemno, więc musieli zwolnić. Przez całą drogę towarzyszył im odgłos drobnych fal uderzających lekko o brzeg i szelest krabów uciekających im spod nóg do swoich nor w piasku.

- Wzięliśmy ze sobą latarki. Czy mamy je wyjąć? - zapytał Kevin.

- Nie ryzykujmy - zdecydował Jack i w tym samym momencie wpadł na łódź. Sprawdził, czy dobrze stoi na brzegu, zanim polecił wszystkim wsiąść i przejść na rufę. Gdy znaleźli się z tyłu, Jack poczuł, jak dziób lekko się uniósł. Zaparł się mocno nogami i zaczął spychać łódź na wodę.

- Uważajcie na podpory pomostu - zawołał, wskakując na pokład.

Wszyscy starali się pomóc i odpychali się od mijanych drewnianych słupów. Kilka chwil zabrało im przepłynięcie na koniec pomostu zamknięty pokładem do cumowania. W tym miejscu wykręcili i wypłynęli na otwarte, połyskujące księżycowym światłem wody rzeki.

Mieli tylko cztery wiosła. Melanie nalegała, by pozwolono jej wiosłować.

- Chciałbym odpłynąć jakieś sto metrów od brzegu, zanim włączymy silnik. Nie ma sensu ryzykować - stwierdził Jack.

Wszyscy spoglądali na spokojne Cogo z białymi budynkami zanurzonymi w srebrzyście połyskującej mgiełce. Otaczająca miasto dżungla sprawiała, że miasto otulał granatowy cień. Ściany roślin przypominały spienione fale przypływu.

Nocne odgłosy dżungli pozostały w tyle. Słychać było jedynie plusk wody i skrzypienie wioseł ocierających się o burty. Nikt się nie odzywał. Szybko bijące serca uspokajały się, oddech stawał się spokojniejszy. Mieli chwilę czasu na przemyślenia i dokładniejsze przyjrzenie się okolicy. Szczególnie nowo przybyłych ujęło przykuwające piękno nocnego afrykańskiego krajobrazu. Kolejne piętra dżungli wznosiły się pionowo, przytłaczając bliższe otoczenie. W Afryce wszystko zdawało się większe i rozległejsze, nawet nocne niebo.

Z punktu widzenia Kevina wyglądało to inaczej. Ulga, jaką poczuł, uciekając z Cogo i pomagając innym w ucieczce, tylko wzmogła katusze wywoływane świadomością losu, który czekał bonobo. Stworzenie tych chimer okazało się wielkim błędem, ale pozostawienie ich w dożywotnim więzieniu w ciasnych klatkach nieznośnie wzmagało poczucie winy.

Jack wyjął wiosło z wody i złożył je na dnie łodzi.

- Czas na uruchomienie silnika - stwierdził. Spuścił śrubę do wody.

- Poczekaj - powiedział nagle Kevin. - Mam prośbę. Wiem, że nie mam prawa was o to prosić, ale to ważne.

Jack wyprostował się.

- Co ci tam chodzi po głowie, chłopie?

- Widzicie wyspę, tę ostatnią w łańcuchu? - zapytał, wskazując jednocześnie na Isla Francesca. - Tam są bonobo. Zamknięte w klatkach zostawionych przy podstawie mostu łączącego wyspę z lądem. Niczego bardziej w tej chwili nie pragnę niż popłynąć tam i uwolnić je wszystkie.

- Co to by dało? - zapytała Laurie.

- Dużo, jeśli udałoby mi się przeprowadzić je przez most.

- Czy wasi przyjaciele z Cogo nie zdołaliby ich znowu wyłapać? - spytał Jack.

- Nigdy ich nie znajdą - odpowiedział Kevin coraz bardziej zapalony do swego pomysłu. - Uciekną. Stąd, z Gwinei Równikowej wiecznie zielone lasy ciągną się tysiące kilometrów kwadratowych w głąb lądu. Dziewicza dżungla porasta nie tylko ten kraj, ale i Gabon, Kamerun, Kongo i całą Republikę Środkowoafrykańską. W sumie to miliony kilometrów kwadratowych ziem ciągle nie zbadanych.

- Zostawić je samym sobie? - wtrąciła się Candace.

- Właśnie tak. Dostaną szansę, a ja wiem, że ją wykorzystają! Są zaradne. Pomyślcie o naszych przodkach. Oni musieli przeżyć nawet plejstoceńskie zlodowacenie. To stanowiło poważniejsze wyzwanie niż życie w tropikalnym lesie.

Laurie popatrzyła na Jacka.

- Podoba mi się ten pomysł.

Jack spojrzał w stronę wyspy i zapytał, w którym kierunku jest Cocobeach.

- Zejdziemy z kursu - przyznał Kevin - ale to niedaleko. Góra dwadzieścia minut.

- Co będzie, jeśli je wypuścisz, a one i tak pozostaną na wyspie? - spytał Warren.

- Przynajmniej będę mógł powiedzieć sobie, że próbowałem. Czuję, że muszę coś zrobić.

- Cóż, czemu nie? - zdecydował Jack. - Właściwie mnie też podoba się twój pomysł. Co sądzą pozostali?

- Powiem prawdę, chętnie zobaczyłbym takie stworzenie - przyznał Warren.

- Płyńmy tam - z entuzjazmem wsparła ideę Candace.

- Jeśli o mnie chodzi, zgoda - dodała Natalie.

- Nie wymyśliłabym nic lepszego - zgodziła się Melanie. - Zróbmy to!

Jack kilka razy pociągnął za linkę rozrusznika. Silnik wreszcie zawył. Łódź skierowała się w stronę Isla Francesca.

ROZDZIAŁ 23

10 marca 1997 roku godzina 1.45

Cogo, Gwinea Równikowa

Siegfried śnił ten sen setki razy, a za każdym razem był to coraz straszniejszy koszmar. Podchodził słonicę z młodym. Nie podobało mu się to, lecz klient nalegał. Jego żona bardzo chciała zobaczyć słoniątko z bliska.

Siegfried odesłał naganiaczy na flanki, by chronić się z obu stron, podczas gdy sam z klientami zbliżał się do słonicy. Jednak tropiciele i naganiacze z pomocnej strony przestraszyli się, gdy niespodziewanie zjawił się wielki samiec. Pierzchli przed słoniem i tchórząc niemiłosiernie, nie ostrzegli Siegfrieda o nadchodzącym nieoczekiwanym zagrożeniu.

Odgłos kroków potężnego słonia niósł się po ziemi niczym dudnienie zbliżającego się pociągu. Jego ryk narastał i gdy już miało dojść do starcia, Siegfried obudził się zlany potem.

Dysząc z wyczerpania, przekręcił się i usiadł. Sięgnął poza moskitierę po szklankę, z której upił kilka łyków wody. Najbardziej przykry w tym śnie był jego niezwykły realizm. Przypominał wypadek, w którym Siegfried stracił władanie w prawej ręce, a skórę z części twarzy miał całkowicie zdartą.

Siegfried przez dobrą chwilę siedział na łóżku, zanim dotarło do niego, że wrzaski ze snu naprawdę dochodzą zza okna. Już wiedział: to zachodnioafrykański rock z taniego magnetofonu kasetowego.

Spojrzał na zegarek. Widząc, że jest druga w nocy, natychmiast się wściekł. Któż był tak bezczelny, żeby w środku nocy urządzać podobne hałasy?

Zauważył, że muzyka dochodzi od frontu, wstał i wyszedł na werandę. Ku swemu zaskoczeniu i konsternacji stwierdził, że hałasy pochodzą z domu Kevina Marshalla. Szybko się zorientował, iż sprawcami zamieszania są żołnierze strzegący domu.

Wściekł się. Wpadł do pokoju, zadzwonił do Camerona i zażądał natychmiastowego spotkania w domu Kevina. Trzasnął słuchawką. Ubrał się. Przed wyjściem z domu sięgnął po jedną ze swych starych myśliwskich strzelb i ruszył prosto przez trawnik. Im bliżej podchodził do domu Kevina, tym głośniej grała muzyka. Pokój tonął w potoku światła. Po podłodze walały się puste butelki po winie. Dwóch żołnierzy śpiewało, udając jednocześnie grę na wyimaginowanych instrumentach. Dwóch pozostałych miało już najwyraźniej dość.

Zanim Siegfried zdążył wejść do środka, samochód Camerona ostro zahamował na bruku przed domem. Szef ochrony wyskoczył z auta. Gdy podchodził do Siegfrieda, jeszcze zapinał koszulę. Zaszokowany popatrzył na pijanych żołnierzy.

Zaczął przepraszać, lecz Siegfried ostro uciął:

- Zapomnij o wyjaśnieniach i przeprosinach. Idź na górę i upewnij się, że Marshall i jego dwie przyjaciółki siedzą w domu.

Cameron zasalutował odruchowo i zniknął na schodach. Siegfried usłyszał pukanie do drzwi. Kilka chwil później w pokojach na piętrze zapaliły się światła.

Na widok pijanych żołnierzy Siegfried kipiał złością. Nawet nie zwrócili uwagi ani na niego, ani na Camerona.

Szef ochrony wrócił blady, kręcąc przecząco głową.

- Nie ma ich.

Siegfried starał się opanować złość na tyle, aby móc myśleć. Poziom niekompetencji, z jakim musiał sobie tu radzić, był porażający.

- Co z jego terenówką? - spytał.

- Sprawdzę. - Cameron wybiegł, dosłownie rozpychając śpiewających żołnierzy. Niemal natychmiast wrócił. - Nie ma.

- A to niespodzianka! - zauważył z sarkazmem Siegfried. Strzelił palcami i wskazał na wóz Camerona, który usiadł za kierownicą. Sam zajął miejsce obok. - Zadzwoń do ochrony i postaw ich na równe nogi - rozkazał. - Mają natychmiast znaleźć jego samochód. Zadzwoń na posterunek w bramie. Upewnij się, że nie opuścili Strefy szosą. A teraz jedź do ratusza.

Cameron skorzystał z samochodowego radiotelefonu, objeżdżając równocześnie budynek. Oba numery były zakodowane w pamięci urządzenia, więc wystarczyło wdusić odpowiedni przycisk, aby uzyskać połączenie. Wciskając gaz, ruszył szybko na północ.

Zanim dotarli na miejsce, poszukiwania samochodu Kevina już się zaczęły. Zdecydowanie też potwierdzono, że auto na pewno nie opuściło Strefy główną szosą. Gdy wjechali na parking przy ratuszu, obaj usłyszeli głośną muzykę.

- Uff! - stęknął Cameron.

Siegfried nie odezwał się. Starał się przygotować wewnętrznie na to, czego się już spodziewał.

Zatrzymali się przy samym budynku. W świetle reflektorów dostrzegli gruz leżący pod oknami więzienia i leżący na ziemi gruby łańcuch.

- To katastrofa - powiedział Siegfried drżącym głosem. Wysiadł z auta ze strzelbą w dłoni. Chociaż mógł używać tylko jednej ręki, był znakomitym strzelcem. Trzema błyskawicznie oddanymi strzałami strącił z parapetu trzy puste butelki. Jednak muzyka nie zamilkła nawet na sekundę. Ściskając broń w zdrowej dłoni, podszedł do okna i zajrzał do wnętrza. Na biurku stał magnetofon nastawiony na cały regulator. Czterech żołnierzy leżało nieprzytomnych na podłodze i na rozklekotanych trzcinowych fotelach.

Siegfried uniósł karabin. Pociągnął za spust i magnetofon zmiotło z blatu. W jednej sekundzie pokój pogrążył się w bolesnej wręcz ciszy.

Wrócił do Camerona.

- Zadzwoń do pułkownika do garnizonu i przekaż mu, co się stało. Powiedz, że mają oddać tych ludzi pod sąd wojenny. Każ mu przyjechać tu z oddziałem.

- Tak jest, sir! - odpowiedział Cameron bez zastanowienia.

Siegfried wszedł w cień arkad i przyjrzał się wyrwanym kratom. Były ręcznie kute. Przyglądając się ścianie, zrozumiał, dlaczego tak łatwo się poddały. Zaprawa łącząca cegły pod tynkiem zmieniła się w piasek.

Musiał się uspokoić. Poszedł spacerem dookoła budynku. Gdy okrążał ostatni narożnik, zauważył na drodze zbliżające się światła. Samochód wjechał na parking. Z piskiem opon wóz ochrony zatrzymał się tuż przy aucie Camerona; wyskoczył z niego oficer dyżurny.

Siegfried zaklął pod nosem, widząc podchdzącego funkcjonariusza. Wobec jednoczesnej ucieczki Kevina i Amerykanów projekt był poważnie zagrożony. Trzy osoby należało schwytać za wszelką cenę.

- Panie Spallek - zaczął Cameron - mamy już pewne informacje. Dyżurny O'Leary sądzi, że widział wóz Marshalla dziesięć minut temu. Oczywiście zaraz potwierdzimy to, jeżeli nadal tam stoi.

- Gdzie? - krótko zapytał Siegfried.

- Na parkingu przy 'Chickee Hut Bar' - odezwał się O'Leary. - Zauważyłem podczas ostatniego obchodu.

- Widziałeś jakichś ludzi?

- Nie, sir. Ani żywej duszy.

- Zdaje się, że powinien tam być wartownik? Widziałeś go?

- Nie bardzo, sir.

- Co rozumiesz przez 'nie bardzo'? - Siegfried był wykończony niekompetencją swych podwładnych.

- Nie rozglądaliśmy się za żołnierzami - przyznał O'Leary.

Siegfried spoglądał w dal. Usiłując opanować złość, zmusił się do obserwowania natury, drzew skąpanych w księżycowej poświacie. Piękno przyrody uspokoiło go nieco i choć niechętnie, to jednak przyznał, że sam również nie zwraca uwagi na żołnierzy. Stanowili jeszcze jeden koszt operacji, który trzeba było ponosić na rzecz gwinejskiego rządu. Ale dlaczego samochód Kevina znajdował się przy 'Chickee Hut Bar'? Nagle go oświeciło.

- Cameron, czy wyjaśniliście, w jaki sposób Amerykanie dostali się do miasta? - zapytał.

- Obawiam się, że nie - przyznał szef ochrony.

- Czy szukano łodzi?

Cameron popatrzył na O'Leary'ego, a ten niechętnie odpowiedział:

- Nic nie wiedziałem o szukaniu jakiejś łodzi.

- Zmieniałeś Hansena o jedenastej. Mówił coś? - zapytał Cameron. - Wspomniał słowem o łodzi, zdając służbę?

- Ani słowem, sir - przyznał O'Leary.

Cameron przełknął z trudem. Odwrócił się w stronę Siegfrieda.

- Natychmiast się tym zajmę i wrócę później.

- Innymi słowy, nikt nie szukał tej cholernej łódki! - wrzasnął Siegfried. - To, co tu się wyprawia, to prawdziwa komedia, tylko nie bardzo mi do śmiechu.

- Wydałem specjalny rozkaz, aby szukać łodzi - powiedział Cameron.

- Oczywiście, ale rozkazy to mało, tępaku - fuknął Siegfried. - Oczekuje się tu od ciebie kierownictwa. Wziąłeś na siebie odpowiedzialność.

Siegfried zamknął oczy i zacisnął zęby. Wszystko wymknęło mu się z rąk. Teraz mógł jedynie prosić pułkownika o postawienie w stan alarmu jednostek armii w Acalayong, gdyby jakimś cudem tam właśnie udali się uciekinierzy. Jednak daleko mu było do optymizmu. Wiedział, że gdyby to on uciekał, skierowałby się w takiej sytuacji do Gabonu.

Nagle otworzył oczy. W głowie zaświtała mu jeszcze inna myśl, nawet bardziej zatrważająca.

- Czy na Isla Francesca są straże? - zapytał.

- Nie, sir. Nikt nie wydawał takiego polecenia.

- Co z mostem na stały ląd?

- Został podniesiony na pański rozkaz - przypomniał Cameron.

- W takim razie natychmiast tam jedziemy - zarządził Siegfried. Ruszył do samochodu Camerona. Gdy wsiadał, na parking z ogromną szybkością zajechały trzy wozy. Wszystkie pełne były żołnierzy uzbrojonych w karabiny.

Z jadącego na przedzie jeepa wysiadł pułkownik Mongomo. W przeciwieństwie do niechlujnie wyglądających żołnierzy miał na sobie nieskazitelnie skrojony mundur ozdobiony rzędem medali. Pomimo że była noc, nosił odblaskowe okulary przeciwsłoneczne. Zasalutował sztywno Siegfriedowi i oznajmił, że jest na jego usługi.

- Będę bardzo wdzięczny, jeśli zajmie się pan tymi pijakami - powiedział Siegfried, wskazując na posterunek. Starał się panować nad swoim tonem. - Druga taka grupa zostanie panu wskazana przez oficera O'Leary'ego. Część żołnierzy niech jedzie za mną. Możemy potrzebować odpowiedniej siły ognia.

Kevin skinął w stronę Jacka, by zwolnił. Jack przymknął przepustnicę i ciężka łódź momentalnie wytraciła prędkość. Wpływali do wąskiego kanału oddzielającego wyspę od stałego lądu. Drzewa rosnące po obu brzegach łączyły się w górze, tworząc baldachim, dlatego było tu znacznie ciemniej niż na otwartej przestrzeni.

Kevin obawiał się przypadkowego wpłynięcia na linę od tratwy, którą dostarczano na wyspę żywność, więc osobiście zajął pozycję na dziobie. Wyjaśnił Jackowi, w czym rzecz, tak że i on był przygotowany.

- Niesamowicie tu - odezwała się Laurie.

- Słyszycie, jak zwierzęta hałasują? - dodała Natalie.

- To, co słyszycie, to głównie żaby - wyjaśniła Melanie. - Romantycznie kumkające żaby.

- Tratwa jest tuż przed nami - zakomunikował Kevin.

Jack wyłączył silnik i wyjął śrubę z wody. Po sekundzie poczuli lekkie uderzenie, a następnie skrobanie o dno, gdy łódź przepływała nad zanurzoną w wodzie liną.

- Weźmy się za wiosła - zaproponował Kevin. - Musimy przepłynąć jeszcze kawałek, a nie chciałbym zderzyć się z jakimś pniem.

Gdy dotarli w pobliże mostu, gęsta dżungla zniknęła. Znowu znaleźli się w świetle księżyca.

- Och, nie! - zawołał Kevin. - Zwinęli most. Cholera!

- To nie powinno stanowić problemu - odezwała się Melanie. - Nadał mam to. - Wyciągnęła z torby klucz, który błysnął w bladym świetle. - Przeczuwałam, że jeszcze może okazać się pomocny.

- Ach, Melanie! - szepnął Kevin. - Jesteś cudowna. Przez chwilę myślałem, że wszystko stracone.

- Teleskopowy most zamykany na klucz? To trochę skomplikowane urządzenie jak na potrzeby mieszkańców dżungli - zdziwił się Jack.

- Po prawej stronie jest przystań - zwrócił uwagę Kevin. - Tam możemy przywiązać łódź.

Jack tak manewrował wiosłem, że czółno ustawiło się dziobem do brzegu. Chwilę później łagodnie uderzyli w deski przystani.

- Dobra, gotowe - stwierdził Kevin. Głęboko zaczerpnął powietrza. Był zdenerwowany. Wiedział, że nie jest sobą, gdy przychodzi mu grać kogoś, kim nigdy przedtem nie był - bohatera. - Zrobimy, jak sugerowałem. Zostaniecie w łodzi. Przynajmniej na razie. Nie wiem, jak zwierzęta zareagują na mnie. Są niewiarygodnie silne, więc istnieje pewne ryzyko. Z powodów, o których mówiłem wcześniej, jestem gotów je podjąć, ale nie chciałbym nikogo z was na nie narażać. Czy brzmi to dostatecznie rozsądnie?

- Brzmi rozsądnie, ale nie wiem, czy się zgodzę - odparł Jack. - Zdaje mi się, że będziesz potrzebował pomocy.

- Poza tym mając to, bez wątpienia zdołamy się obronić - wtrącił Warren, wskazując na broń.

- Żadnego strzelania! - zaprotestował Kevin. - Proszę. Dla mojego bezpieczeństwa. Dlatego chcę, żebyście tu wszyscy zostali. Jeśli sprawy potoczą się źle, odpływajcie.

Melanie wstała.

- Jestem prawie tak samo jak ty odpowiedzialna za stworzenie tych istot. Pomogę, czy ci się to podoba, czy nie.

Na twarzy Kevina pojawiła się irytacja.

- Bez dąsów - uprzedziła Melanie. Wysiadła z łodzi na przystań.

- Wygląda na niezłą zabawę - powiedział Jack i chciał ruszyć za nią.

- Ty siadaj! - powiedziała Melanie zdecydowanym tonem. - W tej chwili to prywatna zabawa.

Jack posłusznie usiadł. Kevin sięgnął po latarkę i przyłączył się do stojącej na brzegu Melanie.

- Będziemy się śpieszyć - obiecał.

Najpierw trzeba było się uporać z mostem. Bez tego plan zawaliłby się niezależnie od reakcji zwierząt. Kevin włożył klucz. Gdy go przekręcił i wcisnął zielony przycisk, wstrzymał oddech. Natychmiast usłyszał dolatujący od strony wyspy warkot elektrycznego silnika. W następnej sekundzie teleskopowy most zaczął rozciągać się ponad ciemną tonią rzeki i jego koniec wreszcie dotknął betonowej podpory.

Kevin wszedł na most, by sprawdzić jego stabilność. Spróbował nim zakołysać, ale trzymał się sztywno. Usatysfakcjonowany zszedł na brzeg i wraz z Melanie poszedł w stronę lasu. W ciemności nie widzieli klatek, ale wiedzieli doskonale, gdzie ich szukać.

- Masz jakiś plan, czy wypuszczamy je wszystkie jak popadnie? - spytała Melanie.

Kevin świecił pod nogi, aby mogli poruszać się szybciej i bezpieczniej.

- Jedyne co mi przyszło do głowy, to odszukać mój duplikat. To on jest przywódcą. Jeżeli uda mi się przekonać go do naszego planu, być może jemu uda się pociągnąć za sobą pozostałe. Masz lepszy pomysł?

- W tej chwili nie - przyznała Melanie.

Klatki ustawiono w długim szeregu. Wobec tego, że niektóre zwierzęta znajdowały się w nich już dłużej niż dobę, smród był trudny do zniesienia. Idąc wzdłuż klatek, Kevin świecił do wnętrza każdej. Zwierzęta natychmiast się obudziły. Niektóre chowały się pod tylną ścianą i zasłaniały przed blaskiem. Inne stały twardo, a oczy jarzyły się im czerwono.

- Jak go rozpoznasz?

- Liczę, że ma ciągle na ręce mój zegarek. Ale to mało prawdopodobne. Łatwiej chyba rozpoznam go po tej przeraźliwej bliźnie.

- To zakrawa na ironię, że Siegfried ma prawie taką samą bliznę - zauważyła Melanie.

- Nawet nie wspominaj tego imienia - powiedział Kevin. - Mój Boże, patrz! - Światło latarki wydobyło z ciemności okropnie oszpeconą twarz bonobo numer jeden. Zwierzę spoglądało wyzywająco na przybyszy.

- To on! - zawołała Melanie.

- Bada - powiedział Kevin. Uderzył się w piersi tak jak samice bonobo, kiedy Melanie, Candace i on zostali przyprowadzeni do jaskini.

Małpa przekręciła głowę, a skóra między oczami zmarszczyła mu się.

- Bada - powtórzył Kevin.

Wielki samiec uniósł powoli rękę, uderzył się w pierś i powiedział 'bada' tak samo wyraźnie jak Kevin.

Kevin spojrzał na Melanie. Oboje byli zaskoczeni. Chociaż jako więźniowie starali się porozumiewać z Arthurem, jednak odbywało się to w zupełnie innej sytuacji i nigdy nie byli do końca przekonani, że rzeczywiście nawiązali kontakt. Tym razem to było coś innego.

- Atah - powiedział Kevin. To słowo słyszeli wielokrotnie. Podejrzewali, że oznacza 'chodź'.

Zwierzę nie zareagowało.

Kevin powtórzył słowo i spojrzał na Melanie.

- Nie wiem, co jeszcze powiedzieć.

- Ja też nie mam pojęcia. Otwórzmy klatkę. Może wtedy coś odpowie. No bo chyba trudno mu podejść, skoro jest zamknięty.

- Racja. - Kevin obszedł Melanie i zbliżył się z boku do klatki. Z drżeniem uchylił zapadkę i otworzył drzwi. Odsunęli się. Kevin skierował snop światła z latarki na ziemię, nie chcąc świecić stworzeniu prosto w twarz.

Bonobo wyszedł na zewnątrz i wyprostował się. Rozejrzał się wokół i dopiero teraz popatrzył na ludzi.

- Atah - powtórzył znowu Kevin i zaczął się wycofywać.

Melanie stała z boku. Bonobo ruszył do przodu, naprężając mięśnie niczym sportowiec przed walką.

Kevin odwrócił się, tak że łatwiej mu się teraz szło. Jeszcze parę razy powtórzył 'atah'. Jednak wyraz twarzy zwierzęcia nie zmieniał się.

Kevin prowadził do mostu. Wszedł na niego i znowu powiedział 'atah'.

Bonobo z wahaniem wspiął się na betonową podstawę mostu. Kevin cofał się, aż stanął mniej więcej na środku. Bonobo z lękiem, rozglądając się na boki, wszedł na most.

Teraz Kevin spróbował czegoś, czego nie ćwiczyli wcześniej z Arthurem. Powiedział 'sta', które zapamiętał, gdy bonobo wręczał Candace martwą małpę, 'zit' - bonobo numer jeden użył tego słowa, gdy chciał, aby weszli do jaskini, i 'arak' co oznaczało z pewnością 'odejdź'.

- Sta zit arak - powiedział Kevin. Rozłożył palce i uczynił ręką gest, który Candace zauważyła na sali operacyjnej. Kevin miał nadzieję, że ten zlepek słów będzie znaczył: 'Odejdźcie stąd'.

Powtórzył to zdanie jeszcze raz i wskazał ręką na północny wschód, w stronę bezkresnego tropikalnego lasu.

Bonobo wyprostował się i popatrzył poza plecy Kevina w mroczną otchłań dżungli. Zaraz jednak odwrócił się i popatrzył na rząd klatek. Rozkładając ręce, wydał z siebie serię dźwięków, których wcześniej Kevin i Melanie nie słyszeli, a przynajmniej nie potrafili połączyć z żadną konkretną sytuacją.

- Co on robi? - spytał Kevin. W tej chwili zwierzę było odwrócone.

- Mogę się mylić, ale sądzę, że chyba zawiadamia swoich towarzyszy - stwierdziła Melanie.

- Boże drogi! Zdaje się, że mnie zrozumiał. Wypuśćmy następne zwierzęta.

Kevin postanowił zejść z mostu. Bonobo wyczuł ruch i zwrócił się w stronę Kevina. Most miał mniej więcej trzy metry szerokości i Kevin obawiał się przejść zbyt blisko zwierzęcia. Zbyt dobrze pamiętał, z jaką łatwością bonobo podniósł go i rzucił niczym szmacianą kukiełkę. Wpatrywał się uważnie w twarz małpy, aby zobaczyć ślady jakichkolwiek emocji, lecz niczego nie dostrzegł. Jedynie po raz kolejny odniósł wrażenie, że spogląda w zwierciadło ewolucji.

- O co chodzi? - zapytała Melanie.

- Jest groźny. Nie wiem, czy przejść obok niego, czy lepiej nie.

- Proszę, nie mamy zbyt wiele czasu - przypomniała Melanie.

- Okay. - Kevin wziął głęboki oddech i idąc przy samej krawędzi, krok po kroku doszedł do końca mostu. Bonobo obserwował go, ale nie poruszył się.

- To mi zupełnie zrujnuje nerwy - wyznał Kevin, gdy stanął na stałym gruncie.

- Czy zostawimy go tu?

Kevin podrapał się w głowę.

- Nie wiem. Mógłby zwabić pozostałe, więc chyba byłoby dobrze zabrać go ze sobą.

- No to ruszmy się stąd. Nich on zdecyduje - zaproponowała Melanie.

Udali się w stronę klatek. Ucieszyli się, widząc, że bonobo natychmiast zszedł z mostu i podążył ich śladem.

Szli szybko, uświadamiając sobie, że Candace i pozostali czekają na nich. Gdy podeszli do klatek, nie wahali się. Kevin otworzył pierwszą, a Melanie drugą.

Zwierzęta natychmiast wyszły i wymieniły jakieś słowa z numerem jeden. Melanie i Kevin otwierali już następne klatki.

W kilka minut kłębił się wokoło nich z tuzin zwierząt wykrzykujących do siebie.

- Udało się - stwierdził Kevin. - Na sto procent. Gdyby chciały uciec w głąb wyspy, już by to zrobiły. Myślę, że wiedzą, iż muszą stąd odejść.

- Może pójdę po Candace i naszych nowych przyjaciół. Powinni to zobaczyć, no i mogliby przyspieszyć całą operację.

- Dobry pomysł - przyznał Kevin. Patrzył na długi szereg klatek. Wiedział, że jest ich ponad siedemdziesiąt.

Melanie pobiegła w mrok, podczas gdy on zajął się uwalnianiem kolejnych bonobo. Zauważył, że numer jeden znajduje się cały czas w pobliżu i wita kolejne wychodzące z klatek zwierzęta.

Otworzył może z pół tuzina klatek, gdy zjawili się pozostali przyjaciele. W pierwszej chwili poczuli się onieśmieleni obecnością tych dziwnych stworzeń i nie wiedzieli, co robić. Zwierzęta jednak ignorowały wszystkich z wyjątkiem Warrena, którego omijały szerokim łukiem. Warren trzymał broń, która, jak domyślił się Kevin; musiała im przypominać wiatrówki używane do usypiania.

- Są takie spokojne - zauważyła Laurie. - Jak zjawy.

- Są odurzone - wyjaśnił Kevin. - To może być efekt działania środków usypiających, ale i długiego uwięzienia. Jednak nie podchodźcie zbyt blisko. Może są i spokojne, lecz również bardzo silne.

- Jak możemy ci pomóc? - zapytała Candace.

- Otwierajcie klatki - odparł Kevin.

Siedem osób w kilka minut uporało się z zadaniem. Gdy tylko ostatnie zwierzę zostało uwolnione, Kevin skinął ręką, by wszyscy poszli za nim na most.

Bonobo numer jeden, postępując za Kevinem niczym cień, klasnął w dłonie tak samo jak wtedy, kiedy stojąc w kępie drzew, pierwszy raz dojrzał przybyszów. Zawołał coś ochryple i ruszył za ludźmi. W całkowitej ciszy pozostałe zwierzęta natychmiast podążyły za swym przywódcą.

Siedmioro ludzi prowadziło siedemdziesiąt jeden transgenicznych bonobo przez łąkę na most, który otwierał zwierzętom drogę do wolności. Przy wejściu na most ludzie odsunęli się na stronę. Przywódca małp zatrzymał się na betonowej podporze.

- Sta zit arak - powtórzył Kevin i odsunął od siebie otwartą dłoń. Teraz wskazał palcem w stronę niezbadanej, dziewiczej afrykańskiej dżungli.

Przed wejściem na most wielki samiec skinął głową. Spojrzał jeszcze na swoich pobratymców i zawołał coś ostatni raz, następnie odwrócił się, przeszedł przez most i zanurzył się w dżungli. Pozostałe małpy podążyły w spokoju za swym przewodnikiem.

- To jakby patrzeć na Exodus - rzucił Jack.

- Nie bluźnij - żachnęła się Laurie. Ale w tym, co powiedział, było przecież ziarno prawdy. Spektakl, którego stała się mimowolnym świadkiem, przejmował ją grozą.

Jak za sprawą magii bez jednego odgłosu zwierzęta rozpłynęły się w mroku lasu. W jednej chwili były niespokojnie kotłującym się tłumem, w następnej zniknęły jak woda w gąbce.

Ludzie przez wiele sekund trwali w bezruchu, nie odzywając się ani słowem. W końcu Kevin przerwał ciszę.

- Są wolne, a ja jestem szczęśliwy. Dziękuję wam wszystkim za pomoc. Może teraz pogodzę się jakoś z tym, co zrobiłem. - Podszedł do mostu i nacisnął czerwony przycisk. Most zaczął się składać.

Cała grupa zrobiła w tył zwrot i ciężkim krokiem poszła w stronę łodzi.

- To było jedno z najdziwniejszych widowisk, jakie oglądałem - przyznał Jack.

W połowie drogi Melanie nagle zatrzymała się i zawołała:

- Och, nie! Patrzcie!

Oczy wszystkich zwróciły się w stronę, w którą wskazywała. Przez gęstą zieleń przebijały się snopy światła z kilku pędzących pojazdów. Zmierzały w stronę mostu.

- Nie zdążymy dotrzeć do łodzi! - rzucił Warren. - Zobaczą nas.

- Tu także nie możemy zostać - uznał Jack.

- Z powrotem do klatek! - zarządził Kevin.

Rzucili się w pośpiechu ku ścianie dżungli. Ledwo zdążyli się skryć za klatkami, polanę rozświetliły reflektory aut. Wozy zatrzymały się, ale silniki pracowały i światła nadal rozświetlały ciemność.

- To oddział żołnierzy - powiedział Kevin.

- I Siegfried - dodała Melanie. - Jego rozpoznam wszędzie. A tam stoi wóz Camerona Mclversa.

Teren zaczęło przeszukiwać światło szperacza. Ostry strumień oświetlił rząd klatek, następnie przeniósł się na brzeg wody. Szybko dostrzeżono łódź.

Nawet z odległości kilkunastu metrów usłyszeli podekscytowane głosy żołnierzy.

- Niedobrze. Wiedzą, że tu jesteśmy - stwierdził Kevin.

Nagle długa seria z ciężkiej broni maszynowej rozdarła nocną ciszę.

- Na miłość boską, do czego oni strzelają? - zastanowiła się Laurie.

- Obawiam się, że właśnie zniszczyli naszą łódź - stwierdził Jack. - Zdaje się, że nie odzyskam już mojego zastawu.

- To nie pora na żarty - upomniała go Laurie.

Eksplozja dopełniła miary chaosu, a ognista kula oświetliła żołnierzy.

- Musieli trafić w zbiornik paliwa - domyślił się Kevin. - No to tyle, jeśli chodzi o nasz środek transportu.

Kilka chwil później światło szperacza zgasło. Pierwszy z pojazdów zawrócił i pojechał drogą do Cogo.

- Czy ktoś rozumie, o co w tym wszystkim chodzi? - zapytał Jack.

- Według mnie Siegfried i Cameron wracają do Cogo. Wiedzą, że jesteśmy na wyspie, i poczuli się nieco pewniej - stwierdziła Melanie.

Światła drugiego auta też nagle zgasły, pogrążając całą okolicę w nieprzeniknionych ciemnościach. Nawet księżyc słabiej świecił, odkąd znalazł się na zachodzie.

- Wolałbym wiedzieć, gdzie są i co planują - odezwał się Warren.

- Jak duża jest wyspa? - zapytał Jack.

- Około dziewięć i pół kilometra długości i trzy szerokości - poinformował Kevin. - Ale

- Wywołają pożar - przerwał mu Warren.

W pobliżu mostu pojawiły się złote błyski, które szybko zamieniły się w wysokie płomienie ogniska. Na obrzeżach światła bijącego od niego zamajaczyły sylwetki żołnierzy.

- Czy to nie miłe - wtrącił Jack. - Wygląda, jakby się urządzali na noc.

- Co teraz zrobimy? - W głosie Laurie brzmiała nuta desperacji.

- Skoro rozbili się obozem przy moście, nie mamy wielkiego wyboru - stwierdził Warren. - Naliczyłem sześciu.

- Miejmy nadzieję, że nie zamierzają tutaj przyjść - dodał Jack.

- Przed świtem się nie zjawią - zapewnił Kevin. - Po ciemku bardzo trudno się tutaj poruszać. Poza tym nie ma takiej potrzeby. Doskonale wiedzą, że nie mamy dokąd pójść.

- Czy można przepłynąć kanał? - zapytał Jack. - To tylko dziesięć, dwanaście metrów szerokości i praktycznie żadnego nurtu.

- Nie jestem dobrym pływakiem - oświadczył zdenerwowany Warren. - Już ci to mówiłem.

- W wodzie roi się od krokodyli - poinformował Kevin.

- O Boże! - jęknęła Laurie. - Dlaczego dopiero teraz o tym mówisz?

- Ale słuchajcie! - Nagle Kevinowi przyszło coś do głowy. - Wcale nie musimy pływać. Przynajmniej tak mi się zdaje. Najprawdopodobniej łódź, którą Melanie, Candace i ja przypłynęliśmy na wyspę, stoi ciągle tam, gdzie ją zostawiliśmy, a jest dość duża dla nas wszystkich.

- Fantastycznie! - ucieszył się Jack. - Gdzie jest?

- Niestety, będziemy musieli odbyć krótki spacer. Niecałe dwa kilometry, ale przynajmniej droga jest oczyszczona i dość łatwa.

- Więc spacerek po parku - skwitował Jack.

- Która godzina? - zapytał Kevin.

- Trzecia dwadzieścia - odparł Warren.

- W takim razie do świtu nie zostało zbyt wiele czasu. Lepiej nie zwlekajmy - zaproponował Kevin.

To, co Jack żartobliwie nazwał spacerkiem po parku, okazało się najbardziej mozolnym doświadczeniem, jakie mieli okazję przeżyć. Nie chcieli używać latarek, więc przez pierwsze sto, sto pięćdziesiąt metrów posuwali się w szyku, który można by określić jako: 'ślepy prowadzi ślepego'. W dżungli panowała tak absolutna ciemność, że nie mieli pewności, czy ich oczy są otwarte, czy zamknięte.

Kevin maszerował pierwszy, delikatnie badając drogę wysuniętą stopą; wielokrotnie zbaczał z traktu i wracał na właściwą ścieżkę. Zdając sobie sprawę z tego, jakie stworzenia zamieszkują las, wstrzymywał oddech za każdym razem, gdy wyciągał rękę lub stopę w nieznane.

Za nim ciągnął się wąż złożony z pozostałych osób. Każdy trzymał się niewidzialnego poprzednika. Jack próbował nieco poprawić nastrój, ale nawet jego zwykła nonszalancja szybko zgasła. Stali się ofiarami własnego strachu podsycanego przez nocne odgłosy stworzeń skrzeczących, świszczących, wyjących, kwilących, czasami wrzeszczących. Wszystko to było, zdawało się, na wyciągnięcie ręki.

Kiedy wreszcie uznali, że bezpiecznie będzie już włączyć latarki, ruszyli żwawszym krokiem. W tej samej jednak chwili dreszcz przeszedł im po plecach na widok pełzających spod nóg węży i uciekających insektów.

Kiedy dotarli do bagnistych terenów wokół Lago Hippo, wschodni horyzont zaczął z lekka jaśnieć. Opuszczając leśne ciemności, błędnie uznali, że najgorsze mają za sobą. Tak jednak nie było. W jeziorze roiło się od hipopotamów. W szarówce zbliżającego się świtu zwierzęta wyglądały na olbrzymie.

- Może tak nie wyglądają, ale są bardzo niebezpieczne - ostrzegł Kevin. - Zabiły więcej ludzi niż sądzicie.

Okrążyli hipopotamy szerokim łukiem. Ale kiedy zbliżyli się do trzciny, w której spodziewali się znaleźć ukrytą małą łódkę, musieli podejść bliżej do dwóch dużych osobników. Zwierzęta zdawały się obserwować ich sennym wzrokiem, lecz trudno było przewidzieć, czy nie ruszą nagle do ataku. Na szczęście poszły w stronę jeziora, robiąc przy tym mnóstwo hałasu i zamieszania. Każdy z tych wielotonowych stworów wydeptał przy tym nową ścieżkę przez sitowie. Na chwilę serca uciekinierów zatrzepotały w piersiach. Trochę trwało, zanim wrócili do siebie.

Niebo zaczęło wyraźnie szarzeć i zorientowali się, że nie mogą dłużej zwlekać. Krótka trasa zajęła znacznie więcej czasu, niż początkowo sądzili.

- Dzięki Bogu łódź ciągle tu jest - stwierdził Kevin, rozgarniając trzciny. Nawet pudełko z żywnością leżało na swoim miejscu.

Jednak w tym momencie zrodził się nowy problem. Od razu zorientowali się, że łódka jest za mała, żeby bezpiecznie przewieźć siedem osób. Po trudnej dyskusji zdecydowali, że Jack i Warren poczekają w sitowiu na Kevina, który odwiezie kobiety na dużą łódź i wróci.

Czekanie było piekłem. Nie tylko dlatego, że coraz jaśniejsze niebo zapowiadało nadejście świtu, ale i ostrzegało możliwym pojawieniu się żołnierzy. Bali się także, czy łódź motorowa nie zniknęła. Jack i Warren to spoglądali nerwowo na siebie, to na zegarki, a do tego cały czas walczyli z chmarami unoszących się nad wodą owadów. Poza tym byli kompletnie wykończeni po minionych przejściach.

Kiedy już zaczęli podejrzewać, że pozostałym przydarzyło się coś okropnego, Kevin jak miraż wyłonił się spomiędzy trzcin, wiosłując cicho.

Warren zaraz za Jackiem wdrapał się do łódki.

- Z motorówką wszystko gra? - zapytał Jack.

- Przynajmniej była na swoim miejscu. Nie próbowałem włączać silnika.

Wypłynęli zza trzcin i skierowali się na Rio Diviso. Niestety, po drodze było tyle hipopotamów, a nawet kilka krokodyli, że musieli nadłożyć drogi, by dotrzeć bezpiecznie do celu.

Zanim znaleźli się w bezpiecznej kryjówce zieleni porastającej ujście rzeki, kątem oka dostrzegli zbliżających się żołnierzy.

- Sądzicie, że nas zauważyli? - spytał siedzący na dziobie Jack.

- Nie ma sposobu, by się dowiedzieć - odparł Kevin.

- O mały włos byłoby po nas - skomentował Jack z ulgą.

Oczekiwanie dla kobiet było nie mniej trudne niż wcześniej dla Jacka i Warrena. Kiedy spostrzegły łódkę, po twarzach spłynęły im łzy ulgi.

Teraz martwili się tylko, czy silnik łodzi zaskoczy. Jack, który jako młodzieniec miał do czynienia z motorówkami, zgodził się tym zająć. Gdy on sprawdzał urządzenie, reszta wiosłowała na otwarte wody.

Jack napompował paliwa, pomodlił się i pociągnął za linkę rozrusznika.

Silnik zadławił się, zakaszlał i w ciszy poranka zagrzmiał równą pracą. Jack popatrzył na Laurie. Uśmiechnęła się i uniosła w górę kciuk.

Wrzucił bieg, otworzył maksymalnie przepustnicę i pokierował dokładnie na południe, gdzie za zieloną linią horyzontu rozciągał się Gabon.

EPILOG

18 marca 1997 roku godzina 15.45

Nowy Jork

Lou Soldano machnął legitymacją służbową i wszedł do sali odpraw celnych na międzynarodowym lotnisku Kennedy'ego. Zerknął na zegarek. Ruch na drodze był niniejszy, niż Lou się spodziewał, miał więc nadzieję, że nie spóźnił się na powitanie wracających do domu obieżyświatów.

Podszedł do jednego z bagażowych i zapytał, przy którym stanowisku będzie odbiór bagaży z Air France.

- Idź do końca, brachu - odparł zapytany i ręką wskazał kierunek.

Mam szczęście, pomyślał Lou, przyspieszając do lekkiego truchtu. Zaraz jednak zwolnił i po raz milionowy złożył solenne przyrzeczenie, że od zaraz przestanie palić.

Gdy podszedł bliżej, łatwo się zorientował, gdzie powinien oczekiwać znajomych. Na monitorze dużymi literami wypisano: AIR FRANCE. Dookoła kotłowali się ludzie.

Lou okrążył tłumek. Chociaż wszyscy byli zwróceni do niego tyłem, z łatwością wypatrzył włosy Laurie. Wśliznął się między pasażerów i ścisnął ją za ramię. Odwróciła się oburzona, ale natychmiast poznała przyjaciela. Nie bacząc, że wszyscy patrzą, uściskała go tak serdecznie, że aż się zarumienił.

- Dobrze, już dobrze, poddaję się - rozłożył ręce i roześmiał się.

Laurie puściła go, więc mógł się przywitać z Jackiem i Warrenem. Natalie pocałował w policzek.

- No to jak, kocham, podróż była udana czy nie? - zapytał. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest niezwykle zaintrygowany wynikami wycieczki.

Jack popatrzył na Laurie i wzruszył ramionami.

- Było nie najgorzej - odparł wymijająco.

- Tak, nieźle - przytaknęła Laurie. - Właściwie nic niepokojącego się nie wydarzyło.

- Tak? Jestem zaskoczony. No, wiecie, wyprawa do Afryki i w ogóle. Nigdy tam nie byłem, ale słyszałem co nieco.

- Co słyszałeś, człowieku? - wtrącił się Warren.

- No, że mają tam dużo zwierząt.

- I to wszystko? - spytała Natalie.

Lou wyglądał na zaambarasowanego.

- No tak. Zwierzęta i wirus Ebola. Ale, jak mówiłem, nigdy tam nie byłem.

Jack roześmiał się, a za nim pozostali.

- O co tu chodzi? Gracie sobie ze mną w kulki?! - zawołał Lou.

- Tak mi się zdaje - potwierdziła Laurie. - Mieliśmy fantastyczną podróż! Pierwsza część była nieco wyczerpująca, ale jakoś przetrwaliśmy, a potem wylądowaliśmy w Gabonie i mieliśmy już wszystko w garści.

- Widzieliście jakieś zwierzaki?

- Więcej niż potrafisz sobie wyobrazić - powiedziała Laurie.

- A widzicie, tak właśnie wszyscy mówią - odparł usatysfakcjonowany Lou. - Może któregoś dnia ja też tam pojadę.

Kiedy zjawiły się ich bagaże, przemknęli przez odprawę i przeszli przez terminal. Nie oznakowany wóz Lou stał przy krawężniku tuż przed wejściem.

- Jeden z przywilejów - wyjaśnił przyjaciołom.

Złożyli torby w bagażniku i wsiedli do wozu. Laurie usiadła obok Lou. Wyjechali z lotniska i natychmiast wylądowali w ulicznym korku.

- A co u ciebie? - spytała Laurie. - Posunąłeś się trochę do przodu?

- Już się bałem, że nigdy nie spytacie. Po waszym wyjeździe sprawy tak ruszyły, że trudno uwierzyć. Prawdziwą kopalnią złota okazał się Dom Pogrzebowy Spoletto. Wszyscy czekają teraz na wyznaczenie kaucji. Mam nawet akt oskarżenia przeciwko Vinniemu Dominickowi.

- Fantastycznie - uradowała się Laurie. - A co z tą obrzydliwą świnią, Angelem Facciolem?

- Ciągle zapuszkowany. Przygwoździmy go za wykradzenie zwłok Franconiego. Wiem, że to niewiele, ale Ala Capone przyłapali na niepłaceniu podatków.

- Znaleźliście wtyczkę w naszym zakładzie? - pytała dalej Laurie.

- Owszem. To właśnie dzięki temu możemy przycisnąć Angela. Vinnie Amendola zdecydował się zeznawać.

- Ach, więc to jednak Vinnie - powiedziała Laurie z mieszaniną satysfakcji i żalu.

- Nic dziwnego, że zachowywał się tak dziwnie - wtrącił Jack.

- Pojawił się też nieoczekiwany trop. Ktoś jeszcze był w to wszystko wmieszany. Zaskoczył nas. Kiedy wróci do kraju, zostanie aresztowany pod zarzutem zamordowania nastolatki z Jersey, Cindy Carlson. Sądzimy, że zrobili to Franco Ponti i Angelo Facciolo, ale na zlecenie tego faceta. Nazywa się Raymond Lyons. Słyszeliście o nim?

- Ja nie - odparł Jack.

- Ani ja - przyznała Laurie.

- Cóż, w każdym razie ma coś wspólnego z tymi transplantacjami, które was tak zainteresowały. Ale o tym później. Teraz ja chciałbym posłuchać, szczególnie o tej pierwszej części wyprawy, tej nieco wyczerpującej.

W takim razie będziesz musiał postawić obiad - stwierdziła Laurie. - To naprawdę długa opowieść.



Artefakty - (biol.) struktury powstałe w procesie przygotowania preparatu, lecz nie występujące w żywym organizmie

Merozoit - faza rozwojowa zarodźca malarii



Politica de confidentialitate | Termeni si conditii de utilizare



DISTRIBUIE DOCUMENTUL

Comentarii


Vizualizari: 828
Importanta: rank

Comenteaza documentul:

Te rugam sa te autentifici sau sa iti faci cont pentru a putea comenta

Creaza cont nou

Termeni si conditii de utilizare | Contact
© SCRIGROUP 2024 . All rights reserved