CATEGORII DOCUMENTE |
Bulgara | Ceha slovaca | Croata | Engleza | Estona | Finlandeza | Franceza |
Germana | Italiana | Letona | Lituaniana | Maghiara | Olandeza | Poloneza |
Sarba | Slovena | Spaniola | Suedeza | Turca | Ucraineana |
DOCUMENTE SIMILARE |
|
ROBIN COOK
CHROMOSOM 6
Prolog
3 marca 1997 roku godzina 3.30
Cogo, Gwinea Równikowa
Chociaż Kevin Marshall był posiadaczem doktoratu z biologii molekularnej otrzymanego w MIT[1] przy bliskiej współpracy ze stanowym szpitalem Massachusetts, to z powodu jego wrodzonej wrażliwości najbardziej oczywiste zabiegi medyczne stawały się dla niego wielce ambarasujące. Prawdę powiedziawszy, nigdy nikomu się nie przyznał, że pobranie krwi czy nawet zwykły zastrzyk stawały się prawdziwą próbą charakteru. Igły były źródłem 'specyficznych' doznań. Ich widok wywoływał drżenie łydek i krople zimnego potu na szerokim czole. Kiedyś w szkole po szczepieniu ochronnym przeciwko odrze nawet zasłabł.
W wieku trzydziestu czterech lat, po wielu latach badań biomedycznych, w tym na żywych zwierzętach, spodziewał się pozbyć fobii, niestety, tak się nie stało. Z tego też powodu zamiast znaleźć się teraz w sali operacyjnej IA lub IB, wolał pozostać w umywalni, gdzie oparty o umywalkę zajął pozycję umożliwiającą mu obserwowanie przez okno tego, co działo się w obu salach. Do chwili, rzecz jasna, aż poczuje potrzebę odwrócenia wzroku.
W obu salach od około kwadransa leżeli pacjenci przygotowani do operacji. Dwa zespoły chirurgiczne, stojąc nieco z boku, omawiały po cichu procedurę postępowania. Wszyscy mieli na sobie czepki, maski i rękawice, byli więc gotowi do zabiegu. Przyjęto ogólną zasadę, że poza anestezjologami podającymi pacjentom znieczulenie nikt w sali operacyjnej nie prowadzi głośnych dyskusji. Jeden anestezjolog nadzorujący krążył między dwoma salami i zawsze był gotów do działania w razie najmniejszych kłopotów.
Ale nie było żadnych kłopotów. Przynajmniej do tej pory. Mimo to Kevin poczuł się zmęczony. Ku swojemu zaskoczeniu nie odczuwał tej samej satysfakcji, która towarzyszyła mu w czasie trzech wcześniejszych analogicznych zabiegów, kiedy wynosił pod niebiosa osiągnięcia nauki i własne zdolności.
Zamiast triumfu naszedł go niespodziewany niepokój. Jego zakłopotanie pojawiło się mniej więcej tydzień temu, ale właśnie w tej chwili, kiedy spoglądał na pacjentów i zastanawiał się nad różnymi prognozami, obawy przybrały przykre dla Kevina rozmiary. Efekt był podobny do tego, który wywoływał widok igieł: na czole krople zimnego potu i drżenie nóg. Musiał mocno zacisnąć dłonie na krawędzi umywalki, żeby się nie przewrócić.
Nagle otworzyły się drzwi do sali operacyjnej IA. Obok Kevina pojawiła się postać w masce i czepku. Znad maski patrzyły bladoniebieskie oczy. Rozpoznanie było natychmiastowe - to Candace Brickmann, jedna z pielęgniarek.
- Kroplówki zostały podłączone i pacjenci śpią. Na pewno nie chce pan wejść? Widziałby pan wszystko o wiele dokładniej.
- Bardzo dziękuję, ale tu jest doskonale - odparł Kevin.
- Jak pan uważa.
Drzwi za Candace zamknęły się automatycznie. Wróciła do sali operacyjnej. Kevin przyglądał się jej energicznym ruchom, kiedy szybkim krokiem przemierzała pokój. Mówiła coś do chirurgów. W odpowiedzi zwrócili swoje spojrzenia w stronę Kevina i podniesionymi kciukami dali znać, że wszystko w porządku. Kevin, na pół przytomny, odwzajemnił gest.
Lekarze wrócili do swojej cichej rozmowy, ale to porozumienie bez słów jedynie wzmocniło jego poczucie współudziału. Puścił umywalkę i zrobił krok do tyłu. Niepokój przemieszał się teraz ze strachem. Co on zrobił?
Okręcił się na pięcie, wyszedł szybko z umywalni i opuścił blok operacyjny. Lekki podmuch powietrza ciągnął się za nim, gdy opuszczał aseptyczną przestrzeń bloku operacyjnego i wchodził do swego błyszczącego, futurystycznego laboratorium. Kevin oddychał ciężko jak po biegu.
Każdego innego dnia wejście tutaj przepełniało go myślą, iż naukowe odkrycia czekają tylko na jego magiczne dłonie. Szereg pomieszczeń dosłownie błyszczał od najwyższej klasy wyposażenia, takiego, o jakim mógł tylko śnić. Teraz owe zaawansowane technicznie i technologicznie urządzenia dzień i noc pozostawały do jego dyspozycji. Idąc do swego biura, w zamyśleniu przesuwał palcami po metalowych blatach, klawiaturach i monitorach komputerów. Dotykał sekwencera DNA za sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów, kulistego MRJ[2], z którego wyrastały splątane macki drutów jak u gigantycznego morskiego ukwiału. Spoglądał na PCR, którego czerwone światła mrugały niczym odległe kwazary, zwiastując replikację łańcuchów DNA. To otoczenie wcześniej napełniało Kevina nadzieją i wiarą. Teraz każda wirówka Eppendorfa czy naczynie z hodowlą tkanek stawały się milczącym przypomnieniem przykrego uczucia, którego doświadczał. Stanął przy biurku i spojrzał na mapę genetyczną krótkiego ramienia chromosomu szóstego. Obszar szczególnego zainteresowania Kevina zakreślony został czerwonym kółkiem. Chodziło o główny układ zgodności tkankowej. Problem polegał na tym, że MHC był tylko małą częścią krótkiego ramienia chromosomu szóstego. Poza tym widniały wielkie, białe plamy odpowiadające wielu, naprawdę wielu parom zasad tworzących DNA, a co za tym idzie setkom innych genów. Kevin nie wiedział, za co odpowiadają.
Ostatnia wyprawa do Internetu po informacje dotyczące owych genów dała w rezultacie niejasne odpowiedzi. Kilku uczonych zareagowało na pytania i potwierdziło, że krótkie ramię chromosomu szóstego zawiera geny odpowiadające za rozwój układu mięśniowo-kostnego. I to wszystko. Żadnych szczegółów.
Kevinem wstrząsnął dreszcz. Spojrzał w stronę dużego okna, pod którym stało biurko. Jak zawsze pokryte było kroplami z tropikalnego deszczu, który spływając po szybach, wywoływał falowanie pejzażu. Kropelki powoli łączyły się, aż osiągały masę krytyczną. Wtedy mknęły po powierzchni jak iskry spod szlifierskiej tarczy.
Kevin zapatrzył się w dal. Kontrast między blaskiem klimatyzowanego wnętrza a światem zewnętrznym był szokujący. Kłębiące się, stalowoszare chmury zasnuły niebo, nic sobie nie robiąc z tego, że pora sucha powinna była zacząć się trzy tygodnie temu. Kraj został opanowany przez rozbuchaną roślinność, tak ciemnozieloną, że zdawała się czarna. Na obrzeżu miasta zamieniała się w gigantyczną falę zielonego przypływu.
Pracownia Kevina znajdowała się w szpitalno-laboratoryjnym kompleksie w małym kolonialnym miasteczku Cogo, w Gwinei Równikowej. Szpital był jednym z kilku nowych budynków w chylącym się ku upadkowi i opuszczonym afrykańskim kraju. Gmach miał dwa piętra. Pracownia Kevina mieściła się na drugim piętrze. Okna wychodziły na południowy wschód. Z gabinetu roztaczał się widok na sporą część miasta, tę, która rozrastała się dość przypadkowo w stronę Estuario del Muni i jego życiodajnych rzek.
Niektóre z sąsiednich zabudowań zostały odnowione, inne właśnie remontowano, większości jednak nawet nie tknięto. Pół tuzina niegdyś pełnych uroku hacjend oplatały teraz dziko rosnące pnącza i zarośla. Nad całą sceną wisiało kurtyną nadzwyczajnie wilgotne, gorące powietrze.
Mniej więcej w centrum fragmentu miasta widocznego z okien gabinetu, Kevin obserwował ruch wokół otoczonego arkadami budynku ratusza. W ich cieniu kręcili się zawsze licznie tam zgromadzeni gwinejscy żołnierze w polowych mundurach, z niedbale przewieszonymi przez ramiona AK-47. Jak zwykle palili, kłócili się i popijali kameruńskie piwo.
W końcu Kevin sięgnął wzrokiem dalej, poza miasto, tam gdzie do tej pory podświadomie bał się spoglądać. Teraz, patrząc na ujście rzeki, zauważył, że woda zraszana obficie deszczem wygląda jak wyklepana cynowa blacha. Patrząc dokładnie na południe, dostrzegł lesistą granicę Gabonu, na wschodzie przeskakiwał wzrokiem po archipelagu wysp wyciągających się w kierunku wnętrza kontynentu. Na horyzoncie widział największą z wysp - Isla Francesca - nazwaną tak przez Portugalczyków w piętnastym wieku. W przeciwieństwie do innych wysp na Isla Francesca wznosiły się porośnięte dżunglą wapienne góry, których grzbiet biegł środkiem wyspy jak kręgosłup dinozaura.
Serce Kevina mocniej zabiło. Pomimo deszczu i wilgoci mógł dostrzec to, co obawiał się zobaczyć. Podobnie jak tydzień temu znowu w ołowiane niebo płynął wyraźną, falującą smugą dym.
Kevin opadł na krzesło i zacisnął dłonie na głowie. Pytał sam siebie, co zrobił. Na studiach jako zajęcia fakultatywne wybrał sobie historię klasyczną i dobrze pamiętał mitologię grecką. Teraz zastanawiał się, czy nie popełnił błędu Prometeusza. Dym oznaczał ogień i Kevin musiał się zastanowić, czy nie był to ogień nierozważnie skradziony bogom.
godzina 18.45
Boston, stan Massachusetts
Podczas gdy zimny marcowy wiatr uderzał okiennicami, Taylor Devonshire Cabot rozkoszował się ciszą bezpiecznego i ciepłego gabinetu, wyłożonego drewnem orzechowca. Mieszkał w położonym nad brzegiem morza Manchesterze na północ od Bostonu. Harriette Livingston Cabot, żona Taylora, kończyła przygotowania do obiadu zaplanowanego punktualnie na dziewiętnastą trzydzieści.
Taylor balansował na poręczy fotela szklanką z rżniętego kryształu, w której połyskiwała czysta, doskonała whisky. Ogień strzelał w kominku, a z radia dochodziła przyciszona muzyka Wagnera. W regał ścienny wbudowane były trzy telewizory nastawione teraz na lokalną stację informacyjną, CNN i ESPN.
Taylor był przykładem człowieka zadowolonego. Spędził pracowity, ale także efektywny dzień w światowym centrum GenSys, nowoczesnej firmie zajmującej się biotechnologią, w której pracował od ośmiu lat. Kompania wznosiła nowy budynek nad Charles River w Bostonie, co sytuowało ich niemal w bezpośrednim sąsiedztwie Uniwersytetu Harvarda i MIT i sprzyjało przejmowaniu zamówień. Droga do domu okazała się łatwiejsza niż zwykle, tak że Taylor nie zdążył nawet przeczytać do końca materiałów, które zamierzał przejrzeć po drodze. Rodney, kierowca Taylora, znając zwyczaje szefa, przeprosił, że tak szybko znaleźli się w domu.
- Jestem pewny, że jutro odbijesz to sobie z nawiązką - zażartował Taylor.
- Zrobię wszystko co w mojej mocy - odparł z udawaną powagą Rodney.
Taylor nie słuchał muzyki i nie oglądał wiadomości. Zamiast tego czytał raport finansowy, który miał być przedstawiony w następnym tygodniu na posiedzeniu akcjonariuszy. Ale to oczywiście nie znaczyło, że Taylor nie interesuje się tym, co dzieje się wokół niego. Bardzo niepokoił go wiejący za oknami wiatr, wsłuchiwał się w trzaskający ogień, muzykę, czujny na różne reporterskie nowinki przedstawiane w wiadomościach. Dlatego kiedy padło nazwisko Carla Franconiego głowa Taylora natychmiast się uniosła.
Wziął do ręki pilota i podkręcił głos w środkowym monitorze. To był lokalny dziennik współpracujący z CBS. Wiadomości prezentowali Jack Williams i Liz Walker. Jack Williams wspomniał Carla Franconiego i poinformował, że stacja weszła w posiadanie taśmy wideo, na której zarejestrowano zabójstwo tego dobrze znanego członka mafii, mającego pewne powiązania z przestępczymi rodzinami Bostonu.
- Sceny przedstawione na taśmie są dość drastyczne - ostrzegał Jack. - Apelujemy więc do rodziców, aby nie pozwolili dzieciom pozostawać przed telewizorami. Być może pamiętają państwo, że kilka dni temu informowaliśmy, iż Franconi zniknął po tym, jak został postawiony w stan oskarżenia, i wielu podejrzewało ucieczkę przed rozprawą mimo wpłaconej kaucji. Jednak wczoraj niespodziewanie pojawił się znowu, oświadczając, iż zawarł układ o współpracy zawartym z prokuratorem okręgowym Nowego Jorku i że uruchomiono program ochrony świadków. Jednakże dziś wieczorem, opuszczając swą ulubioną restaurację, oskarżony gangster został fatalnie postrzelony.
Taylor siedział jak sparaliżowany, oglądając amatorski film wideo. Mężczyzna z wyraźną nadwagą wychodzi z restauracji w towarzystwie kilku ludzi, prawdopodobnie policjantów. Niedbałym gestem pozdrawia zgromadzony tłumek gapiów i kieruje się do czekającej limuzyny. Konsekwentnie unika odpowiedzi na wszelkie pytania dziennikarzy, którym udało się dostatecznie zbliżyć. W chwili, w której schyla się, by wsiąść do samochodu, jego ciałem targa wstrząs, mężczyzna cofa się, sięga ręką do szyi, pochyla w prawo, następuje jeszcze jeden gwałtowny wstrząs i Franconi pada na chodnik. Towarzyszący mu ludzie wyciągają broń i jak szaleni kręcą się we wszystkie strony. Znajdujący się w pobliżu dziennikarze jak na komendę padają na ziemię.
- No, no! - skomentował półgłosem Jack. - Ale scena! Przypomina nieco zabójstwo Lee Harveya Oswalda. To tyle, jeśli chodzi o policyjną ochronę.
- Zastanawiam się, jak to podziała na przyszłych świadków - wtrąciła Liz.
- Z pewnością nie najlepiej - odpowiedział Jack.
Oczy Taylora błyskawicznie przeskoczyły na CNN, gdzie właśnie zamierzali pokazać tę samą taśmę. Jeszcze raz obejrzał film. Twarz wykrzywił mu grymas. Po filmie reporter CNN mówił do telewidzów sprzed biura Głównego Inspektora Zakładu Medycyny Sądowej dla Miasta Nowy Jork.
- Nasuwa się pytanie, czy zabójstwa dokonał jeden, czy dwóch sprawców - mówił reporter ponad hałasem ulicznym Pierwszej Avenue. - Odnieśliśmy wrażenie, że Franconi został trafiony dwukrotnie. Policja ze zrozumiałych względów ubolewa nad tym faktem, odmawia wszelkich spekulacji i nie udziela żadnych informacji. Dowiedzieliśmy się, że autopsja ma zostać przeprowadzona jutro rano i przypuszczamy, że ekspertyza balistyczna wyjaśni zagadkę.
Taylor ściszył telewizor i sięgnął po szklankę. Wstał i podszedł do okna. Przyglądał się wściekłemu, ciemnemu morzu. Śmierć Franconiego mogła oznaczać kłopoty. Spojrzał na zegarek. W zachodniej Afryce dochodziła północ.
Złapał za telefon, połączył się z GenSys i kazał centrali połączyć się natychmiast z Kevinem Marshallem.
Odłożył słuchawkę i znowu wyglądał przez okno. Tak naprawdę nigdy do końca nie zaakceptował tego projektu, chociaż z finansowego punktu widzenia zapowiadał się niezwykle dochodowo. Zastanawiał się, czy mógłby jeszcze wszystko zatrzymać. Telefon przerwał jego myśli.
Podniósł słuchawkę i usłyszał, że pan Marshall jest na linii. Po chwili ciszy zaspany głos Kevina zapytał:
- Czy to rzeczywiście Taylor Cabot?
- Pamiętasz Carla Franconiego? - zapytał Taylor, ignorując pytanie Kevina i bez wstępów przechodząc do rzeczy.
- Oczywiście.
- Dziś po południu został zamordowany. Jutro rano w Nowym Jorku przeprowadzą sekcję zwłok. Chcę wiedzieć, czy to może przysporzyć nam kłopotów?
Zapadła chwila milczenia. Taylor już zamierzał sprawdzić, czy połączenie nie zostało przerwane, kiedy Kevin odezwał się.
- Tak, mogą się pojawić problemy.
- Czy to znaczy, że w czasie autopsji ktoś może coś odkryć?
- To możliwe - uznał Kevin. - Nie powiedziałbym, że bardzo prawdopodobne, ale jednak możliwe.
- Nie podoba mi się to 'możliwe' - odparł poirytowany Taylor. Przerwał połączenie i ponownie skontaktował się z centralą GenSys. Tym razem zażądał natychmiastowego połączenia z doktorem Raymondem Lyonsem. Kazał powiedzieć, że to wezwanie do wypadku.
Nowy Jork
- Przepraszam - szepnął kelner do doktora Lyonsa. Poczekał aż doktor i jego młoda, jasnowłosa asystentka i zarazem kochanka, Darlene Polson, przerwą na chwilę rozmowę. Ze swoimi szpakowatymi włosami i w klasycznie skrojonym ubraniu Lyons wyglądał na kwintesencję lekarza żywcem wyjętego z mydlanej opery. Był tuż po pięćdziesiątce, wysoki, opalony, szczupły, dystyngowany i przystojny. Mógł budzić zazdrość.
- Przepraszam, że przeszkadzam - mówił kelner - ale jest do pana bardzo pilny telefon. Wezwanie do wypadku. Czy mam przynieść aparat do stolika, czy może woli pan porozmawiać z holu?
Błękitne oczy Raymonda wędrowały od uprzejmie spoglądającej, słodkiej Darlene do oczekującego na odpowiedź kelnera, którego nieskazitelne zachowanie i postawa potwierdzały wysoką ocenę 'Aureoli' w przewodniku po restauracjach. Raymond nie wyglądał jednak na zadowolonego.
- Może powinienem powiedzieć, że jest pan nieosiągalny - zasugerował uprzejmie kelner.
- Nie, proszę przynieść aparat - zdecydował Raymond. Nie potrafił sobie wyobrazić, kto może go wzywać do nagłego wypadku. Nie praktykował, odkąd stracił prawo do wykonywania zawodu w wyniku wyroku za nadużycia finansowe w Towarzystwie Opieki Zdrowotnej, którym kierował przez wiele lat.
- Halo - odezwał się z wyczuwalnym drżeniem w głosie.
- Mówi Taylor Cabot. Mamy problem.
Raymond znieruchomiał, zmarszczył tylko brwi.
Taylor streścił w kilku słowach historię Carla Franconiego i rozmowę z Kevinem Marshallem.
- Ta operacja to twoje dziecko - wypomniał poirytowany Taylor. - Ostrzegam cię, to w całej naszej działalności jedynie drobna inicjatywa. W razie kłopotów zwinę cały ten interes. Nie chcę mieć złej prasy, więc zajmij się tym.
- Ale co ja mogę zrobić - nieśmiało zaprotestował Raymond.
- Szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia. Ale lepiej coś wymyśl, i to szybko.
- Według mnie sprawy nie mogłyby iść lepiej - zauważył jakby mimochodem Raymond. - Właśnie dzisiaj miałem kontakt z lekarką z Los Angeles, która zajmuje się gwiazdami filmu i biznesmenami z Zachodniego Wybrzeża. Jest zainteresowana założeniem filii w Kalifornii.
- Może ty mnie nie słyszałeś - powiedział Taylor. - Nie będzie mowy o żadnej filii, jeżeli sprawa z Franconim nie zostanie rozwiązana. No więc zajmij się tym. Daję ci na to dwanaście godzin.
Odgłos kliknięcia zwiastujący nieomylnie przerwanie połączenia sprawił, że Raymond zadrżał. Spojrzał na słuchawkę, jakby to ona ponosiła całą winę za niespodziewane zakończenie rozmowy. Kelner, który cały czas czekał w odpowiedniej odległości, zabrał aparat i zniknął.
- Kłopoty? - zapytała Darlene.
- O Boże! - jęknął Raymond. Nerwowo gryzł koniec kciuka. To, co usłyszał, zwiastowało coś więcej niż kłopoty. Sprawa mogła zakończyć się prawdziwą katastrofą. Wobec licznych prób odzyskania licencji lekarza, które utknęły w bagnie jurydycznej biurokracji, obecna praca była wszystkim, co miał. Na dodatek ostatnio sprawy zaczęły iść w dobrym kierunku. Pięć lat zabrało mu zdobycie takiej pozycji. Nie mógł pozwolić, żeby cały wysiłek diabli wzięli.
- Co się stało? - zapytała Darlene. Ujęła dłoń Raymonda i odciągnęła ją od jego ust.
Raymond szybko opowiedział jej o autopsji Franconiego i groźbie Taylora zwinięcia całego interesu.
- Ale przecież w końcu przedsięwzięcie daje olbrzymie pieniądze - powiedziała. - Nie będzie mógł tego ot tak, po prostu zamknąć.
Raymond zaśmiał się niewesoło.
- Dla kogoś takiego jak Taylor Cabot czy GenSys to nie są duże pieniądze. Bez wątpienia zwinie interes. Do diabła, od samego początku trudno go było na to wszystko namówić.
- No to musisz ich przekonać, żeby nie robili autopsji - zasugerowała Darlene.
Popatrzył na swoją towarzyszkę. Wiedział, że chciała dobrze, ale nie zadurzył się przecież w dziewczynie z powodu jej intelektu. Zrezygnował więc z ostrej reprymendy, choć odpowiedź nie była pozbawiona sarkazmu.
- Sądzisz, że mogę po prostu wziąć słuchawkę telefonu, zadzwonić do Zakładu Medycyny Sądowej i powiedzieć im, żeby w takiej sprawie nie przeprowadzali sekcji zwłok? Daj spokój!
- Ale znasz wielu ważnych ludzi - upierała się przy swoim. - Poproś, niech oni zadzwonią.
- Proszę, kochanie - zaczął protekcjonalnie i nagle zamilkł. Uznał, że pewnie nieświadomie Darlene podpowiedziała mu rozwiązanie. Pomysł zaczął kiełkować.
- A może doktor Levitz? - powiedziała. - Był lekarzem pana Franconiego. Może on mógłby pomóc.
- Właśnie o tym samym pomyślałem - przyznał Raymond.
Doktor Daniel Levitz przyjmował w dużym, reprezentacyjnym gabinecie przy Park Avenue. Wobec rosnących kosztów i kurczącej się liczby pacjentów dał się łatwo zwerbować; był jednym z pierwszych, którzy gotowi byli podjąć ryzyko. Na dodatek polecił wielu pacjentów, których znaczna część trudniła się tym samym co Franconi.
Raymond wstał od stołu, wyjął portfel i położył na stoliku trzy szeleszczące studolarowe banknoty. Doskonale zdawał sobie sprawę, że to wystarczy na pokrycie rachunku i suty napiwek.
- Chodźmy. Musimy zadzwonić z domu.
- Ależ ja jeszcze nie skończyłam jeść - zaprotestowała Darlene.
Raymond nie raczył nawet odpowiedzieć. Zamiast tego podszedł do dziewczyny i odsunął krzesło od stołu, zmuszając ją do wstania. Im dłużej myślał o doktorze Levitzu, tym bardziej wydawało mu się, że on może ich uratować. Jako osobisty lekarz wielu bonzów przestępczego świata Nowego Jorku Levitz znał ludzi, dla których nie było rzeczy niemożliwych.
ROZDZIAŁ 1
4 marca 1997 roku godzina 7.25
Nowy Jork
Jack Stapleton pochylił się i mocniej nacisnął na pedały, kiedy mijał ostatnie bloki na Trzydziestej, jadąc na wschód. Około pięćdziesięciu metrów od Pierwszej Avenue wyprostował się i puściwszy kierownicę, przejechał kawałek, zanim zaczął hamować. Zbliżające się światła na skrzyżowaniu nie świeciły jego ulubionym kolorem, a nawet Jack nie był dość szalony, żeby wypłynąć na wzburzone wody samochodów, autobusów i ciężarówek zmierzających w górę miasta.
Znacznie się ociepliło. Jeszcze dwa dni temu na ulicy leżała rozjeżdżana przez samochody dziesięciocentymetrowa warstwa brudnego śniegu. Teraz spłynął do ścieków, jedyne jego ślady widać było między parkującymi autami. Jack cieszył się, że ulice są wreszcie czyste, bo do tej pory nie mógł dojeżdżać do pracy na rowerze. Rower miał dopiero od trzech tygodni. Kupił go, ponieważ poprzedni ukradziono mu w zeszłym roku.
Początkowo od razu po stracie chciał kupić nowy. Na zmianę jego zdania wpłynęły pewne wydarzenia, które spowodowały, że prawie otarł się o śmierć. Doświadczenia te wywołały czasową niechęć do niepotrzebnego zwiększania ryzyka w życiu. Nie miały co prawda nic wspólnego z jazdą na rowerze po zatłoczonym mieście, tym niemniej przestraszyły go na tyle, że swój styl jazdy musiał uznać za wyjątkowo brawurowy i nierozsądny[4].
Czas osłabił obawy Jacka. Ostatecznym impulsem była strata zegarka i portfela w metrze. Następnego dnia kupił nowy rower górski cannondale i tak jak obawiali się jego przyjaciele, natychmiast przypomniał sobie wszystkie sztuczki, jakich dokonywał wcześniej, jeżdżąc po Nowym Jorku. Ale tak naprawdę Jack zmienił zwyczaje, nie kusił już losu, przeciskając się 'na gazetę' między jadącymi z dużą prędkością wozami dostawczymi a zaparkowanymi autami, nie urządzał slalomu na Drugiej Avenue, a przede wszystkim po zapadnięciu zmroku trzymał się z daleka od Central Parku.
Zatrzymał się na skrzyżowaniu pod światłami. Postawił nogę na krawężniku i obserwował scenę przed budynkiem, do którego zmierzał. Prawie natychmiast spostrzegł kilka wozów transmisyjnych telewizji z wystawionymi antenami. Parkowały po wschodniej stronie Pierwszej Avenue przed Biurem Głównego Inspektora Zakładu Medycyny Sądowej dla Miasta Nowy Jork albo jak mówiła większość ludzi, po prostu przed miejską kostnicą.
Jack był patologiem sądowym od przeszło półtora roku, więc wielokrotnie obserwował podobne dziennikarskie zloty. Najczęściej oznaczały albo śmierć kogoś sławnego, albo przynajmniej uznanego za takiego przez media. Jeżeli nie chodziło o pojedynczą śmierć, w grę wchodził masowy wypadek na przykład katastrofa lotnicza albo kolejowa. Zarówno ze względów osobistych, jak i ogólnospołecznych Jack wolał jednak pierwsze rozwiązanie.
Gdy zapaliło się zielone światło, nacisnął na pedały, przejechał przez Pierwszą Avenue i zajechał do kostnicy od Trzydziestej Ulicy podjazdem dla służbowych furgonetek. Zwykłą koleją rzeczy najpierw zaparkował rower w pobliżu składu trumien przygotowanych dla zmarłych, których chowano na koszt miasta, i pojechał windą na piętro.
Od razu rzuciło mu się w oczy, że w biurze panuje spore zamieszanie. Kilka sekretarek było zajętych ciągle dzwoniącymi w centrali telefonami. Normalnie nie zjawiały się w pracy przed ósmą. Ich konsole aż świeciły od migających, czerwonych lampek. Nawet drzwi do dyżurki sierżanta Murphy'ego stały otworem i neon nad nimi był zapalony, a przecież rzadko zdarzało mu się przychodzić Przed dziewiątą.
Coraz bardziej zaciekawiony, wszedł do pokoju dla personelu i skierował się prosto na zaplecze, w stronę stolika z kawą. Vinnie Amendola, jeden z techników medycznych, jak zwykle ukrywał się za rozłożoną gazetą. I na tym kończyło się podobieństwo tego ranka do wszystkich innych. Jack niemal zawsze przyjeżdżał jako pierwszy z patologów, zaś tego szczególnego dnia zastał w pracy zastępcę szefa, doktora Calvina Washingtona, doktor Laurie Montgomery, a nawet doktora Cheta McGoverna. Cała trójka pochłonięta była rozmową z sierżantem Murphym i, ku zaskoczeniu Jacka, z porucznikiem Lou Soldano z komendy miejskiej. Lou był częstym gościem w kostnicy, ale z pewnością nie o siódmej trzydzieści rano. A na dodatek wyglądał, jakby przez całą noc nie zmrużył oka albo spał w ubraniu.
Jack nalał sobie kawy. Nikt nie zauważył jego przyjścia. Wsypał sporą porcję cukru do kubka i ruszył w stronę drzwi prowadzących do holu. Wyjrzał na zewnątrz i jak się spodziewał, ujrzał tłum fotoreporterów i dziennikarzy rozprawiających między sobą i popijających kawę z automatu. Natomiast nie spodziewał się, że niektórzy z obecnych będą palić papierosy, a tak właśnie było. Ponieważ w budynku panował bezwzględny zakaz palenia, Jack polecił Vinniemu wyjść i poinformować o tym zgromadzonych.
- Jesteś bliżej - odparł Vinnie, nie wyglądając nawet zza gazety.
Jack szeroko otworzył oczy na tę manifestację braku respektu ze strony Vinniego, ale nie zaprotestował, bo w duchu musiał przyznać, że jego kolega ma rację. Podszedł więc osobiście do oszklonych drzwi i otworzył je. Zanim zdążył otworzyć usta, żeby przypomnieć o zakazie palenia tytoniu, obstąpiła go chmara dziennikarzy.
Musiał odepchnąć kilka mikrofonów, które wręcz dźgały go w twarz. Pytania padły równocześnie, tak że Jack nie zrozumiał, o co pytano, dotarło do niego jedynie, że chodzi o jakąś autopsję. Ile sił w płucach zawołał, że nie wolno palić, i dosłownie strząsnął z ramion czyjeś ręce, zanim udało mu się zamknąć drzwi. Dziennikarze naparli na nie z impetem.
Zdegustowany tym widokiem Jack wrócił do pokoju dla lekarzy.
- Czy ktoś łaskawie wyjaśni mi, co tu się dzieje? - zapytał głośno.
Wszyscy obrócili się w jego stronę; pierwsza odezwała się Laurie.
- Nie słyszałeś?
- A pytałbym, gdybym słyszał? - odparł Jack.
- Na miłość boską o niczym innym nie mówią w telewizji - żachnął się Calvin.
- Jack nie ma telewizora - odpowiedziała Laurie. - Sąsiedzi nie pozwalają.
- Gdzie pan mieszka? - zapytał zaskoczony sierżant Murphy. - Nigdy nie słyszałem, żeby sąsiedzi zabraniali sobie nawzajem posiadać telewizory. - Wiekowy Irlandczyk z czerwoną twarzą przybrał ojcowski ton. Został przydzielony do służby w kostnicy wiele lat temu, tak wiele, że nie chciał się przyznawać ile, ale dlatego też o wszystkich pracownikach myślał jak o członkach swojej rodziny.
- Mieszka w Harlemie - wyjaśnił Chet. - Właściwie to jego sąsiedzi cieszyliby się, gdyby kupił telewizor, bo mogliby go sobie pożyczyć.
- Wystarczy, moi drodzy - przerwał Jack. - Powiedzcie, co to za historia.
- Wczoraj po południu odstrzelili jednego z bossów mafii - wyjaśnił swym donośnym głosem Calvin. - Od czasu, gdy złożył deklarację o gotowości do współpracy z prokuraturą, jakby kto wsadził kij w gniazdo szerszeni, a gangster znalazł się pod opieką policji.
- Nie był bossem mafii - zaprzeczył Lou Soldano. - Był jedynie jednym z ludzi ze średniego szczebla rodziny Vaccarro.
- Mniejsza o to. - Calvin machnął z lekceważeniem ręką. - Problem w tym, że trafili go, kiedy znajdował się pod opieką policji nowojorskiej, co mówi nam wiele o jej zdolnościach do chronienia człowieka.
- Ostrzegano go, żeby nie wychodził do restauracji - protestował Lou. - Wiem to na pewno. Nie można chronić człowieka, jeżeli nie chce się stosować do dobrych rad.
- Możliwe, że został zabity przez policję? - zapytał Jack. Jednym z zadań patologa sądowego było branie pod uwagę Wszystkich możliwości, zwłaszcza kiedy chodziło o śmierć człowieka aresztowanego, który znajdował się pod strażą Policji.
- Nie był aresztowany - zaprzeczył Lou, domyślając się, co chodzi Jackowi po głowie. - To znaczy wcześniej był zatrzymany i postawiono mu zarzuty, ale wyszedł za kaucją.
- Skąd więc ta cała heca? - zapytał Jack.
- Stąd, że burmistrz, prokurator okręgowy i komisarz policji są wściekli jak jasna cholera - odpowiedział Calvin.
- Amen - potwierdził Lou. - Szczególnie komisarz. Dlatego tu jestem. Sprawa staje się jednym z tych uwielbianych przez media koszmarów, kiedy można swobodnie zatracić wszelkie proporcje. Musimy znaleźć sprawcę lub sprawców tak szybko, jak się da, inaczej polecą głowy.
- I stracicie przyszłych potencjalnych świadków - dodał Jack.
- Tak, to też - przyznał Lou.
- Nie wiem, Laurie - Calvin wrócił do przerwanej rozmowy. - Doceniam, że zjawiłaś się tak wcześnie i jesteś gotowa wziąć ten przypadek, ale możliwe, że Bingham będzie chciał zrobić to osobiście.
- Ale dlaczego? Przecież przypadek jest prosty, a ja ostatnio robiłam kilku zastrzelonych. Poza tym Bingham jest w ratuszu na spotkaniu w sprawach budżetowych i nie zjawi się wcześniej jak koło południa. Do tego czasu skończę i wyniki znajdą się już w rękach policji. Skoro czas dla nich jest w tej sytuacji tak ważny, moja propozycja chyba ma sens.
Calvin spojrzał na Lou.
- Sądzi pan, że pięć, sześć godzin może mieć znaczenie dla śledztwa?
- Może - przytaknął Lou. - Psiakrew, im szybciej autopsja zostanie przeprowadzona, tym lepiej. Dowiemy się chociażby, czy mamy szukać jednego człowieka, czy dwóch, a to już będzie bardzo pomocne.
Calvin westchnął.
- Nie cierpię takich decyzji. - Przeniósł potężny ciężar swego studwudziestokilogramowego, umięśnionego ciała z jednej nogi na drugą. - Kłopot polega na tym, że zazwyczaj nie potrafię przewidzieć reakcji Binghama. Ale do diabła z tym. Laurie, bierz się do roboty. To twój przypadek.
- Dzięki - odparła zadowolona Laurie. Złapała teczkę osobową Franconiego. - Czy miałbyś coś przeciwko temu, żeby Lou obserwował?
- Absolutnie nic - zgodził się Calvin.
- Chodź, Lou - zawołała Laurie, wzięła fartuch z krzesła i ruszyła do drzwi. - Zejdziemy na dół i przeprowadzimy pierwsze zewnętrzne oględziny, a potem prześwietlimy ciało rentgenem. Niestety, w całym tym zamieszaniu nie zrobili tego wczoraj wieczorem.
- Prowadź - odparł Lou.
Jack przez chwilę zastanawiał się nad czymś, ale szybko podjął decyzję i pobiegł za nimi. Zaciekawiło go, dlaczego Laurie tak bardzo chciała przeprowadzić tę sekcję. Uważał, że zrobiłaby lepiej, gdyby trzymała się z daleka od tej sprawy. Taki polityczny problem zawsze był jak gorące ziemniaki, których nie było komu wyciągać z ogniska.
Laurie szła szybkim krokiem i Jackowi nie udało się ich złapać przed salą konferencyjną. Lekarka zatrzymała się nagle i zajrzała do biura Janice Jaeger. Janice była sądowym wywiadowcą, czasami nazywano ich asystentami patologów albo krótko 'apsami'. Miała nocną zmianę, ale że pracę traktowała śmiertelnie poważnie, zawsze zostawała rano dłużej i kończyła papierkową robotę.
- Będziesz się widziała z Bartem Arnoldem przed wyjściem? - zapytała Laurie. Bart Arnold był szefem 'apsów'.
- Zazwyczaj go spotykam - odpowiedziała Janice. Była szczupłą, ciemnowłosą kobietą z wyraźnie podkrążonymi oczami.
- Wyświadcz mi przysługę. Poproś Barta, żeby ściągnął z CNN kasetę wideo ze strzelaniną sprzed restauracji. Wiesz, śmierć Franconiego. Chciałabym to zobaczyć tak szybko, jak się da.
- Załatwione - Janice odparła z uśmiechem.
Laurie i Lou poszli dalej.
- Hej, wy tam, zwolnijcie. - Jack wreszcie dogonił przyjaciół.
Laurie nie zatrzymując się, rzuciła:
- Mamy robotę do wykonania.
- Nigdy nie widziałem u ciebie takiego zapału do pracy - stwierdził Jack, gdy w trójkę spieszyli do sali autopsyjnej. - Co w tym takiego atrakcyjnego?
- Wiele rzeczy - odpowiedziała. Dotarli do windy i Laurie nacisnęła przycisk.
- Na przykład? - Jack zachęcał ją do wynurzeń. - Nie zamierzam wchodzić ci w paradę, ale przecież to niezwykle delikatna, polityczna sprawa. Nieważne, co zrobisz czy powiesz, zawsze kogoś wkurzysz. Myślę, że Calvin ma rację. Tego gościa powinien zrobić sam szef.
- Masz prawo do własnego zdania - powiedziała Laurie. Jeszcze raz wcisnęła przycisk. Winda dla personelu była irytująco wolna. - Ja jednak widzę sprawy inaczej. Po tych wszystkich zastrzelonych, których robiłam, fascynuje mnie szansa zbadania ran i znalezienia potwierdzenia na taśmie wideo z zarejestrowanym morderstwem. Mam zamiar napisać artykuł o ranach postrzałowych i ten przypadek może stać się koronną sprawą.
- O rety - jęknął Jack, spoglądając w sufit. - I do tego ma tak szlachetną motywację. - Spojrzał znowu na Laurie i powiedział: - Powinnaś to jeszcze raz przemyśleć. Przeczucie podpowiada mi, że nabawisz się potężnego biurokratycznego bólu głowy. Jeszcze masz czas, żeby się wycofać. Musisz jedynie odwrócić się na pięcie, pójść do Calvina i oznajmić, że zmieniłaś zdanie. Ostrzegam cię, podejmujesz spore ryzyko.
Laurie roześmiała się.
- Jesteś ostatnią osobą, która ma prawo ostrzegać innych przed ryzykiem. - Mówiąc to, wyciągnęła rękę i wskazującym palcem trąciła Jacka w nos. - Wszyscy twoi znajomi, włącznie ze mną, prosili, żebyś nie kupował nowego roweru. Ryzykujesz życie, nie ból głowy.
Zjawiła się winda i Laurie z Lou wsiedli. Jack zawahał się, ale w ostatniej chwili przecisnął się do środka przez zamykające się już drzwi.
- Daj sobie spokój i nie mówmy więcej o tym - zaprotestowała Laurie.
- W porządku - zgodził się, podnosząc dłoń w geście przysięgi. - Obiecuję, żadnych więcej rad. W takim razie chciałbym się temu niezobowiązująco przyjrzeć. Dzisiaj mam papierkowy dzień, więc chyba nie będziesz miała nic przeciwko temu, żebym popatrzył?
- Jeśli chcesz, możesz zrobić coś więcej, możesz pomóc - odparła Laurie.
- Nie chciałbym wściubiać nosa w wasze sprawy - powiedział Jack, a ukryta w tym aluzja była oczywiście zamierzona.
Tym razem Lou roześmiał się, a Laurie zarumieniła, lecz milczenie było jedynym komentarzem.
- Wydaje mi się, że są jeszcze inne powody twojego zainteresowania tym przypadkiem. Jeżeli nie jestem zbyt natarczywy, mogłabyś zaspokoić moją ciekawość?
Laurie posłała Lou szybkie spojrzenie. Jack zauważył je, lecz nie potrafił zinterpretować.
- Hmmm - mruknął. - Mam wrażenie, że chodzi tu o coś, co nie jest moją sprawą.
- Nic z tych rzeczy - zaprzeczył Lou. - Chodzi o niezwykłe powiązanie. Ofiara, Carlo Franconi, zajął miejsce pewnego gangstera, niejakiego Pauliego Cerina. Miejsce Cenna było wolne od czasu, gdy wsadziliśmy go do paki, głównie dzięki uporowi i ciężkiej pracy Laurie.
- I twojej - dodała Laurie.
Winda stanęła i drzwi rozsunęły się.
- Tak, ale przede wszystkim twojej - powtórzył Lou.
Wszyscy troje wyszli na parter i skierowali się do biura kostnicy.
- Czy Cerino miał coś wspólnego z tą serią przedawkowań, o której wspominałaś? - zapytał Jack.
- Obawiam się, że tak. To było straszne. To wszystko wywarło na mnie wstrząsające wrażenie, a trzeba dodać, że niektórzy z bohaterów tamtej sprawy ciągle są w pobliżu, włączając w to Cerina, mimo że siedzi w więzieniu.
- I najpewniej nie opuści go tak szybko - dodał Lou.
- Chciałabym w to wierzyć - stwierdziła Laurie. - W każdym razie sądziłam, że wyjaśnienie sprawy Franconiego może jakoś zamknąć ten rozdział. Ciągle miewam koszmarne sny.
- Zamknęli ją w sosnowej trumnie i wywieźli stąd - wyjaśnił Lou. - Odjechali jednym z furgonów do przewożenia zwłok.
- Mój Boże! - zawołał Jack. - Nigdy mi o tym nie opowiadałaś.
- Starałam się o tym nie myśleć - odpowiedziała i natychmiast dodała, nie tracąc spokoju: - Poczekajcie tu, chłopcy.
Weszła do biura kostnicy po kopię listy zwłok przyjętych w nocy, z numerami lodówek, w których je umieszczono.
- Nie mogę sobie wyobrazić zamknięcia w trumnie - powiedział Jack i wstrząsnął nim dreszcz. Najbardziej bał się wysokości, ale czuł, że zamknięta przestrzeń trumny to równie dotkliwa fobia.
- Ani ja - zgodził się Lou. - Ale ona nadzwyczajnie szybko wróciła do normy. W godzinę po uwolnieniu miała na tyle trzeźwy umysł, że potrafiła wymyślić sposób na uratowanie nas obojga. To było szczególnie bolesne, gdyż to ja ją miałem uratować i po to się tam zjawiłem.
- Jezu! - stęknął Jack, kręcąc głową. - Do tej chwili sądziłem, że najgorsze ze wszystkiego były moje przeżycia spod zlewozmywaka, do którego przykuła mnie para morderców, a potem kłóciła się o to, które z nich ma mnie wykończyć.
Laurie wyszła z biura, machając kartką.
- Przedział sto jedenasty. Miałam rację. Nie prześwietlili go w nocy.
Laurie szła niczym mistrzyni chodu, Jack i Lou musieli się nieźle natężać, żeby za nią nadążyć. Zmierzała wprost do właściwej lodówki. Przy drzwiczkach teczkę osobową denata wsunęła pod lewe ramię, prawą ręką zwolniła zamek. Jednym ciągłym, wprawnym ruchem otworzyła drzwiczki i wysunęła półkę z denatem.
Zmarszczyła brwi.
- Dziwne! - zauważyła. Półka była pusta, nie licząc kilku plam krwi i zaschniętych śladów innych wydzielin.
Wsunęła z powrotem półkę i zamknęła drzwi. Ponownie sprawdziła numer. Nie było pomyłki. Sto jedenaście. Po ponownym sprawdzeniu na liście, czy nie popełniła jakiegoś błędu, otworzyła drzwiczki, osłoniła oczy od blasku wiszących pod sufitem lamp i wpatrzyła się w mroczną, pustą przestrzeń. Nie było wątpliwości, w lodówce nie było zwłok Franconiego.
- Co, do diabła! - zaklęła Laurie. Zatrzasnęła drzwiczki.
Żeby się upewnić, że nie doszło do jakiejś głupiej pomyłki w zapisie, sprawdziła po kolei wszystkie sąsiednie lodówki, jedną po drugiej. Tam, gdzie były zwłoki, sprawdzała z listą nazwiska i numery. Ale wkrótce stało się jasne - Carla Franconiego wśród nich nie było.
- Nie do wiary - stwierdziła ze złością i frustracją w głosie. - To cholerne ciało zniknęło!
Odkąd okazało się, że lodówka jest pusta, na ustach Jacka błąkał się lekki uśmiech. Teraz, widząc rosnące rozdrażnienie Laurie, nie mógł się powstrzymać i wybuchnął serdecznym śmiechem. Niestety to tylko jeszcze bardziej rozdrażniło koleżankę.
- Przepraszam - powiedział. - Intuicja podpowiedziała mi, że ten przypadek przyprawi cię o biurokratyczny ból głowy. Myliłem się. Ten przypadek przyprawi o ból głowy całą biurokrację.
ROZDZIAŁ 2
4 marca 1997 roku godzina 13.30
Cogo, Gwinea Równikowa
Kevin Marshall odłożył długopis i popatrzył przez okno znad biurka. W przeciwieństwie do burzy, jaka targała jego wnętrzem, pogoda na zewnątrz była raczej przyjemna. Po raz pierwszy od wielu miesięcy Kevin dostrzegał prześwitujące między chmurami plamy błękitnego nieba. Pora sucha wreszcie się zaczynała. Oczywiście nie znaczyło to, że będzie sucho, znaczyło tylko, że nie będzie padać tyle ile w porze deszczowej. Minusem było to, że promienie słoneczne podnosiły temperaturę do poziomu panującego normalnie w piekarniku. W tej chwili było około czterdziestu sześciu stopni w cieniu.
Kevin nie potrafił skupić się przy pracy, nie spał też dobrze w nocy. Niepokój, który odczuwał podczas kolejnych operacji, nie ustąpił. Prawdę powiedziawszy, to nawet było jeszcze gorzej, szczególnie po zaskakującym telefonie od naczelnego z GenSys, Taylora Cabota. Wcześniej Kevin rozmawiał z nim tylko raz. Większość ludzi w kompanii wrażenie z takiej rozmowy przyrównywała do rozmowy z Bogiem.
Jakby tego wszystkiego było mało, z Isla Francesca w niebo wzbijała się kolejna smuga dymu. Zauważył ją wczesnym rankiem, zaraz po wejściu do gabinetu. O ile zdołał się zorientować, unosiła się z tego samego miejsca co ta z poprzedniego dnia: strome zbocze wapiennego grzbietu. To, że w tej chwili nie widział dymu, nie przywracało mu spokoju.
Rezygnując z dalszych prób podjęcia pracy, Kevin zdjął biały fartuch i przewiesił go przez krzesło. Właściwie nie był głodny, ale wiedział, że jego gosposia, Esmeralda, przygotowała lunch, więc czuł, że powinien się pokazać.
Zszedł półtora piętra w stanie dziwnego oszołomienia. Minęło go kilku współpracowników, każdy z nich powiedział coś na przywitanie, ale on szedł, jakby nikogo nie widział i nie słyszał. Złe myśli zaprzątały mu umysł. Po ostatniej dobie doszedł do wniosku, że musi podjąć działania. Niestety, problem nie rozwiązał się sam, choć kiedy Kevin w zeszłym tygodniu zobaczył ogień po raz pierwszy, miał nadzieję, że tak się stanie.
Niestety, nie miał pojęcia, co mógłby zrobić. Zdawał sobie sprawę, że nie jest bohaterem, po wielu latach zaczął wręcz myśleć o sobie jak o tchórzu. Nienawidził konfrontacji i unikał jej. Jako chłopiec wzbraniał się nawet przed wszelką rywalizacją, pozwalał sobie jedynie na grę w szachy. Wyrósł na kompletnego samotnika.
Kevin zatrzymał się przed szklanymi drzwiami dzielącymi go od świata zewnętrznego. Po drugiej stronie placu widział te same grupki żołnierzy gwinejskich ukrytych w cieniu arkad ratusza. Oddawali się z pasją zwyczajowemu lenistwu, pozwalając, żeby czas płynął bez celu. Jedni siedzieli na starych trzcinowych krzesłach i grali w karty, inni stali oparci o ściany i kłócili się ze sobą piskliwymi głosami. Prawie wszyscy palili. Papierosy były częścią ich żołdu. Ubrani byli w zaplamione mundury w leśny kamuflaż z wysokimi, wojskowymi butami i czerwonymi beretami. Wszyscy mieli przy sobie broń automatyczną; jedni przewiesili karabiny przez ramię, inni postawili je przy ścianie w zasięgu ręki.
Żołnierze przerażali Kevina od kiedy zjawił się w Cogo pięć lat temu. Cameron McIvers, szef ochrony, który oprowadzał go po okolicy, zapewnił, że GenSys wynajęło sporą część armii do ochrony kompanii. Później Cameron przyznał, że tak zwane zatrudnienie armii było niczym innym tylko dodatkowym opłaceniem się rządowi oraz osobno Ministerstwu Obrony i Ministerstwu Administracji Krajowej.
Z perspektywy Kevina żołnierze wyglądali raczej na grupę znudzonych nastolatków, a nie na ochronę czegokolwiek. Ich skóra miała kolor przypalonego hebanu. Ich obojętne spojrzenia i uniesione w charakterystycznym łuku brwi nadawały twarzom wyraz lekceważenia zmieszanego z nudą. Kevinowi ciągle towarzyszyło uczucie, że świerzbią ich ręce, aby z byle powodu użyć broni.
Pchnął skrzydło drzwi, wyszedł i przeszedł przez plac. Nie spoglądał w stronę żołnierzy, ale z doświadczenia wiedział, że niektórzy z nich obserwują go i na samą myśl cierpła na nim skóra. Kevin nie znał ani słowa w lokalnym narzeczu fang, nie miał więc pojęcia, o czym rozmawiają.
Natychmiast gdy znalazł się poza zasięgiem wzroku żołnierzy, poczuł ulgę i zwolnił kroku. Połączenie upału i prawie stuprocentowej wilgotności sprawiało wrażenie przebywania w łaźni parowej. Najmniejszy wysiłek spływał po człowieku potem. Już po kilku minutach czuł przylepioną do pleców koszulę.
Dom Kevina znajdował się mniej więcej w połowie drogi między nadrzeczną dzielnicą a kompleksem szpitalno-laboratoryjnym. Właściwie była to odległość trzech krótkich przecznic. Miasto było małe, ale pełne swoistego uroku. Domy zbudowano z cegieł pokrytych tynkiem w jaskrawych niegdyś kolorach i przykryto czerwonymi dachówkami. Teraz kolory wypłowiały, nabierając pastelowych odcieni. Żaluzje zawieszane nad oknami były w opłakanym stanie, jedynie te na odnowionych budynkach zostały zreperowane i prezentowały się przyzwoicie. Ulice tworzyły rozgałęzioną sieć, ale były brukowane przywiezioną przed laty kostką granitową, która niegdyś służyła na żaglowcach za balast. W czasach hiszpańskiego kolonializmu dobrobyt miasta brał się z rolnictwa, szczególnie z upraw kakao i kawy, wtedy też cieszyło się ono sporym zaludnieniem szacowanym na kilka tysięcy mieszkańców.
Historia miasta dramatycznie zmieniła się po roku 1959. Wtedy Gwinea Równikowa otrzymała niepodległość. Nowy prezydent, Macias Nguema, szybko przemienił się z popularnego przywódcy ludowego, wybranego na urząd przez mieszkańców, w sadystycznego dyktatora, jednego z najgorszych na kontynencie, którego okrucieństwa szybko przebiły nawet wyczyny Idiego Amina z Ugandy czy Jeana-Bedela Bokassy z Republiki Środkowoafrykańskiej. Skutki dla kraju były apokaliptyczne. Ponad pięćdziesiąt tysięcy osób zostało zamordowanych, jedna trzecia ludności uciekła, w tym wszyscy osadnicy hiszpańscy. Większość miast zdziesiątkowano, najbardziej właśnie Cogo, które zostało całkowicie wyludnione. Drogi łączące Cogo z resztą kraju zrujnowano i wkrótce stały się nieprzejezdne.
Przez wiele lat miasteczko było skazane na los ledwie ciekawostki turystycznej dla przypadkowych gości przypływających tu motorówkami z nadmorskiego Acalayong. Kiedy siedem lat temu zjawili się tu przedstawiciele GenSys, dżungla zaczęła odbierać tereny, które niegdyś zajmowała. Właśnie to odosobnienie, izolacja Cogo, bezgraniczne zdawało się otoczenie wiecznie zielonych lasów uznano za idealne miejsce dla przedsięwzięcia planowanego przez kompanię. Po powrocie do Malabo, stolicy Gwinei Równikowej, przedstawiciel GenSys natychmiast rozpoczął rozmowy z odpowiednimi władzami kraju. Wobec tego, że kraj należał do najuboższych w Afryce i rząd ciągle poszukiwał nowych źródeł pieniędzy, negocjacje postępowały szybko.
Kevin minął ostatnie skrzyżowanie i stanął przed własnym domem. Jak większość budynków w mieście był to dwupiętrowy dom, odnowiony przez firmę, aby nadać mu dawny miły wygląd. W rzeczywistości był to jeden z najładniejszych budynków w mieście i źródło zazdrości innych pracowników GenSys, szczególnie szefa ochrony Camerona McIversa. Tylko kwatery Siegfrieda Spalleka, kierownika Strefy, i Bertrama Edwardsa, szefa służby weterynaryjnej, miały ten sam standard. Kevin podejrzewał, że swoje szczęście zawdzięcza wstawiennictwu doktora Raymonda Lyonsa, ale nie wiedział tego na pewno.
Dom postawił w połowie dziewiętnastego wieku zamożny kupiec. Była to typowa hiszpańska architektura. Jak w budynku ratusza, parter otaczały arkady. Pierwotnie mieściły się tutaj sklepy i składy towarów. Zasadnicza część mieszkalna z trzema sypialniami, trzema łazienkami, pokojem dziennym ciągnącym się na całą szerokość budynku, jadalnią, kuchnią i małą służbówką zajmowała pierwsze piętro. Z wszystkich czterech stron otaczała je weranda. Na drugim piętrze była tylko jedna olbrzymia sala z podłogą z szerokich desek, oświetlana dwoma wielkimi żyrandolami z lanego żelaza. Z łatwością pomieściłaby setkę ludzi, była więc przeznaczona na spotkania towarzyskie.
Kevin wszedł do środka i centralnie usytuowanymi schodami udał się na piętro. Z małego holu przeszedł do jadalni. Tak jak się spodziewał, zastał stół nakryty do lunchu.
Dom był za duży dla Kevina, tym bardziej, że nie miał rodziny. Powiedział to, kiedy pokazano mu go zaraz po przyjeździe, ale Siegfried Spallek stwierdził, że decyzję podjęto w Bostonie i odradził narzekanie. Kevin przyjął więc oferowaną kwaterę, ale zazdrość współpracowników często wywoływała u niego złe samopoczucie.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zjawiła się Esmeralda. Zastanowił się, jak to robi. Zupełnie jakby cały czas stała przy oknie i czekała na jego pojawienie się. Była miłą kobietą w nieokreślonym wieku, o okrągłej twarzy i smutnych oczach. Ubrana była we wzorzystą koszulę i dobraną do niej chustę ciasno obwiązaną na głowie. Poza miejscowym językiem swobodnie mówiła po hiszpańsku i znośnie po angielsku, który codziennie doskonaliła.
Od poniedziałku do piątku Esmeralda mieszkała w służbówce. Na weekend zostawała z rodziną w wiosce zbudowanej przez GenSys na wschód od miasta nad brzegiem rzeki. Mieszkali tam licznie zatrudnieni w Strefie miejscowi robotnicy. Strefą nazywano teren zajmowany przez gwinejski oddział GenSys na prowadzoną operację. Esmeralda i jej rodzina przeprowadzili się do wioski z Bata, głównego ośrodka miejskiego w środkowej części kraju. Stolica państwa, Malabo, leżała na wyspie Bioko.
Kevin zachęcał Esmeraldę, żeby wieczorami wracała do domu, do rodziny, jeśli ma na to ochotę, lecz odmawiała. A gdy nalegał, odpowiadała, że polecono jej zostawać cały dzień w Cogo.
- Był telefon do pana - poinformowała Esmeralda.
- Och - zareagował nerwowo Kevin. Serce mocniej mu zabiło. Dzwonek telefonu odzywał się rzadko, a Kevin w obecnym stanie nie potrzebował dodatkowych niespodzianek. Telefon w środku nocy od Taylora Cabota w zupełności wystarczył.
- Dzwonił pan doktor Raymond Lyons z Nowego Jorku. Chce, żeby pan oddzwonił do niego.
To, że wiadomość przyszła zza oceanu, nie zaskoczyło Kevina. Dzięki łączności satelitarnej zainstalowanej w Strefie przez GenSys łatwiej było połączyć się z Europą czy Stanami niż z Bata, leżącym sześć mil na północ. Kontakt z Malabo był prawie niemożliwy.
Kevin ruszył w stronę pokoju dziennego, gdzie na biurku stał aparat telefoniczny.
- Będzie pan jadł lunch? - zapytała gosposia.
- Tak - odpowiedział. Nie czuł głodu, ale nie chciał urazić uczuć Esmeraldy.
Usiadł za biurkiem. Z ręką na słuchawce szybko policzył, że w Nowym Jorku jest mniej więcej ósma rano. Zastanawiał się, czego mógł chcieć doktor Lyons i zgadywał, że musiało to mieć coś wspólnego z jego krótką nocną rozmową z Taylorem Cabotem. Kevinowi bardzo nie podobał się pomysł z autopsją zwłok Franconiego i łatwo mógł sobie wyobrazić, że Lyonsowi także nie przypadł on do gustu.
Do ich pierwszego spotkania doszło sześć lat temu w czasie zjazdu Amerykańskiego Stowarzyszenia Popierania Nauk w Nowym Jorku, na którym Kevin miał odczyt. Nie znosił referatów i niezwykle rzadko godził się na podobne wystąpienia, jednak wtedy został do tego zmuszony przez dyrektora wydziału z Uniwersytetu Harvarda. Pisząc doktorat, Kevin interesował się transpozycją chromosomów: procesem, w którym chromosomy wymieniają pozycję swoich fragmentów, aby wesprzeć i ułatwić przystosowanie gatunków, a co za tym idzie, ewolucję. Zjawisko to zachodzi szczególnie często w czasie podziału komórek rozrodczych, czyli mejozy.
Przypadkowo, w czasie tego zjazdu, kiedy Kevin przygotowywał się do wygłoszenia referatu, James Watson i Francis Crick odbyli publiczną rozmowę, która wzbudziła olbrzymie zainteresowanie. Była to akurat rocznica odkrycia przez nich struktury DNA. W efekcie bardzo niewielu słuchaczy zjawiło się na odczycie Kevina. Jednym z obecnych był Raymond. On pierwszy skontaktował się z Kevinem. Rozmowa zaowocowała odejściem z Harvardu i przejściem do GenSys.
Z lekkim drżeniem dłoni podniósł słuchawkę i wybrał numer. Raymond odpowiedział po pierwszym sygnale, zapewne więc czekał na telefon. Połączenie było tak krystalicznie czyste, jakby rozmówca znajdował się w pokoju obok.
- Dostałem dobrą wiadomość - powiedział Raymond natychmiast, gdy zorientował się, że rozmawia z Kevinem. - Nie będzie autopsji.
Kevin nie odpowiedział. Miał mętlik w głowie.
- Nie ulżyło ci? - zapytał Raymond. - Wiem, że Cabot dzwonił do ciebie w nocy.
- W pewnym stopniu ulżyło, ale z autopsją czy bez niej mam wiele wątpliwości co do całej tej operacji.
Teraz Raymond zamilkł na chwilę. Dopiero co rozwiązał jeden problem, a już następny stanął na jego drodze.
- Może popełniliśmy błąd - kontynuował Kevin. - To znaczy, może ja popełniłem błąd. Sumienie nie daje mi spokoju, zaczynam się bać. Jestem naukowcem. Zajmuje mnie teoria, a stosowanie jej w praktyce nie jest moją domeną.
- Och, proszę! - przerwał zirytowany Raymond. - Nie komplikujmy spraw! Nie teraz. Masz laboratorium, jakiego zawsze pragnąłeś. Stawałem na głowie, żeby wytrzasnąć każde cholerne urządzenie, o które prosiłeś. Ponadto sprawy idą dobrze dzięki organizacji i sprawnemu werbunkowi. Do diabła, przecież z tym całym towarem, który nagromadziłeś, zostaniesz bogatym człowiekiem.
- Nigdy nie zamierzałem zostać bogatym człowiekiem.
- Mogłoby cię spotkać coś gorszego. No, dalej, Kevin! Nie rób mi tego.
- A co to za przyjemność być bogatym w tym sercu wiecznego mroku? - Nieoczekiwanie przed oczami stanął mu obraz szefa, Siegfrieda Spalleka i dreszcz przeszedł mu po grzbiecie. Bał się tego człowieka.
- To nie na zawsze - uspokajał Kevina Raymond. - Sam mi powiedziałeś, że jesteś już prawie gotowy, że system działa niemal idealnie. Gdy przygotujesz kogoś dostatecznie i będzie mógł zająć twoje miejsce, wrócisz do nas. Z forsą, którą przywieziesz, zbudujesz laboratorium swych marzeń.
- Znowu widziałem dym nad wyspą. Jak w zeszłym tygodniu.
- Zapomnij o dymie! Ponosi cię wyobraźnia. Zamiast bez powodu popadać w szaleństwo, skoncentruj się na właściwych zadaniach, żebyś szybko je skończył. A jak będziesz miał wolną chwilę, to pofantazjuj sobie na temat laboratorium, jakie zbudujesz po powrocie do Stanów.
Kevin skinął głową. To, co mówił Raymond, miało sens. Częściowo obawy Kevina brały się stąd, że gdyby rozniosło się, w co wmieszał się w Afryce, nigdy nie mógłby wrócić do pracy naukowej. Nikt nie przyjąłby go do pracy, a już na pewno nie zaoferowałby stałego stanowiska i laboratorium. Ale gdyby zbudował własne i zapewnił sobie niezależne dochody, nie musiałby się o nic martwić.
- Słuchaj - odezwał się Raymond - przyjadę po kolejnego pacjenta, kiedy tylko będzie gotowy, a to powinno wkrótce nastąpić. Wtedy porozmawiamy. Tymczasem pamiętaj, że tkwimy w tym, a pieniążki wpływają strumieniem do naszych kieszeni.
- No dobrze - odparł niechętnie Kevin.
- W każdym razie nie rób niczego nie przemyślanego - przestrzegł Raymond. - Obiecaj mi!
- Obiecuję - odparł Kevin z nieco większym entuzjazmem.
Odłożył słuchawkę. Raymond okazał się osobą o sporej sile perswazji i po każdej rozmowie z nim Kevin czuł się nieco lepiej.
Wstał od biurka i wrócił do jadalni. Idąc za radami Raymonda, zastanowił się, gdzie wybuduje własne laboratorium. Pewne ważne względy przemawiały za Cambridge w stanie Massachusetts, a to z powodu powiązań Kevina zarówno z Uniwersytetem Harvarda, jak i z MIT. Ale z drugiej strony może byłoby lepiej zainstalować się na prowincji, na uboczu, dajmy na to w New Hampshire.
Na lunch dostał białą rybę, której nie rozpoznał. Kiedy zapytał o nią, Esmeralda podała jedynie nazwę w miejscowym narzeczu, która dla Kevina nic nie znaczyła. Zdziwił się, że zjadł więcej, niż się spodziewał. Rozmowa z Raymondem wpłynęła więc pozytywnie także na jego apetyt. Pomysł stworzenia własnego laboratorium ciągle zaprzątał myśli naukowca.
Po lunchu zmienił przepoconą koszulę na czystą, świeżo wyprasowaną. Niespodziewanie nabrał ochoty do pracy. Już na schodach zatrzymała go Esmeralda i zapytała, o której ma podać obiad. Odpowiedział, że jak zwykle o dziewiętnastej.
Gdy spożywał lunch, znad oceanu nadciągnęły gęste, szare chmury. Zanim zdążył wyjść z domu, ulica zamieniła się w rwącą kaskadę płynącą w stronę pobliskiej rzeki. Spoglądając na południe, ponad Estuario del Muni, dostrzegł przebijające się przez chmury promienie słońca i pełny łuk tęczy. Pogoda w Gabonie ciągle była piękna. Kevina to nie dziwiło. Zdarzało się przecież, że deszcz padał po jednej stronie ulicy, a po drugiej było zupełnie sucho.
Domyślając się, że deszcz potrwa przynajmniej godzinę, obszedł dom dookoła, kryjąc się pod arkadami, i wsiadł do swojej niezwykle w takich okolicznościach użytecznej, czarnej toyoty. Chociaż droga do pracy była niezwykle krótka, Kevin uznał, że to znacznie lepsze niż siedzieć do końca dnia w mokrym ubraniu.
ROZDZIAŁ 3
4 marca 1997 roku godzina 8.45
Nowy Jork
- No i co zamierzasz zrobić? - zapytał Franco Ponti, spoglądając na odbicie szefa, Vinniego Dominicka, we wstecznym lusterku. Siedzieli w lincolnie Vinniego, szef na tylnej kanapie. Pochylił się do przodu, trzymając się prawą ręką uchwytu nad drzwiami. Patrzył w stronę numeru 126 przy Sześćdziesiątej Czwartej Wschodniej Ulicy. Budynek z piaskowca zbudowano w stylu francuskiego rokoko z wysokimi łukami i wieloczęściowymi oknami. Te na parterze były dodatkowo chronione grubymi kratami.
- Wygląda na całkiem szykowną metę - zauważył Vinnie. - Doktorek wie, jak sobie dogodzić.
- Mam zaparkować? - zapytał Franco. Stali na środku ulicy, a taksówkarz za nimi zaczął niecierpliwie trąbić.
- Parkuj! - polecił Vinnie.
Franco podjechał do hydrantu i zjechał w stronę krawężnika. Taksówka przejechała, ale jej kierowca, mijając lincolna, wyciągnął w wymownym geście dłoń z wyprostowanym środkowym palcem. Angelo Facciolo pokręcił głową i rzucił nieprzyjemną wiązkę pod adresem rosyjskich taksówkarzy. Angelo zajmował miejsce pasażera z przodu.
Vinnie wysiadł z auta. Franco i Angelo natychmiast poszli w ślady szefa. Wszyscy trzej mężczyźni ubrani byli w nieskazitelnie skrojone, długie płaszcze od Salvatore Ferragamy, różniące się jedynie odcieniem szarości.
- Myślisz, że możemy tak zostawić wóz? - zapytał Franco.
- Przeczuwam, że nie zabawimy długo - odpowiedział Vinnie. - Ale na wszelki wypadek połóż za szybą legitymację Policyjnego Towarzystwa Dobroczynnego. Może uchronimy pięćdziesiąt dolców.
Vinnie podszedł do budynku numer 126. Franco i Angelo podążali za szefem swym zawsze czujnym krokiem. Vinnie spojrzał na domofon.
- Sublokatorski - stwierdził. - Doktorkowi więc nie wiedzie się tak dobrze, jak myślałem. - Nacisnął przycisk przy nazwisku 'doktor Raymond Lyons' i czekał.
- Słucham - odezwał się żeński głos.
- Chciałbym się zobaczyć z panem doktorem. Nazywam się Vinnie Dominick.
Nastąpiła cisza. Czekając, Vinnie trącał czubkiem buta od Gucciego leżący na chodniku kapsel. Franco i Angelo lustrowali ulicę.
W domofonie coś zaszeleściło.
- Halo, doktor Raymond Lyons. Czym mogę służyć?
- Wierzę, że wystarczy piętnaście minut pańskiego czasu - odpowiedział Vinnie.
- Nie przypominam sobie, żebyśmy się poznali, panie Dominick - zauważył Raymond. - Może mi pan powiedzieć, czemu mielibyśmy poświęcić ów kwadrans?
- Ów kwadrans, panie Lyons, mielibyśmy poświęcić przysłudze, którą wyrządziłem panu zeszłej nocy. Prośba o nią wpłynęła do mnie za pośrednictwem naszego wspólnego znajomego, doktora Daniela Levitza.
Znowu zapadła cisza.
- Mam nadzieję, że jeszcze pan tam jest, doktorze - odezwał się Vinnie.
- Tak, oczywiście.
Rozległo się delikatne buczenie. Vinnie pchnął ciężkie drzwi i wszedł do budynku. Jego obstawa wsunęła się za nim.
- Zdaje się, że doktorek nie jest zachwycony naszą wizytą - stwierdził Vinnie, idąc w stronę małej windy osobowej. Trzej mężczyźni stali w niej stłoczeni niczym sardynki w puszce.
Raymond przywitał gości przy wyjściu z windy. Był wyraźnie zdenerwowany, ściskając dłonie trzech mężczyzn. Gestem zaprosił do mieszkania i z holu wprowadził ich do wyłożonego mahoniem gabinetu.
- Mają panowie ochotę na kawę? - zapytał gospodarz.
Franco i Angelo spojrzeli na Vinniego.
- Nie odmówiłbym małej kawy z ekspresu, jeśli nie stanowi to dla pana kłopotu - odparł Vinnie.
Franco i Angelo poprosili o to samo.
Raymond zamówił przez telefon trzy kawy.
Kiedy zobaczył nieproszonych gości, odezwały się w nim najgorsze obawy. Według niego wyglądali na typowych przedstawicieli wiadomej profesji z filmów klasy B. Vinnie miał około metra osiemdziesięciu, śniadą cerę, przystojną twarz o wyraźnych rysach, ciemne włosy zaczesane do tyłu i pokryte brylantyną. Nie było wątpliwości, że gra w tym towarzystwie rolę szefa. Jego dwaj towarzysze mieli ponad metr osiemdziesiąt i dość posępne fizjonomie. Ich nosy i usta były wąskie, a oczy małe i głęboko osadzone. Mogli być braćmi. Różnili się jedynie cerą. Raymond pomyślał, że cera Angela wygląda jak druga strona Księżyca.
- Mogę zabrać panów okrycia? - zaproponował Raymond.
- Nie zamierzamy zostawać zbyt długo - odpowiedział Vinnie.
- Przynajmniej proszę usiąść.
Vinnie zajął wygodny skórzany fotel. Franco i Angelo przysiedli sztywno na pokrytej aksamitem kanapie. Raymond usiadł za biurkiem.
- Co mogę dla panów zrobić? - zapytał, starając się tonem głosu stworzyć przyjazną atmosferę.
- Przysługa, którą oddaliśmy panu ostatniej nocy, nie była łatwą rzeczą. Sądziliśmy, że będzie pan chciał poznać szczegóły.
Raymond trochę się odprężył i słabo, ale z ulgą uśmiechnął. Uniósł ręce w geście obrony i powiedział:
- To nie jest konieczne. Mam pewność, że
- Nalegamy - przerwał Vinnie. - Tego wymaga zawodowe poczucie przyzwoitości. Nie chcemy, aby podejrzewał pan, iż coś zaniedbaliśmy.
- Nie pomyślałbym tak nawet przez chwilę - zapewnił Raymond.
- Tak, ale żeby mieć pewność - Vinnie ciągnął swoje. - Widzi pan, wyciągnięcie ciała z kostnicy to nie jest proste zadanie. Pracują dwadzieścia cztery godziny na dobę i cały czas mają mundurowego ochroniarza na posterunku.
- To naprawdę nie jest konieczne - bronił się Raymond. - Właściwie nawet nie chciałbym znać szczegółów, natomiast jestem niezwykle wdzięczny za panów wysiłki.
- Doktorze Lyons, niech pan się zamknie i słucha! - Ton Vinniego był zdecydowany. Zamilkł na chwilę, by uporządkować myśli. - Mieliśmy szczęście, bo Angelo, mój chłopak - Vinnie spojrzał na mężczyznę siedzącego na kanapie - zna takiego jednego dzieciaka, który pracuje w kostnicy, Vinniego Amendolę. Mały miał pewne zobowiązania wobec Pauliego Cerina, faceta, dla którego pracował Angelo. Obecnie Cerino siedzi w pudle. Angelo pracuje więc dla mnie. Wiedziałem, co dzieciak był winny Cerinowi, i Angelo przekonał go, żeby wyjawił nam, gdzie znajduje się Franconi. Dostarczył nam także trochę innych informacji, dzięki którym mogliśmy się tam zjawić o północy.
W tej chwili weszła Darlene Polson z kawą na tacy. Raymond przedstawił ją jako swoją asystentkę. Natychmiast po rozstawieniu filiżanek dziewczyna zniknęła.
- Niezła asystentka - ocenił Vinnie.
- Tak, jest bardzo kompetentna - przyznał Raymond. Odruchowo przetarł czoło.
- Mam nadzieję, że nie zakłócamy pańskiego spokoju - powiedział Vinnie.
- Nie, nie, skądże - Raymond odpowiedział trochę zbyt szybko.
- Więc wydostaliśmy ciało i pozbyliśmy się go. Teraz go nie ma, zniknęło. Ale jak się pan domyśla, nie był to spacer po parku. Naprawdę, było to jak cholerny wrzód w dupie, mieliśmy na całą akcję niezwykle mało czasu.
- Cóż, jeśli jest jakaś przysługa, którą mógłbym się odwdzięczyć - po chwili męczącej ciszy zaczął Raymond i zawiesił znacząco głos.
- Dziękuję, panie doktorze - odrzekł Vinnie. Wychylił filiżankę z kawą, jakby to był kieliszek wódki. Talerzyk i filiżankę odstawił na brzeg biurka. - Powiedział pan dokładnie to, co miałem nadzieję usłyszeć. Po to przyszedłem. Zapewne wie pan, że jestem klientem, tak jak był nim Franconi. Co ważniejsze, klientem jest także mój jedenastoletni syn, Vinnie junior. Właściwie on bardziej potrzebuje pańskich usług niż ja. Mam więc do zapłacenia podwójne honorarium, jak wy to nazywacie. Moja propozycja jest taka, żebym w tym roku nic nie płacił. Co pan na to?
Raymond spuścił wzrok na biurko.
- To, o czym mówimy, to tylko przysługa za przysługę. Czysta sytuacja, jak sądzę.
Raymond chrząknął.
- Będę musiał porozmawiać o tym z decydentami - oznajmił.
- To pierwsza niemiła rzecz, jaką pan powiedział. Z moich informacji wynika, że to pan jest tymi 'decydentami'. Takie kiepskie kłamstwa obrażają mnie. Zmienię moją ofertę. Nie zapłacę panu honorarium w tym roku i w następnym. Mam nadzieję, że zorientował się pan, w jakim kierunku zmierza nasza rozmowa.
- Rozumiem - odpowiedział Raymond i z trudem przełknął ślinę. - Zajmę się tym.
Vinnie wstał. Franco i Angelo natychmiast zrobili to samo.
- O to chodzi. Spodziewam się, że będzie pan rozmawiał z doktorem Danielem Levitzem. Proszę mu powiedzieć o naszym porozumieniu.
- Oczywiście - odparł Raymond. Także wstał.
- Dziękuję za kawę. Znakomita. Proszę przekazać słowa uznania pańskiej asystentce.
Raymond zamknął drzwi za gangsterami i oparł się o nie. Serce waliło mu jak młot. W drzwiach do kuchni stanęła Darlene.
- Było tak źle, jak się bałeś? - zapytała.
- Gorzej! - krzyknął. - Doskonale zagrali swoje role. Teraz muszę się układać z drobnymi gangsterami, którzy chcą się przejechać na mój koszt. Co jeszcze może się zdarzyć?
Odepchnął się od drzwi i skierował do gabinetu. Po dwóch krokach zachwiał się. Darlene podeszła i podtrzymała go za ramię.
- Dobrze się czujesz? - zapytała.
Raymond odczekał chwilę, zanim skinął głową.
- Tak, wszystko w porządku - potwierdził. - Lekki zawrót głowy. Przez tego Franconiego nie zmrużyłem w nocy oka.
- Może powinieneś odłożyć spotkanie z tym nowym lekarzem - zaproponowała Darlene.
- Chyba masz rację. W tym stanie prawdopodobnie nie mógłbym nikogo przekonać do przyłączenia się do naszej grupy, nawet gdyby był na najlepszej drodze do bankructwa.
ROZDZIAŁ 4
4 marca 1997 roku godzina 19.00
Nowy Jork
Laurie skończyła robić sałatkę warzywną, przykryła miskę papierowym ręcznikiem i wsunęła ją do lodówki. Teraz zabrała się za dressing z oliwy z oliwek, świeżego czosnku, winnego octu i odrobiny aromatu. Gotowy także włożyła do lodówki. Z kolei zajęła się jagnięcym combrem. Odkroiła drobne pasemka tłuszczu, pozostawione przez rzeźnika, umieściła mięso we wcześniej przygotowanej marynacie i również schowała do lodówki obok pozostałych potraw. Ostatnim etapem było przygotowanie karczochów. Odcięcie łodyg i kilku największych, łykowatych liści zajęło chwilę.
Wytarła ręce i spojrzała na zegar. Znając zwyczaje Jacka, uznała, że to dobry moment na telefon. Sięgnęła po słuchawkę aparatu wiszącego na ścianie przy zlewozmywaku.
Wybierając numer i czekając na połączenie, widziała w wyobraźni Jacka wspinającego się po zdewastowanych schodach zrujnowanego budynku. Chociaż zdawało jej się, że rozumie, dlaczego kiedyś wynajął to mieszkanie, miała jednak spore kłopoty ze zrozumieniem, dlaczego nadal w nim mieszka. Dom był taki przygnębiający. Z drugiej strony, kiedy rozejrzała się po własnym mieszkaniu, musiała przyznać, że jeśli chodzi o wnętrza, nie było wielkiej różnicy. No, może tylko taka, że jego mieszkanie było prawie dwa razy większe.
Telefon dzwonił. Liczyła sygnały. Gdy doszła do dziesięciu, zwątpiła w swą znajomość zwyczajów przyjaciela. Miała właśnie odwiesić słuchawkę, gdy odezwał się Jack.
- Tak? - zapytał bezceremonialnie. Ciężko dyszał.
- Dzisiaj jest twój szczęśliwy wieczór - powiedziała Laurie.
- Kto mówi? Czy to ty, Laurie?
- Zdaje się, że brakuje ci powietrza. Znowu grałeś w koszykówkę?
- Nie, biegłem dwa piętra, żeby odebrać telefon - wyjaśnił Jack. - Co się stało? Tylko mi nie mów, że ciągle jesteś w robocie?
- Na miłość boską, nie - zaprotestowała Laurie. - Od godziny jestem w domu.
- No to dlaczego mam dzisiaj szczęśliwy wieczór?
- Wracając do domu, zatrzymałam się przed 'Gristedem' i kupiłam wszystko do twojego ulubionego dania. Tylko wkładać do piekarnika. Musisz jedynie wziąć prysznic i przyjechać tu.
- I przeprosić cię za wybuch śmiechu z powodu zgubionego mafioso. Jeżeli coś należy naprawić, to powinienem zrobić to ja.
- Nikt nie musi odprawiać pokuty - oświadczyła Laurie. - Po prostu lubię twoje towarzystwo. Ale mam jeden warunek.
- Aha. Co takiego?
- Dzisiaj żadnego roweru. Przyjedziesz taksówką albo nie było rozmowy.
- Taksówki są bardziej niebezpieczne niż mój rower - odparł Jack.
- Bez kłótni - ucięła kategorycznie Laurie. - Przyjmujesz warunek albo nie. Jeżeli wylądujesz pod kołami autobusu i zaraz potem 'na kanale', nie chcę mieć najmniejszych wyrzutów sumienia. - 'Na kanale' oznaczało w ich żargonie na stole autopsyjnym. Laurie poczuła, że się czerwieni. Na ten temat nie lubiła nawet żartować.
- Okay - odparł pojednawczo Jack. - Będę za jakieś trzydzieści pięć, czterdzieści minut. Mam przynieść wino?
- Byłoby wspaniale - przytaknęła Laurie.
Cieszyła się. Nie miała pewności, czy Jack przyjmie zaproszenie. W zeszłym roku spotykali się towarzysko i po kilku miesiącach Laurie zorientowała się, że kocha Jacka. On jednak nie wydawał się chętny do przeniesienia ich wzajemnych stosunków na wyższy poziom zażyłości. Kiedy Laurie starała się wziąć sprawy w swoje ręce, Jack zdystansował się do wszystkiego i odseparował. Poczuła się odrzucona i wpadła w złość. Przez kilka następnych tygodni rozmawiali wyłącznie na tematy służbowe. W ubiegłym miesiącu stosunki między nimi znowu się poprawiły. Spotkali się kilka razy. Tym razem Laurie zrozumiała, że musi uzbroić się w cierpliwość. Problem polegał na tym, że w wieku trzydziestu siedmiu lat nie było to łatwe. Zawsze marzyła o tym, żeby zostać matką. Wobec nadchodzącej błyskawicznie czterdziestki czuła, że jej czas mija bezpowrotnie.
Kolacja była przygotowana, więc Laurie zakrzątnęła się i posprzątała swe niewielkie mieszkanko. Włożyła książki na swoje miejsce na półki, poukładała pisma medyczne, wyczyściła kuwetę Toma. Tom był jej sześcioletnim burym kotem, tak samo nieposłusznym teraz jak wtedy, kiedy był kociakiem. Poprawiła wzorzyste zasłony przesuwane przez Toma codziennie w czasie rutynowego obchodu z półki na książki po zasłonach na karnisze nad oknem.
Potem wzięła szybki prysznic, przebrała się w golf i dżinsy i zrobiła sobie lekki makijaż. Kiedy skończyła, zatrzymała wzrok na kurzych łapkach, które zaczęły pojawiać się w kącikach oczu. Nie czuła się ani trochę starsza niż w chwili rozpoczynania studiów, jednak nie było sensu zaprzeczać upływowi czasu.
Jack zjawił się zgodnie z obietnicą. Kiedy spojrzała przez wizjer, dojrzała tylko okrągłą, wręcz nadętą i szeroko roześmianą twarz przyjaciela, który stał przy samych drzwiach, nie dalej niż cal od wizjera. Roześmiała się na te jego błazeństwa i otworzyła drzwi.
- Wchodź, klownie - zaprosiła Jacka.
- Chciałem mieć stuprocentową pewność, że mnie rozpoznasz - powiedział, przechodząc obok Laurie. - Ułamany lewy górny siekacz jest moją wizytówką.
Zamykając drzwi, Laurie rzuciła okiem w stronę sąsiadki, pani Engler, która uchyliła drzwi do swojego mieszkania, żeby zobaczyć, kto odwiedza Laurie. Laurie posłała jej piorunujące spojrzenie. Wścibskie babsko.
Kolacja okazała się pełnym sukcesem. Jedzenie było doskonałe, wino dobre. Jack przeprosił za to, że sklep w sąsiedztwie nie specjalizował się w winach markowych, a najbliższy handlujący wyłącznie alkoholami wysokiej jakości był już zamknięty.
W ciągu tego wieczoru Laurie nieraz musiała ugryźć się w język, żeby nie sprowadzić konwersacji na drażliwe tematy. Pragnęła porozmawiać o ich wzajemnych stosunkach, ale nie ośmieliła się. Wyczuwała, że niepewność i wahanie Jacka najwyraźniej brały się z jego ogromnej osobistej tragedii. Sześć lat wcześniej żona Jacka i ich dwie córki zginęły w okropnej katastrofie lotniczej. Jack opowiedział o tym Laurie dopiero po kilku miesiącach bliskiej znajomości, ale potem odmówił wszelkich rozmów na ten temat. Laurie uświadomiła sobie, że strata była dla Jacka najpoważniejszym powodem do unikania życia towarzyskiego. To z kolei ułatwiło jej zrozumienie odmowy Jacka i jego niechęci nie brała już dłużej do siebie.
Jack bez trudu utrzymywał lekką atmosferę w czasie pogawędki. Doskonale powiodło mu się tego dnia na boisku koszykówki i chętnie dzielił się wrażeniami. Przypadkowo znalazł się w jednym zespole z Warrenem, budzącym podziw i szacunek okolicznych mieszkańców Afroamerykaninem, który był przywódcą lokalnego gangu i przy okazji najlepszym koszykarzem w okolicy. Drużyna Jacka i Warrena wygrywała przez cały wieczór.
- Co słychać u Warrena? - zapytała Laurie. Ona i Jack często spotykali się z Warrenem i jego dziewczyną, Natalie Adams. Jednak od czasu rozstania z Jackiem Laurie nie widziała się z przyjaciółmi.
- Jak to u niego - odparł Jack. Wzruszył ramionami. - Ma takie wielkie możliwości. Robiłem, co w mojej mocy, żeby wepchnąć go na jakiś kurs do college'u, ale odmawia. Twierdzi, że mój system wartości nie jest jego systemem, więc w końcu ustąpiłem.
- A Natalie?
- Dobrze, jak sądzę. Nie widziałem jej również od naszego ostatniego wspólnego spotkania.
- Powinniśmy coś zaaranżować - stwierdziła Laurie. - Chętnie bym się z nimi spotkała.
- To jakiś pomysł - dość wykrętnie odparł Jack.
Zapadło milczenie. Laurie słyszała, że Jack cicho mruczy z zadowolenia. Po zjedzeniu i posprzątaniu usiadł wygodnie na kanapie. Laurie zajęła stojący naprzeciwko fotel w stylu art déco.
Westchnęła. Czuła się nieco sfrustrowana. To, że tak trudno przychodziła im rozmowa na ważne tematy związane z życiem uczuciowym, zakrawało na dziecinadę.
Jack spojrzał na zegarek.
- Ho, ho! - powiedział. Przesunął się do przodu tak, że siedział teraz na samej krawędzi kanapy. - Za piętnaście jedenasta. Będę się zbierał. Jutro do pracy, więc łóżko się kłania.
- Jeszcze wina? - zapytała Laurie. Trzymała butelkę. Wypili ledwie jedną czwartą jej zawartości.
- Nie mogę - odmówił Jack. - Muszę utrzymać refleks na wysokim poziomie, skoro mam wracać do domu taksówką. - Wstał i podziękował za kolację.
Laurie odstawiła butelkę i także wstała.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to podjechałabym z tobą do kostnicy.
- Co? - Otworzył usta z niedowierzaniem. - Chyba nie zamierzasz jechać do pracy o tej godzinie? Przecież nie masz dzisiaj dyżuru.
- Chcę porozmawiać z pracującymi w nocy technikami i ochroną - odpowiedziała, idąc po płaszcz.
- Po co?
- Chcę ustalić, jak mogło zniknąć ciało Franconiego. - Podała Jackowi kurtkę. - Rozmawiałam już ze zmianą popołudniową.
- I co ci powiedzieli?
- Nie wszystko, co chciałabym wiedzieć. Ciało przywieziono około dwudziestej czterdzieści pięć w obstawie policji i dziennikarzy. Bez wątpienia musiało to przypominać prawdziwy cyrk. Domyślam się, że właśnie dlatego odłożono na później prześwietlenie. Identyfikacji dokonała matka; według wszystkich świadków scena pełna emocji. Jeszcze przed dwudziestą drugą czterdzieści pięć zwłoki zostały umieszczone w lodówce numer sto jedenaście. Jest więc dla mnie całkiem jasne, iż wykradziono je między jedenastą wieczorem a siódmą rano.
- Dlaczego zawracasz sobie tym głowę? - zapytał Jack. - To problem tych z biurowca.
Laurie włożyła płaszcz i wzięła klucze.
- Powiedzmy, że jestem osobiście zainteresowana tym przypadkiem.
Wychodząc z mieszkania, Jack spojrzał z niecierpliwością na sufit.
- Laurie! - jęknął. - Wpakujesz się tylko w kłopoty. Zapamiętaj moje słowa.
Nacisnęła przycisk windy i spojrzała na panią Engler, która jak zwykle uchyliła drzwi.
- Ta kobieta mnie wkurza - powiedziała, kiedy weszli do windy.
- Nie słuchasz mnie - zauważył Jack.
- Słucham - zapewniła Laurie. - Ale i tak zamierzam wyjaśnić sprawę. Poza wszystkim drażni mnie, kiedy pomyślę sobie, jak tacy spod ciemnej gwiazdy sądzą, że wolno im wszystko, co tylko przyjdzie im do głowy. Uważają, że prawo jest dla innych. Pauli Cerino, o którym Lou wspominał dziś rano, zabijał ludzi i nie musiał zbyt długo czekać na przeszczep rogówki. Niech ci to da jakieś wyobrażenie o ich etyce. Nie podoba mi się, że mogą sobie wejść do naszej kostnicy i zabrać ciało człowieka, którego wcześniej zabili.
Wyszli na Dziewiętnastą Ulicę i skierowali się w stronę Pierwszej Avenue. Laurie podniosła kołnierz. Od East River wiał nieprzyjemny wiatr, temperatura wynosiła około minus pięciu stopni.
- Dlaczego uważasz, że są w to wplątani gangsterzy? - zapytał.
- Nie trzeba być noblistą, żeby to wywnioskować - odpowiedziała. Pomachała ręką na przejeżdżającą taksówkę, ale samochód nawet nie zwolnił. - Franconi miał świadczyć w procesie jako świadek koronny. Szefowie organizacji Vaccarro wściekli się albo przestraszyli, a może jedno i drugie. To stara historia.
- Więc go zabili - powiedział Jack. - Po co wykradli ciało?
Laurie wzruszyła ramionami.
- Nie zamierzam twierdzić, że potrafię wyjaśnić każde posunięcie mafii. Nie wiem, dlaczego zabrali ciało. Może chcieli urządzić mu odpowiedni pogrzeb. Może obawiali się, że autopsja mogłaby naprowadzić na ślad prawdziwych morderców. Do diabła, nie wiem. Ale koniec końców, nie ma znaczenia dlaczego.
- Mam przeczucie, że 'dlaczego' jest ważne - stwierdził Jack. - Mieszanie się w to, to chodzenie po cienkim lodzie.
- Możliwe - odpowiedziała i znowu wzruszyła ramionami. - Zostałam wciągnięta w sprawę, i już. Poza tym, problem wziął się pewnie stąd, że w tej chwili moim głównym obiektem zainteresowań jest praca.
- Mamy wolną taksówkę - zauważył Jack, starannie unikając podtrzymania rozmowy na poruszony przez Laurie temat. Rozumiał, czym to się mogło skończyć, a nie miał najmniejszej ochoty na wywoływanie kwestii osobistych.
Jazda na róg Trzydziestej Ulicy i Pierwszej Avenue nie trwała długo. Laurie wysiadła i z zaskoczeniem zobaczyła, że Jack robi to samo.
- Nie musisz ze mną iść - powiedziała.
- Wiem. Ale i tak idę. Na wypadek, gdybyś nie wiedziała dlaczego, powiem, że zainteresowałaś mnie.
Jack zapłacił taksówkarzowi za kurs.
Kiedy przechodzili między furgonetkami kostnicy, Laurie nadal tłumaczyła przyjacielowi, że nie ma potrzeby, aby angażował się w sprawę. Jednak obrażeni weszli do budynku przez wejście od Trzydziestej Ulicy.
- Podobno łóżko wzywało - przypomniała Jackowi.
- Może poczekać. Od czasu gdy Lou opowiedział mi, jak wyjechałaś stąd w trumnie, uważam, że powinienem deptać ci po piętach.
- To była zupełnie inna sytuacja.
- O, czyżby? Wtedy również wmieszali się gangsterzy.
Chciała nadal protestować, ale uwaga Jacka była celna. Rzeczywiście, w tym względzie zachodziło wyraźne podobieństwo.
Pierwszą osobą, na którą się natknęli, był strażnik siedzący w swojej stróżówce. Carl Novak był starszym, siwiejącym, uprzejmym mężczyzną. W mundurze za dużym co najmniej o dwa numery wyglądał, jakby się niespodziewanie skurczył. Układał pasjansa, ale podniósł głowę, kiedy zobaczył wchodzących Laurie i Jacka. Zatrzymali się w otwartych drzwiach do stróżówki Carla.
- Mogę w czymś pomóc? - zapytał. Teraz dopiero rozpoznał Laurie i przeprosił, że od razu się nie zorientował.
Laurie zapytała, czy poinformowano go o zniknięciu ciała Franconiego.
- Oczywiście - odparł. - Robert Harper, szef ochrony, przyszedł do mnie do domu. Był bardzo zły i zadawał mnóstwo pytań.
Laurie szybko się zorientowała, że Carl nie rzuci wiele światła na tę tajemnicę. Uparcie twierdził, że nic nadzwyczajnego nie wydarzyło się w nocy. Przywozili i wywozili ciała tak jak co noc przez cały rok. Przyznał, że dwukrotnie opuścił posterunek, żeby skorzystać z toalety. Podkreślał, że nie zabrało mu to więcej niż kilka minut i że za każdym razem informował o zejściu z posterunku technika, Mike'a Passana.
- A co z posiłkami? - zapytała Laurie.
Carl wysunął dolną szufladę biurka i pokazał duże pudełko na lunch.
- Jem na miejscu.
Laurie podziękowała i ruszyła dalej. Jack oczywiście poszedł za nią.
- W nocy wygląda tu zupełnie inaczej - powiedział, kiedy przemierzali duży hol, zmierzając w stronę lodówek i sali autopsyjnej.
- Trochę tu ponuro bez dziennego zamieszania - przyznała Laurie.
Zajrzeli do biura kostnicy i zastali tam Mike'a Passano zajętego jakimiś dokumentami. Właśnie przywieziono ciało wyłowione z oceanu przez straż przybrzeżną. Mike podniósł wzrok znad biurka, wyczuwając czyjąś obecność.
Dopiero co przekroczył trzydziestkę, mówił z silnym akcentem z Long Island, a wyglądał na typowego Włocha z południa Italii. Był drobnej budowy, rysy twarzy jednak miał wyraźnie, wręcz ostro zarysowane. Wizerunku dopełniały ciemne włosy, ciemne oczy i śniada cera. Chociaż oboje spotykali go przy wielu okazjach, żadne z nich nigdy nie współpracowało z Mike'em.
- Przyszliście państwo obejrzeć topielca? - zapytał Mike.
- Nie - odpowiedział Jack. - A jest z nim jakiś problem?
- Nie ma żadnego problemu. Facet ma tylko niecodzienny wygląd.
- Przyszliśmy porozmawiać o zeszłej nocy - wyjaśniła Laurie.
- A o co chodzi?
Laurie zadała mu te same pytania co Carlowi. Ku swemu zaskoczeniu zauważyła, że Mike szybko się zirytował. Już miała coś na ten temat powiedzieć, gdy Jack położył jej rękę na ramieniu i poprosił, żeby wyszli do holu.
- Odpuść sobie - poradził, kiedy znaleźli się poza zasięgiem Mike'a.
- Odpuść sobie co? - zapytała. - Przecież nie atakowałam go.
- Zgoda. Wiem, że jestem ostatnią osobą, która może uchodzić za eksperta od stosunków międzyludzkich i polityki personalnej, ale według mnie Mike przyjął wybitnie defensywną postawę. Jeśli chcesz wyciągnąć z niego jakieś informacje, musisz to wziąć pod uwagę i podejść do niego ostrożniej.
Laurie zastanowiła się przez chwilę i w końcu skinęła głową.
- Może masz rację.
Wrócili do biura, ale zanim Laurie zdołała coś powiedzieć, Mike odezwał się pierwszy.
- Gdyby pani nie wiedziała, to doktor Washington zatelefonował do mnie rano i obudził mnie, a potem wypytał o wszystko. Obstalował mnie dokładnie. Ale wykonywałem tylko moją robotę i z pewnością nie miałem nic wspólnego ze znikającym ciałem.
- Przepraszam, jeśli to, co mówiłam, sugerowało jakieś podejrzenia - powiedziała. - Chciałam jedynie stwierdzić, że moim zdaniem zwłoki zginęły w czasie pana zmiany. To oczywiście nie znaczy, że pan jest za to odpowiedzialny.
- Ale tak to zabrzmiało. Przecież oprócz ochrony i woźnego jestem jedyną osobą.
- Czy wydarzyło się coś niezwykłego? - zapytała Laurie.
Mike pokręcił przecząco głową.
- Zwykła noc. Przywieźli dwa ciała i dwa ciała wyjechały.
- A te, które przywieziono? Kto je dostarczył? Nasi ludzie? - pytała dalej.
- Tak, naszą furgonetką. Jeff Cooper i Peter Molina. Oba były ze szpitala miejskiego.
- A co z tymi, które wywieziono?
- Co ma być?
- Kto po nie przyjechał?
Mike sięgnął po dziennik kostnicy, leżący w narożniku biurka i otworzył go. Wskazującym palcem przesunął w dół kolumny i zatrzymał się.
- Dom Pogrzebowy Spoletto z Ozone Park i Dom Pogrzebowy Dicksona z Summit w New Jersey.
- Jak nazywali się zmarli?
Mike znowu zerknął do księgi.
- Frank Gleason i Dorothy Kline. Ich numery identyfikacyjne 100385 i 101455. Coś jeszcze?
- Spodziewał się pan, że ktoś z tych domów pogrzebowych przyjedzie po zwłoki?
- Jasne. Jak zwykle, uprzedzili telefonicznie, że przyjadą.
- Więc wszystko czekało przygotowane?
- No pewnie. Papiery były wypisane. Musieli tylko podpisać.
- A ciała? - pytała dalej Laurie.
- Jak zawsze czekały w chłodni, wyłożone na wózkach.
Laurie spojrzała na Jacka.
- Przychodzi ci do głowy, o co jeszcze można by zapytać?
Jack wzruszył ramionami.
- Zdaje się, że uzyskałaś wszystkie podstawowe informacje, z wyjątkiem tego, o której Mike zszedł z piętra.
- Racja! - Laurie odwróciła się w stronę technika. - Carl powiedział nam, że kiedy dwa razy wychodził do toalety, kontaktował się z panem. Czy pan robi tak samo?
- Zawsze. Często jesteśmy tu sami. Ktoś musi pilnować drzwi.
- Czy ostatniej nocy na długo opuszczał pan biuro?
- Nie - odpowiedział Mike. - Nie na dłużej niż zwykle. Dwa razy na początku i półgodzinna przerwa na lunch na piętrze. Mówiłem, że to była normalna noc.
- A co z woźnymi? Kręcili się wtedy tutaj?
- Nie w czasie mojej zmiany. Tu, na dole, są raczej wieczorem. W nocy pełnią służbę na górze, chyba że dzieje się coś niezwykłego, no to wtedy możemy ich wezwać.
Laurie zastanawiała się nad dalszymi pytaniami, ale nic nie przyszło jej już do głowy.
- Dziękuję za informacje - powiedziała w końcu.
- Drobiazg - odparł Mike.
Zatrzymała się jednak w drzwiach, odwróciła i zapytała jeszcze:
- A tak w ogóle widział pan ciało Franconiego?
Przez sekundę zastanowił się i przyznał, że widział.
- W jakich okolicznościach?
- Kiedy zjawiam się w pracy, Marvin, technik z wieczornej zmiany, zawsze informuje mnie krótko, co się działo. Był zdrowo poruszony tym wszystkim. No bo tyle policji i rodzina Franconiego, i całe zamieszanie. W każdym razie pokazał mi ciało Franconiego.
- Kiedy je oglądaliście, było w lodówce sto jedenastej?
- Tak.
- Proszę mi szczerze powiedzieć - poprosiła Laurie - gdyby miał pan zgadywać, jak pańskim zdaniem ciało mogło zginąć z kostnicy?
- Nie mam zielonego pojęcia - przyznał Mike. - Jeżeli nie wyszedł o własnych siłach. - Roześmiał się, ale natychmiast skonfundowany zamilkł. - Nie zamierzałem żartować. Jestem tak samo zakłopotany jak wszyscy. Wiem jedynie to, że dwa ciała opuściły wczoraj kostnicę i sprawdziłem, że właściwe.
- Ale po tym jak Marvin pokazał panu Franconiego, nigdy więcej już go pan nie oglądał?
- Oczywiście, że nie. Po co miałbym to robić?
- Nie ma powodu. Zgoda. Wie pan może, gdzie znajdziemy kierowców furgonetek?
- Na górze, w stołówce. Tam zazwyczaj siedzą.
Laurie i Jack wsiedli do windy. Laurie zauważyła, że Jackowi kleją się oczy.
- Jesteś zmęczony - stwierdziła.
- Wiem - odpowiedział.
- No to czemu nie jedziesz do domu?
- Wytrzymałem tak długo, to myślę, że dotrzymam do smutnego końca.
W jasno oświetlonej stołówce musieli zmrużyć oczy. Jeffa i Pete'a znaleźli przy stole w pobliżu automatu z gotowymi potrawami. Czytali gazety, zajadając chipsy. Ubrani byli w błękitne uniformy z naszywkami Health and Hospital Corporation. Obaj nosili kucyki.
Laurie przedstawiła się, wyjaśniła, że interesuje się zaginionymi zwłokami i zapytała, czy zeszłej nocy wydarzyło się coś niezwykłego, szczególnie jeśli chodzi o dwa ciała, które przywieźli do kostnicy.
Kierowcy wymienili spojrzenia, po czym Pete odparł:
- Moje kiepsko wyglądało, straszny bajzel.
- Nie pytam o ciała jako takie - wyjaśniła Laurie. - Ciekawi mnie, czy zdarzyło się coś dziwnego w całej procedurze? Czy spotkaliście w kostnicy kogoś, kogo nie rozpoznaliście? Czy zaszło coś, co się normalnie nie zdarza?
Pete znowu spojrzał na Jeffa i pokręcił głową.
- Nie. Było jak zawsze.
- A pamięta pan, do której lodówki wsunięto przywiezione przez pana ciało?
Pete podrapał się w głowę.
- Nie bardzo - przyznał.
- Czy gdzieś w pobliżu sto jedenastej?
Pete zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie, to było z drugiej strony. Coś jak pięćdziesiąt pięć. Nie pamiętam dokładnie. Ale na dole mają zapisane.
Laurie zwróciła się do Jeffa.
- Moje ciało schowali pod dwadzieścia osiem. Pamiętam, bo akurat tyle mam lat.
- Czy któryś z was widział Franconiego?
Kierowcy znowu wymienili spojrzenia. Odpowiedział Jeff.
- Tak, widzieliśmy.
- O której to było godzinie?
- Mniej więcej jak teraz.
- W jakich okolicznościach? Normalnie przecież nie oglądacie ciał, których nie przywieźliście?
- Jak Mike opowiedział nam o tym, chcieliśmy rzucić okiem z powodu całego tego zamieszania. Ale niczego nie dotykaliśmy.
- To trwało sekundę - wtrącił Pete. - Tylko otworzyliśmy drzwiczki i zajrzeliśmy do środka.
- Byliście z Mike'em?
- Nie, powiedział nam tylko, która lodówka.
- Czy doktor Washington rozmawiał z wami o zeszłej nocy?
- Tak, i pan Harper także - odparł Jeff.
- Powiedzieliście doktorowi Washingtonowi o tym, że oglądaliście ciała?
- Nie - przyznał Jeff.
- Dlaczego nie?
- Nie pytał. Przecież nie jesteśmy oskarżeni o to. No, to znaczy, normalnie tak nie robimy. Ale, jak powiedziałem, przez to całe zamieszanie byliśmy ciekawi.
- Może jednak powinniście powiedzieć Washingtonowi, żeby znał wszystkie fakty, tylko tyle.
Laurie odwróciła się i ruszyła z powrotem do windy. Jack posłusznie poszedł za nią.
- Co sądzisz? - zapytała Jacka.
- Im bliżej północy, tym trudniej zebrać mi myśli - odpowiedział. - Ale nie czepiałbym się tych dwóch za to, że zerknęli na ciało.
- Mike nie powiedział o tym - przypomniała Laurie.
- Prawda, pewnie dlatego, że wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że nagięli zasady. Ludzką rzeczą jest w takich sytuacjach nie odsłaniać się całkowicie.
- Może i tak - westchnęła Laurie.
- Dokąd teraz? - zapytał, kiedy znowu stanęli w windzie.
- Skończyły mi się pomysły.
- Dzięki Bogu - powiedział Jack.
- Nie sądzisz, że powinnam zapytać Mike'a, dlaczego nie powiedział, że kierowcy oglądali zwłoki Franconiego?
- Mogłabyś, ale uważam, że tylko niepotrzebnie gmatwasz sprawę. Prawdę powiedziawszy, nie mogę sobie wyobrazić, żeby było to coś innego niż zwykła ciekawość.
- W takim razie niech noc ma swoje prawa - stwierdziła Laurie. - Także zaczynam tęsknić za łóżkiem.
ROZDZIAŁ 5
5 marca 1997 rokugodzina 10.15
Cogo, Gwinea Równikowa
Kevin włożył probówki z hodowlą tkanek do inkubatora i zamknął drzwi. Pracował od świtu. Jego zadaniem było odnalezienie na chromosomie Y transferazy odpowiadającej za przenoszenie pojedynczego genu zgodności tkankowej. Cel wymykał się Kevinowi od ponad miesiąca mimo zastosowania nowoczesnej techniki, dzięki której odnalazł i wyizolował transferazy współpracujące z krótszym ramieniem chromosomu szóstego.
Zazwyczaj zjawiał się w laboratorium około ósmej trzydzieści, lecz tego dnia obudził się już o czwartej nad ranem i nie zdołał ponownie zasnąć. Kręcił się i przewracał z boku na bok przez jakieś trzy kwadranse, w końcu doszedł do wniosku, że może spędzić czas bardziej pożytecznie. O piątej wszedł do laboratorium. Na dworze panował jeszcze półmrok.
Sumienie nie dawało Kevinowi spać. Uporczywie wracała myśl, że popełnił błąd Prometeusza i że spotka go za to straszna zemsta. Chociaż doktor Lyons wspomniał o budowie własnego laboratorium, uśmierzając początkowe obawy, chwilowe uspokojenie minęło. Laboratorium marzeń czy nie, nie mógł zaprzeczyć, że strach, który odczuwał, wiązał się z Isla Francesca.
Uczucia Kevina nie miały nic wspólnego z widzianymi przez niego kolejnymi smugami dymu. Nie, to nie był powód, ale gdy świt nadszedł, świadomie unikał spoglądania przez okno w kierunku wyspy.
Zdał sobie sprawę, że nie może brnąć w to dalej. Najbardziej racjonalnym zachowaniem będzie przekonać się, czy obawy są usprawiedliwione, zdecydował. A najlepszą do tego drogą, podsumował, będzie przedstawienie całej sytuacji komuś, kto potrafiłby wnieść nieco optymizmu i rozwiać obawy Kevina. Ale nie czuł się swobodnie, rozmawiając z pracownikami ze Strefy. Nigdy nie należał do ludzi towarzyskich, szczególnie tu, w Cogo, gdzie był jedynym naukowcem. Jednak w Strefie pracował ktoś, w czyim towarzystwie czuł się nieco swobodniej - Bertram Edwards, szef służby weterynaryjnej.
Pod wpływem impulsu wstał, zdjął fartuch, przewiesił go przez krzesło i opuścił gabinet. Zszedł na dół i wyszedł na parking pod szpitalem. Przywitała go prawdziwa parówka - upalne i wilgotne powietrze. Rano pogoda był znakomita, czyste niebo z białymi, pierzastymi chmurkami nad głową. Teraz nadciągały ciemne chmury deszczowe, zbite w ciężką masę wzdłuż wybrzeża oceanicznego nad zachodnim horyzontem. Jeżeli mają przynieść deszcz, trzeba będzie na niego poczekać aż do popołudnia.
Wsiadł do swojej toyoty z napędem na cztery koła, skręcił w prawo i wyjechał z parkingu. Przejeżdżając północną stroną miejskiego placu, minął stary kościół katolicki. GenSys odrestaurowało budynek i zaadaptowało na centrum rekreacyjne. W piątkowe i sobotnie wieczory wyświetlano tam filmy, w poniedziałek wieczorem urządzano salon gry w bingo, a na co dzień znajdowała się tam kantyna, w której serwowano różne dania, na przykład amerykańskie hamburgery.
Gabinet Bertrama Edwardsa znajdował się w centrum weterynaryjnym, które było częścią olbrzymiego obszaru określanego jako Strefa Zwierząt lub Strefa Druga. Obszar Strefy Drugiej przekraczał powierzchnię całego Cogo. Zorganizowano ją w głębokiej dżungli na północ od miasta i oddzielono od niego również szerokim pasem dziewiczego, tropikalnego lasu.
Kevin jechał na wschód w stronę garaży i warsztatów mechanicznych, za nimi skręcił na północ. Droga poprowadzona specjalnie do odległej od miasta Strefy, przypomniała Kevinowi, jak trudnym zadaniem było zorganizowanie tak wielkiego przedsięwzięcia. Wszystko, począwszy od papieru toaletowego aż po wirówki laboratoryjne, musiało być importowane, a to oznaczało konieczność przewiezienia mnóstwa towarów. Większość wyposażenia przyjechała ciężarówkami z Bata, gdzie znajdował się port morski zdolny do przyjmowania statków o dużej wyporności i sporych rozmiarów lotnisko. Estuario del Muni, połączone z Libreville w Gabonie, było obsługiwane jedynie przez łodzie motorowe.
Na granicy miasta brukowana kostką granitową droga przechodziła w szosę wylaną nowym asfaltem. Kevin odetchnął z ulgą. Hałas i wibracje, które przenosiły się do kabiny w czasie jazdy po bruku, stawały się naprawdę męczące.
Po piętnastu minutach jazdy w kanionie utworzonym przez ciemnozieloną roślinność zobaczył pierwsze zabudowania artystycznie wręcz zaprojektowanego kompleksu weterynaryjnego. Użyto zbrojonego betonu i bloków żużlowych pokrytych sztukateriami, a wszystko pomalowano na biało. Projekt nawiązywał do kolonialnego, hiszpańskiego stylu miasta.
Główny budynek był ogromny i przypominał raczej terminal lotniczy niż ośrodek badań nad naczelnymi. Przedni segment gmachu był wysoki na dwa piętra i długi na jakieś sto pięćdziesiąt metrów. Od tyłu wychodziły z niego zbudowane z wielu segmentów skrzydła, które wprost znikały w ścianie zieleni. Kilka mniejszych budynków stało naprzeciwko największego. Poza dwoma środkowymi, Kevin nie znał ich przeznaczenia. Jeden służył jako kwatera gwinejskich żołnierzy. Podobnie jak ich koledzy z miasta, ci tutaj także kręcili się bez celu, palili papierosy i pili kameruńskie piwo. W drugim budynku mieszkali marokańscy najemnicy, których Kevin bał się nawet bardziej niż nastoletnich żołnierzy. Stanowili oni część oddziałów ochronnych gwinejskiego prezydenta. Jak się okazało, nawet prezydent nie miał całkowitego zaufania do własnej armii.
Ci komandosi, tworzący oddziały specjalnego przeznaczenia, ubrani byli w niestosowne do okoliczności i źle skrojone czarne ubrania i krawaty. Wybrzuszenia pod pachami marynarek wskazywały, gdzie nosili broń. Wszyscy mieli ciemną skórę, przenikliwe oczy i grube wąsy. Inaczej niż żołnierze prawie się nie pokazywali, ale ich obecność była wyczuwalna jak złowieszcza, diabelska siła.
Potężne rozmiary centrum weterynaryjnego GenSys były haraczem złożonym na poczet przyszłych sukcesów. Orientując się w trudnościach towarzyszących badaniom biomedycznym nad naczelnymi, GenSys zdecydowało się założyć bazę naukową w Gwinei Równikowej, gdzie zwierzęta były na miejscu, w dżungli. To sprytne posunięcie pozwoliło uniknąć krępujących restrykcji importowo-eksportowych obowiązujących na Zachodzie wobec badań nad naczelnymi, a równocześnie sprawiało, że nie narażali się na uciążliwe akcje obrońców praw zwierząt. Dodatkowo niezwykle zachęcające było to, że głodny obcej waluty miejscowy rząd i jego skorumpowani urzędnicy byli niezwykle podatni na oferty takich kompanii jak GenSys. Niewygodne prawa były omijane lub uchylane dla wygody firmy. Legislatywa okazała się tak przyjazna, że uchwaliła nawet prawo, według którego mieszanie się w sprawy GenSys miało być traktowane jako obraza państwa.
Operacja okazała się tak niewiarygodnie błyskotliwym sukcesem, że GenSys rozszerzyło ją w celu uzyskania wygodnej bazy do współpracy z innymi kompaniami zajmującymi się biotechnologią, szczególnie z farmaceutycznymi gigantami, dla których można było poza kontrolą wykonywać testy na małpach. Rozwój zaszokował planistów GenSys. Z każdego punktu widzenia Strefa stawała się imponującym sukcesem finansowym.
Kevin zaparkował samochód obok innego, również terenówki z napędem na cztery koła. Poznał go po napisie na zderzaku: 'Człowiek to małpa'. Przeszedł przez podwójne oszklone drzwi oznaczone szyldem: CENTRUM WETERYNARII. Za nimi właśnie znajdowały się gabinet Edwardsa i sale badań.
Przywitała go Martha Blummer.
- Doktor Edwards jest w skrzydle szympansów - poinformowała. Martha była sekretarką na weterynarii. Jej mąż pełnił funkcję kierownika jednego z warsztatów.
Kevin skierował się do szympansiarni. To było jedno z niewielu miejsc, z którymi dobrze się zaznajomił. Przeszedł przez kolejne drzwi i szedł długim, centralnym korytarzem do szpitala weterynaryjnego. Otoczenie wyglądało zupełnie jak w normalnym szpitalu łącznie z personelem, ubranym w szpitalne uniformy, a u wielu osób zauważył nawet stetoskopy.
Niektórzy z mijanych witali go skinieniem głowy, inni uśmiechem, jeszcze inni serdecznym: 'Jak się pan ma'. Kevin, onieśmielony, odpowiadał na pozdrowienia. Nikogo z tych ludzi nie znał z imienia.
Następne drzwi wprowadziły go do głównej części budynku zajmowanego przez małpy. Powietrze przesycał łatwo wyczuwalny odór zwierząt. Na korytarzu dawało się słyszeć sporadyczne krzyki i piski. Przez drzwi ze zbrojoną szybą Kevin widział duże klatki z małpami. Po sali krzątali się ludzie w gumowych fartuchach i wysokich, gumowych butach, zmywający pomieszczenia zwierząt wodą z węży.
Szympansiarnia mieściła się w jednym z tych wysokich na dwa piętra skrzydeł, które wychodziły z tyłu budynku pod kątem prostym i niknęły w lesie. Kevin znajdował się teraz na parterze. Nagle odgłosy zmieniły się. Oprócz wycia do jego uszu zaczęły dochodzić pohukiwania.
Uchylił drzwi do sali i zwrócił się z pytaniem o doktora Bertrama Edwardsa do jednego z pracowników ubranych w odzież ochronną. Dowiedział się, że weterynarz jest u małp bonobo.
Kevin wyszedł na klatkę schodową i wszedł na piętro. Pomyślał, że to niezwykły zbieg okoliczności, iż doktor Edwards znajduje się u bonobo. Właśnie w związku z tymi małpami mieli się spotkać.
Sześć lat wcześniej Kevin nie słyszał jeszcze o bonobo. Sytuacja zmieniła się gwałtownie, kiedy bonobo zostały wybrane jako materiał doświadczalny dla jego projektu. Teraz wiedział, że są to istoty wyjątkowe. Kuzyni szympansów, od ponad półtora miliona lat żyjący na izolowanym obszarze około dwudziestu pięciu tysięcy mil kwadratowych Zairu. W odróżnieniu od szympansów społeczność bonobo miała strukturę matriarchalną z wyraźnie słabszą samczą agresją. Z tego też powodu bonobo potrafiły żyć w większych grupach. Niektórzy nazywali je pigmejszympansami, ale w systematyce tworzyły osobny gatunek.
Kevin zastał doktora Edwardsa przed stosunkowo niedużą klatką aklimatyzacyjną. Wkładał rękę przez pręty, starając się nawiązać przyjacielski kontakt z dorosłą samicą bonobo. Inna samica siedziała pod przeciwległą ścianą klatki. Oczy nerwowo biegały po nowym dla niej otoczeniu. Kevin wręcz wyczuwał jej przerażenie.
Doktor Edwards pohukiwał delikatnie, naśladując dźwięki, którymi szympansy i bonobo porozumiewały się. Był dość wysokim mężczyzną, dobre osiem, dziesięć centymetrów wyższym niż Kevin. Włosy miał szokująco jasne. Tworzyły dramatyczny kontrast z prawie czarnymi brwiami i rzęsami. Ostro i wyraźnie zarysowane brwi oraz wiecznie zmarszczone czoło nadawały mu wygląd człowieka zawsze zdziwionego.
Kevin przyglądał się przez moment. Przyjazny stosunek Edwardsa do zwierząt od samego początku niezwykle ujął Kevina. Rozumiał, że musiało to być coś intuicyjnego, nie wyuczonego, i zawsze robiło na nim wrażenie.
- Przepraszam - odezwał się w końcu.
Doktor Edwards podskoczył jak oparzony. Nawet samica bonobo wrzasnęła i pognała w drugi koniec klatki.
- Najmocniej przepraszam - powtórzył Kevin.
Edwards uśmiechnął się i przyłożył rękę do piersi.
- Nie ma potrzeby przepraszać. Byłem tak pochłonięty, że nie usłyszałem, jak pan wchodzi.
- Naprawdę nie zamierzałem pana przestraszyć, doktorze Edwards - zaczął Kevin - ale
- Kevin, proszę, mówiłem już raz, powtarzałem tuzin razy, na imię mi Bertram. Znamy się przecież od pięciu lat. Nie uważasz, że mówienie sobie po imieniu byłoby w takiej sytuacji bardziej na miejscu?
- Oczywiście - przyznał Kevin.
- Twoje zjawienie się jest niezwykle fortunne - stwierdził Bertram. - Możesz poznać nasze dwie nowe podopieczne. - Wskazał na małpy wiercące się nerwowo pod ścianą klatki. Nadejście Kevina zdenerwowało je, ale powoli górę brała ciekawość.
Kevin spojrzał w dramatycznie człowiecze oblicza dwóch przedstawicielek naczelnych. U bonobo szczęki były mniej wysunięte do przodu niż u szympansów, a przez to ich twarze nabierały bardziej ludzkiego wyrazu. Gdy patrzył w oczy tych małp, czuł trudny do określenia niepokój.
- Wyglądają zdrowo - zauważył, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
- Dopiero co dostarczyli je z Zairu. Dzisiaj rano przyjechały ciężarówką. To jakieś tysiąc mil w prostej linii. Ale że musieli przejechać naokoło, przez granicę Konga i Gabonu, to pewnie pokonali dystans trzy razy dłuższy.
- To mniej więcej jak przejechać przez Stany Zjednoczone - stwierdził Kevin.
- Tak to pewnie będzie - zgodził się Bertram. - Tylko że tutaj trafili najwyżej na krótkie odcinki utwardzonej nawierzchni. Jazda musiała być bardzo ciężka, jak by na to nie patrzeć.
- Wyglądają jednak na dość żywotne - stwierdził Kevin. Zastanowił się, jak on sam wyglądałby po takiej przejażdżce, zamknięty w klatce i zostawiony na pace ciężarówki.
- Udało mi się już dobrze wyszkolić kierowców. Traktują te małpy lepiej niż własne żony. Wiedzą, że jeśli zwierzęta zdechną, nie dostaną zapłaty. To wystarczająco dobra zachęta.
- Przy rosnącym zapotrzebowaniu mogą się przydać - powiedział Kevin.
- Obyś miał rację - odpowiedział Bertram. - Zresztą na te dwie są już konkretne zamówienia, jak wiesz. Jeśli te małpy przejdą wszystkie testy, a wierzę, że tak będzie, za kilka dni znajdą się w twoim laboratorium. Chcę to znowu zobaczyć. Wiesz, myślę, że jesteś geniuszem. I Melanie Tak, jeszcze nigdy dotąd nie widziałem takiej koordynacji oka i ręki, nawet jeśli uwzględnię chirurga okulistę, którego znałem w Stanach.
Kevin zarumienił się, słysząc takie pochwały pod swoim adresem.
- Melanie jest bardzo utalentowana - stwierdził, chcąc zmienić temat. Melanie Becket była technologiem od reprodukcji. GenSys zatrudniło ją głównie ze względu na projekt Kevina.
- Jest dobra - potwierdził Bertram. - Ale wielu z nas, szczęśliwie wybranych do twojego przedsięwzięcia wie, że to ty jesteś bohaterem. - Bertram rozejrzał się po korytarzu i upewnił się, że nikogo z obsługi nie ma w zasięgu głosu. - Wiesz, kiedy zdecydowałem się tu przyjechać, żona i ja byliśmy przekonani, że postępujemy właściwie. Z finansowego punktu widzenia propozycja wydała się tak lukratywna jak praca w Arabii Saudyjskiej. Ale rzeczywistość przekroczyła nasze oczekiwania. Dzięki twojemu projektowi i wszystkim możliwościom, jakie się przy tym otworzyły, zostaniemy bogaczami. Nie dalej jak wczoraj Melanie mówiła, że mamy dwóch kolejnych klientów z Nowego Jorku. Zapłacą ponad setkę.
- Nie słyszałem o tym - zaprzeczył Kevin.
- Nie? To prawda. Melanie powiedziała mi zeszłej nocy, kiedy natknąłem się na nią w centrum rekreacyjnym. Mówiła, że rozmawiała z Raymondem Lyonsem. Cieszę się, że mnie o tym poinformowała, bo mogłem zawczasu wysłać kierowców do Zairu po kolejny ładunek. Pozostaje mi tylko wyrazić nadzieję, że nasi kooperanci z Lomako zdołają nadal wywiązywać się ze swojej części interesu.
Kevin znowu spojrzał na dwie małpy zamknięte w klatce. Odwzajemniły spojrzenie z tak błagalnym wyrazem oczu, że aż coś ścisnęło go za serce. Chciałby im powiedzieć, że nie muszą się niczego obawiać. Groziło im jedynie to, że w ciągu miesiąca zajdą w ciążę. W czasie ciąży będą trzymane w pomieszczeniu i traktowane w specjalny sposób. Przede wszystkim zapewni się im bardzo pożywną dietę. Kiedy małe przyjdą na świat, małpy zostaną przeniesione na olbrzymi, choć zamknięty wybieg, gdzie zajmą się wychowaniem potomstwa. Gdy młode osiągną wiek trzech lat, cykl powtórzy się.
- Bez wątpienia mają ludzkie spojrzenie - Bertram przerwał zamyślenie Kevina. - Czasami nie można się powstrzymać od pytania, o czym też myślą.
- Albo od obaw wywołanych tym, co mogą sobie pomyśleć ich dzieci - dodał Kevin.
Bertram spojrzał na niego. Jego czarne brwi uniosły się bardziej niż zwykle.
- Nie nadążam - stwierdził.
- Słuchaj, Bertram - zaczął niepewnie Kevin. - Właściwie przyszedłem tu specjalnie, żeby porozmawiać z tobą o projekcie.
- Co za cudowny zbieg okoliczności - uznał Bertram. - Miałem zamiar zadzwonić dzisiaj do ciebie i prosić, żebyś przyszedł zobaczyć nasze postępy. A ty sam się zjawiasz. Chodź!
Bertram pchnął najbliższe drzwi i wyszedł na korytarz, zachęcając gestem Kevina, żeby poszedł za nim. Bertram stawiał długie kroki, więc Kevin musiał się nieźle starać, by nie zostać w tyle.
- Postępy? - zapytał Bertrama. Chociaż podziwiał Edwardsa, to jednocześnie wyczuwał u niego niepokojącą skłonność do zachowań maniakalnych. W najlepszym razie podczas rozmowy na tematy zawodowe Bertram miał trudności ze zrozumieniem, co Kevin ma na myśli. Zresztą poruszane zagadnienia były trudne i Bertram nie mógł mu pomóc. Było to zupełnie niemożliwe.
- Jeszcze jakie! - odpowiedział pełen entuzjazmu. - Rozwiązaliśmy techniczne problemy z siecią czujników na wyspie. Wszystko działa, sam zobaczysz. Możemy zlokalizować każde stworzenie, naciskając odpowiedni guzik. W samą porę, mogę dodać. Mamy tu sto osobników na dwunastu milach kwadratowych. Szybko okazałoby się, że tropienie ich na piechotę jest niemożliwe. Kłopot wziął się częściowo stąd, że nie mogliśmy przewidzieć, iż zwierzęta podzielą się na dwie osobno żyjące społeczności. Liczyliśmy, że stworzą jedną, dużą, szczęśliwą rodzinkę.
- Bertram - Kevin odezwał się, kiedy tamten zamilkł, aby zaczerpnąć oddechu. - Chciałem z tobą porozmawiać, ponieważ jestem pełen niepokoju
- Nic dziwnego - wtrącił Bertram. - Ja także byłbym niespokojny, gdybym pracował tyle godzin co ty bez żadnego odpoczynku czy relaksu. Do diabła, przecież czasami widzę światło w twoim laboratorium, kiedy o północy wychodzimy z żoną z kina. Nawet rozmawialiśmy o tym. Zapraszaliśmy cię do nas na obiad wiele razy. Dlaczego nigdy nie przyszedłeś?
Kevin chrząknął zakłopotany. Rozmowa nie potoczyła się tak, jak zamierzał.
- Dobra, nie musisz odpowiadać - powiedział Bertram. - Nie chcę się jeszcze dokładać do twoich niepokojów. Z radością się z tobą spotkamy, więc umówmy się, że jak będziesz miał chwilę czasu i ochotę, zadzwonisz. Ale co z salą gimnastyczną, centrum rekreacyjnym czy choćby basenem? Nigdy cię tam nie widziałem. Siedzenie w tym afrykańskim kotle jest samo w sobie dość nieprzyjemne, więc robienie z siebie jeszcze więźnia laboratorium albo domu wykracza poza granice zdrowego rozsądku.
- Bez wątpienia masz rację - zgodził się Kevin. - Ale
- Oczywiście, że mam rację. A co do twojego ale to muszę jeszcze dodać jedną uwagę. Ludzie zaczynają gadać.
- Co masz na myśli? - zapytał Kevin. - O czym gadają?
- Ludzie mówią, że jesteś samotnikiem, bo uważasz się za kogoś lepszego. No wiesz, naukowiec, z tymi wszystkimi tytułami z Harvardu i MIT. Łatwo opacznie odczytać twoje zachowanie, szczególnie jeśli się jest zazdrosnym.
- A dlaczego ktokolwiek miałby być zazdrosny? - To, co usłyszał, zaszokowało go.
- Mnóstwo powodów. Jesteś specjalnie traktowany przez górę. Co dwa lata dostajesz nowy samochód, zajmujesz tak komfortową kwaterę jak Siegfried Spallek, szef całej operacji. To wystarczy, aby niektórzy zaczęli się zastanawiać, szczególnie ludzie pokroju Camerona McIversa, który był dostatecznie głupi i sprowadził tutaj całą swoją cholerną rodzinkę. Do tego dostałeś magnetyczny rezonans jądrowy. Dyrektor szpitala i ja staramy się o zwykły od pierwszego dnia i do dzisiaj nic.
- Starałem się powiedzieć im, żeby nie przydzielali mi takiego domu - tłumaczył się Kevin. - Mówiłem, że jest za duży.
- Ależ nie musisz mi tego tłumaczyć, stary. Rozumiem wszystko, bo jestem wprowadzony w twój projekt, jednak niewielu wie, o co w tym wszystkim chodzi, i niektórzy nie są zadowoleni. Nawet Spallek nie całkiem rozumie, chociaż z radością partycypuje w zyskach, jakie twój projekt przynosi tym wszystkim, którzy mieli dość szczęścia, aby ci pomagać.
Zanim Kevin zdołał odpowiedzieć, Bertram został kilkakrotnie zatrzymany na krótkie konsultacje. Przechodzili przez szpital weterynaryjny. W tych niespodziewanych przerwach w rozmowie Kevin zastanawiał się nad tym, co przed chwilą usłyszał. Zawsze zdawało mu się, że jest raczej niewidzialny, że nikt go nie dostrzega. Świadomość, że jest źródłem animozji, była trudna do zaakceptowania.
- Przepraszam - powiedział Bertram po kolejnej rozmowie. Pchnął ostatnie z podwójnych drzwi. Kevin podążał za nim.
Mijając Marthę, swoją sekretarkę, Bertram wziął z biurka stos telefonicznych informacji. Przejrzał je w drodze do gabinetu. Machnął na Kevina, żeby wszedł, i zamknął za nim drzwi.
- Będziesz zachwycony - stwierdził Bertram, odkładając karteczki na bok. Usiadł przed komputerem i wywołał na ekranie mapę Isla Francesca. - A teraz podaj mi numer zwierzaka, którego chcesz zlokalizować.
- O rety. Niech będzie numer jeden.
- Szukamy - zawołał Bertram. Wprowadził informację i kliknął. Nagle na mapie wyspy pojawił się czerwony, świecący punkt. Znajdował się na północ od wapiennego grzbietu, ale na południe od strumyka nazwanego dowcipnie Rio Diviso. Strumień, płynąc ze wschodu na zachód, dzielił wyspę wzdłuż na dwie części. Isla Francesca miała sześć mil długości i dwie szerokości. W samym środku znajdowało się bajoro z oczywistych względów nazwane przez nich Lago Hippo.
- Całkiem szybko, co? - zapytał dumny Bertram.
Kevin był zafascynowany. Nie tyle z powodu zaawansowanej techniki, chociaż i to go zainteresowało. Przede wszystkim dlatego, że czerwone światełko zapaliło się w tym miejscu, z którego, jak sobie wyobrażał, unosił się dym.
Bertram wstał i otworzył jedną z szafek. Wypełniona była małymi, ręcznymi urządzeniami elektronicznymi przypominającymi z wyglądu miniaturowe notesy z ekranami z ciekłych kryształów. Z każdego wystawała wysuwana antena.
- To działa w podobny sposób - powiedział Bertram. Jedno z urządzeń wręczył Kevinowi. - Nazywamy je lokatorami. Oczywiście są przenośne, więc można je zabrać w teren. To prawdziwa rewelacja w porównaniu z tym, co mieliśmy na początku.
Kevin spróbował uruchomić urządzenie. Z pomocą Bertrama szybko uzyskał obraz wyspy z czerwonym, migającym punktem. Edwards pokazał jeszcze, jak zejść z mapy ogólnej, pomniejszając skalę, aż uzyska się obraz kwadratu o boku około piętnastu metrów.
- Kiedy jesteś tak blisko, używasz tego - powiedział Bertram i wręczył Kevinowi instrument wyglądający jak lampa błyskowa z panelem cyfrowym niczym z pilota telewizyjnego. - Wpisujesz w to te same dane. To działa jak kierunkowa radiolatarnia. Im bliżej znajdujesz się poszukiwanego zwierzęcia, tym głośniej popiskuje. Kiedy obraz obiektu jest czysty, dźwięk będzie jednostajny. W takiej sytuacji musisz jedynie użyć pistoletu z nabojem usypiającym.
- Jak działa ten system? - zapytał Kevin. Zatopiwszy się całkowicie w biomolekularnych aspektach swojego projektu, zupełnie nie zwracał uwagi na zagadnienia logistyczne. Odwiedził wyspę raz, pięć lat temu, kiedy rozpoczynano przedsięwzięcie, ale to było wszystko. Nigdy nie wypytywał o wszystkie szczegóły prowadzonych prac.
- To system satelitarny - wyjawił Bertram. - Oczywiście nie zamierzam twierdzić, że znam detale. Każde zwierzę ma wszczepiony pod skórę mikroprocesor z wysokiej jakości baterią o wydłużonym czasie działania. Sygnał wysyłany z mikroprocesora jest słaby, ale wyłapuje go sieć założona na wyspie, sygnał ulega wzmocnieniu i jest transmitowany w postaci mikrofal.
Kevin chciał oddać Bertramowi urządzenia, ale weterynarz podniósł ręce i powiedział:
- Nie, nie, zatrzymaj je, Kevin. Mamy tego sporo.
- Ale ja tego nie potrzebuję - zaprotestował Kevin.
- Coś ty, Kevin - połajał go żartobliwie Bertram, klepiąc jednocześnie po plecach. Uderzenie było jednak na tyle silne, że Kevin zrobił krok do przodu. - Wyluzuj się, stary! Jesteś stanowczo zbyt poważny. - Bertram usiadł przy biurku, sięgnął po informacje telefoniczne i zaczął je przeglądać, jakby był w gabinecie sam.
Kevin spojrzał na elektroniczne gadżety, które trzymał w rękach, i zastanawiał się, co ma z nimi zrobić. Bez wątpienia były drogimi urządzeniami.
- O czym chciałeś ze mną porozmawiać w związku z projektem? - zapytał nagle Bertram. Spojrzał znad karteczek. - Ludzie zawsze narzekają, że nie dopuszczam ich do słowa. Co ci chodzi po głowie?
- Jestem zaniepokojony - przyznał Kevin.
- Czym? Sprawy nie mogłyby iść lepiej.
- Znowu widziałem dym.
- Co? Masz na myśli taką smugę dymu, o której wspominałeś w zeszłym tygodniu?
- Rzeczywiście - przyznał Kevin. - I z tego samego rejonu wyspy.
- Ach, to nic poważnego - zlekceważył informację Bertram i machnął ręką. - Właściwie co noc mamy burze z wyładowaniami elektrycznymi. Każdy wie, że pioruny mogą wywoływać pożary.
- W tak mokrym środowisku? - zapytał Kevin. - Sądziłem, że pioruny wywołują pożary na sawannie, w porze suchej, a nie w czasie deszczów w tropikalnej dżungli.
- Piorun może wzniecić ogień wszędzie - twierdził uparcie Bertram. - Pomyśl o temperaturze, jaka towarzyszy takiemu wyładowaniu. Pamiętaj, że piorun to nic innego jak wypromieniowana energia o niesamowicie wysokiej temperaturze. To niewiarygodne zjawisko.
- Cóż, może - Kevin nie był przekonany. - Ale nawet gdyby ten ogień pochodził od pioruna, czy długo by się utrzymał?
- Ależ ty jesteś zawzięty - stwierdził Bertram. - Dzieliłeś się z kimś swoimi strachami?
- Rozmawiałem tylko z Raymondem Lyonsem. Dzwonił wczoraj w innej sprawie.
- I co odpowiedział?
- Żebym nie puszczał wodzy fantazji - przyznał Kevin.
- Powiedziałbym, że to dobra rada. Popieram wniosek.
- No, nie wiem. Może powinniśmy tam pójść i sprawdzić - zaproponował Kevin.
- Nie! - Bertram aż sapnął. Na krótką, ulotną chwilę usta ułożyły mu się w cienką kreskę, a jego niebieskie oczy spojrzały przeszywająco. Natychmiast jednak twarz mu się rozluźniła. - Nie chcę iść na wyspę, chyba że po to, co tam trzymamy. Takie były założenia planu i, do cholery, będziemy się ich trzymać. Dopóki wszystko dobrze się układa, nie chcę ryzykować. Zwierzęta mają pozostać w izolacji, nie niepokojone. Jedynie Pigmej Alphonse Kimba, może tam chodzić, i to wyłącznie po to, aby rozłożyć na wyspie dodatkowe pożywienie.
- Może mógłbym tam pójść sam - zasugerował Kevin. - Nie zabierze mi to wiele czasu i może uspokoi moje obawy.
- Absolutnie nie! - powiedział Bertram z naciskiem. - Ta część projektu jest pod moją ochroną i zabraniam tobie i wszystkim innym wchodzenia na wyspę.
- Nie wydaje mi się, żeby to miało aż tak wielkie znaczenie - Kevin obstawał przy swoim. - Nie chcę przecież niepokoić zwierząt.
- Nie! - kategorycznie rzucił Bertram. - Nie będzie żadnych wyjątków. Chcemy, żeby to były dzikie zwierzęta, a to oznacza ograniczenie kontaktów do minimum. Poza tym tworzymy tak małą społeczność, że podobne wizyty wywołają plotki, a tego także nie chcemy. No i wreszcie, taka wyprawa mogłaby się okazać niebezpieczna.
- Niebezpieczna? Trzymałbym się z daleka od hipopotamów i krokodyli. Bonobo przecież nie są groźne.
- Nie chciałem o tym wspominać z oczywistych względów - powiedział Bertram - ale w czasie ostatniego odłowu jeden z naszych tragarzy, Pigmej, został zabity.
- Jak to się mogło stać? - zapytał zaskoczony Kevin.
- Któraś małpa rzuciła kamieniem.
- Czy to nie jest niezwykłe?
Bertram wzruszył ramionami.
- Szympansy czasami rzucają gałęziami, kiedy są zaniepokojone czy przestraszone. Nie, nie uważam, że to niezwykłe zachowanie. Prawdopodobnie był to odruch bezwarunkowy. Pod ręką był kamień, więc małpa nim rzuciła.
- Ale to objaw agresji - stwierdził Kevin. - To niezwykłe u bonobo, szczególnie naszych.
- Wszystkie małpy bronią swojej grupy, gdy zostaje zaatakowana - upierał się Bertram.
- Ale dlaczego miałyby sądzić, że zostały zaatakowane?
- To była już czwarta wyprawa - odpowiedział Edwards. Wzruszył ramionami. - Pewnie nauczyły się, że może je spotkać coś złego. Ale jakikolwiek byłby powód, nie chcemy, żeby ktokolwiek chodził na wyspę. Spallek i ja przedyskutowaliśmy całą sprawę i zgadzamy się co do tego.
Bertram wstał zza biurka i objął Kevina ramieniem. Kevin chciał się wyzwolić z uścisku, ale Edwards przytrzymał go.
- No, Kevin! Zrelaksuj się! Takie niezdrowe objawy wybujałej wyobraźni to skutek tego, o czym wcześniej mówiłem. Wyjdź z tego laboratorium i zajmij się czymś przyjemnym, co odciągnie złe myśli. Inaczej wpadniesz w obsesję, zwariujesz. Mówię ci, że ten gówniany ogień to nic ważnego. Program rozwija się wspaniale. A co do zaproszenia na obiad, to jak? Przemyślisz to jeszcze raz? Oboje z Trish będziemy zachwyceni.
- Poważnie się nad tym zastanowię - obiecał Kevin. Czuł się niezwykle skrępowany w uścisku Bertrama, który tymczasem chwycił go dłonią za kark.
- Dobrze - odparł Edwards i jeszcze raz klepnął Kevina w plecy. - Może moglibyśmy pójść w trójkę do kina. W tym tygodniu zapowiedzieli aż dwa pełnometrażowe filmy. Weź pod uwagę, że mamy tu najnowsze produkcje. Powinieneś z tego skorzystać. GenSys bardzo się stara, przysyłając je samolotem co tydzień. Co ty na to?
- Zastanowię się - odpowiedział Kevin wymijająco.
- Dobrze. Wspomnę o tym Trish, zadzwoni do ciebie. Okay?
- Okay - zgodził się Kevin. Uśmiechnął się słabo.
Kiedy pięć minut później Kevin wsiadał do samochodu, był bardziej zakłopotany niż wtedy, gdy zdecydował się odwiedzić doktora Edwardsa. Nie wiedział, co myśleć. Może to tylko wybujała wyobraźnia To było możliwe, ale mógł się o tym przekonać jedynie, udając się na Isla Francesca. A na dodatek martwiły go nieprzychylne uczucia innych ludzi wobec jego osoby.
Przy wyjeździe z parkingu zatrzymał się i rozejrzał w górę i w dół drogi biegnącej przed Strefą Zwierząt. Przepuścił przejeżdżającą ciężarówkę. Kiedy miał zdjąć nogę z hamulca, kątem oka dostrzegł mężczyznę stojącego nieruchomo w oknie kwatery Marokańczyków. Kevin nie mógł go dobrze widzieć, bo słońce odbijało się od szyby, ale z pewnością był to jeden z wąsatych ochroniarzy. I z pewnością przyglądał się właśnie jemu.
Nie wiedzieć dlaczego, dreszcz przeszedł mu po grzbiecie.
Droga powrotna minęła szybko i bez przygód, jednak nieprzeniknione ściany zieleni wywołały u Kevina niespodziewane uczucie klaustrofobii. W odpowiedzi nacisnął pedał gazu. Z ulgą wjechał do miasta.
Zaparkował na swoim miejscu. Otworzył drzwi, ale zawahał się. Dochodziło południe i rozważał, czy pojechać do domu na lunch, czy też wpaść jeszcze na godzinkę do laboratorium. Praca wygrała. Esmeralda nigdy nie oczekiwała go przed pierwszą.
Krótki spacer z samochodu do szpitala dał mu pełne wyobrażenie o tym, czym jest południowe słońce. Było jak ciężki koc, który krępował wszelkie ruchy, nawet oddychanie. Przed przyjazdem do Afryki nigdy nie doświadczył prawdziwego tropikalnego upału. Wewnątrz, w chłodnym, klimatyzowanym pomieszczeniu, natychmiast rozpiął kołnierzyk i odlepił koszulę od ciała.
Ruszył schodami na górę, ale nie zaszedł daleko.
- Doktorze Marshall! - dobiegło go wołanie.
Kevin obejrzał się za siebie. Nie był przyzwyczajony, aby nagabywano go na schodach.
- Wstyd, panie doktorze! - powiedziała kobieta stojąca u podnóża schodów. W jej głosie było coś wesołego, co sugerowało, że nie mówi całkiem serio. Ubrana była w odzież ochronną. Rękawy fartucha miała podwinięte prawie po łokcie.
- Przepraszam? - odparł Kevin. Kobieta wyglądała znajomo, ale nie potrafił sobie przypomnieć, kto to jest.
- Nie przyszedł pan zobaczyć pacjenta. Przy innych przypadkach zjawiał się pan codziennie.
- Tak, rzeczywiście, ma pani rację - odpowiedział półprzytomny. Wreszcie rozpoznał kobietę. To była pielęgniarka, Candace Brickmann. Należała do zespołu chirurgicznego przydzielonego pacjentowi. To była jej czwarta podróż do Cogo. Kevin widywał ją przy trzech poprzednich przypadkach.
- Uraził pan uczucia pana Winchestera - powiedziała Candace, grożąc Kevinowi palcem. Była pełną werwy, atrakcyjną, dwudziestokilkuletnią kobietą o chłopięcej posturze i krótkich, bardzo jasnych włosach. Na jej twarzy zawsze gościł uśmiech.
- Nie sądziłem, że zauważy - zająknął się.
Candace odchyliła głowę do tyłu i roześmiała się. Nagle zasłoniła usta dłonią, aby ukryć rozbawienie, gdyż spostrzegła na twarzy Kevina prawdziwe zakłopotanie.
- Tylko żartuję - zapewniła go. - Nie jestem nawet pewna, czy pan Winchester pamięta spotkanie z panem w dniu przyjazdu.
- Miałem zamiar przyjść i zapytać, jak się czuje, ale byłem zbyt zajęty.
- Zbyt zajęty w tym miejscu, w samym środku 'nie-wiadomo-gdzie'? - zapytała z niedowierzaniem Candace.
- No, może należało powiedzieć zapracowany. Zaszło wiele okoliczności.
- Jakiego rodzaju? - Pytanie okrasiła kolejnym uśmiechem. Lubiła tego nieśmiałego, skromnego naukowca.
Kevin wykonał jakieś nieskoordynowane ruchy rękoma i zarumienił się.
- Różne - wykrztusił w końcu.
- Och, wy, naukowcy, załamujecie mnie. No, ale żarty na bok. Cieszę się, że mogę poinformować o dobrym samopoczuciu pana Winchestera, a ze słów chirurga wynika, że zawdzięcza je przede wszystkim pańskim staraniom.
- Aż tak to znowu nie - zaprzeczył Kevin.
- Ach, i do tego skromny! - skomentowała Candace. - Inteligentny, miły i skromny. Toż to zabójcza kombinacja.
Kevin zająknął się, ale w końcu nic nie odpowiedział.
- Czy byłoby z mojej strony nietaktem zaprosić pana na lunch? - zapytała Candace. - Chciałam wyskoczyć na hamburgera. Trochę już mnie znudziło jedzenie podawane w szpitalnej stołówce, a poza tym chętnie wyjdę na powietrze. Słońce, zdaje się, zaszło. Co pan na to?
W głowie Kevina kłębiły się myśli. Zaproszenie było zupełnie niespodziewane i w normalnych warunkach znalazłby powód, aby odmówić i jakoś to uzasadnić. Ale ciągle miał w pamięci uwagi Bertrama, więc wahał się.
- Co się stało? Zgubił pan język? - Pochyliła głowę i zalotnie spojrzała spod uniesionych uroczo brwi.
Kevin wskazał na laboratorium, wymamrotał też coś o czekającej na niego Esmeraldzie.
- Nie może pan do niej zadzwonić? - Intuicyjnie wyczuwała, że Kevin chciałby z nią pójść, więc nalegała konsekwentnie.
- Tak - przyznał - mogę zadzwonić z gabinetu.
- Świetnie - uznała Candace. - Mam poczekać tutaj czy pójść z panem na górę?
Kevin nigdy jeszcze nie spotkał tak otwartej i rzutkiej kobiety, zresztą nie miał w tym względzie ani licznych doświadczeń, ani nawet okazji do ich zdobycia. Jego ostatnią i jedyną miłością, nie licząc szkolnych sympatii, była doktorantka, Jacqueline Morton. Ich związek dojrzewał miesiącami podczas długich godzin wspólnie spędzanych przy pracy. Jacqueline była równie nieśmiała jak on.
Candace pokonała pięć stopni i stanęła przy Kevinie. Miała około metra sześćdziesięciu.
- Jeśli nie może pan zdecydować, a nie sprawi to panu różnicy, to może wejdę?
- Tak, oczywiście - zgodził się.
Nerwowość Kevina szybko ustępowała. Normalnie w towarzyskich kontaktach z kobietami w szczególne zakłopotanie wprawiało go ciągłe szukanie tematu do rozmowy. Przy Candace nie miał czasu na takie rozmyślania, bo to ona wzięła na siebie obowiązek podtrzymywania rozmowy. W drodze na drugie piętro omówili temat pogody, miasta, szpitala i operacji chirurgicznej.
- Oto moje laboratorium - powiedział Kevin, otwierając drzwi.
- Fantastyczne! - zawołała szczerze zaskoczona Candace.
Kevin uśmiechnął się. Widział, że naprawdę zrobiło na niej wrażenie.
- Niech pan idzie zadzwonić, a ja się trochę rozejrzę - zaproponowała.
- Jak pani sobie życzy - zgodził się.
Bał się, że zbyt późno informuje Esmeraldę o tym, że nie przyjdzie na lunch, więc z zadowoleniem przyjął jej spokój. Zapytała tylko, o której przyjdzie na obiad.
- Jak zwykle - odparł. Nagle, ku własnemu zaskoczeniu dodał: - Może będzie ze mną jeszcze ktoś. Czy to nie sprawi kłopotu?
- Żadnego. Ile osób?
- Tylko jedna - odpowiedział, odłożył słuchawkę i wytarł lekko spocone dłonie.
- Możemy iść na lunch?! - zawołała z laboratorium Candace.
- Chodźmy - odpowiedział.
- To dopiero laboratorium! - z uznaniem powiedziała Candace. - Nigdy bym nie przypuszczała, że tu, w sercu tropikalnej Afryki, można znaleźć coś takiego. Proszę mi powiedzieć, do czego panu służy całe to fantastyczne wyposażenie?
- Próbuję udoskonalić świat.
- Mógłby pan być trochę bardziej dokładny?
- Naprawdę chce pani wiedzieć?
- Tak. Jestem tym szczerze zainteresowana.
- Na obecnym etapie zajmuję się pojedynczymi antygenami odpowiedzialnymi za zgodność tkankową. Rozumie pani, białka, które definiują panią jako osobnika unikatowego, jedynego w swoim rodzaju.
- I co pan z nimi robi?
- Lokalizuję odpowiadające im geny na właściwym chromosomie. Następnie szukam transferazy współpracującej z danym genem, jeśli jakaś jest, po to, abym mógł go przenosić.
Candace lekko się roześmiała.
- Obawiam się, że już się pogubiłam - przyznała. - Nie mam zielonego pojęcia, co to takiego transferaza. Prawdę powiedziawszy, cała biologia molekularna znajduje się chyba poza moim zasięgiem.
- Na pewno nie - stwierdził z przekonaniem Kevin. - Podstawy nie są tak bardzo skomplikowane. Sprawą zasadniczą, z której nieliczni zdają sobie naprawdę sprawę, jest to, że niektóre geny mogą wędrować w obrębie swego chromosomu. Dzieje się tak szczególnie w limfocytach B, co zwiększa różnorodność przeciwciał. Niektóre geny są bardziej mobilne i potrafią zmieniać pozycję ze swoim genem bliźniaczym. Pamięta zapewne pani, że posiadamy dokładną kopię każdego genu.
- Tak - przytaknęła Candace. - Mamy też po dwa identyczne chromosomy. Nasze komórki zawierają dwadzieścia trzy pary chromosomów.
- Dokładnie - potwierdził Kevin. - Jeżeli geny zmieniają pozycję w obrębie swojej pary chromosomów, nazywamy to transpozycją homologiczną. Jest to niezwykle ważny proces podczas powstawania komórek rozrodczych, zarówno jaja, jak i plemnika. Zjawisko podnosi stopień genetycznej różnorodności i w efekcie umożliwia ewolucję gatunków.
- To znaczy, że transpozycja homologiczna bierze udział w ewolucji - skonstatowała Candace.
- Jak najbardziej - przytaknął Kevin. - Precyzując, segment z genami, który się przemieścił, to transpozon, a enzymy katalizujące proces przemieszczania nazywane są trasferazami.
- W porządku - powiedziała dziewczyna. - Jak dotąd łapię.
- No więc obecnie interesuję się traspozonami zawierającymi geny dla antygenów zgodności komórkowej - wyjaśnił Kevin.
- Rozumiem - przytaknęła Candace. - Rysuje mi się obraz całości. Twoim celem jest przesunięcie genu odpowiedzialnego za antygen zgodności tkankowej z jednego chromosomu do innego.
- O to właśnie chodzi! - potwierdził Kevin. - Cała sztuka w znalezieniu i wyizolowaniu transferazy. To trudny etap. Ale gdy tylko znajdę transferazę, stosunkowo łatwo będzie odszukać sam gen. A kiedy znajdę i wyizoluję gen, będę mógł użyć standardowej procedury do rekombinacji DNA do jego produkcji.
- To znaczy kazać bakterii pracować na twoje potrzeby - zgadła Candace.
- Bakterii albo kulturom tkankowym jakiegoś ssaka, zależy, co się lepiej do tego nada.
- Phii! - skomentowała Candace. - Ta umysłowa rozrywka pobudziła tylko mój apetyt. Zjedzmy po hamburgerze, bo poziom cukru we krwi osiągnie u mnie stan krytyczny.
Kevin uśmiechnął się. Ta kobieta spodobała mu się. Nawet nieco się rozluźnił i odprężył.
Schodząc po schodach szpitalnych, Kevin odczuwał lekki zawrót głowy, wywołany nieustającym potokiem pytań i komentarzy Candace. Ciągle nie mógł uwierzyć, że oto idzie na lunch z tak atrakcyjną i ujmującą kobietą. Miał wrażenie, że w ciągu ostatnich kilku dni wydarzyło się w jego życiu więcej niż przez poprzednie pięć lat pobytu w Cogo. Był tak zaprzątnięty myślami, że nie zwrócił nawet uwagi na gwinejskich żołnierzy, kiedy wraz z Candace przechodził przez plac.
Od początku pobytu ani razu nie był w centrum rekreacyjnym. Zapomniał też, jakim bluźnierstwem było zamienienie kościoła na centrum światowych rozrywek. Ołtarz zniknął, ale ambona ciągle była na swoim miejscu, po lewej stronie. Używali jej lektorzy, a prowadzący grę w bingo odczytywali z niej numery. W miejscu ołtarza umieszczono kinowy ekran, ot, taki znak czasów.
Kantyna mieściła się w suterenie, do której wchodziło się po schodach przez kruchtę. Kevina zaskoczył tłok panujący w sali. Gwar rozmów odbijał się echem od szorstkiego, tynkowanego sufitu. Musieli stanąć w długiej kolejce, zanim udało im się złożyć zamówienie. A kiedy otrzymali dania, zaczęli intensywne poszukiwania miejsca przy stole. Były to długie, drewniane stoły z ławami, jak na amerykańskich piknikach.
- Tam są wolne miejsca! - zawołała Candace, przekrzykując hałas rozmów. Tacą wskazała na drugi koniec sali. Kevin skinął głową. Idąc za swoją nową znajomą, ukradkiem zerkał na twarze siedzących w kantynie gości. Onieśmielony, mając w pamięci opinię Bertrama na swój temat, stwierdził, że jednak nikt nie zwraca na niego najmniejszej uwagi.
Przecisnął się tuż za Candace między dwoma stołami. Trzymał tacę wysoko, aby nikogo nie zahaczyć, teraz wreszcie mógł ją postawić na wolnym miejscu. Musiał się nieźle nagimnastykować, żeby przełożyć nogi na drugą stronę ławy i siadając, schować je pod stół. Zanim się uporał ze wszystkim, Candace już zdążyła zawrzeć znajomość z dwoma osobami siedzącymi w przejściu. Kevin także kiwnął im głową. Nikogo jednak nie rozpoznał.
- Urocze miejsce - zagaiła Candace. Sięgnęła po ketchup. - Często pan tu przychodzi?
Zanim zdążył odpowiedzieć, ktoś zawołał go po imieniu. Odwrócił się i ujrzał znajomą twarz. To była Melanie Becket, technolog, specjalistka od reprodukcji.
- Kevin Marshall! - zawołała jeszcze raz. - Jestem wstrząśnięta. Co ty tu robisz?
Melanie była mniej więcej w tym samym wieku co Candace, w zeszłym miesiącu obchodziła uroczyście swoje trzydzieste urodziny. Candace była blondynką, Melanie brunetką, miała śniadą cerę, typową dla mieszkańców basenu Morza Śródziemnego. Jej ciemnobrązowe oczy wydawały się niemal czarne.
Kevin chciał przedstawić swoją towarzyszkę i przez chwilę przeżył horror, nie mogąc przypomnieć sobie jej imienia.
- Jestem Candace Brickmann - przedstawiła się dziewczyna, nie tracąc rezonu. Wyciągnęła rękę na powitanie. Melanie także się przedstawiła i zapytała, czy może do nich dołączyć.
- No jasne - odparła Candace.
Candace i Kevin siedzieli obok siebie, Melanie zajęła miejsce naprzeciwko.
- To ty jesteś odpowiedzialna za zwabienie naszego miejscowego geniusza do jaskini zła i zepsucia? - zapytała Melanie. Była bystrą, inteligentną kobietą traktującą wszystko z żartobliwym lekceważeniem. Wychowała się na Manhattanie.
- Zdaje się - odparła Candace. - A to coś niezwykłego?
- To wydarzenie roku. Zdradź mi swój sekret. Tyle razy bez skutku prosiłam go, żeby ze mną przyszedł, że w końcu poddałam się, a to było kilka lat temu.
- Nigdy jakoś szczególnie mnie nie prosiłaś - wtrącił Kevin we własnej obronie.
- Och, naprawdę? A co miałam takiego szczególnego zrobić? Narysować ci mapę, jak tu trafić? Pytałam, czy nie chcesz wrzucić na ruszt małego hamburgera. Czy to nie było wystarczająco szczególne zaproszenie?
- No, no - Candace aż się wyprostowała. - Zdaje się, że to mój szczęśliwy dzień.
Melanie i Candace z łatwością nawiązały kontakt. Opowiedziały sobie, czym się zajmują. Kevin słuchał, ale uwagę skoncentrował na hamburgerze.
- Więc wszyscy jesteśmy częścią tego samego projektu - stwierdziła Melanie, kiedy dowiedziała się, że Candace jest pielęgniarką z zespołu chirurgicznego z Pittsburgha, pracującą na oddziale intensywnej opieki medycznej. - Trzy ziarenka groszku w strączku.
- Jesteś wspaniałomyślna - odparła Candace. - Jestem tylko jednym z mniejszych trybików pracujących na etapie terapeutycznym. Nie mogłabym stawiać siebie na tym samym poziomie co wy, moi drodzy. To wy sprawiacie, że całe przedsięwzięcie jest możliwe. Jeśli mogę zapytać, jak wy to na miłość boską robicie?
- Ona jest tutaj numer jeden - odezwał się Kevin i wskazał na Melanie.
- Coś ty, Kevin! - zaprotestowała pochwalona. - To ty jesteś niezastąpiony. To, co ja robię, może wykonać wielu innych ludzi, ale twoją część możesz wykonać tylko ty sam. To twoje osiągnięcia stały się kluczem do sukcesu.
- Nie spierajcie się - wtrąciła się Candace. - Po prostu powiedzcie, jak to działa. Umieram z ciekawości od pierwszego dnia, ale wszystko trzymane jest w takiej tajemnicy. Kevin wyjaśnił mi podstawy teoretyczne, ale ciągle nie wiem, jak to jest zastosowane w praktyce.
- Kevin pobiera szpik kostny pacjenta - zaczęła Melanie. - Z niego wyodrębnia komórkę przygotowaną do podziału, jeśli się orientuję, najlepiej tak zwaną komórkę macierzystą, w której podczas podziału jądra następuje wyróżnicowanie się chromosomów.
- Bardzo rzadko udaje się znaleźć komórkę macierzystą - wtrącił Kevin.
- Lepiej ty jej wyjaśnij, co robisz - powiedziała Melanie, machając z rezygnacją ręką. - Ja bym to wszystko zaraz pomieszała.
- Pracuję z transferazą, którą odkryłem jakieś siedem lat temu. Katalizuje homologiczne transpozycje i wzajemną wymianę segmentów między chromosomami krótkich ramion chromosomu szóstego.
- Co to takiego krótkie ramię chromosomu szóstego? - zapytała Candace.
- Chromosomy mają coś, co nazywamy centromerem, który dzieli je na dwa segmenty - objaśniła znowu Melanie. - Chromosom szósty ma dwa nierówne segmenty. Mniejszy nazywa się krótkim ramieniem.
- Dziękuję - powiedziała Candace.
- No więc - Kevin zawiesił głos, chcąc uporządkować własne myśli. - Ja dodaję moją sekretną transferazę do pobranej od pacjenta komórki przygotowanej do podziału. Ale nie prowadzę do rekombinacji kompletnej. Zatrzymuję cały proces w chwili oderwania się krótkich ramion od ich własnych chromosomów. Wtedy je ekstrahuję, wyciągam.
- O rety! - zawołała Candace. - Wyciągasz te drobiny, te mikroskopijne niteczki z jąder komórkowych? Jak to możliwe?
- To zupełnie inna historia - odparł Kevin. - Wykorzystuję system antyciał monoklonalnych, który rozpoznaje ukryty enzym, transferazę.
- To już wykracza poza moje możliwości zrozumienia - oświadczyła zrezygnowana Candace.
- Jasne, zapomnij, jak dobiera się do krótkiego ramienia - zaproponowała Melanie - i przyjmij jedynie, że tak jest.
- Zgoda. Co robisz z tymi oderwanymi ramionami?
Kevin wskazał na Melanie.
- Czekam, aż ona wykona swoje magiczne sztuczki.
- To nie magia. Jestem jedynie technikiem. Wykorzystuję technikę zapłodnienia in vitro u bonobo, tę samą, którą stosowano do zapładniania goryli górskich trzymanych w niewoli. Dokładniej mówiąc, Kevin i ja musimy skoordynować nasze wysiłki, ponieważ on potrzebuje zapłodnionego jaja, które zacznie się dzielić. Czynnik czasu jest niezwykle ważny.
- Chcę, żeby było gotowe do podziału - wtrącił Kevin. - Tak więc rozkład czynności Melanie determinuje moje działania. Nie zacznę swojej pracy, dopóki Melanie nie zapali zielonego światła. Kiedy dostarczy zygotę, wykonuję wszystko według tej samej procedury, którą stosowałem w wypadku komórek pacjenta. Po pobraniu krótkiego ramienia z chromosomu bonobo umieszczam w zygocie krótkie ramię chromosomu pacjenta. Dzięki transferazie łączą się dokładnie w tym miejscu, w którym oczekujemy.
- I to wszystko? - zapytała Candace.
- No cóż, nie do końca - stwierdził Kevin. - Właściwie używam czterech transferaz, nie jednej. Krótkie ramię chromosomu szóstego jest najważniejszym segmentem, który transferujemy, ale przenosimy również relatywnie mniejsze fragmenty chromosomów dziewiątego, dwunastego i czternastego. Zawierają geny grup krwi ABO i kilka mniej ważnych antygenów zgodności tkankowej jak CD-31 adhezji cząsteczkowej. Ale to już zbyt skomplikowane. Miej na uwadze jedynie chromosom szósty. To najważniejsza część operacji.
- Dlatego, że chromosom szósty zawiera geny w największym stopniu odpowiedzialne za cały splot procesów związanych ze zgodnością tkankową - stwierdziła celnie Candace, dając do zrozumienia, że zorientowała się, w czym rzecz.
- Dokładnie o to chodzi - pochwalił ją Kevin. Był pod olbrzymim wrażeniem. Okazała się nie tylko duszą towarzystwa, ale także osobą inteligentną i żądną wiedzy.
- Czy takie postępowanie można zastosować także wobec innych zwierząt? - zapytała Candace.
- Co masz na myśli? - Kevin nie zrozumiał pytania.
- Świnie. Wiem, że w niektórych ośrodkach amerykańskich i angielskich próbują zredukować niebezpieczeństwo odrzutu przeszczepu, używając świńskich organów po wszczepieniu ludzkich genów.
- Nie, to stara metoda, która reaguje na skutki, a nie likwiduje przyczyn - wyjaśniła Melanie.
- To prawda. W naszej metodzie nie ma żadnych obaw związanych reakcją immunologiczną. System zgodności tkankowej, który oferujemy, jest inteligentny, daje podwójne zabezpieczenie immunologiczne, szczególnie, że potrafię włączać więcej antygenów.
- Nie rozumiem, po co się nad tym męczysz - zauważyła Melanie. - U naszych trzech pierwszych pacjentów z przeszczepami nie było żadnych reakcji sygnalizujących odrzucenie. Zero kłopotów!
- Chcę, żeby system był doprowadzony do perfekcji - stwierdził Kevin.
- Pytałam o świnie z kilku powodów - wróciła do tematu Candace. - Po pierwsze sądzę, że wykorzystywanie małp bonobo może niepokoić wielu ludzi. Po drugie domyślam się, że nie są one zbyt liczne.
- To prawda - zgodził się Kevin. - Cała światowa populacja bonobo liczy sobie tylko około dwudziestu tysięcy osobników.
- O tym właśnie mówię, podczas gdy świnie zabija się dla szynki w setkach tysięcy sztuk.
- Nie sądzę jednak, żeby mój system zadziałał w wypadku świń - wyznał Kevin. - Nie wiem tego na pewno, ale wątpię. Bonobo i szympansy mają genotyp niezwykle podobny do naszego. Tak naprawdę różnimy się pod tym względem tylko o jakieś półtora procent. Dlatego wszystko tak dobrze się udaje.
- Tylko tyle? - zapytała Candace z niedowierzaniem.
- To upokarzające, czyż nie?
- To więcej niż upokarzające.
- To pokazuje, jak blisko siebie w procesie ewolucji znalazły się bonobo, szympansy i ludzie - stwierdziła Melanie. - To dowodzi, że my i nasi prymitywni kuzyni mieliśmy wspólnego przodka około siedmiu milionów lat temu.
- Ale i stawia poważne pytania natury etycznej co do wykorzystania istot tak blisko z nami spokrewnionych i wyjaśnia, dlaczego ten proceder niepokoi wielu ludzi - zauważyła Candace. - Te małpy wyglądają tak ludzko. Nie macie wyrzutów, kiedy musicie je zabić?
- Ta, której wątrobę wszczepiliśmy panu Winchesterowi, była dopiero drugą uśmierconą - odpowiedziała Melanie. - Od dwóch poprzednich pobraliśmy nerki i obecnie mają się całkiem dobrze.
Kevin popatrzył na Melanie. W ustach miał sucho. Candace zmusiła go do spojrzenia prosto w twarz problemowi, od którego ze wszystkich sił pragnął uciec. Między innymi dlatego dym unoszący się nad Isla Francesca tak bardzo go niepokoił.
- Tak, trochę mnie to porusza - przyznała Melanie. - Ale jestem tak podekscytowana zawiłościami naukowymi i tym, co możemy zrobić dla pacjentów, że staram się nie myśleć o innych trudnościach. Poza tym nigdy nie zakładaliśmy, że będziemy musieli wszystkie wykorzystać. To raczej rodzaj ubezpieczenia, na wypadek gdyby klient ich potrzebował. Nie przyjmujemy ludzi, którzy wymagali transplantacji natychmiast i nie mogą czekać trzech lat, aż nasz dawca osiągnie optymalny wiek. Nie musimy także obcować ze zwierzętami. Żyją same na wyspie. Tak to zostało zaplanowane, żeby nikt nie zdołał się do nich przywiązać.
Kevin miał trudności z przełykaniem. Oczami wyobraźni widział smużkę dymu leniwie wijącą się w stronę ciężkiego, ołowianego nieba. Widział wystraszoną bonobo chwytającą za kamień i rzucającą nim ze śmiertelną precyzją w Pigmeja, który wyruszył na łowy.
- Jak to się nazywa, kiedy zwierzę nosi w sobie ludzkie geny? - zapytała Candace.
- Transgeniczność - odparła Melanie.
- No właśnie. Chciałabym, żeby można było używać transgenicznych świń zamiast bonobo. Ta cała procedura nie daje mi spokoju. Chociaż bardzo lubię pieniądze i podobają mi się warunki, jakie stworzyło GenSys, to jednak nie jestem pewna, czy dalej będę pracować przy tym programie.
- To z pewnością nie spodoba się firmie - zauważyła Melanie. - Pamiętaj, że podpisałaś kontrakt. Jest dla mnie jasne, że będą chcieli zatrzymać pracownika zgodnie z wcześniej podjętymi zobowiązaniami.
Candace wzruszyła ramionami.
- Zwrócę im wszystko. Mogę bez tego żyć. Przede wszystkim muszę zachować dobre samopoczucie. Czułabym się lepiej, gdyby używali do tego świń. Kiedy usypialiśmy ostatnią bonobo, mogłabym przysiąc, że próbowała się z nami porozumieć. Musieliśmy zastosować dodatkową dawkę środka uspokajającego.
- Och, dajmy już temu spokój! - zareagował niespodziewanie energicznie Kevin. Twarz mu płonęła.
Melanie szeroko otworzyła oczy.
- A w ciebie co za diabeł wstąpił?
Kevin natychmiast się uspokoił i przeprosił za wybuch.
- Przepraszam. - Serce ciągle mu waliło. Nie znosił tego, że zawsze był w swych odruchach tak szczery i łatwy do przejrzenia, a w każdym razie zdawało mu się, że tak jest. Melanie spojrzała znacząco na Candace, ale ta zdawała się tego nie dostrzegać. Patrzyła na Kevina.
- Mam wrażenie, że czujesz to samo co ja - zauważyła Candace.
Kevin głośno wypuścił powietrze i szybko ugryzł hamburgera, żeby nie powiedzieć czegoś, czego mógłby potem żałować.
- Dlaczego nie chcesz o tym porozmawiać? - naciskała Candace.
Kevin pokręcił głową, przeżuwając kęs hamburgera. Domyślał się, że jest czerwony jak burak.
- Nie martw się nim. Wróci do siebie - pocieszyła koleżankę Melanie.
Candace spojrzała teraz na nią.
- Bonobo są tak ludzkie - powiedziała, wracając do przerwanej rozmowy - że właściwie nie powinniśmy się dziwić tej maleńkiej, półtoraprocentowej różnicy w genotypie. Ale coś mi przyszło do głowy. Moi drodzy, jeżeli tak łatwo przenosicie krótsze ramię chromosomu szóstego czy inne małe segmenty ludzkiego DNA do komórek bonobo, to jak wam się zdaje, z jakim procentem mamy wtedy do czynienia?
Melanie spojrzała na Kevina, robiąc równocześnie rachunek w myślach. Zmarszczyła czoło.
- Hmmm - mruknęła pod nosem. - To ciekawe pytanie. W grę wchodzi pewnie ponad dwa procent.
- Tak, ale te półtora procent nie mieści się wyłącznie w krótkim ramieniu szóstego chromosomu - niemal warknął Kevin.
- Hola, miły panie, wyluzuj się - Melanie starała się lekkim tonem pohamować coraz bardziej zdenerwowanego Kevina. Odstawiła sok i po przyjacielsku położyła dłoń na ramieniu kolegi. - Nie trać panowania nad sobą. My jedynie rozmawiamy. No wiesz, wymiana poglądów, taka rozrywka normalnych ludzi, siedzieć i mówić. Wiem, że dla kogoś, kto cały czas spędza z wirującymi w maszynach probówkami, takie kontakty stają się irytujące, ale mimo wszystko nie rozumiem, co takiego się stało.
Kevin westchnął. Chociaż było to wbrew jego naturze, postanowił zwierzyć się tym dwóm miłym, godnym zaufania kobietom. Przyznał, że się zdenerwował.
- Tak jakbyśmy tego nie widziały! - odparła Melanie, wywracając oczami. - A nie mógłbyś być nieco bardziej dokładny? Co cię tak wkurzyło?
- Właśnie to, o czym mówiła Candace - wyznał.
- Mówiła mnóstwo rzeczy.
- I wszystkie one świadczyć mogą, że popełniłem piramidalną pomyłkę.
Melanie cofnęła dłoń i zajrzała głęboko w ciemnobłękitne oczy Kevina.
- W jakiej sprawie?
- W dodawaniu tak dużej porcji ludzkiego DNA. Krótkie ramię szóstego chromosomu zawiera setki genów nie mających nic wspólnego z zespołem zgodności tkankowej. Powinienem raczej wyizolować wyłącznie potrzebny kompleks, a nie iść drogą na skróty.
- A więc te stworzenia otrzymują nieco więcej ludzkich protein - dopowiedziała Melanie. - A to ci dopiero historia!
- Tak się właśnie poczułem w pierwszej chwili - przyznał Kevin. - Przynajmniej do momentu, w którym wszedłem do Internetu, aby się dowiedzieć, czy ktokolwiek wie coś na temat zawartości krótkiego ramienia chromosomu szóstego. Niestety, jeden z badaczy poinformował mnie, że znajduje się tam spory segment genów ewolucyjnych. No i teraz zupełnie nie wiem, co stworzyłem.
- Ależ oczywiście, że wiesz - zaprzeczyła Candace. - Stworzyłeś transgeniczną małpę.
- To wiem - odpowiedział Kevin, a jego oczy płonęły. Zaczął szybko oddychać, na jego czole pojawiły się krople potu. - Ale obawiam się, że przekroczyłem granicę.
ROZDZIAŁ 6
5 marca 1997 roku godzina 13.00
Cogo, Gwinea Równikowa
Bertram wjechał swoim trzyletnim jeepem cherokee na parking za ratuszem i ostro nacisnął na hamulce. Samochód sprawiał mu spore kłopoty i Bertram mnóstwo czasu spędzał w warsztatach samochodowych, naprawiając coraz to nowe usterki. Problemy jednak nie znikały, więc myśląc o Kevinie Marshallu, który dostając co dwa lata nową toyotę, nie wiedział, co to psujący się samochód, czuł rosnącą irytację. On na nowy samochód musiał poczekać jeszcze rok.
Wszedł na schody prowadzące spod arkad na werandę otaczającą budynek na wysokości pierwszego piętra. Z niej wszedł do głównego biura. Zgodnie z wolą Siegfrieda Spalleka nie było tutaj klimatyzacji. Podwieszony pod sufitem potężny wentylator obracał się leniwie, wydając przy tym modulowany warkot. Długie, płaskie skrzydła poruszały ciepłym i wilgotnym powietrzem w dużej sali.
Bertram głośno zawołał zaraz po wejściu, więc sekretarz Siegfrieda, Aurielo, spodziewał się gościa i gestem zaprosił go do gabinetu. Aurielo był mieszkańcem wyspy Bioko, czarnoskórym mężczyzną o szerokiej twarzy. Uczył się we Francji na nauczyciela, ale dopiero kiedy GenSys znalazło teren na Strefę, podjął swoją pierwszą pracę.
Gabinet był większy niż biuro, przez które Bertram wszedł. Zajmował całą szerokość budynku. Okna wychodzące na parking z tyłu i na plac od frontu osłonięte były okiennicami. Z frontowych okien roztaczał się imponujący widok na nowoczesny kompleks szpitalno-laboratoryjny. Z miejsca, w którym stał, Bertram mógł zobaczyć także okna pracowni Kevina.
- Siadaj - powiedział Siegfried, nie podnosząc nawet wzroku. Jego głos był chropowaty, gardłowy, z lekkim niemieckim akcentem. Spallek miał wyjątkowo despotyczny charakter. Podpisywał cały stos korespondencji. - Za moment skończę.
Bertram rozejrzał się po pokoju. Panował w nim bałagan. Nigdy nie czuł się w tym miejscu dobrze. Jako weterynarz i umiarkowany zwolennik programu ochrony środowiska, nie akceptował dekorowania pomieszczeń trofeami myśliwskimi.
Tymczasem tutaj wszystkie ściany, każdy kawałek wolnej powierzchni, przykryte zostały wypchanymi głowami zwierząt, nierzadko gatunków zagrożonych, spoglądających na ludzi swymi szklistymi oczami. Było tu wiele kotów, jak lwy, pantery, gepardy, a także pełen przekrój antylop - Bertram nawet nie sądził, że tyle ich tu może żyć. Kilka potężnych łbów nosorożców spoglądało tępo zza pleców Siegfrieda. Nad biblioteczką znajdowały się węże, wśród nich nawet szykująca się do ataku kobra. Na podłodze leżał krokodyl z otwartą paszczą, strasząc swymi ostrymi jak igły zębiskami. Obok krzesła, na którym usiadł Bertram, stał mahoniowy stolik ze słoniową nogą. W kącie stały skrzyżowane dwa ciosy słoniowe.
Bardziej jeszcze od myśliwskich zdobyczy zdobiących gabinet, niepokoiły Bertrama trzy czaszki leżące na biurku Siegfrieda. Wszystkie były otwarte, bez górnej części. Jedna miała w skroni otwór po kuli. Służyły za pojemnik do spinaczy, popielniczkę i świecznik do grubej świecy. Chociaż sieć elektryczna Strefy należała do najbardziej niezawodnych w całym kraju, czasami zdarzały się awarie, głównie za sprawą częstych i gwałtownych wyładowań elektrycznych.
Większość osób odwiedzających gabinet szefa GenSys w Afryce uznawała czaszki za małpie, Bertram jednak znał prawdę. Były to czaszki ludzkie, pochodziły od skazańców zabitych przez żołnierzy gwinejskich. Cała trójka to były ofiary skazane za obrazę państwa. Przeszkadzali GenSys w prowadzeniu operacji. Prawdę powiedziawszy, to złapano ich na kłusownictwie. Polowali nielegalnie na szympansy w Strefie. Siegfried traktował ten obszar jak swój prywatny teren łowów.
Kilka lat temu, kiedy Bertram delikatnie zakwestionował potrzebę eksponowania czaszek, Siegfried odparł, że utrzymują miejscowych robotników w ryzach.
- To ten rodzaj komunikatu, który oni doskonale rozumieją - wyjaśnił. - Takie symbole przemawiają do nich.
Bertram nie dziwił się, że miejscowi rozumieją informację. Żyli przecież w kraju cierpiącym na nadmiar straszliwych, diabolicznie okrutnych dyktatorów. Bertram doskonale pamiętał uwagę Kevina na temat czaszek. Powiedział, że przypominają mu o obłąkanym Kurtzu z Jądra ciemności Josepha Conrada.
- No - odezwał się Siegfried, odsuwając stos papierów na stronę. - Co cię niepokoi, Bertram? Mam nadzieję, że nie pojawiły się żadne kłopoty z nowymi bonobo?
- Nie, absolutnie żadnych kłopotów z nimi nie ma. Obie samice są doskonałe. - Wpatrywał się w szefa Strefy. Najbardziej rzucającą się w oczy cechą fizyczną była blizna nadająca twarzy Siegfrieda groteskowy wyraz. Ciągnęła się spod lewego ucha, przez policzek aż do nosa. Z upływem lat blizna ściągnęła się nieco i podniosła jeden z kącików ust Siegfrieda, powodując, że jego twarz wykrzywiał ciągły niby-szyderczy uśmiech.
Formalnie rzecz biorąc, Bertram nie podlegał Siegfriedowi. Jako szef weterynarii największego na świecie ośrodka badawczego i reprodukcyjnego dla naczelnych, Bertram porozumiewał się bezpośrednio z wiceprezydentem odpowiedzialnym w GenSys za całą operację, który z kolei miał bezpośredni dostęp do Taylora Cabota. Jednak w codziennej praktyce, szczególnie jeśli chodziło o udział w projekcie bonobo, w najlepiej pojętym własnym interesie Bertram starał się utrzymywać serdeczne stosunki z szefem Strefy. Problem polegał na tym, że Siegfried był człowiekiem porywczym i trudno się z nim współpracowało.
Swoją afrykańską karierę zaczął jako biały myśliwy, który za odpowiednie pieniądze potrafił dostarczyć klientowi wszystko, czego sobie zażyczył. Taka reputacja zmusiła go do opuszczenia wschodniej Afryki i przeniesienia się do zachodniej części kontynentu, gdzie prawa nie zawsze były tak kategorycznie przestrzegane. Siegfried stworzył silną organizację i interesy szły doskonale, aż tropiciele pewnego razu zawiedli go i postawili w niezwykle niebezpiecznej sytuacji. W rezultacie został poturbowany przez potężnego słonia, a dwoje klientów poniosło śmierć.
Wydarzenie to zakończyło definitywnie karierę Siegfrieda jako białego myśliwego. Poza tym zostawiło bliznę na twarzy i paraliż prawego ramienia. Kończyna zwisała teraz bezwładnie i bezużytecznie wzdłuż boku.
Wściekłość wywołana niefortunnym zdarzeniem uczyniła z niego człowieka zgorzkniałego i mściwego. GenSys jednak doceniło jego zdolności organizacyjne, znajomość zwyczajów zwierzęcych i jego bezwzględny, ale i niezwykle efektywny sposób postępowania z Afrykańczykami. Uznali, że idealnie nadaje się do pokierowania wielomilionową afrykańską operacją.
- Mamy inne problemy z bonobo - powiedział Bertram.
- Czy chodzi o coś więcej niż twoje wcześniejsze zmartwienie z powodu podzielenia się zwierząt na dwie grupy? - zapytał z wyraźnym lekceważeniem Siegfried.
- Rozpoznanie zmiany w zachowaniach społecznych może powodować, do cholery, upoważnioną obawę - odparł Bertram. Na twarzy pojawiły mu się rumieńce.
- Skoro tak mówisz - zgodził się Siegfried. - Ale myślałem o tym i nie bardzo rozumiem, w czym rzecz. Czy przebywają w jednej grupie, czy w dziesięciu, co to dla nas za różnica? My wymagamy od nich jedynie, żeby pozostawały na miejscu i były zdrowe.
- Nie zgadzam się - zaoponował Bertram. - Podział świadczy o tym, że nie dają sobie rady. To nie jest ich typowe zachowanie i może wraz z upływem czasu rodzić kolejne problemy.
- Takie zmartwienia pozostawiam wam, profesjonalistom - powiedział Siegfried. Rozparł się w fotelu, aż ten skrzypnął. - Ja osobiście nie dbam o te małpy tak długo, jak długo nic nie zatrzymuje strumienia pieniędzy i sprzętu. Na razie projekt zamienia się w kopalnię złota.
- Trudności, o których wspomniałem, dotyczą Kevina Marshalla - zmienił temat Bertram.
- A co, na miłość boską, ten chudy głupek zrobił, żebyś się tak martwił? Dobrze, że ty z tą twoją wieczną paranoją nie musisz wykonywać mojej roboty.
- Ten bałwan sam wywołał problem, bo zobaczył dym nad wyspą. Był u mnie dwa razy. Najpierw w zeszłym tygodniu i drugi raz dziś rano.
- A co to za historia z tym dymem? Dlaczego mamy się tym przejmować? Zdaje się, że on jest jeszcze gorszy niż ty.
- Sądzi, że to bonobo używają ognia - wyjaśnił Bertram. - Nie powiedział tego wprost, ale jestem pewny, że to właśnie miał na myśli.
- Co masz na myśli, mówiąc 'używają ognia'? - Siegfried pochylił się do przodu. - Że niecą ogniska po to, by się ogrzać lub coś ugotować? - Roześmiał się na głos. - Nie znam się dobrze na was, amerykańskich mieszczuchach, ale tu, w buszu, zaczynacie się bać własnego cienia.
- Wiem, że to niedorzeczne. Oczywiście nikt inny tego nie widział, a jeżeli, to i tak pewnie ogień wziął się od piorunów. Problem polega na tym, że on chce tam pójść.
- Nikt nie będzie się zbliżał do wyspy! - warknął Siegfried. - Tylko w czasie planowanego połowu i wyłącznie wyznaczona grupa! Takie są dyrektywy z samej góry. Nie ma wyjątków poza Kimbą, który dostarcza na wyspę dodatkowe pożywienie.
- Powiedziałem mu to samo - przyznał Bertram. - I nie wydaje mi się, aby zamierzał zrobić coś na własną rękę. Niemniej jednak uznałem, że powinienem i tak o wszystkim poinformować ciebie.
- Dobrze zrobiłeś - odparł rozzłoszczony Siegfried. - Mały kutas. Jest jak cholerny kolec w dupie.
- I jeszcze jedno - dodał Bertram. - Opowiedział o dymie Raymondowi Lyonsowi.
Siegfried trzasnął dłonią w blat stołu z takim hukiem, że Bertram podskoczył. Poderwał się z fotela i podszedł do okna wychodzącego na plac. Patrzył w stronę szpitala. Od pierwszego spotkania poczuł antypatię do tego mola książkowego, cholernego badacza. Rozpieszczali go tu. Dostał drugi co do jakości dom w mieście. W Siegfriedzie zagotowało się na samą myśl. Chciał w tym domu urządzić kwaterę dla jednego z zaufanych współpracowników.
Zacisnął zdrową dłoń w pięść i zacisnął zęby.
- Jak pieprzony wrzód w dupie.
- Jego badania są prawie skończone - odezwał się znowu Bertram. - Zdziwiłbym się, gdyby zdecydował się zaprzepaścić wszystko to, co tak dobrze idzie.
- Co powiedział Lyons?
- Nic. Kazał Kevinowi się odprężyć i pozbyć tych głupich imaginacji.
- Może będę musiał spotkać się z Kevinem - powiedział Siegfried. - Nie pozwolę nikomu zniszczyć programu. Wszystko jest temu podporządkowane. To zbyt lukratywne przedsięwzięcie.
Bertram wstał.
- To twoja działka - stwierdził. Ruszył w stronę drzwi, zadowolony, że posiał dobre ziarno.
ROZDZIAŁ 7
5 marca 1997 roku godzina 7.25
Nowy Jork
Tanie czerwone wino i krótki sen zdecydowanie spowolniły ranną jazdę rowerem. Jack zwykle zjawiał się w Zakładzie Medycyny Sądowej o godzinie siódmej piętnaście. Tym razem jednak, kiedy wychodził z windy, na zegarze ściennym była godzina siódma dwadzieścia pięć. Trochę go to zaniepokoiło. Nie dlatego, że się spóźnił, po prostu lubił, gdy wszystko biegło zgodnie z harmonogramem. Dyscyplinę w pracy uważał za jeden z najlepszych sposobów chroniących przed depresją.
Pierwszy punkt porządku dziennego nakazywał nalać sobie kubek kawy ze wspólnego ekspresu. Już nawet sam zapach miał zbawczy wpływ, co Jack uznał za odruch Pawłowa. Wziął pierwszy łyk. To było niebiańskie doświadczenie. Chociaż nie sądził, że kofeina może działać tak szybko, czuł, jak krążący nad nim od rana ból głowy znalazł się nagle w defensywie i zaczął ustępować pola.
Podszedł do Vinniego Amendoli, technika medycznego zatrudnionego w kostnicy, którego nocna zmiana zazębiła się z dzienną. Jak zwykle czaił się za jednym z metalowych biurek. Nogi położył na blacie, a twarz ukrył za poranną gazetą.
Jack pociągnął w dół górną krawędź gazety, odsłaniając przed światem twarz młodego człowieka o wybitnie włoskich rysach. Miał dwadzieścia kilka lat, blisko trzydzieści, był mało imponującej budowy, ale przystojny. Jego ciemne, gęste włosy budziły zawsze zazdrość Jacka. On sam zauważył z niepokojeni, że w ostatnim roku nie tylko posiwiał, ale na czubku głowy pojawiły się także pierwsze oznaki łysiny.
- Hej, Einstein, co tam poranna prasa podaje na temat Franconiego? - zapytał Jack.
Vinnie i Jack często współpracowali ze sobą i obaj nawzajem doceniali swoje swobodne zachowanie, szybkie riposty i czarny humor.
- Nie wiem - krótko stwierdził Vinnie. Próbował uwolnić swoją gazetę z garści Jacka. Pochłonięty był analizowaniem statystyk Knicksów po ostatniej koszykarskiej kolejce w NBA.
Jack zmarszczył czoło. Vinnie może i nie był typem akademickiego geniusza, ale w sprawach bieżących informacji uchodził w gronie pracowników za autorytet. Czytał codziennie gazety od deski do deski, a ponadto miał znakomitą pamięć.
- Niczego nie napisali? - zapytał z niedowierzaniem Jack. Był naprawdę zaskoczony. Sądził, że media urządzą sobie ostre strzelanie ich kosztem. Nie co dzień zdarzało się przecież, żeby z kostnicy znikało ciało, i to tak sławne. Kłopoty biurokracji miejskiej zawsze były wdzięcznym tematem dla prasy.
- Nie zauważyłem - odparł Vinnie. Pociągnął mocniej, uwolnił gazetę i ponownie ukrył za nią twarz.
Jack pokręcił głową. Był szczerze zdziwiony i ciekawy, jak Harold Bingham, główny inspektor Zakładu Medycyny Sądowej, zdołał nakłonić prasę do milczenia. W chwili kiedy miał zamiar odwrócić się na pięcie i odejść, w oczy wpadł mu tytuł z pierwszej strony gazety trzymanej przez Vinniego. Grubą czcionką napisano: GANGSTERZY ZAGRALI NA NOSIE WŁADZOM MIEJSKIM. Podtytuł głosił: 'Przestępcza rodzina Vaccarro zabiła jednego ze swoich ludzi, a następnie wykradła jego ciało wprost spod nosa urzędników miejskich'.
Jack wyrwał całą gazetę z rąk Vinniego.
- Hej, co jest! - zawołał tamten zaskoczony.
Jack złożył gazetę, a następnie odwrócił tak, że Vinnie musiał spojrzeć na pierwszą stronę.
- Zdawało mi się, że według ciebie niczego w gazecie nie napisali - zauważył Jack.
- Nie powiedziałem, że nie napisali, tylko że nie zauważyłem - przypomniał Vinnie.
- Na miłość boską, przecież to jest na pierwszej stronie! - Jack w podnieceniu wskazał wielkie litery kubkiem z kawą.
Vinnie gwałtownym ruchem spróbował wydrzeć gazetę, ale Jack równie szybko ją cofnął.
- No co ty! - rzucił coraz bardziej poirytowany Vinnie. - Kup sobie własną gazetę!
- Zaczynasz mnie zastanawiać - stwierdził Jack. - Znam cię i jestem pewien, że ten artykuł przeczytałeś jeszcze w metrze. O co chodzi, Vinnie?
- O nic! Po prostu zacząłem od wiadomości sportowych.
Jack przez moment dokładnie przyglądał się twarzy Vinniego. Ten jednak uciekł wzrokiem.
- Jesteś chory? - zapytał żartobliwym tonem Jack.
- Nie! - sapnął Vinnie. - Po prostu oddaj mi gazetę.
Jack oddarł stronę z wiadomościami sportowymi i podał ją Vinniemu. Sam zaś z resztką gazety podszedł do innego biurka, usiadł i zaczął czytać. Artykuł zaczynał się na pierwszej stronie, a dokończenie zamieszczono na trzeciej. Jak przypuszczał, napisany był w tonie sarkastycznym, prześmiewczym. Autor dokładał po równo departamentowi policji i Zakładowi Medycyny Sądowej. Stwierdzono, że cała ta brudna i niejasna sprawa jest kolejnym jaskrawym dowodem rażącej niekompetencji obu instytucji.
Do pokoju wpadła Laurie i od razu przerwała Jackowi. Zdejmując płaszcz, wyraziła nadzieję, że Jack czuje się lepiej niż ona.
- Prawdopodobnie nie - przyznał Jack. - Kupiłem tanie wino. Przepraszam.
- Ale i pospaliśmy ledwie pięć godzin. Wstawanie było prawdziwą makabrą. - Przewiesiła płaszcz przez oparcie krzesła. - Dzień dobry, Vinnie - zawołała.
Vinnie jednak nie odpowiedział.
- Gniewa się, bo mu podarłem gazetę - wyjaśnił Jack. Wstał, ustępując miejsca Laurie. W tym tygodniu na niej spoczywał obowiązek rozdziału pracy, w tym przydzielania poszczególnych autopsji patologom. - Czołówka i artykuł redakcyjny poświęcone są Franconiemu.
- Nie dziwi mnie to. We wszystkich lokalnych wiadomościach trąbili o tym cały dzień i słyszałam, że zapowiadali Binghama w 'Dzień dobry, Ameryko'.
- Ma teraz pełne ręce roboty - przyznał Jack.
- Zaglądałeś do dzisiejszych spraw? - zapytała Laurie. Spojrzała na stos około dwudziestu teczek osobowych.
- Dopiero co przyszedłem - odpowiedział Jack i wrócił do lektury. Po chwili odezwał się, komentując przeczytany fragment. - O, to jest dobre! Twierdzą, że my i policja uknuliśmy spisek. Według nich świadomie pozbyliśmy się ciała, bo było to korzystne dla policji. Możesz sobie to wyobrazić? Ci dziennikarze opanowani są taką paranoją, że wszędzie dookoła widzą konspirację!
- To społeczeństwo cierpi na paranoję - stwierdziła Laurie. - Media dają jedynie to, co ludzie chcą otrzymać. Ale taka szalona teoria utwierdza mnie w przekonaniu, że powinniśmy prowadzić nasze dociekania na temat zniknięcia zwłok. Społeczeństwo musi wiedzieć, że jesteśmy bezstronni.
- A miałem nadzieję, że po zarwanej nocy zmieniłaś zdanie i zrezygnowałaś z wyprawy po prawdę - mruknął Jack, nie przerywając lektury.
- W żadnym wypadku - odparła Laurie.
- To idiotyczne! - zawołał, uderzając ręką w gazetę. - Najpierw sugerują, że jesteśmy odpowiedzialni za zniknięcie ciała, a teraz utrzymują, że gangsterzy na pewno pogrzebali szczątki w dzikich okolicach Westchester, więc nigdy już nie zostaną odnalezione.
- W tym fragmencie mają chyba rację - uznała Laurie. - Chyba że ciało wypłynie po wiosennych roztopach. Przy tym mrozie trudno kopać głębiej jak na trzydzieści, czterdzieści centymetrów.
- Rany, co za bzdury! - skomentował Jack po przeczytaniu całego artykułu. - Masz, chcesz przeczytać? - podsunął Laurie pierwszą stronę gazety.
Machnęła od niechcenia ręką.
- Dziękuję, ale przeczytałam już wersję 'Timesa'. Była wystarczająco złośliwa. Nie muszę już zapoznawać się z punktem widzenia 'New York Post'.
Jack podszedł do Vinniego i oddając oderwane strony, powiedział, że chciałby przywrócić gazecie jej pierwotny wygląd. Vinnie odebrał swoją własność bez komentarza.
- Jesteś dzisiaj okropnie drażliwy - powiedział do niego Jack.
- To zostaw mnie w spokoju - zaproponował sucho Vinnie.
- Ho, ho, uważaj, Laurie! Zdaje się, że Vinnie cierpi na napięcie przedmyślowe. Prawdopodobnie zaplanował sobie pomyśleć nad czymś i teraz hormony mu się burzą.
- U-ha - odezwała się Laurie. - Mamy tu tego 'topielca', o którym wspomniał wczoraj Mike Passano. Komu powinnam go przydzielić? Kłopot z tym, że do nikogo w tej chwili nic nie mam i w efekcie pewnie sama z nim zostanę.
- Daj go mnie - zaoferował się Jack.
- Nie rusza cię? - zapytała. Sama bardzo nie lubiła topielców, szczególnie jeśli dłużej leżeli w wodzie. Taka autopsja była zwykle bardzo nieprzyjemną i trudną pracą.
- Ech - odparł Jack. - Jak się przyzwyczaisz do zapachu, to palce lizać.
- Błagam - mruknęła Laurie. - To obrzydliwe!
- Poważnie. Topielcy stanowią zazwyczaj prawdziwe wyzwanie. Wolę takich niż z postrzałem.
- Ten to jedno i drugie - stwierdziła i przypisała Jacka do topielca.
- Uroczo! - uznał Jack. Podszedł do biurka i zajrzał Laurie przez ramię.
- Strzał oddany w górną prawą część ciała, przypuszczalnie z bliskiej odległości.
- Brzmi coraz ciekawiej. Jak się nazywa ofiara?
- Nie wiemy. Prawdę powiedziawszy, to część twojego zadania. Głowa i ręce zniknęły.
Wręczyła Jackowi teczkę osobową. Oparł się o krawędź biurka i zaczął przerzucać jej zawartość. Nie było tego dużo. To, co znalazł, pochodziło od asystentki z ich dochodzeniówki, Janice Jaeger.
Janice podała, że ciało zostało znalezione w Atlantyku niedaleko Coney Island. Przypadkowo trafiła na nie łódź patrolowa straży przybrzeżnej, która zaczaiła się na spodziewanych przemytników narkotyków. Straż wypłynęła w morze po otrzymaniu anonimowego cynku. Łódź stała nieruchomo na wodzie z wyłączonymi światłami i włączonym radarem i dosłownie uderzyła w ciało. W pierwszej chwili przypuszczali, że to informator, którego handlarze nakryli i zostawili straży jako cały łup.
- Niewiele tego - powiedział Jack.
- Na szczęście ty lubisz trudne zadania - dokuczyła mu z uśmiechem Laurie.
Jack ruszył do windy.
- Chodź, zrzędo! - zawołał Vinniego. Trzepnął w gazetę i przechodząc obok, dał mu szturchańca. - Szkoda czasu. - Ale w drzwiach dosłownie wpadł na Lou Soldano. Porucznik zmierzał wprost do celu: ekspresu z kawą.
- Jezu - stęknął Jack, wylewając kawę z kubka. - Powinieneś spróbować sił w nowojorskich Gigantach.
- Przepraszam - powiedział Lou. - Gwałtownie potrzebuję uzupełnienia poziomu kofeiny w organizmie.
Obaj mężczyźni podeszli do ekspresu. Jack oderwał kawałek papierowego ręcznika, żeby zetrzeć plamę z kawy ze sztruksowej marynarki. Lou napełnił kubek prawie po brzeg. Ręce bardzo mu drżały. Wsypał mnóstwo cukru i wlał śmietankę.
Westchnął ciężko.
- Ostatnie dni są porażające.
- Znowu się bawiłeś całą noc? - zapytał Jack.
Policzki Lou porastał gęsty, dawno nie golony zarost. Miał na sobie wygniecioną, niebieską koszulę z rozpiętym kołnierzykiem, poluzowany i przekrzywiony krawat. Jego prochowiec w stylu porucznika Colombo wyglądał jak łachy, które zwykłe nosili bezdomni.
- Chciałbym - jęknął. - Przez ostatnie dwie noce udało mi się zamknąć oczy na trzy godziny. - Przeszedł ciężkim krokiem, przywitał się z Laurie i z ulgą siadł na krześle przy jej biurku.
- Jakiś postęp w sprawie Franconiego? - zapytała Laurie.
- Nic, co by ucieszyło kapitana, dowódcę okręgu czy komisarza policji - odpowiedział przygnębiony. - Ale bajzel. Obawiam się, że potoczą się głowy. Kiedy chodzi o zabójstwo, boimy się, że zrobią z nas kozły ofiarne, jeżeli szybko nie dojdzie do zwrotu w sprawie.
- To przecież nie wasza wina, że zabili Franconiego - stwierdziła oburzona Laurie.
- Powiedz to komisarzowi. - Lou głośno upił spory łyk kawy. - Mogę zapalić? - popatrzył na Laurie i Jacka. - Dobra, zapomnijcie o tym - dodał, widząc wyraz ich twarzy. - Nie wiem nawet, po co pytałem. Przez moment musiałem znaleźć się w szponach obłędu.
- Czego się dowiedzieliście? - zapytała Laurie. Wiedziała, że Lou jest członkiem zespołu do zwalczania przestępczości zorganizowanej. Z jego doświadczeniem był najlepszym kandydatem do prowadzenia dochodzenia w tej sprawie.
- Bez wątpienia to sprawka rodziny Vaccarro. Nasi informatorzy potwierdzili to. Ale tego się domyślaliśmy, odkąd Franconi zdecydował się świadczyć. Jedynym tropem jest broń, z której został zamordowany.
- To powinno pomóc - stwierdziła Laurie.
- Nie tak bardzo, jak można by oczekiwać - zaprzeczył Lou. - Gangsterzy dość często zostawiają broń po wykonanej robocie. Znaleźliśmy ją na dachu kamienicy naprzeciwko restauracji 'Positano'. To 30-30 remington z lunetą. W magazynku brakowało dwóch nabojów. Na dachu leżały dwie łuski.
- Odciski palców? - zapytała Laurie.
- Wyczyszczone, ale chłopaki z kryminalistyki ciągle nad tym pracują.
- Pochodzenie? - tym razem zapytał Jack.
- Tak, udało nam się to sprawdzić. Karabin należał do jakiegoś dziwaka z Menlo Park. Ale trop okazał się ślepy. Na jego dom napadli dzień wcześniej i jedyną rzeczą, którą ukradli, była właśnie broń.
- Więc co teraz? - zastanowiła się Laurie.
- Ciągle szukamy śladów. Mamy też następnych informatorów. Ale najmocniej ściskamy kciuki, aby nastąpił wreszcie przełom w dochodzeniu. A co u was? Macie jakieś sugestie, jak ciało mogło stąd zniknąć?
- Na razie nie, ale nadal szukam rozwiązania - przyznała Laurie.
- Psiakrew, mam pomysł - odezwał się nagle Jack. - Mówiliście, że kiedy ostatnim razem Laurie wmieszała się w historię z bandytami, wywieźli ją stąd w trumnie. Teraz też tak mogli zrobić.
- Tamto było wtedy, a teraz jest teraz - powiedziała Laurie. - Poza tym nie jestem wplątana w tę sprawę, jak byłam w tamtą. Myślę jednak, że niezwykle ważne jest wyjaśnienie, w jaki sposób ciało mogło stąd zniknąć, i muszę dodać, że nie wierzę, aby Bingham albo Washington zrobili wszystko co w ich mocy. Z ich punktu widzenia im szybciej epizod pójdzie w niepamięć, tym lepiej.
- Mogę to zrozumieć - stwierdził Lou. - Prawdę powiedziawszy, jak tylko media przestaną o tym mówić, może nawet komisarz nieco nam odpuści. Kto wie?
- Mam zamiar dowiedzieć się, jak to się stało - powtórzyła Laurie z uporem.
- No cóż, gdybym wiedział, kto i jak wywiózł stąd ciało, miałbym łatwiejsze zadanie - przyznał Lou. - Najbardziej prawdopodobne jest, że zrobili to ci sami ludzie z organizacji Vaccarro. To właściwie jest oczywiste.
Jack podniósł bezradnie ręce.
- Wynoszę się stąd. Jedno mogę powiedzieć na pewno, żadne z was nie posłucha zdrowego rozsądku. - Idąc do drzwi, pociągnął Vinniego za rękaw. Po drodze zajrzał jeszcze do biura Janice. - Jest coś, co powinienem wiedzieć o topielcu, a czego nie ma w papierach? - zapytał koleżankę.
- Zdobyłam niewiele informacji i wszystkie są w teczce. Poza współrzędnymi miejsca, w którym znaleziono ciało. Ci ze straży przybrzeżnej powiedzieli, żeby zadzwonić i dowiedzieć się, czy nie znajdą jeszcze czegoś, ale nie sądzę, żeby to było ważne. Mało prawdopodobne, aby ktoś tam znowu popłynął i odnalazł głowę albo ręce.
- Ja też tak sądzę - zgodził się Jack. - Jednak mimo to ktoś mógłby zadzwonić. Ot, dla świętego spokoju.
- Zostawię notatkę Bartowi - obiecała Janice. Bart Arnold był przełożonym wszystkich asystentów odpowiedzialnych za zbieranie informacji o ofiarach.
- Dzięki, Janice. Teraz wynoś się stąd i wskakuj do łóżka. - Janice należała do tych sumiennych pracowników, którzy zawsze zostają po godzinach.
- Zaraz, zaraz - przypomniała sobie Janice. - Jest jedna sprawa, o której nie wspomniałam w notatkach. Kiedy wyłowili ciało, było zupełnie nagie, ani jednej niteczki.
Jack skinął głową. To była dziwna informacja. Rozebranie ciała stanowiło dla morderców dodatkowy wysiłek. Zastanowił się chwilę i doszedł do wniosku, że musiało mieć to związek z chęcią ukrycia tożsamości ofiary, a ta, wobec braku głowy i rąk, była oczywista. Pomachał Janice na do widzenia i poszedł dalej.
- Tylko mi nie mów, że robimy tego topielca - rzucił Vinnie, kiedy zbliżali się do windy.
- Wyłączyłeś zapewne odbiór, gdy czytałeś wiadomości sportowe, co? - zapytał Jack. - Rozmawiałem o tym z Laurie przez dobre dziesięć minut.
Weszli do windy i zjechali na poziom, na którym mieściły się sale autopsyjne. Vinnie cały czas unikał kontaktu wzrokowego z Jackiem.
- Jesteś w kiepskim nastroju - zauważył Stapleton. - Tylko mi nie mów, że tak się przejąłeś zniknięciem Franconiego.
- Odwal się - warknął Vinnie.
Podczas gdy technik włożył kombinezon ochronny, przygotował narzędzia do autopsji, a następnie przewiózł ciało z kostnicy i ułożył na stole autopsyjnym, Jack jeszcze raz dokładnie przejrzał zawartość teczki, aby mieć stuprocentową pewność, że niczego nie przeoczył. Potem poszedł do biura i wyjął zdjęcia rentgenowskie.
Po sprawdzeniu wszystkiego włożył swój skafander, odłączył ładowanie akumulatorów filtrów powietrza i nałożył kask. Nie cierpiał tego księżycowego przebrania, ale perspektywa pracy nad pokawałkowanym topielcem osłabiła niechęć. Chociaż wcześniej żartował sobie na ten temat z Laurie, w podobnych przypadkach odór był najgorszy ze wszystkiego.
O tej porze Jack i Vinnie byli sami w sali autopsyjnej. Ku zmartwieniu Vinniego Jack niezmiennie nalegał, aby zaczynać dzień jak najszybciej. Bardzo często Jack kończył pierwszą robotę, kiedy inni patolodzy zaczynali dopiero pracę.
Pierwszą czynnością było dokładne przyjrzenie się zdjęciom rentgenowskim, więc Jack przypiął je do podświetlanego ekranu. Ręce oparł na biodrach, odsunął się o krok do tyłu i przyjrzał się zdjęciu korpusu. Bez głowy i rąk obraz prezentował się zdecydowanie dziwnie, jakby Jack miał przed sobą zdjęcie rentgenowskie jakiegoś stwora, nie człowieka. Ciekawie też wyglądała jasna, zwarta plama złożona z wielu punktów w górnej, prawej części ciała. Wyglądało, jakby zabity nie został trafiony jednym pociskiem śrutowym, ale dwoma, a rany znajdowały się bardzo blisko siebie. Stanowczo za dużo punkcików, orzekł w myślach Jack. Śrut nie przepuszczał oczywiście promieni X, więc nie pozwalał obejrzeć tych fragmentów, które znalazły się pod nim, a sam był widoczny na kliszy w postaci białych plam.
Jack chciał już przejść do następnych zdjęć, kiedy przyszło mu do głowy coś w związku z białymi plamami. Okolice ran postrzałowych wyglądały dziwnie, jakoś bardziej gruzełkowato niż zwykle w przypadku ran po śrucie.
Jack obejrzał zdjęcia boczne i zauważył to samo zjawisko. W pierwszej chwili pomyślał, że siła podmuchu mogła wprowadzić do rany jakieś drobiny materiału nieprzepuszczającego promieni X. Może były to fragmenty z ubrania ofiary.
- Maestro, gotowe - oznajmił Vinnie, kiedy przygotował wszystko do pracy.
Jack odwrócił się od ekranu ze zdjęciami i podszedł do stołu autopsyjnego. We fluoryzującym świetle lamp ciało było blade jak przysłowiowa ściana. Kimkolwiek był nieboszczyk, był otyły i na pewno ostatnio nie opalał się na Karaibach.
- Używając twojego ulubionego powiedzenia - odezwał się Vinnie - trzeba stwierdzić, że nie wygląda, jakby wybierał się na potańcówkę.
Jack uśmiechnął się w odpowiedzi na czarny dowcip Vinniego. Oznaczał, że technik odzyskuje dobre samopoczucie po porannej chandrze.
Ciało było w kiepskim stanie, chociaż woda obmyła je do czysta. Na szczęście trup nie pływał w oceanie zbyt długo. Okaleczenia były o wiele potworniejsze niż rany postrzałowe. Nie tylko odcięto mu głowę i ręce, miał także mnóstwo szerokich, głębokich nacięć na brzuchu, klatce piersiowej i udach, które odsłaniały grubą warstwę tkanki tłuszczowej. Krawędzie wszystkich ran były poszarpane.
- Wygląda na to, że ryby miały bankiet - powiedział Jack.
- Prostak! - skomentował Vinnie.
Pociski odsłoniły i uszkodziły kilka organów wewnętrznych. Widać było fragmenty jelit i naderwaną nerkę.
Jack podniósł jedno z ramion i spojrzał na wystające kości.
- Podejrzewam piłę łańcuchową - zgadywał.
- Po co te wszystkie nacięcia? - zapytał Vinnie. - Chcieli go podzielić jak świątecznego indyka?
- Nie, sądzę, że dostał się pod łódź motorową. Rany wyglądają jak od śruby napędowej.
Jack rozpoczął teraz wnikliwe oględziny zewnętrzne zwłok. Zdawał sobie sprawę, że przy tak wielu poważnych urazach, łatwo można przeoczyć delikatniejsze ślady. Pracował powoli, często przerywał oględziny i fotografował patologiczne zmiany. Ta drobiazgowość opłaciła się. Na poszarpanej krawędzi nacięcia na szyi, tuż nad obojczykiem znalazł małą, okrągłą rankę. Następną, taką samą, odkrył po lewej stronie na wysokości dziesiątego żebra.
- Co to jest? - zapytał Vinnie.
- Nie wiem. Jakieś rany kłute.
- Jak sądzisz, ile razy do niego strzelili?
- Trudno powiedzieć.
- Nie ryzykowali. Chcieli być diabelnie pewni, że facet nie żyje - uznał Vinnie.
Jakieś pół godziny później, kiedy Jack miał zamiar zabrać się do badania organów wewnętrznych denata, do sali weszła Laurie. Miała na sobie biały kitel i maskę na twarzy. Nie włożyła skafandra. Jacka zaskoczył jej strój, tym bardziej, że była niezwykle dokładna w przestrzeganiu przepisów. Nawet jeśli nie chciała wkładać całego skafandra, mogła włożyć tylko górę.
- Przynajmniej nie pływał długo w wodzie - powiedziała, spoglądając na ciało. - Nawet nie zaczęło się rozkładać.
- Nie, wziął tylko odświeżającą kąpiel - zażartował Jack.
- Jakie rany postrzałowe! - dziwiła się, przyglądając się okropnym okaleczeniom. Zobaczyła też liczne rany szarpane i dodała: - Wygląda, jakby zrobili to śrubą.
Jack wyprostował się.
- Laurie, o co chodzi? Chyba nie przyszłaś tu, żeby nam pomóc?
- Nie - przyznała. Maska tłumiła nieco jej słowa. - Zdaje się, że potrzebuję odrobiny moralnego wsparcia.
- W związku z czym? - zapytał Jack.
- Calvin mnie zrugał - poinformowała. - Najwidoczniej Mike Passano naopowiadał mu, że ostatniej nocy oskarżałam go o współudział w uprowadzeniu ciała Franconiego. Możesz uwierzyć? No, w każdym razie Calvin był naprawdę wściekły, a przecież wiesz, jak nie znoszę konfliktów. Skończyło się na tym, że zaczęłam płakać, a to z kolei sprawiło, że zezłościłam się na siebie.
Jack prychnął lekko przez zaciśnięte wargi. Próbował wymyślić coś, co mogłoby ją pocieszyć, ale poza 'A nie mówiłem' nic nie przychodziło mu do głowy.
- Przykro mi - powiedział miękko.
- Dzięki - odparła Laurie.
- Więc uroniłaś kilka łez. Cóż, nie ma się czego wstydzić.
- Ale nienawidzę tego. To takie nieprofesjonalne.
- Ach, o to wcale bym się nie martwił. Czasami sam mam ochotę się rozpłakać. Może gdybyśmy byli w stanie wymienić się niektórymi cechami usposobienia, oboje stalibyśmy się znacznie lepsi.
- Zawsze do usług! - odpowiedziała Laurie z gotowością. Długo czekała na to wynurzenie. Jego tłumiony żal stanowił najpoważniejszą przeszkodę w szukaniu własnego szczęścia. Chętnie by mu ulżyła.
- Tak więc w końcu zrezygnujesz ze swojej minikrucjaty - stwierdził Jack.
- Wielkie nieba, nie! - zaprzeczyła. - Rozmowa z Calvinem tylko wzmocniła we mnie przekonanie, że moje obawy mogą być słuszne. Calvin i Bingham próbują całą sprawę zatuszować. To nie jest w porządku.
- Och, Laurie! - jęknął Jack. - Proszę! Ta mała utarczka z Calvinem to tylko początek. Nie zyskasz nic oprócz zszarpanych nerwów.
- To sprawa zasad - uparła się Laurie. - Więc mnie nie pouczaj. Przyszłam do ciebie po wsparcie.
Jack westchnął i uniósł na moment maskę z pleksi.
- Okay. Czego ode mnie oczekujesz?
- Niczego szczególnego. Po prostu bądź po mojej stronie.
Piętnaście minut później Laurie wyszła z sali autopsyjnej. Jack pokazał jej wszystkie zewnętrzne obrażenia, w tym obie rany kłute. Słuchała jednym uchem, najwyraźniej pochłonięta sprawą Franconiego. Jack musiał się cały czas powstrzymywać, żeby znowu nie powiedzieć, co o tym myśli.
- Dość tego oglądania - powiedział do Vinniego. - Zobaczmy, co tam mamy w środku.
- Najwyższy czas - uznał pomocnik. Minęła ósma i na innych stołach także leżały ciała, przy których pracowały zespoły złożone z techników i patologów. Pomimo że wcześniej zaczęli, nie wyprzedzali innych w znaczący sposób.
Jack zignorował przyjacielskie kpiny, pochłonięty pracą nad nieszczęsnymi szczątkami. Wobec tak licznych i nietypowych obrażeń musiał zrezygnować z tradycyjnej techniki otwierania zwłok i poważnie się skoncentrować na każdym ruchu. W przeciwieństwie do Vinniego Jack nie miał świadomości upływającego czasu. I znowu drobiazgowość się opłaciła. Chociaż wątroba została zasadniczo zniszczona przez pocisk, Jack odkrył coś niezwykłego, coś, co mogłoby zostać przeoczone przy bardziej pobieżnych, niedbałych oględzinach. Zauważył drobne ślady po szyciu chirurgicznym na żyle głównej i na poszarpanej krawędzi urwanej tętnicy dochodzącej do wątroby. Blizny pooperacyjne w tym miejscu nie należały do często spotykanych. Ta tętnica dostarczała czystą krew do wątroby, natomiast żyła wątrobowa była największą z żył w jamie brzusznej. Nie znalazł natomiast żadnych śladów szwów na żyle wrotnej, ponieważ prawie cała została usunięta.
- Chet, podejdź tu! - zawołał Jack. Chet McGovern dzielił z Jackiem pokój w zakładzie. Teraz intensywnie pracował przy sąsiednim stole.
Chet odłożył skalpel i podszedł. Vinnie przesunął się na szczyt stołu, ustępując miejsca drugiemu patologowi.
- Co masz? Coś interesującego? - Chet spojrzał w otwór w ciele.
- Bez wątpienia. Znalazłem całą garść śrutu, ale odkryłem też szwy na naczyniach krwionośnych.
- Gdzie? - Chet pochylił się, ale nie potrafił odnaleźć żadnych anatomicznych punktów orientacyjnych.
- Tutaj - Jack wskazał końcem uchwytu skalpela.
- Tak, widzę je - w tonie Cheta dawał się słyszeć podziw. - Ładnie zacerowane. Niewiele śródbłonka. To może oznaczać, że są świeże.
- Tak też sobie pomyślałem - powiedział Jack. - Prawdopodobnie miesiąc lub dwa. Pół roku to absolutnie górna granica.
- I co to twoim zdaniem oznacza?
- Moim zdaniem szansę na identyfikacje wzrosły o tysiąc procent - stwierdził Jack. Wyprostował się i przeciągnął z zadowoleniem.
- Wiemy, że ofiara przeszła operację jamy brzusznej - wyciągał wnioski Chet. - Ale mnóstwo ludzi ma operacje brzucha.
- Lecz nie takiego rodzaju jak u naszego faceta. Założę się, że z tymi szwami na tętnicy wątrobowej i żyle wątrobowej kwalifikuje się do elitarnej grupy. Według mnie całkiem niedawno miał przeszczepioną wątrobę.
ROZDZIAŁ 8
5 marca 1997 roku godzina 10.00
Nowy Jork
Raymond Lyons podciągnął mankiet koszuli spięty elegancką spinką i spojrzał na swojego cienkiego jak opłatek piageta. Była dokładnie dziesiąta. Odczuwał zadowolenie. Lubił być punktualny, szczególnie jeśli chodziło o spotkania w interesach, ale nie znosił przychodzenia przed czasem. Wcześniejsze przyjście mogło zostać odczytane jak oznaka desperacji, a Raymond uznawał wyłącznie negocjacje z pozycji siły.
Przez ostatnie kilka minut stał na narożniku Park Avenue i Siedemdziesiątej Ósmej Ulicy, czekając na umówioną godzinę. Teraz, gdy nadeszła, poprawił krawat, kapelusz typu fedora i ruszył w stronę budynku przy Park Avenue numer 972.
- Szukam biura doktora Andersona - wyjaśnił zażywnemu jegomościowi, który otworzył ciężkie frontowe drzwi z żelazną, misternie kutą kratownicą i grubą szybą.
- Gabinet pana doktora ma osobne wejście - odparł mężczyzna. Wyszedł na chodnik i wskazał drogę.
Raymond dotknął palcami ronda kapelusza, dziękując za informacje, i ruszył w stronę prywatnego wejścia doktora Andersona. Napis na mosiężnej tabliczce zalecał: PROSZĘ DZWONIĆ I WEJŚĆ PO SYGNALE. Raymond zastosował się do polecenia.
Natychmiast gdy drzwi zamknęły się za nim, Raymond poczuł dojmujące uczucie zadowolenia. Wystrój wnętrza i zapach unoszący się w powietrzu przywoływały na myśl pieniądze. Z przepychem wyposażono pomieszczenie w antyki i grube, orientalne dywany. Na ścianach wisiały obrazy dziewiętnastowiecznych malarzy.
Zbliżył się do inkrustowanego francuskiego biurka. Elegancko ubrana, dostojnie wyglądająca recepcjonistka spojrzała na niego znad okularów do czytania. Na biurku, przodem do Raymonda, stała wizytówka: Mrs. ARTHUR P. AUCHINCLOSS.
Raymond przedstawił się i z rozmysłem podkreślił fakt, że także jest lekarzem. Doskonale się orientował, że recepcjonistki lekarzy stają się nieznośnie impertynenckie, wiedząc, że nie mają do czynienia z kimś z branży.
- Pan doktor oczekuje pana - powiedziała i zaraz niezwykle uprzejmie poprosiła Raymonda, aby chwilkę jeszcze poczekał w poczekalni.
- To pięknie urządzone pomieszczenie - pochwalił Raymond.
- Rzeczywiście - powiedziała pani Auchincloss.
- Czy to duży gabinet? - zapytał.
- Tak, oczywiście - odparła kobieta. - Doktor Anderson jest bardzo zapracowanym człowiekiem. Mamy cztery w pełni wyposażone gabinety lekarskie i własny aparat do zdjęć rentgenowskich.
Raymond uśmiechnął się. Łatwo się domyśli jakich nadużyć Anderson musiał dokonywać w najlepszych latach 'opłat lekarskich' za tak zwane diagnozy specjalistyczne. Z punktu widzenia Raymonda doktor Anderson stanowił doskonałą zdobycz jako partner w ich przedsięwzięciu. Chociaż Anderson ciągle miał pewną, niewielką liczbę dostatecznie zamożnych pacjentów gotowych płacić gotówką i mógł wykorzystać stare dobre koneksje, to jednak musiał być poważnie przyciśnięty narastającymi kłopotami związanymi z utrzymaniem praktyki.
- Domyślam się, że to oznacza spory personel - powiedział Raymond.
- Zatrudniamy tylko jedną pielęgniarkę - wyjaśniła pani Auchincloss. - Niezwykle trudno znaleźć dzisiaj pomoc na odpowiednim poziomie.
Tak, pewnie, zadumał się Raymond. Jedna pielęgniarka na cztery gabinety oznacza, że lekarz musi mieć olbrzymie kłopoty. Ale nie podzielił się swymi wątpliwościami z recepcjonistką. Zamiast tego powłóczył wzrokiem po wytapetowanych starannie ścianach i powiedział:
- Zawsze podziwiałem tę starą szkołę, biura przy Park Avenue. Są takie ucywilizowane i spokojne. Człowiek nie potrafi się wstrzymać, by nie obdarzyć ich natychmiast zaufaniem.
- Jestem przekonana, że nasi pacjenci tak to właśnie odczuwają - przytaknęła pani Auchincloss.
Otworzyły się drzwi do gabinetu i stanęła w nich starsza kobieta cała w klejnotach, w sukni od Gucciego. Weszła do biura. Była przerażająco chuda, a na twarzy miała tyle makijażu, że usta zastygły jej w niezmiennym, sztywnym, afektowanym uśmiechu. Za nią pojawił się doktor Anderson.
Spojrzenia obu mężczyzn skrzyżowały się na ułamek sekundy, kiedy doktor kierował pacjentkę do biurka recepcjonistki i umawiał się na następną wizytę.
Raymond otaksował lekarza wzrokiem. Był wysokim mężczyzną o dystyngowanym wyglądzie, takim jakim Raymond według siebie także się cieszył. Ale Waller nie był opalony. Wręcz przeciwnie, jego cera miała szarawy odcień, a smutne oczy i zapadłe policzki nadawały mu wygląd człowieka przemęczonego. O ile Raymond znał się na tym, ciężkie czasy wypisane były na jego twarzy.
Po serdecznym pożegnaniu z pacjentką Waller skinął ręką na Raymonda, aby poszedł za nim. Poszli długim korytarzem, z którego wchodziło się do gabinetów lekarskich. Weszli jednak do prywatnego gabinetu Andersona.
Waller przedstawił się z serdecznym tonem, ale i z wyraźną rezerwą. Odebrał od Raymonda płaszcz i kapelusz, które ostrożnie zawiesił na wieszakach w wąskiej szafie.
- Kawy? - zapytał Waller.
- Chętnie - odparł Raymonds.
Kilka minut później obaj usiedli z kawą, Waller za biurkiem, Raymond w fotelu dla gości. On pierwszy zaczął rozmowę.
- To ciężkie czasy dla praktykującego lekarza - zagaił.
Waller wydał z siebie głos, który miał uchodzić za śmiech, ale całkowicie pozbawiony radości. Nie ulegało wątpliwości, że uwaga Raymonda nie rozbawiła go.
- Możemy zaoferować panu możliwości znaczącego podniesienia dochodów oraz świadczenia usług na najwyższym poziomie dla wybranych klientów. - Był to wstęp doskonale wyćwiczony wieloletnią praktyką.
- Czy jest w tym przedsięwzięciu coś nielegalnego? - przerwał Waller. Ton jego głosu był poważny, niemal irytujący. - Jeżeli tak, to nie jestem zainteresowany.
- Nic nielegalnego - zapewnił Raymond. - Po prostu sprawa jest nadzwyczajnie poufna. Przez telefon zobowiązał się pan, że oprócz pana, mnie i doktora Levitza nikt się nie dowie o tej rozmowie.
- Tak długo, jak długo moje milczenie samo w sobie nie okaże się przestępstwem - odpowiedział Waller. - Nie chcę zostać wystrychnięty na dudka przez nierozważne włączenie się w niepewny interes.
- Nie ma powodu do obaw - jeszcze raz zapewnił Raymond. Uśmiechnął się. - Ale jeżeli zdecyduje się pan dołączyć do naszej grupy, poprosimy o podpisanie przysięgi o zachowaniu tajemnicy. Dopiero potem zostanie pan wprowadzony w szczegóły.
- Nie widzę żadnych problemów z podpisaniem oświadczenia, jeżeli nie łamię przy tym prawa - powtórzył swe zastrzeżenie doktor Anderson.
- Doskonale. - Raymond odstawił filiżankę z kawą na biurko, aby mieć wolne ręce. Gorąco wierzył, że odpowiednie gestykulowanie ma niezwykłe znaczenie dla wywarcia wrażenia. Na początek przywołał wspomnienie swojego przypadkowego spotkania sprzed siedmiu lat z Kevinem Marshallem, który na krajowej konferencji wygłosił niemal nie zauważony referat na temat homologicznych transpozycji chromosomowych fragmentów pomiędzy komórkami.
- Homologiczne transpozycje? - zapytał Waller. - A co to, u diabła, takiego? - Medycynę skończył jeszcze przed rewolucją biomolekularną, więc terminy brzmiały dla niego zupełnie obco.
Raymond cierpliwie wyjaśnił, w czym rzecz, posługując się przykładem krótkiego ramienia chromosomu szóstego.
- Więc ten Kevin Marshall opracował sposób na pobieranie kawałka chromosomu z jednej komórki i wymienienie go z analogicznym kawałkiem analogicznego chromosomu w innej komórce - powtórzył Waller, jakby sprawdzając, czy dobrze zrozumiał.
- W rzeczy samej - potwierdził Raymond. - Dla mnie było to jak objawienie. Natychmiast dostrzegłem możliwości klinicznego zastosowania. Nagle pojawiła się możliwość tworzenia immunologicznego duplikatu osobnika. Jestem pewien, że zdaje pan sobie sprawę, iż krótkie ramię chromosomu szóstego zawiera zespół odpowiedzialny za zgodność tkankową.
- Coś jak bliźniak jednojajowy - powiedział Waller z rosnącym zainteresowaniem.
- Nawet lepiej niż bliźniak. Immunologiczny duplikat jest tworzony w odpowiednich rozmiarów zwierzęciu z gatunku, którego życie można w razie potrzeby poświęcić. Niewielu ludzi mogłoby liczyć na to, że ich brat lub siostra poświęci się w razie potrzeby.
- Dlaczego tego nie opublikowano? - zapytał Waller.
- Doktor Marshall oczywiście pragnie opublikować wyniki swoich badań, ale są jeszcze pewne detale, które musi opracować, zanim zdecyduje się na ich ujawnienie. Do wygłoszenia referatu został zmuszony przez szefa swojego wydziału. Szczęśliwie dla nas! Po referacie i krótkiej dyskusji podszedłem do niego i zaproponowałem prywatne spotkanie. Nie było łatwo i tym, co go ostatecznie przekonało, była obietnica zbudowania dla niego laboratorium marzeń, bez jakichkolwiek ingerencji świata akademickiego. Zapewniłem go, że będzie miał dostęp do każdego urządzenia, jakiego zapragnie.
- Macie takie laboratorium? - zapytał Waller.
- Nie w tej chwili - przyznał Raymond. - Kiedy tylko otrzymałem jego zgodę, skontaktowałem się z pewnym międzynarodowym gigantem w zakresie biotechnologii, dopóki nie zdecyduje się pan przyłączyć do naszego projektu, firma pozostanie anonimowa, i udało mi się, choć z trudnościami, sprzedać pomysł nadania całemu zagadnieniu wymiaru komercyjnego.
- I jak to działa?
Raymond pochylił się w swym krześle i spojrzał prosto w oczy Wallera.
- Za pieniądze tworzymy duplikat immunologiczny klienta. Jak może sobie pan łatwo wyobrazić, cena jest znaczna, lecz niewygórowana dla tych, którzy się na to decydują. Klient musi wpłacać roczne honorarium, które pokrywa koszty utrzymania jego duplikatu.
- Coś jak wpisowe, a później raty - stwierdził Waller.
- Tak, tak też można to widzieć - przytaknął Raymond.
- W jaki sposób ja bym z tego skorzystał?
- Na mnóstwo sposobów. Ten interes działa na zasadzie piramidy. Za każdego klienta, którego pan zwerbuje, płacimy procent, nie tylko z wpisowego, ale z corocznie wnoszonej opłaty. Dodatkowo upoważnimy pana do rekrutacji następnych lekarzy takich jak pan, z kurczącą się liczbą pacjentów, ale mających ciągle kontakt z osobami zatroskanymi o swoje zdrowie i jednocześnie dostatecznie bogatymi, aby płacić gotówką. Ód każdego zwerbowanego lekarza płacimy procent z jego honorarium. Wyjaśnię to na przykładzie: jeżeli przystąpi pan do nas, to doktor Levitz, który pana zarekomendował, będzie otrzymywał swój udział od każdego pacjenta skierowanego na zabieg przez pana. Nie trzeba być księgowym, żeby zrozumieć, że przy niewielkim wysiłku uzyska się znaczące przychody. Dla dodatkowej zachęty mogę dodać, że korzystamy z gościnności innego kraju, więc pieniądze są wolne od podatku w Stanach.
- Po co zachowywać to w sekrecie?
- Z oczywistych powodów, jeśli chcemy utrzymać zagraniczne konta. A co do całości programu, mamy tu do czynienia z delikatnym problemem etycznym. Tymczasem firma, która umożliwia realizację przedsięwzięcia, jest niezwykle czuła na punkcie złej prasy. Szczerze powiedziawszy, użycie organów zwierzęcych do transplantacji uraża uczucia niektórych ludzi, a bezwzględnie chcemy uniknąć kontaktów z bojownikami o prawa zwierząt. Poza tym to kosztowna operacja i korzyści medyczne z niej płynące dostępne są tylko dla wąskiego grona zamożnych osób. Gwałcimy więc zasadę równości.
- Mogę się dowiedzieć, ilu ludzi jest włączonych w przedsięwzięcie? - zapytał Waller.
- Lekarzy czy pozostałych osób?
- Poza lekarzami.
- Około setki.
- Czy ktoś skorzystał już z usług?
- Czterech pacjentów. Przeszczepiono dwie nerki i dwie wątroby. Wszystkie zabiegi poszły znakomicie, bez konieczności stosowania specjalnych leków i bez śladów odrzucenia. I, jeśli mogę dodać, otrzymaliśmy pewną dodatkową sumę za transplantacje, z której procent przypadł także lekarzom.
- Ilu lekarzy weszło do spółki?
- Niespełna pięćdziesięciu. Na początku rekrutacja szła nam wolno, ale teraz przyspieszamy.
- Od jak dawna realizowany jest program?
- Od około sześciu lat. Poniesiono spore wydatki i olbrzymi wysiłek, lecz teraz zaczyna się to zwracać z nawiązką. Powinienem panu uświadomić, że włącza się pan do naszej grupy stosunkowo wcześnie, więc rozbudowana piramida przyniesie panu olbrzymie zyski.
- Brzmi to wszystko interesująco - stwierdził Waller. - Dodatkowy dochód mógłbym zainwestować w upadającą praktykę. Muszę coś zrobić, bo inaczej stracę gabinet.
- Byłaby wielka szkoda - zauważył Raymond.
- Mogę przez dzień lub dwa zastanowić się nad odpowiedzią?
Raymond wstał. Doświadczenie podpowiadało mu następne posunięcie.
- Ależ oczywiście. Proponowałbym nawet skontaktować się z doktorem Levitzem. To w końcu on pana rekomendował i bardzo cieszył się z naszego spotkania.
Pięć minut później Raymond wyszedł i skierował się na południe. Spacer sprawiał mu prawdziwą przyjemność. Nad głową miał czyste niebo, wdychał świeże powietrze przesycone zapachem wiosny i czuł się, jakby cały świat miał pod stopami. Zawsze tak się czuł, kiedy radość z zakończonej sukcesem rekrutacji pobudzała wydzielanie adrenaliny. W tej chwili nawet nieprzyjemności dwóch ostatnich dni stały się nieistotne. Przyszłość malowała się w jasnych, obiecujących barwach.
Niespodziewanie pojawiło się przeczucie nadciągającego nieszczęścia. Zauroczony dopiero co osiągniętym sukcesem Raymond wszedł niemal prosto pod koła jadącego autobusu miejskiego. Pęd powietrza dosłownie zdmuchnął kapelusz z jego głowy, a brudna woda spod kół obryzgała przód kaszmirowego płaszcza.
Raymond cofnął się gwałtownie, oszołomiony nagłym obrazem przerażającej śmierci, o którą otarł się o włos. Nowy Jork znowu okazał się miastem uderzających skrajności.
- Co, chłopie, w porządku? - zapytał jakiś przechodzień i podał Raymondowi nieco zdefasonowany kapelusz.
- Tak, świetnie, dziękuję - odpowiedział. Pochylił się i spojrzał na płaszcz. Ciarki przeszły mu po grzbiecie. Cały epizod zdawał się nabierać metaforycznego charakteru, przywołał niepokój spowodowany niefortunną historią Franconiego. Błoto przypomniało mu o układzie zawartym z Vinniem Dominickiem.
Czując, że został skarcony, z większą uwagą podjął kolejną próbę przejścia na drugą stronę ulicy. Życie niosło ze sobą tyle zagrożeń. Kiedy szedł w stronę Sześćdziesiątej Czwartej Ulicy, zaczął się niepokoić o dwa pozostałe przypadki transplantacji. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że sekcja zwłok mogłaby zagrozić projektowi. Dopiero ten kłopot z Franconim ukazał nowe zagrożenie.
W każdym razie lepiej będzie sprawdzić stan innych pacjentów, uznał. Nie miał żadnych wątpliwości, że obawy Taylora Cabota nie były bezpodstawne. Gdyby któryś z pacjentów w przyszłości miał zostać poddany autopsji, a media dowiedziałyby się o wynikach, mogło to wywołać wielce niepożądane zamieszanie. GenSys zapewne zrezygnowałoby z całego projektu.
Raymond przyspieszył kroku. Jeden z operowanych mieszkał w New Jersey, drugi w Dallas. Pomyślał, że najlepiej zrobi, jeśli zatelefonuje do prowadzących tych pacjentów lekarzy.
ROZDZIAŁ 9
5 marca 1997 roku godzina 17.45
Cogo, Gwinea Równikowa
- Halo! - rozległ się głos Candace. - Czy jest tu ktoś?
Ręka Kevina drgnęła na dźwięk nieoczekiwanego wołania. Technicy laboratoryjni dawno zakończyli dzień pracy i w laboratorium panowała cisza. Jedynie delikatny szum pracujących lodówek sygnalizował, że pomieszczenie żyje. Kevin został w pracowni i właśnie zajmował się krzyżowaniem Southerna, identyfikacją określonej sekwencji DNA, oddzieleniem fragmentów i przeniesieniem ich na żel, w którym zostaną przetransferowane do pożywki testowej, gdzie będzie można je oznaczyć. Wołanie Candace zaskoczyło Kevina i nie trafił pipetą do naczynia. Płyn rozlał się na powierzchni pożywki. Test został zniszczony. Teraz musiał zaczynać wszystko od nowa.
- Tutaj! - zawołał. Odłożył pipetę i wstał. Ponad butelkami z odczynnikami, ustawionymi na półce nad stołem laboratoryjnym, dojrzał stojącą w drzwiach dziewczynę.
- Czy przyszłam nie w porę? - zapytała, gdy zbliżył się do niej.
- Nie, właśnie kończyłem - odparł z nadzieją, że nie przejrzy jego kłamstwa.
Miał mieszane uczucia. Z jednej strony irytowało go, że stracił bezskutecznie wiele czasu na przeprowadzenie doświadczenia, z drugiej cieszył się, widząc swego gościa. W czasie tamtego lunchu ośmielił się na tyle, że zaprosił Melanie i Candace do domu na herbatę. Obie skwapliwie przyjęły zaproszenie. Melanie przyznała przy tym, że zawsze paliła ją ciekawość, jak też dom wygląda wewnątrz.
Popołudnie było bardzo przyjemne. Bez wątpienia przyczyniły się do tego nieprzeciętne osobowości obu pań. Rozmowa toczyła się bez przerwy. Dodatkowo atmosferę poprawiało wino, które przedłożyli ostatecznie nad herbatę. Jako członek miejscowej elity, Kevin regularnie zaopatrywany był we francuskie wino, chociaż sam z niego raczej nie korzystał. W efekcie dysponował doskonale zaopatrzoną piwnicą.
Głównym tematem konwersacji okazały się Stany Zjednoczone, a dokładniej minione przyjemności w ojczyźnie tymczasowych emigrantów. Każde z nich wychwalało rodzinne strony i gotowe było nawet toczyć spory o swe racje. Melanie wyjawiła, że uwielbia Nowy Jork, jak twierdziła, miasto będące klasą samo dla siebie. Candace twierdziła, że poziom życia w Pittsburghu może uchodzić za jeden z najwyższych. Kevin zachwalał niezwykle stymulującą atmosferę Bostonu. Natomiast wszyscy jak jeden mąż skrzętnie unikali rozmowy na temat wybuchu Kevina podczas lunchu.
W pewnym momencie dziewczyny nie wytrzymały i zapytały go, co miał na myśli, mówiąc, iż obawia się, czy nie przekroczył granic. Nie nalegały jednak, gdy okazało się, że zmarkotniał i zdecydowanie nie ma ochoty na wyjaśnianie swych obaw. Intuicyjnie wyczuły potrzebę szybkiej zmiany tematu i nie wracały do tego.
- Przyszłam, aby namówić cię na spotkanie z panem Horace'em Winchesterem - oznajmiła Candace. - Opowiedziałam mu o tobie i zapragnął osobiście podziękować za wszystko.
- Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł - odparł Kevin. Czuł, że jest lekko podenerwowany.
- Wręcz przeciwnie - zapewniła go Candace. - Po tym co powiedziałeś podczas lunchu, myślę, że powinieneś zobaczyć jasną stronę swych dokonań. Przykro mi, że tak bardzo wziąłeś sobie do serca moje słowa i zepsułeś sobie humor.
Była to pierwsza uwaga tego wieczoru przypominająca niefortunne zachowanie Kevina w kantynie. Serce gospodarza zaczęło bić szybciej.
- To nie była twoja wina. Niepokój odczuwałem już wcześniej, zanim się spotkaliśmy.
- W takim razie odwiedź pana Winchestera. Jego rekonwalescencja przebiega fantastycznie. Czuje się tak świetnie, że właściwie pielęgniarka specjalizująca się w intensywnej terapii, jak ja, w ogóle nie jest tu potrzebna.
- Nie wiedziałbym, co powiedzieć - mamrotał zakłopotany Kevin.
- Och, przecież to nieważne, co powiesz. Twój pacjent jest taki wdzięczny. Jeszcze kilka dni temu sądził, że umrze, tak źle się czuł. A teraz mówi, że chyba ktoś podarował mu drugie życie. No dalej! To niczym nie grozi, może tylko pomóc ci poczuć się lepiej.
Gdy Kevin w panice szukał jakiegoś usprawiedliwienia, by odmówić, z pomocą przyszła mu Melanie.
- Ach, para moich ukochanych, lubiących wino przyjaciół - powiedziała, wchodząc do pokoju. Dojrzała ich przez otwarte drzwi. Melanie była właśnie w drodze do swojego laboratorium na końcu korytarza. Miała na sobie niebieski fartuch. Na górnej kieszeni widniała naszywka: OŚRODEK ZWIERZĄT.
- Macie kaca? - zapytała Melanie. - Mnie ciągle jeszcze szumi w głowie. Boże, obaliliśmy dwie butelki wina. Niewiarygodne.
Ani Candace, ani Kevin nie odpowiedzieli. Melanie popatrzyła na niego, na nią, potem znowu na niego. Wyczuła, że coś jest nie tak.
- Co jest? Zmarł ktoś? - zapytała.
Candace uśmiechnęła się. Lubiła u Melanie ten zupełny brak szacunku dla świętości.
- Prawie. Znaleźliśmy się z Kevinem w krytycznym punkcie. Próbuję namówić go, aby poszedł do szpitala i spotkał się z panem Winchesterem. Wstał już z łóżka i czuje, że odmłodniał. Mówiłam mu o was i chciałby was oboje poznać.
- Słyszałam, że ma sieć hoteli - powiedziała Melanie, puszczając oko. - Może udałoby się nam załatwić rabat na parę drinków u niego.
- Mając na uwadze jego wdzięczność i stan majątkowy, uda ci się załatwić znacznie więcej - odparła Candace. - Kłopot w tym, że Kevin nie chce iść.
- Co ty na to, chłopie? - zapytała Melanie.
- Pomyślałam sobie, że dobrze by było, gdyby zobaczył jasną stronę całego przedsięwzięcia - dodała Candace.
Candace zauważyła mrugnięcie Melanie. Ta zaś w mgnieniu oka pojęła intencje Candace.
- Tak. Moglibyśmy uzyskać coś od prawdziwego, żywego pacjenta. To byłoby uczciwe wynagrodzenie za ciężką pracę i niezłe doładowanie.
- Podejrzewam, że poczułbym się jeszcze gorzej - odezwał się Kevin. Po powrocie do laboratorium usiłował skoncentrować się na doświadczeniach, aby odpędzić zaglądający mu w oczy strach. Pracował, aż ciekawość zmusiła go do wywołania na swoim komputerze mapy Isla Francesca. Obraz na monitorze spowodował jednak efekt równie zły jak dym nad wyspą.
Melanie położyła dłonie na biodrach.
- Dlaczego? Nie rozumiem tego.
- To trudno wyjaśnić - odparł wymijająco.
- Spróbuj - zachęciła go.
- Jego widok będzie mi przypominał o sprawach, o których staram się nie myśleć. Na przykład co stało się z drugim z pacjentów.
- Masz na myśli jego duplikat? Bonobo?
Kevin skinął. Policzki płonęły mu rumieńcem prawie tak samo jak wtedy w kantynie.
- Traktujesz prawa tych zwierząt prawie tak samo poważnie jak ja - wtrąciła Candace.
- Obawiam się, że to wykracza poza prawa zwierząt - zauważył Kevin.
Nastała krępująca cisza. Melanie spojrzała na Candace. Ta wzruszyła ramionami, sugerując, że jest w kłopocie.
- No dobra, dość tego! - powiedziała nagle Melanie. Wyciągnęła ręce, położyła dłonie na ramionach Kevina i naciskając nieznacznie, posadziła go na taborecie przy stole laboratoryjnym.
- Aż do dzisiejszego popołudnia myślałam, że jesteśmy kolegami. - Pochyliła się i zbliżyła swą twarz o ostrym, zdecydowanym wyrazie do twarzy Kevina. - Teraz jednak mam inne wrażenie. Troszeczkę cię poznałam, co, muszę przyznać, schlebia mi, i nigdy więcej nie będę myślała o tobie jako o zimnym, stroniącym od ludzi, przeintelektualizowanym snobie. Teraz, myślę, jesteśmy przyjaciółmi. Mam rację?
Kevin skinął głową. Był zmuszony patrzeć prosto w ciemne oczy Melanie.
- Przyjaciele rozmawiają ze sobą - ciągnęła Melanie. - Porozumiewają się. Nie ukrywają swych uczuć i nie wprawiają się nawzajem w zakłopotanie. Rozumiesz, o czym mówię?
- Tak myślę. - Nigdy nie sądził, że jego postawa może wprowadzić kogokolwiek w zakłopotanie.
- Myślisz? Jak mam to powiedzieć, żebyś był pewny?
Kevin przełknął z trudem ślinę.
- Sądzę, że jestem pewny.
Melanie wywróciła z irytacją oczami.
- Wkurza mnie, jak się tak wijesz. Ale dobra. Przyjmuję to. Nie mogę jednak przyjąć do wiadomości twojego wybuchu w czasie lunchu. A kiedy próbowałam zapytać, w czym rzecz, bąknąłeś wymijająco o 'przekraczaniu granic' i zaciąłeś się, niezdolny do konkretnych wyjaśnień. Nie możesz pozwolić, aby to cię gnębiło, cokolwiek to jest. Będzie cię tylko bolało i zniszczy każdą przyjaźń.
Candace skinęła głową na znak aprobaty dla słów Melanie.
Kevin spoglądał to na jedną, to na drugą kobietę. Stały twardo przy sobie. Chociaż nie chciał ujawniać swych obaw, nie widział wielkich szans na ich ukrycie wobec wpatrujących się w niego z odległości kilku centymetrów oczu Melanie. Nie wiedząc, jak zacząć, powiedział:
- Widziałem dym unoszący się nad Isla Francesca.
- Co to jest Isla Francesca? - zapytała Candace.
- To wyspa, na którą przenoszone są transgeniczne bonobo po osiągnięciu trzeciego roku życia - wyjaśniła Melanie. - O co chodzi z tym dymem?
Kevin wstał i skinął na dziewczyny, żeby poszły za nim. Podszedł do swojego biurka. Popatrzył przez okno i wskazującym palcem wskazał w stronę wyspy.
- Trzykrotnie widziałem dym. Zawsze w tym samym miejscu, po lewej stronie tych skał wapiennych. To tylko wątła smużka wznosząca się w niebo, niemniej zjawisko powtarza się.
Candace zmrużyła oczy. Była krótkowidzem, ale uznawała, że nie do twarzy jej w okularach i nie nosiła ich.
- Czy to ta dalsza wyspa? - Zdawało jej się, że widzi brązowiejące pasma, które mogły być skałami. W popołudniowym słońcu łańcuch pozostałych wysp wyglądał jak pas pojedynczych kęp ciemnozielonego mchu.
- Tak, to właśnie ta - potwierdził Kevin.
- Też problem! - skwitowała Melanie. - Kilka małych ognisk. Po tych wszystkich burzach z piorunami, jakie tu mamy bez przerwy, nic dziwnego.
- Tak też uważa Bertram Edwards. Ale to nie może być od piorunów - stwierdził Kevin.
- Kim jest Bertram Edwards? - zapytała Candace.
- Dlaczego nie? - zapytała Melanie, ignorując pytanie. - Może skały zawierają rudę jakiegoś metalu?
- Nie słyszałem jeszcze, żeby piorun uderzył dwa razy dokładnie w to samo miejsce - stwierdził Kevin. - Ogień nie wziął się od wyładowań atmosferycznych. Poza tym dym wzbijał się strużką w niebo i nie przesuwał się jak przy pożarze.
- Może mieszkają tam jacyś tubylcy - zgadywała Candace.
- Zanim GenSys zdecydowało się na tę wyspę, dokładnie sprawdzono, że nie ma takiego zagrożenia - poinformował Kevin.
- No to może jacyś miejscowi rybacy odwiedzają ten teren - Candace dalej starała się znaleźć rozwiązanie.
- Wszyscy tubylcy doskonale wiedzą, że to zakazane. Zgodnie z nowym zarządzeniem władz byłoby to przestępstwo przeciwko państwu. Nie ma tam nic, dla czego warto by ryzykować życie.
- No to kto w takim razie rozpala ogniska? - zapytała zrezygnowana Candace.
- Dobry Boże, Kevin! - wykrzyknęła nagle Melanie. - Zaczynam rozumieć, o czym myślisz. Ale pozwól mi powiedzieć, że to niedorzeczne.
- Co znowu jest niedorzeczne? - Candace była coraz bardziej zagubiona. - Czy ktoś mi wreszcie wyjaśni, o co w tym wszystkim chodzi?
- Pozwól, że jeszcze coś wam pokażę - zaproponował Kevin. Odwrócił się do komputera i po kilku uderzeniach w klawisze na ekranie pojawiła się mapa wyspy. Objaśnił obu paniom, jak działa system, i dla demonstracji odszukał dawcę dla Melanie. Mały, czerwony punkcik zaczął mrugać na północ od urwiska, bardzo niedaleko miejsca, w którym jego własny bonobo był poprzedniego dnia.
- Masz swojego dawcę? - zapytała zaskoczona Candace.
- Kevin i ja jesteśmy królikami doświadczalnymi. Nasze genetyczne duplikaty były pierwsze. Musieliśmy udowodnić, że technologia się sprawdza.
- Dobrze, teraz już wiecie, jak działa system lokalizacji bonobo. Pozwólcie, że zademonstruję wam, co odkryłem godzinę temu, i zastanowimy się, czy są powody do niepokoju. - Kevin znowu zajął się klawiaturą. - Poleciłem komputerowi, aby zlokalizował wszystkie siedemdziesiąt trzy bonobo i wyświetlił je kolejno. Numery porządkowe zwierząt będą się pokazywały w górnym prawym narożniku zaraz po zaświeceniu się czerwonego punktu. Patrzcie - powiedział i wcisnął start.
System pracował gładko, jedynie krótkie chwile przerwy następowały między kolejnym włączanym punktem a pojawieniem się odpowiedniego numeru.
- Zdawało mi się, że macie tu ze sto tych zwierząt - zauważyła Candace.
- Tak też jest, ale ponad dwadzieścia nie ma jeszcze trzech lat i przetrzymywane są na zamkniętym terenie w centrum weterynaryjnym.
- Okay - Melanie odezwała się po kilku minutach uważnego wpatrywania się w ekran. - System pracuje dokładnie tak jak mówiłeś. Co w tym takiego niepokojącego?
- Po prostu obserwuj - zaproponował Kevin.
Nagle pojawił się numer trzydzieści siedem, lecz nie towarzyszyło mu czerwone światełko. Po chwili na ekranie pojawił się napis: BRAK LOKALIZACJI ZWIERZĘCIA. WCIŚNIJ KLAWISZ DLA PONOWIENIA PROCEDURY.
Melanie spojrzała zaskoczona na Kevina.
- Gdzie jest numer trzydziesty siódmy?
Kevin westchnął.
- Jego resztki zostały spopielone. Trzydziesty siódmy był przeznaczony dla pana Winchestera. Ale nie to chciałem wam pokazać. - Wcisnął przycisk i program przeszukiwał dalej. Nagle znowu się zatrzymał, tym razem przy numerze czterdziestym drugim.
- Czy to duplikat pana Franconiego? Ta wcześniejsza transplantacja wątroby? - zapytała Melanie.
Kevin pokręcił przecząco głową. Wystukał coś na klawiaturze i komputer oznajmił, że czterdziesty drugi przeznaczony jest dla Warrena Prescotta.
- No to gdzie jest czterdziesty drugi? - zapytała znowu Melanie.
- Nie wiem na pewno, ale wiem, czego się obawiam. - Włączył program, który kontynuował poszukiwania, następne numery i światełka pojawiały się na ekranie. Kiedy cała procedura dobiegła końca, okazało się, że nie można zlokalizować siedmiu bonobo, nie licząc duplikatu Franconiego, który zaraz po operacji został skremowany.
- Właśnie to odkryłeś wcześniej? - spytała Melanie.
Kevin skinął głową.
- Ale brakowało nie siedmiu, a dwunastu. I chociaż wielu z nich nadal nie ma, większość z tamtej dwunastki jednak wróciła.
Melanie poczuła się zakłopotana.
- Nie rozumiem. Jak to możliwe?
- Kiedy obchodziłem wyspę, zanim jeszcze zaczęliśmy realizować projekt, pamiętam, że zauważyłem w ścianie wapiennego klifu jakieś jaskinie. Myślę, że nasze stworzenia chowają się w nich, a może nawet tam zamieszkały. Tylko w ten sposób potrafię wytłumaczyć, dlaczego siatka elektronicznych czujników nie wyłapuje ich sygnału.
Melanie uniosła ręce i przyłożyła dłonie do ust. Jej oczy zdradzały przerażenie i konsternację.
Widząc reakcję Melanie, Candance zorientowała się, że coś jest nie w porządku.
- No co wy? Co się stało? O czym myślicie?
Melanie bezradnie opuściła ręce. Patrzyła na Kevina.
- Mówiąc, że być może przekroczył granicę, Kevin miał na myśli, że obawia się, iż stworzył człowieka - zaczęła wyjaśniać wolnym, rozważnym głosem.
- Żartujecie sobie ze mnie! - zawołała Candace, jednak krótkie, szybkie spojrzenia na Kevina i Melanie dały jej do zrozumienia, że to nie żarty.
Przez całą minutę nikt nie odezwał się ani słowem. W końcu Kevin przerwał milczenie.
- Nie chcę powiedzieć, że w skórze małpy znalazł się prawdziwy człowiek. Myślę jedynie, że nieopatrznie stworzyłem praczłowieka. Może kogoś bliskiego naszym dalekim przodkom, jak stworzenie, które cztery, pięć milionów lat temu zaczęło się z małpy przekształcać w małpoluda. Być może na powrót uruchomiłem geny odpowiedzialne za decydującą fazę ewolucji. Przecież mogły się znajdować krótkim ramieniu chromosomu szóstego.
Candace spoglądała niewidzącym wzrokiem w okno, pamięcią zaś wróciła do sali operacyjnej, gdzie dwa dni wcześniej bonobo było usypiane przed zabiegiem. Małpa wydawała dziwnie ludzkie odgłosy i desperacko próbowała utrzymać ręce wolne, aby wykonywać wciąż te same, dzikie gesty. Nieustannie zaciskała i rozwierała palce i wyrzucała w przód ramiona.
- Mówisz o istocie człowiekowatej, o kimś poprzedzającym Homo erectus - odezwała się Melanie. - Tak. Z naszych obserwacji rzeczywiście wynika, że transgeniczne potomstwo bonobo rozwija się lepiej niż ich matki. Sądziliśmy, że są po prostu sprytne.
- Dopóty nie można ich uznać za hominidy, dopóki nie potrafią używać ognia - stwierdził Kevin. - Tylko prawdziwy praczłowiek używał ognia. I tego właśnie się obawiam, widząc dym nad wyspą, dym ognisk.
Candace odwróciła się od okna.
- Więc mówiąc krótko, mamy na wyspie szczep jaskiniowców jak w czasach prehistorycznych.
- Mniej więcej - zgodził się Kevin. Jak się spodziewał, obie panie były osłupiałe ze zdumienia. Sam natomiast poczuł się znacznie lepiej, kiedy opowiedział o swoich obawach.
- Co z tym zrobimy? - zapytała Candace. - Ja z pewnością nie zamierzam brać udziału w zabiciu ani jednej z tych istot, dopóki sprawa nie wyjaśni się tak lub inaczej. Miałam dostatecznie silne wyrzuty sumienia, nawet gdy chodziło tylko o małpy.
- Poczekajcie - wtrąciła Melanie. Uniosła ręce, palce dłoni miała szeroko rozwarte. W jej oczach pojawił się błysk nadziei. - Może posunęliśmy się za daleko z wnioskami. Nie mamy przecież żadnych dowodów. Wszystko, o czym mówimy, to są w najlepszym razie przypuszczenia.
- Prawda, ale jest jeszcze coś - powiedział Kevin i znowu odwrócił się do komputera. Polecił pokazać wszystkie bonobo na wyspie równocześnie.
Po sekundzie na ekranie zaczęły pulsować dwa ogniska czerwonych punktów. Jedno znajdowało się w pobliżu miejsca, w którym wcześniej zlokalizowali małpę Melanie. Drugie zauważyli na północ od jeziora.
Kevin spojrzał na Melanie i zapytał:
- Co sugerują dane?
- Że małpy podzieliły się na dwie grupy. Myślisz, że to trwały podział?
- Wcześniej było tak samo. Myślę, że to stałe zjawisko. Nawet Bertram o tym wspomniał. To nietypowe zachowanie u bonobo. Zwykle trzymają się w większych skupiskach niż szympansy, a do tego nasze bonobo są stosunkowo młodymi zwierzętami. Wszystkie powinny przebywać w jednej grupie.
Melanie skinęła głową. Przez ostatnie pięć lat także sporo dowiedziała się o zachowaniach tego gatunku.
- Ale jest coś jeszcze bardziej niepokojącego - dodał Kevin, jakby mało było tego, co już odkrył. - Bertram powiedział mi, że któraś z małp zabiła jednego z naszych Pigmejów, kiedy znalazł się na wyspie. To nie był wypadek. Celowo rzuciła kamieniem. Taki typ agresji zdecydowanie bardziej pasuje do zachowania człowieka niż bonobo.
- Muszę się z tym zgodzić - Melanie potwierdziła wnioski Kevina. - Ale i tak nadal to tylko przypuszczenia.
- Przypuszczenia czy nie, nie chcę tego mieć na sumieniu - stwierdziła Candace.
- Ja też tak to widzę. Poświęciłam dzisiaj wiele czasu na przygotowanie dwóch samic bonobo do pobrania komórek jajowych. Lecz wobec tego, co tu usłyszałam, nie zamierzam dalej nad tym pracować aż do wyjaśnienia, czy nasze przypuszczenia okażą się prawdziwe, czy też nie.
- Sprawa nie jest prosta. Żeby to udowodnić, ktoś będzie musiał pójść na wyspę. Kłopot w tym, że tylko dwóch łudzi ma do tego upoważnienie: Bertram Edwards i Siegfried Spallek. Próbowałem już porozmawiać z Bertramem i chociaż zwróciłem mu uwagę na ogień, bardzo dosadnie poinformował mnie, że nikt nieupoważniony nie ma prawa pojawiać się w pobliżu wyspy. Może to być jedynie Pigmej, który dostarcza małpom dodatkowy pokarm.
- Powiedziałeś mu, co cię niepokoi? - zapytała Melanie.
- Nie tak dokładnie. Ale domyślił się. Jestem tego pewny. Nie był zainteresowany. Rzecz w tym, że on i Siegfried widzą przede wszystkim korzyści płynące z realizacji projektu. W konsekwencji gotowi są zrobić wszystko, żeby nic nie zakłóciło prac. Obawiam się, że są tak skorumpowani, iż w ogóle ich nie obchodzi, co się dzieje na wyspie. A na dodatek Siegfried jest ewidentnym przykładem socjopaty.
- Naprawdę jest taki zły? Słyszałam jakieś plotki - wtrąciła Candace.
- Cokolwiek słyszałaś, jest i tak dziesięć razy gorzej - zapewniła Melanie. - To najbardziej marna kreatura. Żeby dać ci pełen obraz sytuacji, powiem, że kazał zabić trzech biednych Gwinejczyków, którzy kłusowali w Strefie, gdzie sam Siegfried lubi polować.
- Zabił ich osobiście? - zapytała zaszokowana Candace.
- Osądził ich bez procesu, bez obrońców, a następnie żołnierze gwinejscy, których ma na swoje usługi, wykonali na boisku do gry w piłkę publiczną egzekucję - poinformowała Melanie.
- I żeby ich jeszcze dodatkowo znieważyć, kazał im obciąć głowy, a z czaszek zrobił pojemniki na różne przybory, które trzyma na swoim biurku - dodał Kevin.
- Żałuję, że pytałam - powiedziała Candace z dreszczem.
- A może by tak spróbować z doktorem Lyonsem? - zasugerowała Melanie.
Kevin roześmiał się.
- Zapomnij o nim. Jest jeszcze bardziej zaślepiony żądzą zarabiania pieniędzy niż Bertram. Cała operacja to przecież jego dziecko. Z nim także próbowałem rozmawiać o dymie. Nawet jeszcze mniej się tym przejął. Upierał się, że to moja chora wyobraźnia. Szczerze powiedziawszy, nie ufam mu, chociaż muszę również być mu wdzięczny za premie i sprzęt, który mi dostarczył. Postąpił bardzo sprytnie i każdemu, kogo włączył do operacji, zaoferował poważne sumy, szczególnie Bertramowi i Siegfriedowi.
- W takim razie musimy polegać tylko na sobie. Sprawdźmy, czy to wyłącznie twoja imaginacja, czy coś więcej. Co powiesz na szybką wycieczkę naszej trójki na Isla Francesca? - zaproponowała Melanie.
- Żartujesz! Bez zezwolenia? Potraktują to jak zdradę stanu.
- To zdrada stanu dla tubylców. Nas nie może dotyczyć. W naszym wypadku Siegfried będzie musiał odpowiedzieć przed GenSys.
- Bertram wyraźnie zakazał wszelkich wizyt - upierał się Kevin. - Zaproponowałem, że sam pójdę, i nie zgodził się.
Melanie wzruszyła ramionami.
- Wielkie mi co. Najwyżej się wścieknie, i tyle. Nic nie zrobi. Wyleje nas z roboty? Jestem tu już tak długo, że wcale mnie to nie przeraża. Poza tym nie poradzą sobie bez nas. Tak się sprawy mają naprawdę.
- Myślisz, że to może być niebezpieczne? - zapytała Candace.
- Bonobo są spokojnymi istotami. O wiele spokojniejszymi niż szympansy, a i one nie są niebezpieczne, jeżeli nie poczują bezpośredniego zagrożenia - odpowiedziała Melanie.
- Jak w takim razie rozumieć zabicie tego człowieka?
- To się wydarzyło w czasie odłowu małpy - wyjaśnił Kevin. - Trzeba podejść dostatecznie blisko, aby trafić nabojem usypiającym. Poza tym to był już czwarty odłów.
- My musimy jedynie przeprowadzić obserwacje - stwierdziła Melanie.
- No dobra, jak się tam dostaniemy? - spytała Candace.
- Samochodem. Tak dostają się na wyspę inni, musi więc być jakiś most - uznała Melanie.
- Równolegle do wybrzeża biegnie droga na wschód - poinformował Kevin. - Prowadzi do wioski tubylców, następnie zmienia się w leśny dukt. Tamtędy dojechałem na wyspę, kiedy oglądaliśmy ją jeszcze przed rozpoczęciem realizacji programu. Na długości około trzydziestu kilku metrów wyspę od stałego lądu oddziela wąski, około dziesięciometrowy kanał. Pomiędzy dwoma mahoniami rozwieszono most na stalowych linach.
- Może uda nam się pooglądać zwierzęta bez przechodzenia na drugą stronę - wyraziła nadzieję Candace. - Spróbujmy.
- Kobiety, wy się niczego nie boicie - stwierdził Kevin.
- Prawie niczego - sprostowała Melanie. - Ale nie widzę żadnego problemu w podjechaniu tam i ocenieniu sytuacji. Jeśli będziemy wiedzieli, z czym mamy do czynienia, łatwiej przyjdzie nam zdecydować, co chcemy osiągnąć.
- Kiedy chcecie jechać? - zapytał Kevin.
- Proponowałabym teraz - odparła Melanie i spojrzała na zegarek. - Nie będzie lepszego momentu. Dziewięćdziesiąt procent mieszkańców miasta spędza czas w barze nad brzegiem, kąpie się albo wyciska siódme poty w centrum sportowym.
Kevin westchnął, opuścił ręce w geście kapitulacji i zapytał:
- Czyj samochód powinniśmy wziąć?
Melanie odpowiedziała bez wahania:
- Twój. Mój nawet nie ma napędu na cztery koła.
Kiedy schodzili ze schodów, a potem w piekącym słońcu przechodzili przez parking, Kevina nie opuszczało przeczucie, że popełniają błąd. Jednak wobec zdecydowania kobiet poczuł się bezsilny i zrezygnował ze zgłaszania swych obiekcji.
Opuszczając miasto wschodnią drogą, minęli centrum sportowe z kortami tenisowymi zatłoczonymi chętnymi do gry. Wobec upału i niesamowitej wilgotności powietrza, gracze wyglądali, jakby dopiero co wyszli z basenu, w którym zanurzyli się, nie zdejmując sportowych strojów.
Kevin prowadził. Obok kierowcy siedziała Melanie, a z tyłu Candace. Temperatura spadła teraz do około dwudziestu sześciu stopni, więc pootwierali wszystkie okna w samochodzie. Słońce wisiało nisko na zachodzie, dokładnie za nimi, to chowając się, to wynurzając zza chmur płynących nad horyzontem.
Tuż za boiskiem piłkarskim rośliny niemal zamknęły się nad drogą. Z głębokiego cienia od czasu do czasu wyskakiwały w niebo wielobarwne ptaki. Potężne owady rozbijały się o przednią szybę samochodu niczym miniaturowi kamikadze.
Candace, która nigdy nie wyjeżdżała z miasta tą drogą, odezwała się pierwsza:
- Dżungla wygląda na bardzo gęstą.
- Nawet nie masz pojęcia jak bardzo. - Kevin zaraz po przyjeździe próbował parę razy pójść na spacer w głąb lasu, lecz pnącza i zarośla rosły tak gęsto, że bez maczety nie był w stanie posuwać się przed siebie.
- Tak sobie myślę o tych agresywnych zachowaniach - wtrąciła Melanie. - Pasywność jest tą zaletą bonobo, która pozwala w ich społeczności utrzymywać matriarchat. Ponieważ zamówienia obejmowały najczęściej osobniki męskie, nasz program opiera się głównie na męskiej populacji. To musi powodować mnóstwo zatargów o nieliczne samice.
- Słuszna uwaga - zgodził się Kevin. Zastanawiał się, dlaczego Bertram o tym nie pomyślał.
- To brzmi jak opowiadanie o moim ulubionym zakątku na ziemi - zażartowała Candace. - Może w następne wakacje powinnam zrezygnować z Klubu Medyka i przyjechać na Isla Francesca.
Melanie roześmiała się.
- Wobec tego wpadniemy tu razem.
Po drodze minęli wielu Gwinejczyków wracających z pracy w Cogo do wioski. Większość kobiet dźwigała na głowach dzbanki i paczki. Mężczyźni najczęściej szli z pustymi rękoma.
- To dziwna kultura - skomentowała obrazek Melanie. - Kobiety wykonują lwią część pracy, uprawiają poletka, noszą wodę, wychowują dzieci, gotują pożywienie, dbają o dom.
- To co robią mężczyźni? - zapytała Candace.
- Siadają w kupie i prowadzą dyskusje filozoficzne - odparła Melanie.
Nagle do rozmowy wtrącił się Kevin.
- Mam pomysł. Aż dziwne, że wcześniej na to nie wpadłem. Może najpierw powinniśmy porozmawiać z Pigmejem, który nosi na wyspę pożywienie i posłuchać, co on ma do powiedzenia.
- Dla mnie brzmi to dość rozsądnie - zgodziła się Melanie. - Wiesz, jak się nazywa?
- Alphonse Kimba.
Gdy dotarli do wioski, zatrzymali się przed pełnym ludzi głównym sklepem i wysiedli. Kevin wszedł do środka zapytać o Pigmeja.
- To miejsce jest niemal zbyt czarujące - zauważyła Candace. - Wygląda po afrykańsku, ale jakby na modłę tego, co można zobaczyć w Disneylandzie.
Wioskę wybudowało GenSys z pomocą Ministerstwa Administracji. Domy były okrągłe, z cegieł z wypalonego na słońcu mułu i pomalowane na biało. Dachy zrobiono z trzciny, a ogrodzenia przydomowe dla zwierząt z trzcinowych mat przywiązanych do drewnianych pali. Zabudowa wydawała się tradycyjna, ale wszystko było nowe, bez jednej plamki. We wsi była także elektryczność i bieżąca woda. Całą sieć, zarówno energetyczną, jak i wodociągową, poprowadzono pod ziemią. Kevin wrócił szybko.
- Nie ma problemu. Mieszka niedaleko. Możemy iść pieszo.
Wioska tętniła życiem. Wszędzie kręciło się wiele osób, mężczyzn, kobiety i dzieci. Właśnie rozpalano tradycyjne ogniska do gotowania. Wszyscy krzątali się radośnie, z uśmiechem, ciesząc się, że wreszcie minęła nieprzyjemna pora deszczowa. Alphonse Kimba miał około stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu i skórę czarną jak onyks. Jego szeroką, płaską twarz zdobił nie schodzący z ust uśmiech, którym przywitał niespodziewanych gości. Próbował przedstawić swoją żonę i dzieci, ale wszyscy natychmiast zniknęli w cieniu.
Alphonse zaprosił gości, aby usiedli na trzcinowych matach. Sam zaś podał cztery szklanki i wlał do nich spore porcje przezroczystego płynu ze starej, zielonej butelki pierwotnie zawierającej olej silnikowy.
Cała trójka niezwykle ostrożnie i z obawami spróbowała płynu. Nie chcieli wydać się niegrzeczni, ale też nie mieli ochoty na picie czegokolwiek.
- Alkohol? - zapytał Kevin.
- O tak! - przytaknął Alphonse. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - To lotoko z kukurydzy. Bardzo dobre! Przywiozłem je z mojego domu w Lomako. - Siorbnął z wielkim ukontentowaniem. Inaczej niż u większości mieszkańców Gwinei Równikowej, angielski Alphonse'a zabarwiony był francuskim akcentem, nie hiszpańskim. Był członkiem ludu Mongandu z Zairu. Przybył do Strefy z pierwszym transportem bonobo.
Skoro napój zawierał alkohol, który prawdopodobnie zabił wszystkie mikroorganizmy, goście nieco śmielej skorzystali z poczęstunku. Wszystkim wykrzywiło twarze, mimo że bardzo się starali opanować. Trunek był niezwykle mocny.
Kevin wyjaśnił, że przyszli zapytać go o bonobo mieszkające na wyspie. Oczywiście nie wspomniał o swych obawach, że niektóre z nich mogą być istotami człowiekowatymi. Zapytał tylko, czy Alphonse sądzi, że zachowują się tak samo jak bonobo w jego prowincji w Zairze.
- One wszystkie są bardzo młode. Dlatego zachowują się dziko i inaczej.
- Często chodzisz na wyspę?
- Nie, to zabronione. Tylko kiedy je odławiamy albo przenosimy tam, ale wtedy zawsze z doktorem Edwardsem.
- Jak dostarczasz dodatkowe jedzenie na wyspę? - spytała Melanie.
- Jest mała tratwa na linie. Przeciągam ją na wyspę, a potem z powrotem.
- Czy bonobo są bardzo agresywne, kiedy dostają jedzenie, czy dzielą się nim? - pytała dalej Melanie.
- Bardzo agresywne. Walczą jak szalone. Szczególnie o owoce. Raz widziałem, jak jedna małpa zabiła inną.
- Dlaczego? - zaciekawił się Kevin.
- Chyba żeby ją zjeść. Jak pożywienie, które przewiozłem, się skończyło, samiec zabił małpę i zabrał ją ze sobą.
- Tak zachowują się raczej szympansy - powiedziała Melanie do Kevina. Skinął twierdząco głową i spytał Alphonse'a:
- W którym miejscu odławia się zwierzęta?
- Wszystkie złapaliśmy po tej stronie jeziora i strumienia.
- Żadna nie znalazła się po stronie klifu?
- Nie, nigdy - zaprzeczył Pigmej.
- Jak dostajesz się na wyspę, kiedy idziesz złapać małpę? Wszyscy używają wtedy tratwy?
Alphonse roześmiał się szczerze. Aż oczy przecierał kłykciami.
- Tratwa jest za mała. Wszyscy staliby się kolacją dla krokodyli. Idziemy przez most.
- A dlaczego nie idziesz przez most, kiedy niesiesz jedzenie? - zapytała Melanie.
- Bo doktor Edwards musi zrobić, że most urósł.
- Urósł? - powtórzyła zaskoczona Melanie.
- Tak - odparł Alphonse.
Cała trójka wymieniła między sobą spojrzenia. Nie wiedzieli, co myśleć.
- Widziałeś jakiś ogień na wyspie? - zapytał Kevin, zmieniając temat.
- Żadnego ognia - odparł Alphonse. - Ale widziałem dym.
- I co myślisz?
- Ja? Ja nic nie myślę.
- Czy widziałeś kiedykolwiek, żeby któraś z małp tak robiła? - po raz pierwszy zapytała Candace. Jednocześnie zaciskała i otwierała palce i rozkładała ramiona tak jak bonobo przed operacją.
- Tak - odpowiedział Alphonse. - Wiele z nich tak robi, kiedy kończą rozdzielać między siebie jedzenie.
- A wydają jakieś odgłosy? - wtrąciła Melanie. - Czy w ogóle bardzo hałasują?
- No, bardzo.
- Tak jak bonobo w Zairze?
- Bardziej. Ale tam, w Zairze, nie widziałem tak często bonobo jak tu i nie karmiłem ich. W domu one miały swoje jedzenie w dżungli.
- Jakiego rodzaju odgłosy wydają? - spytała Candace. - Możesz nam dać przykład?
Alphonse roześmiał się, zażenowany. Rozejrzał się, aby mieć pewność, że żona go nie usłyszy. Wtedy nieśmiało zaczął zawodzić: 'Eeee, ba da, loo loo, tad tat'. Znowu się roześmiał. Był zawstydzony.
- Czy pohukują jak szympansy? - spytała Melanie.
- Niektóre.
Znowu popatrzyli na siebie. Na razie nie mieli więcej pytań. Kevin wstał. Obie panie zrobiły to samo. Podziękowali Alphonse'owi za gościnność i odstawili niedokończone drinki. Jeżeli Pigmej poczuł się obrażony, nie dał tego poznać po sobie. Jego uśmiech nie zgasł.
- Jest jeszcze jedna rzecz - powiedział Alphonse, zanim jego goście wyszli. - Bonobo z wyspy lubią pozować. Ile razy przychodzą po jedzenie, stają wyprostowane.
- Za każdym razem? - zapytał Kevin.
- Przeważnie.
Cała trójka wróciła przez wioskę do samochodu. Milczeli do czasu, aż Kevin włączył silnik.
- No i co o tym sądzicie? - zapytał. - Powinniśmy jechać dalej? Słońce prawie już zaszło.
- Ja głosuję za - odpowiedziała Melanie. - Doszliśmy już tak daleko.
- Zgadzam się - przytaknęła Candace. - Strasznie jestem ciekawa zobaczyć most, który urósł.
Melanie roześmiała się.
- Ja także. Cóż za uroczy człowiek.
Kevin odjechał spod sklepu, który był teraz nawet bardziej zatłoczony niż przedtem. Jednak nie był pewny co do dalszego kierunku jazdy. Droga prowadziła prosto na parking przed sklepem, ale dalej nie było żadnego drogowskazu na wschód. Nie widział drogi, duktu, nawet przecinki. Musiał okrążyć cały plac. I nagle znalazł się na właściwym szlaku. Kiedy już się na nim znaleźli, nie mogli wyjść z podziwu, jak łatwo im to przyszło. Dukt był wąski, wyboisty i grząski. Rosła na nim niemal metrowa trawa. Wiele gałęzi zagradzało drogę, uderzając w przednią szybę samochodu, zaglądając do środka przez boczne okna. Żeby uniknąć zranienia, musieli podnieść szyby. Kevin włączył klimatyzację i reflektory. Snop światła wydobył z mroku ciemnozieloną ścianę roślinności i stworzył wrażenie, że jadą przez tunel.
- Długo jeszcze będziemy się tłuc po tych wertepach? - spytała Melanie.
- Tylko trzy, może cztery mile.
- To był dobry pomysł, żeby zabrać wóz terenowy - zauważyła Candace. Trzymała się mocno uchwytu nad drzwiami, ale mimo to podskakiwała jak piłeczka. Zapięty pas niewiele pomagał. - Ostatnia rzecz, jakiej bym sobie życzyła, to utknąć w takim miejscu. - Popatrzyła w atramentowoczarny gąszcz i dreszcz przeszedł jej po plecach. Dżungla była groźna. Candace nie widziała niczego poza wąskimi skrawkami nieba w szczelinach między drzewami. I wtedy usłyszała hałas. Nocne stworzenia zaczęły swój wieczorny chór.
- Co sądzicie o tym, co powiedział Alphonse? - zapytał w końcu Kevin.
- Powiedziałabym, że ciągle nie mamy ostatecznej odpowiedzi - odparła Melanie. - Jednak to, co usłyszeliśmy, warte jest rozważenia.
- Uważam, że jego informacje o tym, że bonobo przychodzą po jedzenie wyprostowane, są bardzo niepokojące. W ten sposób doszedł nam jeszcze jeden dowód pośredni.
- Sugestia, że się porozumiewają, robi na mnie wrażenie - stwierdziła Candace.
- Tak, ale szympansy i goryle uczy się języka migowego - przypomniała Melanie. - Poza tym wiemy, że bonobo łatwiej poruszają się na dwóch kończynach niż inne małpy. Największe wrażenie robi na mnie ich agresywne zachowanie, chociaż na razie trwam przy swojej wersji, że może ono być wynikiem pomyłki i zachwiania równowagi między liczbą samic i samców.
- Czy szympansy mogą wydawać dźwięki podobne do tych, które imitował Alphonse? - zapytała Candace.
- Nie sądzę. A to ważny szczegół. To sugeruje, że być może mają inaczej rozwinięte narządy krtani - rozważał Kevin.
- Czy szympansy naprawdę zabijają inne małpy? - dopytywała się Candace.
- Zdarza się tak czasami, jednak nigdy nie słyszałam, żeby robiły to bonobo - przyznała Melanie.
- Trzymajcie się! - krzyknął Kevin i nacisnął na hamulce.
Samochód podskoczył gwałtownie na leżącym w poprzek drogi pniu.
- Dobrze się czujesz? - zapytał Candace, spoglądając jednocześnie we wsteczne lusterko.
- Wszystko w porządku - odpowiedziała, mimo że potężnie nią szarpnęło. Szczęśliwie tym razem pasy zadziałały, co uchroniło dziewczynę od uderzenia głową w dach samochodu.
Kevin zwolnił, obawiając się najechania na kolejny konar czy pień. Po piętnastu minutach wyjechali na otwartą przestrzeń, która zwiastowała koniec duktu. Kevin zatrzymał wóz. Tuż przed nimi w świetle reflektorów stał parterowy budynek zbudowany z żużlowych bloków z podnoszonymi drzwiami garażowymi.
- Czy to tu? - spytała Melanie.
- Tak sądzę. Przedtem nie było tego budynku. W każdym razie ja widzę go po raz pierwszy - stwierdził Kevin.
Wyłączył światła i silnik. Na otwartej przestrzeni naturalne światło było wystarczające. Przez chwilę nikt się nie poruszył.
- Jaki jest ciąg dalszy scenariusza? Mamy zamiar to sprawdzić czy co? - odezwał się Kevin.
- Możemy. Skoro już tu jesteśmy. - Melanie otworzyła drzwi i wysiadła. Kevin zrobił to samo.
- Myślę, że zostanę w samochodzie - powiedziała Candace.
Kevin podszedł do budynku i spróbował otworzyć drzwi. Były zamknięte. Wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia, co tam może być. - Uderzył dłonią w czoło, zabijając komara.
- Jak dostaniemy się na wyspę? - zainteresowała się Melanie.
Kevin wskazał ręką w prawo.
- Tam jest droga. Do brzegu jest najwyżej czterdzieści kilka metrów.
Melanie spojrzała w górę. Zobaczyła blade, lawendowe niebo.
- Wkrótce zapadnie mrok. Masz w samochodzie latarkę?
- Chyba tak. Przede wszystkim mam płyn przeciw komarom. Jeśli go nie użyjemy, zjedzą nas tu żywcem.
Kiedy zbliżyli się do samochodu, Candace właśnie z niego wysiadała.
- Nie mogę tu zostać sama. Jest zbyt strasznie.
Kevin wyjął spray przeciw komarom. Kiedy kobiety spryskiwały się nim, on szukał latarki. Znalazł ją w schowku przed siedzeniem pasażera. Teraz sam posmarował się płynem i skinął na swe towarzyszki, aby poszły za nim.
- Trzymajcie się blisko. W nocy z wody wychodzą krokodyle i hipopotamy.
- Czy on żartuje? - Candace spytała Melanie.
- Nie wydaje mi się.
Gdy tylko weszli na ścieżkę, zdecydowanie pociemniało, chociaż ciągle jeszcze było dość jasno, żeby iść bez włączonej latarki. Prowadził Kevin, obie panie deptały mu niemal po piętach. Im bardziej zbliżali się do wody, tym głośniejszy był koncert owadów i żab.
- Jak mogłam się w to wplątać? - Candace pytała samą siebie. - Nie jestem zwolenniczką ćwiczeń na świeżym powietrzu. Nie potrafię nawet wyobrazić sobie krokodyla czy hipopotama poza zoo. Do diabła, przecież przeraża mnie każdy robak większy od paznokcia, a pająki Ach, lepiej nie mówić.
Nagle z lewej strony rozległ się głośny trzask. Candace wydała stłumiony okrzyk i złapała Melanie, która w tej chwili zrobiła to samo. Kevin jęknął i natychmiast zapalił latarkę. Skierował światło w stronę, z której doszedł hałas, ale udało mu się oświetlić tylko kilkadziesiąt centymetrów w głąb dżungli.
- Co to było? - Candance wreszcie odzyskała głos.
- Pewnie dujker. To odmiana bardzo drobnej antylopy - domyślił się Kevin.
- Antylopa czy słoń, przeraża mnie jednakowo - przyznała Candace.
- Mnie także - powiedział Kevin. - Może powinniśmy zawrócić i przyjechać jeszcze raz w dzień.
- Na miłość boską, przejechaliśmy taki kawał drogi. Już prawie jesteśmy na miejscu. Słyszę wodę - wtrąciła Melanie.
Przez moment nikt nie wykonał najmniejszego ruchu. Rzeczywiście słychać było plusk wody o brzeg.
- Dlaczego te zwierzęta umilkły? - zastanowiła się głośno Candace.
- Dobre pytanie. Je także musiała wystraszyć antylopa - zgadywał Kevin.
- Zgaś latarkę - poprosiła Melanie.
W mroku od razu dostrzegli wodę połyskującą za roślinami. Wyglądała jak płynne srebro.
Melanie ruszyła w tamtą stronę. Odpowiedział jej znowu ożywiony chór nocnych stworzeń. Ścieżka wyszła na otwartą przestrzeń tuż nad brzegiem wody. Na środku stał budynek podobny do tego, przed którym zatrzymali samochód. Kevin podszedł do niego. Nietrudno było się domyślić, co ma przed sobą. Stał przy moście.
- To mechanizm teleskopowy. Dlatego Alphonse mówił, że most może rosnąć - zauważył Kevin.
Mniej więcej dziesięć metrów od brzegu stałego lądu rysowała się linia Isla Francesca. W gasnącym świetle jej gęsta roślinność wydawała się granatowa. Dokładnie po przeciwnej stronie dostrzegli betonową platformę, która na pewno służyła jako wspornik dla mostu przerzuconego przez wodę. Dalej znajdowała się dość rozległa polana ciągnąca się na wschód.
- Spróbuj rozsunąć most - zasugerowała Melanie.
Kevin włączył latarkę. Znalazł tablicę kontrolną z dwoma przyciskami: czerwonym i zielonym. Wcisnął czerwony. Nic się nie stało, więc spróbował z zielonym. Gdy i tym razem nie było efektu, przyjrzał się dokładniej tablicy i dopiero teraz zobaczył otwór na klucz i kreskę wskazującą na napis: WYŁĄCZONE.
- Musimy mieć klucz! - zawołał.
Melanie i Candace podeszły do brzegu.
- Tu jest lekki prąd - zauważyła Melanie. Rzeczywiście, liście i małe kawałki roślin przepływały powoli obok nich.
Candace popatrzyła w górę. Gałęzie niektórych drzew stykały się nad wodą.
- Dlaczego nie próbują uciec z wyspy? - zapytała.
- Małpy nie wchodzą do wody, szczególnie do głębokiej. Dlatego w ogrodach zoologicznych wystarczy ich wybieg otoczyć fosą. Szczególnie dotyczy do małp człekokształtnych - wyjaśniła Melanie.
- A nie mogą przejść górą, po drzewach?
Kevin, który stanął obok nich. Usłyszał pytanie.
- Bonobo są względnie ciężkie, a już na pewno nasze bonobo. Większość z nich waży nawet ponad pięćdziesiąt kilo. Gałęzie nad wodą nie są dostatecznie wytrzymałe, aby udźwignąć taki ciężar. Ale na wyspie było kilka niepewnych miejsc i tam drzewa zostały wycięte, zanim wpuściliśmy zwierzęta. Na przykład małpki colobus ciągle przeskakują tam i z powrotem.
- Co to za kwadratowe przedmioty leżą na trawie? - spytała Melanie.
Kevin skierował strumień światła na przeciwległy brzeg. Latarka okazała się jednak zbyt słaba i nie świeciła wystarczająco, jak na taką odległość. Wyłączył ją i przyjrzeli się tajemniczym obiektom przy gasnącym świetle dnia.
- Przypominają skrzynie transportowe z centrum weterynaryjnego.
- Ciekawe, co tu robią? Strasznie ich dużo.
- Nie mam pojęcia - przyznał Kevin.
- Co zrobimy, żeby pokazały nam się jakieś bonobo? - zapytała Candace.
- O tej porze pewnie przygotowują się do nocnego spoczynku. Nie sądzę, żebyśmy mogli je zwabić.
- Może wykorzystać tratwę? - zasugerowała Melanie. - Mechanizm, który przeciąga ją przez przesmyk, działa na pewno tak jak sznur do bielizny. Jeżeli robi hałas, to go usłyszą. Coś jak dzwonek na obiad. To może je wyciągnąć z ukrycia.
- Myślę, że warto spróbować - uznał Kevin. Popatrzył w górę i w dół brzegu. - Kłopot w tym, że kompletnie nie wiemy, gdzie może się znajdować tratwa.
- Nie wierzę, żeby to było daleko stąd - stwierdziła Melanie. - Ty pójdziesz na wschód, a ja na zachód.
Kevin i Melanie rozeszli się w przeciwne strony, a Candace została w miejscu, żałując w duchu, że nie znajduje się teraz u siebie w pokoju, w hotelowej części szpitala.
- Tu jest! - zawołała Melanie. Szła ścieżką wydeptaną w gęstych zaroślach i już po kilku metrach natrafiła na bloczek przytwierdzony do grubego drzewa. Wokół niego przeciągnięta była solidna lina. Jeden koniec ginął w wodzie, drugi był przywiązany do kwadratowej tratwy osadzonej na brzegu. Była nieduża, może metr na metr. Do Melanie dołączyła pozostała dwójka. Kevin poświecił na wyspę. Po drugiej stronie podobny bloczek przymocowano do podobnego drzewa. Kevin podał latarkę Melanie, a sam chwycił za zatopiony koniec liny i pociągnął. Zobaczył, że lina naprężyła się. Ciągnął dalej. Koło zgrzytnęło ciężko, zapiszczało wysokim tonem i nagle platforma zsunęła się z brzegu do wody.
- To rzeczywiście może zadziałać - przyznał Kevin. Podczas gdy on ciągnął, Melanie oświetlała brzeg wyspy latarką. Gdy tratwa znalazła się mniej więcej w połowie drogi z ich prawej strony rozległ się plusk, jakby do wody wpadło coś ciężkiego.
Melanie natychmiast skierowała światło w tę stronę. Zobaczyli dwie połyskujące szczeliny, unoszące się tuż nad wodą. Przyjrzeli się dokładnie i po chwili byli pewni, że w wodzie pływa obserwujący ich krokodyl.
- Dobry Boże! - powiedziała z przerażeniem Candace i cofnęła się.
- W porządku - uspokoił ją Kevin. Puścił linę i podniósł kawał gałęzi. Rzucił nią w krokodyla. Po kolejnym głośnym plusku zwierzę zniknęło pod wodą.
- No, świetnie! Teraz w ogóle nie wiemy, gdzie jest - zmartwiła się Candace.
- Odpłynął. Nie są niebezpieczne, dopóki nie jesteś w wodzie, a one nie są głodne - uspokoił ją Kevin.
- A skąd wiadomo, że ten nie jest głodny? - odparła nadal niespokojna dziewczyna.
- Mają tu mnóstwo pożywienia - powiedział Kevin, podniósł linę i ciągnął dalej. Kiedy tratwa uderzyła o przeciwległy brzeg, zmienił linę i zaczął ciągnąć ją z powrotem.
- Jest za późno - powiedział. - Nie zadziała. Najbliższe siedlisko bonobo, które widzieliśmy w komputerze, jest o milę stąd. Będziemy musieli spróbować za dnia.
Jeszcze nie zdążył wypowiedzieć ostatniego słowa, a ciszę zapadającego wieczoru rozdarły przeraźliwe wrzaski. Równocześnie w zaroślach na wyspie dało się zauważyć dzikie poruszenie, jakby za chwilę miał się z nich wyłonić rozjuszony słoń.
Kevin puścił linę. Obie kobiety wycofały się szybko o kilka metrów i zatrzymały. Z walącymi sercami zastygły, czekając na następne krzyki. Melanie trzymała w drżącej dłoni latarkę, którą starała się oświetlić miejsce tajemniczego poruszenia. Trwała kompletna cisza. Nie poruszył się ani jeden listek.
Minęło dziesięć pełnych napięcia sekund. Oczekującym na wydarzenia przyjaciołom zdawało się, że to dziesięć długich minut. Strzygli uszami, żeby wyłapać choćby najlżejszy szelest. Nic się nie działo. Panowała dojmująca cisza. Zupełnie jakby cała dżungla oczekiwała na nieuchronną katastrofę.
- Rany boskie, co to było? - szept Melanie przerwał wreszcie ciszę.
- Nie jestem pewna, czy chciałabym się dowiedzieć. Chodźmy stąd - zaproponowała Candace.
- To musiały być bonobo - stwierdził Kevin. Podniósł linę. Tratwa znajdowała się na środku przesmyku między lądem a wyspą. Szybko ją przyciągnął.
- Candace ma chyba rację - podchwyciła Melanie. - Zrobiło się za ciemno, żeby cokolwiek dojrzeć, nawet gdyby się pojawiły. Zaczyna mnie to przerażać. Chodźmy stąd!
- Ja się na pewno nie będę sprzeciwiać - dodał Kevin. - Sam nie wiem, co my tu robimy o tej porze. Wrócimy za dnia.
Ruszyli ścieżką tak szybko, jak potrafili. Prowadziła Melanie z latarką w ręku. Za nią, trzymając się koleżanki, szła Candace. Kevin zamykał pochód.
Kiedy mijali most, powiedział:
- Byłoby świetnie zdobyć klucz do mostu.
- Jak według ciebie można by to zrobić? - zapytała Melanie.
- Pożyczyć od Bertrama - zaproponował.
- Ale przecież powiedziałeś, że zabronił zbliżać się komukolwiek do wyspy, więc z pewnością nie zechce go pożyczyć - domyśliła się Melanie.
- Więc będziemy musieli go pożyczyć bez jego wiedzy - stwierdził Kevin.
- Ach, no jasne, tak będzie najlepiej - sarkastycznie odpowiedziała Melanie.
Weszli w zielony tunel prowadzący do samochodu. W połowie drogi odezwała się Melanie:
- Boże, jak ciemno. Dobrze oświetlam drogę?
- Może być - orzekła Candace.
Melanie zwolniła, wreszcie zatrzymała się.
- Co się stało? - zapytał Kevin.
- Coś dziwnego - powiedziała. Przechyliła głowę i nasłuchiwała.
- Przestań mnie straszyć - odezwała się cicho Candace.
- Znowu nie słychać ani żab, ani świerszczy - zauważyła Melanie.
W następnej sekundzie otwarły się wrota piekieł. Głośny, powtarzający się ryk przegnał ciszę w mgnieniu oka. Konary, gałązki, liście posypały się gradem na trójkę zapóźnionych wędrowców. Kevin rozpoznał hałas i zareagował instynktownie. Wyciągnął ramiona i objął obie kobiety, ciągnąc je za sobą. Wszyscy troje padli na ziemię, gdzie aż roiło się od robactwa.
Kevinowi udało się poznać ten dźwięk, ponieważ kiedyś był przez przypadek świadkiem ćwiczeń żołnierzy Gwinei Równikowej. Były to serie z pistoletów maszynowych.
ROZDZIAŁ 10
5 marca 1997 roku godzina 14.15
Nowy Jork
- Przepraszam, Laurie - w drzwiach biura stanęła Cheryl Myers. Cheryl była jedną z asystentek zajmujących się zbieraniem informacji o denatach. - Dostaliśmy to zeszłego wieczoru i pomyślałam, że zechcesz przejrzeć.
Laurie wstała i odebrała przesyłkę, Zaciekawiło ją, co też mogło się w niej znajdować. Spojrzała na nadawcę. CNN.
- Dziękuję, Cheryl. - Była zdumiona. Nie miała zielonego pojęcia, co CNN może jej przesyłać.
- Widzę, że nie ma doktor Mehty, a mam dla niej kartotekę ze szpitala uniwersyteckiego. Czy mogę zostawić na jej biurku? - Doktor Mehta była koleżanką Laurie. Obie dzieliły to samo biuro. Taki stan trwał już sześć i pół roku, czyli od chwili, w której obie zaczęły pracować w Zakładzie Medycyny Sądowej.
- Jasne - odpowiedziała Laurie, zajęta swoją przesyłką. Włożyła palec pod zakładkę i rozdarła kopertę. Wewnątrz znalazła kasetę wideo. Spojrzała na etykietę: ZABÓJSTWO CARLA FRANCONIEGO. 3 MARCA 1997.
Po skończeniu ostatniej tego ranka autopsji, Laurie zaszyła się w biurze, żeby skompletować dokumentację dwudziestu kilku spraw, które ostatnio badała. Była bardzo zajęta studiowaniem preparatów mikroskopowych, wyników badań laboratoryjnych, kartotek szpitalnych i policyjnych raportów. W efekcie od kilku godzin nie myślała o sprawie Franconiego. Taśma wideo znowu przywołała niewyjaśnioną sprawę. Niestety, kaseta bez ciała nie miała wielkiego znaczenia.
Laurie wrzuciła taśmę do teczki i próbowała wrócić do pracy. Jednak po piętnastu minutach bezowocnych starań wyłączyła światło pod mikroskopem. Nie potrafiła się skoncentrować. Umysł miała zajęty szukaniem odpowiedzi na dręczące pytanie, jak zniknęły zwłoki. Wyglądało to na magiczną sztuczkę. W jednej minucie ciało bezpiecznie spoczywało w lodówce numer sto jedenaście i oglądało je trzech pracowników, w następnej, puff, wyparowało. Musiało oczywiście istnieć wyjaśnienie, jednak choć z całych sił próbowała, nie zdołała go znaleźć.
Zdecydowała się zjechać na dół i odwiedzić biuro kostnicy. Spodziewała się, że zastanie przynajmniej jednego z techników, ale kiedy weszła do pokoju, nikogo w nim nie było. Bez obaw podeszła do biurka i sięgnęła po wielką, oprawną w skórę księgę, którą zeszłej nocy pokazał jej Mike Passano. Przerzucając strony, z łatwością odnalazła poszukiwane zapisy. Wzięła jeden z długopisów stojących w kubku po kawie, oderwała karteczkę z bloczku i zapisała nazwiska i numery przyjęcia dwóch ciał przywiezionych w nocy. Były to zwłoki Dorothy Kline nr 101455 i Franka Gleasona nr 100385. Zapisała sobie również nazwy dwóch domów pogrzebowych: Spoletta w Ozone Park w Nowym Jorku i Dicksona w Summit w New Jersey.
Już miała wyjść, kiedy spostrzegła leżący w narożniku biurka kołonotatnik z numerami telefonów. Z łatwością odnalazła oba zakłady pogrzebowe i postanowiła do nich zadzwonić. Przedstawiwszy się, poprosiła o rozmowę z kierownikiem.
Tym, co kazało jej telefonować, była nikła nadzieja, że odbiór zwłok w jednym z wypadków okaże się oszustwem. Szansa była niewielka, skoro, jak stwierdził Mike Passano, domy pogrzebowe anonsowały telefonicznie przyjazdy, a Mike najprawdopodobniej znał pracowników tych firm.
Jak się spodziewała, obie firmy potwierdziły odbiór ciał i kierownicy dodali, że nie tylko zwłoki przybyły na czas, ale zostały także wystawione dla rodziny.
Laurie wróciła do książki przyjęć i dla porządku sprawdziła jeszcze imiona oraz numery osób przyjętych do kostnicy i te informacje także przepisała. Nazwiska nie brzmiały obco. Autopsję obu osób zleciła tego ranka Paulowi Plodgettowi. Jednak ciała, które przywieziono, nie interesowały jej tak bardzo jak te, które wywieziono. Przecież zwłoki do kostnicy dostarczyli od dawna zatrudnieni w niej ludzie, natomiast wywozili pracownicy obcy.
Czując bezradność, uderzała ołówkiem w blat biurka. Była pewna, że coś przeoczyła. Jeszcze raz spojrzała na kołonotatnik z telefonami otwarty na Domu Pogrzebowym Spoletto. Ta nazwa zaczęła jej się z czymś kojarzyć. Przez chwilę mocowała się z własną pamięcią. Skąd mogła znać nazwisko Spoletto? No oczywiście! Przypomniała sobie wreszcie. Pojawiło się w czasie sprawy z Cerinem. Pewien mężczyzna został zamordowany w Domu Pogrzebowym na polecenie Pauliego Cerina, poprzednika Franconiego.
Schowała kartkę z notatkami do kieszeni i wróciła na czwarte piętro. Poszła prosto do pokoju Jacka. Drzwi były uchylone. Zapukała w futrynę. Obaj, Jack i Chet spojrzeli w stronę drzwi znad swoich biurek.
- Mam pomysł - oświadczyła Laurie.
- Tylko jeden? - zapytał Jack.
Rzuciła w niego ołówkiem, ale z łatwością się uchylił. Opadła na krzesło stojące po prawej stronie biurka i opowiedziała Jackowi o dziwnym zbiegu okoliczności z morderstwem u Spoletta.
- Rany boskie, Laurie, to, że w domu pogrzebowym został kiedyś zastrzelony jakiś gangster, nie oznacza, że istnieje powiązanie w sprawie Franconiego.
- Tak sądzisz? - zapytała. Jack nie musiał odpowiadać. Z wyrazu jego twarzy łatwo się było domyślić, co sądzi na ten temat. Teraz, kiedy zastanowiła się nad własnym pomysłem, zrozumiała, że był śmieszny. Po prostu chwytała się najmniejszej szansy.
- A poza tym, dlaczego nie zostawisz tego w spokoju? - zapytał Jack.
- Już raz ci powiedziałam. To sprawa osobista.
- Może mógłbym skierować twoje wysiłki w bardziej pozytywnym kierunku - powiedział Jack i wskazał na mikroskop. - Zerknij na preparat i powiedz mi, co o tym sądzisz.
Laurie podniosła się z krzesła i pochyliła nad mikroskopem.
- Co to jest? Wlot rany postrzałowej?
- Bystra jak zawsze - skomentował Jack. - Nie mylisz się.
- Cóż, to nie było trudne. Powiedziałabym, że lufa znajdowała się o centymetry od skóry.
- Dokładnie to samo uważam. Coś jeszcze?
- A to ciekawe! Nie ma żadnych krwawych wybroczyn! - zauważyła Laurie. - Zupełnie żadnych. To znaczy, że ranę zadano po śmierci. - Podniosła głowę i popatrzyła na Jacka. Była zdumiona. Wcześniej założyłaby się, że to była rana śmiertelna.
- Ot i cała potęga nowoczesnej nauki - skomentował Jack. - Ten 'topielec', którego mi przydzieliłaś, zamienia się w cholerną sprawę.
- Hej, byłeś ochotnikiem - przypomniała Laurie.
- Żartuję. Cieszę się, że go dostałem. Rany postrzałowe bez wątpienia zostały zadane po śmierci, podobnie jak obcięcie głowy i rąk. Oczywiście uszkodzenia od śruby napędowej także są późniejsze.
- Co w takim razie spowodowało śmierć? - zapytała Laurie.
- Dwie inne rany postrzałowe. Jedna w nasadę szyi - wskazał palcem tuż nad obojczyk z prawej strony. - I druga w plecy na wysokości dziesiątego żebra. Obie kule znalazły się w masie śrutu po wystrzałach w klatkę piersiową, więc trudno je było wykryć na zdjęciu rentgenowskim.
- Pierwszorzędnie. Kule schowane w śrucie. Zadziwiające! Naprawdę pociągające w tej robocie jest to, że każdego dnia możesz zobaczyć coś zupełnie nowego i nieoczekiwanego.
- Najlepsze przed nami - obiecał Jack.
- To dopiero 'cacko' - wtrącił Chet. Cały czas przysłuchiwał się rozmowie kolegów. - Byłoby doskonałe na wykład przy obiedzie u jakiegoś patologa sądowego.
- Myślę, że rany postrzałowe zostały zadane dla ukrycia tożsamości ofiary, podobnie zresztą jak obcięcie głowy i rąk.
- Ale po co? - zapytała Laurie.
- Jestem pewny, że denat przeszedł niedawno transplantację wątroby. Morderca musiał wiedzieć, że taki zabieg umieszcza pacjenta w stosunkowo wąskiej grupie osób i radykalnie zwiększa niebezpieczeństwo zidentyfikowania zwłok.
- Jaki kawałek wątroby pozostał?
- Bardzo mały. Prawie cała została zniszczona wystrzałem.
- A rybki zadbały o resztę - dodał Chet. Laurie skrzywiła się.
- Ale udało mi się odnaleźć fragmenty tkanki wątrobowej. Wykorzystamy ją do potwierdzenia teorii o przeszczepie. Teraz, kiedy rozmawiamy, Ted Lynch wykonuje test DQ alfa. Mniej więcej za godzinę będziemy mieć wyniki. Ale dla mnie rozstrzygające były ślady szwów na żyle głównej i tętnicy wątrobowej.
- Co to jest DQ alfa? - zapytała Laurie. Jack roześmiał się.
- Cieszę się, że nie wiesz, bo i ja musiałem o to samo spytać Teda. Wyjaśnił, że to wygodny i szybki sposób oznaczania DNA dla dwóch różnych organizmów. Porównuje obszar DQ w zespole zgodności tkankowej chromosomu szóstego.
- Co z żyłą wrotną? Tam też były szwy?
- Niestety wrotną została niemal doszczętnie zniszczona, jak większość organów wewnętrznych.
- No cóż, w takim razie identyfikacja nie powinna być taka trudna - uznała Laurie.
- Też tak sądzę - zgodził się Jack. - Zresztą uruchomiłem Barta Arnolda. Jest już w kontakcie z krajowym centrum narządów do transplantacji UNOS. Wydzwania też po wszystkich ośrodkach dokonujących przeszczepów wątroby, szczególnie w Nowym Jorku.
- Lista nie jest długa - stwierdziła Laurie. - Dobra robota, Jack.
Jack lekko się zaczerwienił i Laurie poczuła się zaskoczona. Sądziła, że jest odporny na podobne komplementy.
- A co z kulami? Wystrzelone z tej samej broni?
- Wysłaliśmy je do laboratorium policyjnego do ekspertyzy balistycznej. Trudno było powiedzieć, czy pochodzą z tej samej broni, czy nie, bo zostały poważnie zdeformowane. Jedna uderzyła prosto w żebro i uległa spłaszczeniu, a druga zahaczyła o stos pacierzowy i też została uszkodzona.
- Jaki kaliber? - zapytała Laurie.
- Trudno orzec po powierzchownym oglądzie - stwierdził Jack.
- A co powiedział Vinnie? Jest całkiem dobry w takich zagadkach.
- Vinnie jest dzisiaj bezużyteczny - powiedział Jack. - Nigdy nie widziałem go w gorszym nastroju. Odpowiedział, że to moja praca i że nie płacą mu tyle, aby bez przerwy dzielił się swoimi opiniami.
- Wiesz, w czasie tamtej sprawy z Cerinem miałam podobny przypadek - powiedziała Laurie. Nagle ze zdziwieniem szeroko otworzyła oczy. - Ofiarą była sekretarka pewnego lekarza, który uczestniczył w spisku. Oczywiście nie miała przeszczepionej wątroby, ale głowę i ręce także jej odcięto. Zidentyfikowałam ją również dzięki operacji, którą przeszła.
- Któregoś dnia opowiesz mi tę całą przerażającą historię. A póki co będziesz sączyła po kawałeczku, dodając coraz to nowe, podniecające szczegóły - przerwał jej Jack.
Laurie westchnęła.
- Osobiście wolałabym zapomnieć o tamtej sprawie. Ciągle wraca do mnie w nocnych koszmarach.
Otwierając drzwi do gabinetu doktora Daniela Levitza przy Piątej Avenue, Raymond zerknął na zegarek. Była czternasta czterdzieści pięć. Starał się skontaktować z Levitzem telefonicznie, po jedenastej dzwonił trzykrotnie, ale bez rezultatu. Za każdym razem recepcjonistka obiecywała, że doktor oddzwoni, ale nie zadzwonił. Raymond był w stanie wyjątkowego pobudzenia i takie niegrzeczne zachowanie wprawiało go w paskudny nastrój. Wobec tego, że gabinet Levitza znajdował się tuż za rogiem ulicy, przy której mieszkał Raymond, postanowił się przejść i porozmawiać w cztery oczy.
- Doktor Raymond Lyons - przedstawił się pewnym głosem recepcjonistce. - Chciałbym się zobaczyć z doktorem Levitzem.
- Tak, panie doktorze - odpowiedziała recepcjonistka. Miała ten sam kulturalny, dostojny wygląd co recepcjonistka doktora Andersona. - Przykro mi, ale nie mam pana w terminarzu spotkań. Czy pan doktor oczekuje pana?
- Niezupełnie - odparł wymijająco.
- Rozumiem, poinformuję pana doktora o pańskim przybyciu - powiedziała dyplomatycznie.
Raymond usiadł w zatłoczonej poczekalni. Wziął jeden z magazynów, które leżą w każdej lekarskiej poczekalni, i bez zwracania szczególnej uwagi zaczął przerzucać strony. Jego pobudzenie graniczyło z irytacją. Zaczął się nawet zastanawiać, czy nie popełnił błędu, przychodząc do gabinetu doktora Levitza.
Sprawdzenie pierwszego z pozostałych pacjentów po transplantacji okazało się łatwe. Wystarczył jeden telefon do Dallas w Teksasie i krótka rozmowa z doktorem odpowiedzialnym za rekrutację klienta. Lekarz zapewnił Raymonda, że pacjent po przeszczepie nerki, miejscowy biznesmen, czuje się świetnie i nie ma obawy, iż może znaleźć się na stole autopsyjnym. Przed pożegnaniem lekarz obiecał poinformować Raymonda, gdyby kiedykolwiek sytuacja uległa zmianie.
Ale wobec braku odpowiedzi od doktora Levitza, Raymondowi nie udało się sprawdzenie następnego pacjenta. Sytuacja stała się frustrująca i niepokoiła go.
Oczy Lyonsa błądziły po pokoju. Urządzony był z przepychem, tak jak poczekalnia u doktora Andersona, z olejnymi obrazami, ścianami w kolorze głębokiego burgunda i orientalnymi dywanami na podłodze. Czekający cierpliwie pacjenci, sądząc po ubraniu, zachowaniu i biżuterii byli ludźmi dobrze sytuowanymi.
Minuty mijały, a irytacja Raymonda rosła. Dodatkowo jątrzył ranę ewidentny sukces zawodowy doktora Levitza. To przypominało mu o jego własnej sytuacji, o tym, jak bezsensownie zabrano mu licencję lekarską za nadużycia w Towarzystwie Opieki Zdrowotnej. A tutaj kwitnący interes doktora Levitza; przynajmniej część dochodów pochodziła od członków przestępczych rodzin. Raymond nie miał wątpliwości, że wszystko, co tu widzi, zostało kupione za brudne pieniądze. A na dodatek był pewny, że Levitz także oszukuje swoje Towarzystwo Opieki Zdrowotnej. Do diabła, przecież wszyscy tak robią.
W poczekalni pojawiła się pielęgniarka. Chrząknęła. Raymond z nadzieją przesunął się na krawędź fotela. Pielęgniarka wymieniła jednak inne nazwisko. Kiedy wywołany pacjent wstał, odłożył swój magazyn i zniknął za drzwiami gabinetu, Raymond cofnął się w fotelu i aż w nim zakipiało. Pozostawanie na łasce takich ludzi jeszcze bardziej mobilizowało go do uzyskania niezależności finansowej. Realizowany obecnie program 'duplikatów' bardzo zbliżył go do celu. Nie mógł pozwolić przedsięwzięciu rozpaść się z jakiegoś głupiego, niespodziewanego, łatwego do uniknięcia powodu.
Zegar pokazywał kwadrans po piętnastej, kiedy został wpuszczony do świątyni doktora Levitza. Był to niski mężczyzna, łysy, z nerwowymi tikami. Nosił wąsiki, ale rzadkie, zdecydowanie niemęskie. Ilekroć Raymond go widział, tyle razy zastanawiał się, co jest takiego w tym człowieku, że budzi u wielu pacjentów zaufanie.
- To jeden z tych trudnych dni - wyjaśnił na wstępie Daniel. - Nie spodziewałem się, że wpadniesz.
- Ja też tego nie planowałem. Ale skoro nie odpowiadałeś na moje telefony, pomyślałem, że nie mam wyboru.
- Telefony? - zapytał zaskoczony Daniel. - Nie miałem od ciebie żadnych telefonów. Będę musiał jeszcze raz porozmawiać z recepcjonistką. Tak trudno dzisiaj o dobrą pomoc.
Raymond miał wielką ochotę powiedzieć mu, żeby przestał pieprzyć, ale powstrzymał się. W końcu doszło do rozmowy, a rozpoczynanie jej od konfrontacji niczego by nie załatwiło. Należało też pamiętać, że Levitz może i jest irytujący, ale świetnie rekrutuje pacjentów dla programu. On sam namówił dwanaście osób do podpisania deklaracji. Zrobił tyle, ile czterech innych lekarzy.
- Co mogę dla ciebie zrobić? - zapytał Daniel. Głowa podskoczyła mu kilkanaście razy w sposób, który zawsze deprymował jego rozmówców.
- Po pierwsze chciałem ci gorąco podziękować za pomoc w załatwieniu problemu. Na samym szczycie uznano to za niezbędne i skuteczne działanie. Opinia publiczna zniszczyłaby nasze przedsięwzięcie.
- Cieszę się, że mogłem okazać się przydatny i że pan Vincent Dominick zechciał dopomóc w ochronie własnych pieniędzy.
- Skoro mowa o panu Dominicku - podchwycił Raymond. - Wczorajszego ranka złożył mi nieoczekiwaną wizytę.
- Mam nadzieję, że przyjacielską. - Daniel Levitz był tak dobrze zorientowany w karierze Dominicka jak w swojej własnej, więc podejrzenia o wymuszenie nie mogły być zaskoczeniem.
- Tak i nie - odparł Raymond. - Najpierw nalegał, żebym wysłuchał wszystkich szczegółów akcji, których nie miałem ochoty poznawać. Następnie domagał się zwolnienia z honorarium za dwa następne lata.
- Mogło być znacznie gorzej - stwierdził Daniel. - Jakie to ma znaczenie dla mojego udziału?
- Udział pozostaje bez zmian. Tyle tylko, że teraz jest to udział w niczym.
- Więc najpierw pomogłem, a później zostałem za to ukarany! To nie fair! - zaprotestował Levitz.
Raymond zamilkł. Nie myślał wcześniej o stracie Daniela wynikającej z rezygnacji z honorarium Dominicka, dopiero teraz uświadomił sobie i ten aspekt sprawy. Raymond nie miał w tej chwili ochoty denerwować Daniela.
- Źle to widzisz - odparł w końcu. - Porozmawiamy o tym później. Teraz moją uwagę zaprząta co innego. Jak się ma Cindy Carlson?
Cindy Carlson była córką Albrighta Carlsona, poważnego finansisty z Wall Street. To Daniel włączył Albrighta i jego córkę do programu. Cindy jako dziecko zachorowała na kłębkowe zapalenie nerek. Choroba pogłębiała się, gdy dziewczynka zaczęła dorastać, i w końcu jedna z nerek przestała pracować. Tak oto Daniel stał się nie tylko rekordzistą, jeśli chodzi o liczbę zwerbowanych klientów, ale i miał na koncie rekordowe kontrakty: Carla Franconiego i Cindy Carlson.
- Dobrze. Przynajmniej ogólnie rzecz biorąc. Dlaczego pytasz?
- Przypadek Franconiego uzmysłowił mi, jak łatwo zniszczyć całe przedsięwzięcie - wyznał Raymond. - Chcę mieć pewność, że nie grożą nam żadne inne komplikacje.
- O Carlsonów nie musisz się martwić. Oni na pewno nie sprawią nam kłopotów. Nie mogliby być bardziej wdzięczni. Prawdę powiedziawszy, nie dalej jak w zeszłym tygodniu wysłał żonę na Bahamy dla pobrania próbki szpiku kostnego, więc może i ona zostanie naszą klientką.
- To zachęcające. Zawsze możemy przyjąć kolejnych pacjentów. Lecz nie ta strona przedsięwzięcia mnie niepokoi. Z finansowego punktu widzenia trudno oczekiwać lepszej sytuacji. Powodzenie przeszło nasze oczekiwania. Niepokoją mnie wydarzenia niespodziewane, jak to z Franconim.
Daniel skinął i zamrugał nerwowo.
- Zawsze są jakieś niewiadome. Takie jest życie - stwierdził filozoficznie.
- Im mniej niewiadomych, tym lepiej się czuję. Kiedy zapytałem o stan Cindy Carlson, odparłeś, że jest dobry, przynajmniej ogólnie rzecz biorąc. Dlaczego?
- No bo psychicznie jest nieco trudna.
- Co masz na myśli? - Puls Raymonda wyraźnie przyspieszył.
- Trudno sobie wyobrazić, żeby dzieciak dorastający przy takim ojcu był całkiem normalny. Weź to pod uwagę. A dodaj jeszcze przewlekłą chorobę. Czy miała ona wpływ na jej otyłość, nie wiem. Dziewczyna ma sporą nadwagę. To by dopiekło każdemu, a nastolatce szczególnie. Biedny dzieciak jest w zrozumiałej depresji.
- Jak głębokiej?
- Wystarczająco głębokiej, aby dwukrotnie próbować samobójstwa. Nie były to szczeniackie próby zwrócenia na siebie uwagi. Miała najbardziej szczery zamiar odebrać sobie życie, a to, że ciągle jest wśród nas, zawdzięcza niemal natychmiastowemu odkryciu, bo za pierwszym razem sięgnęła po narkotyki, a za drugim chciała się powiesić. Gdyby miała pod ręką broń, na pewno udałoby jej się.
Raymond ciężko stęknął.
- Co się stało? - zapytał Daniel.
- Wszystkie przypadki samobójcze podlegają z zasady autopsji.
- Nie pomyślałem o tym - przyznał Levitz.
- Oto i przykład niespodziewanych komplikacji, o których mówiłem. Cholera! Takie nasze szczęście!
- Przykro mi, że przynoszę złe wieści - powiedział Daniel.
- Cóż, to przecież nie twoja wina. Ważne, że rozpoznaliśmy zagrożenie i teraz nie będziemy siedzieć z założonymi rękami i czekać na katastrofę.
- Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli jakiś wybór - stwierdził doktor Levitz.
- A może znowu Vincent Dominick? - zaproponował Raymond. - Raz nam pomógł, a jako że jego własne dziecko także jest chore, powinien być szczerze zainteresowany zapewnieniem przyszłości naszemu przedsięwzięciu.
Levitz przyjrzał się wnikliwie Raymondowi.
- Czy ty sugerujesz?
Nie otrzymał odpowiedzi.
- Stanowczo się temu sprzeciwiam - zdecydowanie stwierdził Daniel. - Przepraszam, ale poczekalnię mam pełną pacjentów.
- Nie mógłbyś przynajmniej zadzwonić do pana Dominicka i spytać? - Raymond poczuł, że ogarnęła go fala desperacji.
- Zdecydowanie nie. Mogę opiekować się zdrowiem tych kryminalistów, ale nigdy nie uznam ich metod działania za swoje.
- Ale z Franconim pomogłeś - napierał Raymond.
- Franconi był zmrożonym sztywniakiem w lodówce prosektorium - przypomniał Daniel.
- W takim razie daj mi numer telefonu do Dominicka. Sam zadzwonię. Potrzebuję też adresu Carlsonów.
- Zapytaj o to moją recepcjonistkę. Po prostu powiedz, że jesteś moim przyjacielem.
- Dziękuję.
- Ale pamiętaj - dodał Daniel na pożegnanie - zasłużyłem na udziały uzgodnione w umowie i chcę je otrzymać bez względu na twoje konszachty z Vincentem Dominickiem.
Początkowo recepcjonistka nie była chętna do udzielania informacji o telefonach i adresach pacjentów, ale po krótkiej rozmowie z szefem ustąpiła. Bez słowa napisała na odwrocie karty informacyjnej o godzinach przyjęć doktora Levitza potrzebne informacje i wręczyła notatkę Raymondowi.
Nie tracił czasu i wrócił prosto do mieszkania przy Sześćdziesiątej Czwartej Ulicy. Kiedy Darlene otworzyła drzwi, zapytała, jak minęło spotkanie z doktorem.
- Nie pytaj - odpowiedział szorstko. Wszedł do gabinetu, zamknął za sobą drzwi i usiadł za biurkiem. Nerwowo wybrał numer Dominicka. W wyobraźni widział Cindy Carlson kręcącą się wokół domowej apteczki w poszukiwaniu pigułek nasennych mamy albo po sklepie z narzędziami w nadziei kupienia grubej liny.
- Tak, o co chodzi? - odezwał się głos po drugiej stronie.
- Chciałbym rozmawiać z panem Vincentem Dominickiem - odparł Raymond tonem tak pewnym siebie, na jaki było go w tym momencie stać. Nie mógł ścierpieć, że okoliczności zmusiły go do układania się z ludźmi tego pokroju, lecz nie miał innego wyboru. Siedem lat ciężkiej pracy i osobistego zaangażowania wisiało na włosku, nie wspominając o jego własnej przyszłości.
- Kto mówi?
- Doktor Raymond Lyons.
Nastąpiła cisza, po której mężczyzna powiedział:
- Chwilę!
Ku swemu zaskoczeniu usłyszał w tle jedną z sonat Beethovena. Dla Raymonda zabrzmiało to jak oksymoron.
Po minucie usłyszał melodyjny głos Vincenta Dominicka. Raymond potrafił sobie wyobrazić wyćwiczony, wprowadzający w błąd ton, którym posługuje się niczym dobrze ubrany aktor grający samego siebie.
- Jak zdobył pan ten numer, doktorze? - zapytał Vinnie. Głos brzmiał nonszalancko, lecz przez to jakby jeszcze bardziej przerażająco.
Raymondowi zaschło w gardle. Musiał odkaszlnąć.
- Dostałem od doktora Levitza - wyznał szczerze.
- Co mogę dla pana zrobić, doktorze?
- Pojawił się kolejny problem. - Raymond znowu chrząknął. - Chciałbym się z panem zobaczyć i przedyskutować to.
Nastąpiła przerwa dłuższa niż Raymond mógł spokojnie znieść. Już miał zapytać, czy Vinnie ciągle jeszcze tam jest, lecz gangster odezwał się.
- Kiedy wchodziłem z wami w układ, sądziłem, że nic mi nie będzie zaprzątać głowy. Nie przypuszczałem, że moje życie zacznie się komplikować.
- To są tylko drobne niedogodności. Najważniejsze, że realizacja projektu przebiega wspaniale.
- Spotkam się z panem w 'Restauracji Neapolitańskiej' na Corona Avenue w Elmhurst za pół godziny. Znajdzie ją pan?
- Oczywiście - zapewnił Raymond. - Wezmę taksówkę. Ruszam bez zwłoki.
- W takim razie do zobaczenia - powiedział Vinnie i odłożył słuchawkę.
Raymond wywrócił do góry nogami górną szufladę biurka w poszukiwaniu mapy Nowego Jorku, która zawierała wszystkie dzielnice. Rozłożył plan na biurku i używając indeksu, zlokalizował Corona Avenue w Elmhurst. Doszedł do wniosku, że jeżeli korki na Queensborough Bridge nie będą duże, bez problemu zdąży w pół godziny. Obawiał się jednak o ruch uliczny, gdyż zbliżała się szesnasta, początek popołudniowego szczytu.
Wypadł ze swego gabinetu, błyskawicznie zarzucił płaszcz na ramiona i tłumacząc Darlene, że nie ma czasu wyjaśniać, dokąd idzie, wyszedł z mieszkania. Zdążył jeszcze rzucić za siebie, że wróci mniej więcej za godzinę.
Prawie pobiegł na Park Avenue, gdzie złapał taksówkę. Pomysł z zabraniem mapy okazał się zbawienny, gdyż taksówkarz, z pochodzenia Afgańczyk, nie miał pojęcia, gdzie jest Elmhurst, a tym bardziej Corona Avenue.
Jazda nie była łatwa. Sam przejazd przez East Side zabrał prawie kwadrans. A później jazda przez most okazała się ustawicznym zatrzymywaniem i ruszaniem. W czasie, kiedy miał już być w restauracji, jego taksówka dotarła dopiero do Queens. Na szczęście stąd było już łatwiej. W efekcie miał piętnaście minut spóźnienia, kiedy wchodził do restauracji, odsłaniając ciężką aksamitną kotarę, odgradzającą wejście od sali.
Natychmiast zorientował się, że lokal nie został otwarty dla gości. Większość krzeseł spoczywała nogami do góry na blatach stolików. Vinnie Dominick siedział przy jednym ze stolików pod ścianą, na narożnikowej kanapie obitej czerwonym pluszem. Przed nim stała filiżanka kawy, na szklanej popielniczce leżało żarzące się cygaro, a w rękach trzymał jakiś magazyn.
Na wysokich stołkach przy barze siedziało czterech mężczyzn i popijało drinki. Dwóch z nich Raymond rozpoznał, to oni towarzyszyli Dominickowi w czasie porannej wizyty. Za kontuarem tęgi, brodaty mężczyzna mył szkło. Poza tym restauracja była pusta.
Vinnie gestem ręki zaprosił Raymonda do swojego stolika.
- Niech pan siada, doktorze. Kawy?
Raymond skinął, wślizgując się między stolik a oparcie kanapy, co ze względu na meszek pluszowego obicia okazało się dość trudne. W sali panowały chłód, wilgoć i zapach czosnku z wczorajszych potraw oraz tanich cygar. Raymond cieszył się, że nie musi zdejmować płaszcza i kapelusza.
- Dwie kawy! - zawołał Vinnie do grubego barmana.
Mężczyzna bez słowa podszedł do maszyny i zaczął przygotowywać kawę.
- Zaskakujesz mnie, doktorze - zaczął Vinnie. - Naprawdę nie spodziewałem się, że jeszcze cię usłyszę.
- Jak powiedziałem przez telefon, mamy inny problem. - Pochylił się do przodu i powiedział to ściszonym głosem, niemal szeptem.
- Zamieniani się w słuch - odparł Vinnie.
Tak zwięźle, jak tylko potrafił, Raymond wyjaśnił, na czym polega problem z Cindy Carlson. Nacisk położył na to, że wszystkie samobójstwa z zasady podlegają autopsji. Nie ma od tego wyjątku.
Barman wyszedł zza kontuaru i podał dwie kawy. Vinnie nie przerywał monologu Raymonda, dopóki brodacz nie znalazł się z powrotem za barem.
- Czy ta Cindy Carlson jest córką Albrighta Carlsona? Legendy Wall Street?
Raymond potwierdził skinieniem.
- Między innymi dlatego sytuacja jest tak poważna. Jeżeli uda jej się popełnić samobójstwo, bez wątpienia skupi na sobie uwagę mediów. Patolodzy w kostnicy będą szczególnie uważni w swojej robocie.
- Tak, rozumiem, w czym rzecz - powiedział Vinnie i popił mały łyk kawy. - Dokładnie czego pan oczekuje od nas?
- Nie chciałbym niczego konkretnego sugerować - odparł zdenerwowany Raymond. - Ale z pewnością rozumie pan, że jest to problem analogiczny do przypadku pana Franconiego.
- Więc chciałby pan, aby ta szesnastolatka zniknęła bez wywoływania kłopotów?
- No cóż, próbowała się sama zabić aż dwa razy - powiedział słabym głosem Raymond. - W pewnym sensie wyświadczylibyśmy jej przysługę.
Vinnie roześmiał się. Sięgnął po cygaro, zaciągnął się i przygładził dłonią włosy. Były zaczesane do tyłu i przylegały gładko do głowy od samego czoła. Zlustrował Raymonda swymi ciemnymi oczami.
- Niezły z ciebie numer, doktorku - powiedział. - Dam ci kredyt w tej sprawie.
- Może mógłbym ofiarować w zamian zwolnienie z honorarium za kolejny rok? - zaproponował Raymond.
- To niezwykle hojne z pańskiej strony. Ale wiesz pan co, mam już trochę dość tej całej operacji, więc taka oferta nie wystarczy. Powiem krótko, gdyby nie chodziło o nerkę dla mojego dzieciaka, zażądałbym forsy z powrotem i nasze drogi rozeszłyby się. Widzisz, człowieku, po naszej pierwszej przysłudze dla ciebie zacząłem dostrzegać potencjalne zagrożenia. Miałem telefon od brata mojej żony, który prowadzi Dom Pogrzebowy Spoletto. Był zdenerwowany, ponieważ jakaś doktor Laurie Montgomery dzwoniła do nich i zadawała kłopotliwe pytania. Powiedz mi, doktorze, znasz tę Laurie Montgomery?
- Nie, nie znam. - Głośno przełknął ślinę.
- Hej, Angelo, podejdź do nas! - zawołał Vinnie.
Angelo zsunął się z taboretu i podszedł do stolika.
- Siadaj, Angelo. Chcę, żebyś opowiedział naszemu dobremu doktorowi o Laurie Montgomery.
Raymond musiał przesunąć się głębiej pod ścianę, żeby zrobić nieco miejsca dla Angela. Poczuł się dość niewyraźnie między dwoma mężczyznami.
- Laurie Montgomery to sprytna i uparta osoba - powiedział Angelo niskim, ochrypłym głosem. - Mówiąc wprost, to istny wrzód na dupie.
Raymond unikał patrzenia w stronę Angela. Twarz miał całą w bliznach, oczy kaprawe, przekrwione.
- Angelo miał pecha zetknąć się z panią Laurie Montgomery kilka lat wcześniej - wyjaśnił Vinnie. - Angelo, powiedz, czego się dzisiaj dowiedziałeś po telefonie z Domu Pogrzebowego Spoletto.
- Rozmawiałem z Vinniem Amendola, naszym informatorem z kostnicy. Powiedział, że Laurie Montgomery uznała ustalenie, w jaki sposób zniknęło ciało Franconiego, za swój osobisty problem. Nie ma chyba potrzeby dodawać, że chłopak jest poważnie zaniepokojony.
- Rozumiesz, co mam na myśli - odezwał się znowu Vinnie. - Pojawiło się potencjalne zagrożenie dla nas, dlatego że wyświadczyliśmy tobie przysługę.
- Bardzo mi przykro - odparł nieprzekonująco Raymond. Nie potrafił jednak wymyślić żadnej innej odpowiedzi.
- No i w ten sposób wróciliśmy do tematu honorarium. Wobec zaistniałych warunków uważam, że honorarium powinno zostać w całości umorzone. Innymi słowy, żadnej opłaty za usługę dla mnie i Vinniego juniora teraz ani nigdy.
- Będę musiał poprosić o to szefów korporacji - prawie zapiszczał Raymond. Głośno chrząknął.
- Świetnie. I nie zawracaj mi więcej głowy. Wyjaśnij im, że to uzasadniony wydatek. Hej, sprawdź to, ale może będziesz mógł odliczyć sobie te pieniądze od podatku jako darowiznę. - Vinnie roześmiał się serdecznie ze swojego dowcipu.
Raymond wzdrygnął się niedostrzegalnie. Doskonale wiedział, że został nieuczciwie przymuszony, że nie miał wyboru.
- Okay - wykrztusił.
- Dziękuję. Boże, mam nadzieję, że sprawy w końcu się ułożą. Zostaliśmy swego rodzaju partnerami w interesach. Ufam, że zdobył pan również adres Cindy Carlson.
Raymond pogrzebał w kieszeni i wyciągnął kartkę z adresem. Vinnie wziął ją, przepisał informację i oddał mu. Podał adres Angelowi.
- Englewood, New Jersey - Angelo przeczytał na głos.
- Czy to problem? - zapytał Vinnie.
Angelo pokręcił przecząco głową.
- W takim razie załatwione - powiedział Vinnie i popatrzył na Raymonda. - Tyle jeśli chodzi o twój ostatni problem. Radziłbym jednak nie przychodzić do mnie z niczym więcej. Wobec naszej umowy w sprawie honorarium nie masz nam do zaoferowania nic wartościowego.
Kilka chwil później Raymond znalazł się na ulicy. Kiedy spoglądał na zegarek, uświadomił sobie, że cały drży. Zbliżała się siedemnasta i zaczął zapadać mrok. Podszedł do krawężnika i machnął na taksówkę. Co za katastrofa, pomyślał. Jakoś musiał załatwić sprawę zapłaty za Vinniego Dominicka i jego syna.
Taksówka zatrzymała się. Wsiadł i podał domowy adres. Gdy wyszedł z 'Restauracji Neapolitańskiej', natychmiast poczuł się lepiej. Właściwie utrzymywanie dwóch zwierząt nie było zbyt kosztowne, skoro żyły na bezludnej wyspie. Sytuacja nie była więc tak beznadziejna, tym bardziej, że potencjalny problem z Cindy Carlson wyglądał na rozwiązany.
Kiedy otwierał drzwi do mieszkania, nastrój znacznie mu się poprawił.
- Były dwa telefony z Afryki - przywitała go Darlene.
- Kłopoty? - zapytał. W tonie Darlene było coś, co uruchomiło dzwonek alarmowy.
- Dobra wiadomość i zła. Dobra to informacja, że Horace Winchester ma się po operacji znakomicie i że w związku z tym powinieneś zająć się przetransportowaniem jego i zespołu chirurgicznego.
- A zła wiadomość?
- Dzwonił także Siegfried Spallek. Wyrażał się niejasno. Powiedział tylko, że są jakieś problemy z Kevinem Marshallem.
- Jakiego rodzaju problemy?
- Nie wyjaśnił.
Raymond przypomniał sobie, że prosił Kevina, aby nie robił niczego nie przemyślanego. Zastanowił się, czy Kevin usłuchał jego rady. Te problemy musiały dotyczyć głupiego dymu, który widział nad wyspą.
- Czy Spallek chciał, żebym jeszcze dziś oddzwonił?
- Kiedy dzwonił, u nich była jedenasta. Powiedział, że może porozmawiać z tobą jutro.
Raymond stęknął w duchu. Teraz będzie musiał spędzić całą noc, wyobrażając sobie Bóg wie co. Zastanowił się, kiedy wreszcie skończą się wszystkie jego troski.
ROZDZIAŁ 11
5 marca 1997 roku godzina 23.30
Cogo, Gwinea Równikowa
Kevin usłyszał odgłos otwieranych ciężkich metalowych drzwi na szczycie schodów, a zaraz potem do pomieszczenia wdarł się strumień światła. Dwie sekundy później zapalił się ciąg żarówek w korytarzu. Przez kraty widział Melanie i Candace siedzące w swoich celach. Tak jak i on poruszyły się, gdy nagle zapłonęło światło.
Po ciężkich krokach na granitowych schodach poznali Spalleka. Towarzyszyli mu Cameron McIvers i Mustapha Aboud, szef ochrony marokańskiej.
- Najwyższy czas, panie Spallek! - odezwała się Melanie. - Żądam, aby natychmiast mnie stąd wypuszczono albo znajdzie się pan w prawdziwych tarapatach.
Kevin skrzywił się. To nie był dobry sposób na rozmowę ze Spallekiem w żadnej sytuacji, a w tych okolicznościach szczególnie.
Kevin, Melanie i Candace zostali zamknięci w całkiem ciemnych celach dojmująco gorącego, wilgotnego więzienia znajdującego się w piwnicach ratusza. Każda cela miała małe, łukowate okienko wychodzące na tyły budynku.
Okna były okratowane, ale nie oszklone, więc robactwo bez przeszkód wchodziło do środka. Cała trójka więźniów z przerażeniem nasłuchiwała chrzęstu i drapania różnych stworzeń, tym bardziej, że przed wyłączeniem świateł widzieli kilka tarantul. Jedynym luksusem była możliwość swobodnego rozmawiania.
Najgorzej było na początku. Natychmiast gdy ucichły serie z broni maszynowej, Kevin i obie kobiety zostali oślepieni światłem ręcznych latarek. Kiedy oczy przyzwyczaiły się, zorientowali się, że wpadli w zasadzkę. Otaczali ich szyderczo uśmiechnięci, młodzi żołnierze gwinejscy, celujący w nich z wyraźną przyjemnością ze swoich AK-47. Kilku było do tego stopnia bezczelnych, że lufami zaczęło trącać kobiety.
Okropnie przerażeni Kevin i jego towarzyszki zastygli w bezruchu. Bali się nieprzytomnie jakiejś zbłąkanej kuli, bali się, że najmniejszy ruch sprowokuje żołnierzy. Dopiero pojawienie się kilku marokańskich ochroniarzy zmusiło niezdyscyplinowanych żołnierzy do odstąpienia od więźniów. Kevin nigdy nie przypuszczał, że ci onieśmielający go Arabowie mogą okazać się ratunkiem. Marokańczycy przejęli aresztantów z rąk żołnierzy. Najpierw samochodem Kevina przewieźli ich do swoich koszar po drugiej stronie centrum weterynaryjnego, gdzie zostali zamknięci na kilka godzin w pokoju bez okien. Wreszcie przetransportowano ich do miasta i zamknięto w starym więzieniu.
- Takie traktowanie jest oburzające - zaprotestowała Melanie.
- Wręcz przeciwnie - stwierdził Siegfried. - Zostałem zapewniony przez Mustaphę, że traktowano was z całym należnym szacunkiem.
- Szacunkiem! - prychnęła Melanie. - Strzelali z karabinów maszynowych! Trzymają nas w jakiejś ciemnej norze! To się nazywa szacunek?
- Nikt do was nie strzelał - poprawił ją Siegfried. - Oddano ledwie kilka strzałów ostrzegawczych, i to w powietrze. W końcu złamaliście jedno z podstawowych praw panujących w Strefie. Isla Francesca jest terenem zakazanym dla nieupoważnionych. Wszyscy o tym wiedzą.
Siegfried skinął na Camerona, wskazując Candace. Cameron wielkim kluczem otworzył celę pielęgniarki. Candace nie traciła czasu i natychmiast opuściła więzienie. Dokładnie otrzepała ubranie, by się upewnić, że nie ma w nim żadnych owadów. Ciągle miała na sobie fartuch pielęgniarki.
- Bardzo panią przepraszam - odezwał się do niej Siegfried. - Domyślam się, że została pani wprowadzona w błąd przez naszych badaczy. Być może nawet nie ostrzegli pani o zasadach dotyczących zakazu odwiedzania wyspy.
Cameron otwierał teraz cele Melanie i Kevina.
- Natychmiast, gdy usłyszałem o waszym zatrzymaniu, starałem się dodzwonić do doktora Lyonsa - powiedział Siegfried. - Chciałem, żeby zaproponował możliwie najlepsze wyjście z tej sytuacji. Jednak wobec nieobecności doktora musiałem wziąć odpowiedzialność na siebie. Wypuszczam was wszystkich na złożone osobiście zobowiązanie przestrzegania reguł. Mam nadzieję, że teraz zdajecie sobie sprawę z powagi podjętych przez was działań. Według prawa Gwinei Równikowej takie zachowanie można zakwalifikować jako zdradę stanu.
- Och, bzdury! - rzuciła Melanie.
Kevin aż się skurczył. Bał się, że Melanie rozzłości Siegfrieda i zamkną ich z powrotem w celach. Życzliwość nie należała do zalet szefa Strefy.
Mustapha wręczył Kevinowi kluczyki do samochodu.
- Pański wóz stoi z tyłu - powiedział z wyraźnym francuskim akcentem.
Kevin odebrał klucze. Ręka tak mu drżała, że wywołał tym uśmiechy na twarzach mężczyzn. Szybko włożył ją do kieszeni.
- Jestem pewien, że z doktorem Lyonsem porozmawiam jutro. Skontaktuję się z wami osobiście. Możecie iść - powiedział Siegfried.
Melanie miała coś powiedzieć, gdy Kevin, niespodziewanie nawet dla siebie samego, chwycił ją za ramię i pociągnął w stronę schodów.
- Mam dość spacerów pod rękę z mężczyznami - warknęła, jednocześnie próbując uwolnić ramię z uścisku Kevina.
- Podejdźmy tylko do wozu - szepnął Kevin chrypliwie, przez zaciśnięte zęby. Siłą prowadził Melanie obok siebie.
- Co za noc - narzekała. U stóp schodów udało jej się wreszcie uwolnić rękę. Poirytowana, ale bez dalszego oporu, ruszyła w górę. Kevin poczekał, aż wyprzedzi go Candace i poszedł za paniami na parter budynku ratusza. Weszli do sali zajmowanej przez żołnierzy gwinejskich, stojących zazwyczaj na zewnątrz budynku. Teraz w pomieszczeniu było ich czterech.
W obecności dyrektora placówki, szefa bezpieczeństwa oraz dowódcy Marokańczyków żołnierze zachowywali się znacznie powściągliwiej niż zwykle. Cała czwórka stała w postawie, którą najwidoczniej uznawali za postawę 'na baczność', z bronią na ramionach. Kiedy pojawiły się obie kobiety i Kevin, na twarzach Gwinejczyków pojawiło się wyraźnie zaskoczenie.
Gdy Kevin wypychał panie przez drzwi na parking, Melanie odwróciła się i pokazała im palec.
- Proszę, Melanie! Nie prowokuj ich! - odezwał się Kevin błagalnym głosem.
Nie wiadomo, czy żołnierze nie zrozumieli gestu kobiety, czy też byli onieśmieleni niezwykłymi okolicznościami. Jakikolwiek był powód, nie wyszli za nimi, czego obawiał się Kevin.
Podeszli do samochodu. Kevin otworzył drzwi dla pasażerów. Candace wsiadła pospiesznie, lecz Melanie odwróciła się w stronę Kevina. Jej oczy błyszczały w bladym świetle.
- Daj kluczyki - zażądała.
- Co? - zapytał Kevin, choć doskonale zrozumiał, co powiedziała.
- Powiedziałam, żebyś dał mi kluczyki - powtórzyła.
Skonfundowany nieoczekiwanym żądaniem, ale równocześnie nie mając najmniejszej ochoty na podgrzewanie nastroju, wręczył jej kluczyki. Melanie natychmiast obeszła samochód i usiadła za kierownicą. Kevin usiadł obok niej. Prawdę mówiąc, nie dbał o to, kto prowadzi, byleby tylko szybko znaleźć się jak najdalej stąd. Melanie przekręciła kluczyk w stacyjce, dodała ostro gazu, aż zapiszczały opony, i szybko wyjechała z parkingu.
- Jezu, Melanie! Zwolnij! - jęknął Kevin.
- Jestem wściekła - odpowiedziała.
- Jak gdybym nie widział.
- Jeszcze nie wracam do domu. Ale was mogę podwieźć do domu, jeśli chcecie.
- A dokąd ty się jeszcze wybierasz? Przecież już prawie północ - przypomniał Kevin.
- Jadę do centrum weterynaryjnego. Nie zamierzam akceptować takiego traktowania bez wyjaśnienia, o co w tym wszystkim chodzi.
- A co się znajduje w centrum? - zapytał.
- Klucz do tego cholernego mostu - odpowiedziała. - Muszę go zdobyć, ponieważ sprawy wykraczają już poza zwykłą ciekawość.
- Może powinniśmy się zatrzymać i porozmawiać o tym - zasugerował Kevin.
Melanie wcisnęła hamulec. Kevin i Candace gwałtownie pochylili się do przodu i równie gwałtownie wrócili do poprzednich pozycji.
- Jadę do centrum weterynaryjnego. Wy możecie jechać ze mną albo podrzucę was do domu. Wolny wybór.
- Dlaczego dzisiaj? - zapytał Kevin.
- Dlatego, że właśnie w tej chwili jestem naprawdę wściekła, a po drugie, dlatego, że teraz się nie spodziewają. Oczywiście sądzą, że szybko pojedziemy do domu i schowamy się w pościeli. Dlatego byliśmy tak źle traktowani. Ale coś wam powiem, to nie w moim stylu.
- Ale w moim - odparł Kevin.
- Zdaje mi się, że Melanie ma rację - odezwała się pierwszy raz Candace. - Nie mam wątpliwości, że próbowali nas przestraszyć.
- I wykonali swoją robotę cholernie dobrze - stwierdził z rozbrajającą szczerością Kevin. - A może jestem w tym zespole jedynym człowiekiem przy zdrowych zmysłach?
- Zróbmy to - zdecydowała Candace.
- Och nie! - niemal zaskamlał Kevin. - Na mnie nie liczcie.
- Podrzucimy cię do domu - zaoferowała się Melanie. - To nie problem. - Zaczęła zawracać.
Kevin wyciągnął dłoń i powstrzymał rękę Melanie.
- W jaki sposób zamierzasz zdobyć klucz? Nawet nie wiesz, gdzie jest.
- To całkiem jasne, że muszą się znajdować w biurze Bertrama. Przecież on jest szefem zespołu, który opiekuje się bonobo wprowadzonymi do programu. Poza tym sam mówiłeś, że on je ma.
- No dobra, są w biurze Bertrama. Ale co z ochroną? Biura są pozamykane.
Melanie sięgnęła do górnej kieszeni fartucha, który ciągle miała na sobie, i wyjęła z niej kartę magnetyczną.
- Zapomniałeś, że należę do kierownictwa centrum weterynaryjnego. To nie jest VISA. Tym kawałkiem plastyku mogę o każdej porze otworzyć każde drzwi w centrum. Pamiętaj, że moja praca w ramach projektu z bonobo tylko w części dotyczy kwestii zapłodnienia.
Kevin odwrócił się i popatrzył na Candace. Jej blond włosy wydawały się świecić w słabym świetle wnętrza samochodu.
- Jeśli ty, Candace, wchodzisz do gry, to chyba i ja się dołączę - stwierdził.
- Jazda! - krótko odparła dziewczyna.
Melanie wcisnęła gaz i ruszyła drogą na północ, mijając warsztaty i garaże. W warsztatach praca szła pełną parą, potężne reflektory oświetlały cały teren. Odkąd nasilił się transport ciężarowy między Bata i Strefą, nocne zmiany w warsztatach były znacznie większe niż dzienne czy wieczorne.
Melanie minęła wiele traktorów z przyczepami, aż przejechała skrzyżowanie z drogą do Bata. Od tego miejsca do samego centrum nie zauważyli ani jednego pojazdu.
W centrum, jak w warsztatach, pracowano na trzy zmiany, z tą różnicą, że tu zmiana nocna była najmniej liczna. Większość pracowników znajdowała się teraz w szpitalu weterynaryjnym. Melanie wykorzystała ten fakt i zajechała toyotą Kevina przed drzwi szpitala, aby ukryć samochód wśród innych stojących tam wozów.
Wyłączyła silnik i popatrzyła na wejście do szpitala. Bębniła lekko palcami w kierownicę.
- No? - odezwał się Kevin. - Jesteśmy na miejscu. Jaki mamy plan?
- Myślę. Nie mogę się zdecydować, co jest lepsze: czy powinniście tu poczekać, czy pójść ze mną.
- To wielki gmach - stwierdziła Candace. Pochyliła się do przodu i oglądała ogromny budynek stojący przed nimi. Od ulicy, którą podjechali, pawilon ciągnął się aż do ściany dżungli, w której niknął. - Tyle razy byłam w Cogo, ale tu nigdy nie zajrzałam. Nie miałam pojęcia, że to takie rozległe. Czy to, co mamy przed sobą, to szpital?
- Tak. Całe to skrzydło - potwierdziła Melanie.
- Chętnie bym obejrzała. Nigdy nie byłam w szpitalu dla zwierząt, tym bardziej takim wspaniałym.
- Jest supernowoczesny. Powinnaś zobaczyć sale operacyjne - powiedziała Melanie.
- O mój Boże - westchnął Kevin i wywrócił oczami. - Znalazłem się w szponach obłędu. Właśnie przeżyliśmy najbardziej wyczerpujące doświadczenia naszego życia, a wy planujecie ruszać na dalszą wycieczkę.
- To nie ma być wycieczka - stwierdziła Melanie, wychodząc z samochodu. - Chodź Candace. Twoja pomoc z pewnością się przyda. Ty, Kevin, możesz tutaj na nas poczekać.
- Tak będzie najlepiej - odparł, ale tylko przez kilka chwil mógł spokojnie przypatrywać się obu kobietom zmierzającym w stronę wejścia. Potem także wysiadł i ruszył za nimi. Zdecydował, że niepokój oczekiwania będzie gorszy niż to, co może go spotkać w środku.
- Poczekajcie! - zawołał i nawet podbiegł kilka kroków, żeby się z nimi zrównać.
- Tylko nie chcę wysłuchiwać żadnych narzekań - ostrzegła go Melanie.
- Nie bój się. - Poczuł się jak nastolatek, któremu matka natarła uszu.
- Nie przewiduję żadnych kłopotów. Biuro Bertrama Edwardsa znajduje się w części administracyjnej budynku, która o tej porze jest pusta. Ale żeby mieć pewność, że nie wzbudzimy żadnych podejrzeń, gdy znajdziemy się w środku, natychmiast idziemy do szatni. Macie się przebrać w fartuchy centrum. Jasne? To nie jest pora na składanie wizyt, więc lepiej wyglądać na pracowników.
- Według mnie brzmi to bardzo rozsądnie - zgodziła się Candace.
- W porządku - powiedział Bertram do słuchawki. Kątem oka dostrzegł podświetlaną tarczę budzika. Był kwadrans po północy. - Będę w twoim biurze za pięć minut.
Zwiesił nogi za krawędź łóżka, usiadł i rozchylił moskitierę.
- Jakieś problemy? - zapytała Trish, jego żona. Podniosła się i wsparła na łokciu.
- Jedynie drobna niedogodność. Spij spokojnie! Wrócę mniej więcej za pół godziny. - Zamknął drzwi sypialni i dopiero teraz włączył światło w pokoiku obok, pełniącym rolę szafy i przebieralni zarazem. Szybko się ubrał. Chociaż wobec Trish zlekceważył problem, odczuwał rosnące zaniepokojenie. Nie miał pojęcia, co się działo, ale czuł, że zbierają się ciemne chmury. Siegfried nigdy jeszcze nie dzwonił do niego o północy z prośbą o natychmiastowe spotkanie w jego biurze.
Na dworze było prawie tak jasno jak w dzień. To za sprawą wschodzącego księżyca w pełni. Niebo powoli zakrywały srebrzystoróżowe cumulusy. Nocne powietrze było ciężkie, wilgotne i całkowicie nieruchome. Odgłosy dżungli zamieniły się w jednostajną kakofonię bzyczenia, ćwierkania, szczebiotu przerywaną od czasu do czasu krótkim wrzaskiem. Bertram przez lata tak się z tym oswoił, że przestał zwracać uwagę na głosy natury.
Chociaż odległość do ratusza nie przekraczała pięciuset metrów, Bertram wsiadł do samochodu. Tak było szybciej, a z każdą minutą jego ciekawość rosła. Kiedy wjechał na parking, natychmiast się zorientował, że zwykle ospali żołnierze są dziwnie pobudzeni, chodzą wokół posterunków, trzymając broń w pogotowiu. Spoglądali na niego nerwowo, gdy wysiadał.
Podchodząc do budynku, Bertram zauważył słabe światło migające zza zamkniętych okiennic biura Siegfneda na piętrze. Wszedł po schodach, przeszedł przez pokój zajmowany normalnie przez Auriela i wszedł do biura Siegfrieda. Spallek siedział za biurkiem z nogami opartymi na krawędzi blatu. W zdrowej ręce trzymał kieliszek brandy. Taki sam kieliszek trzymał siedzący na trzcinowym krześle Cameron McIvers, szef ochrony. Jedyne oświetlenie pokoju stanowiła świeczka umocowana w czaszce. Przyćmione światło drgającego płomienia pogrążało część biura w głębokim cieniu, wywołując przy tym wrażenie, jakby myśliwskie trofea ożywały.
- Dziękuję za przyjście o tak niedogodnej porze - Siegfried Spallek przywitał Bertrama swym szorstkim, niemieckim akcentem. - Łyczek brandy?
- Będę go potrzebował? - zapytał Bertram, siadając na drugim trzcinowym krześle.
Siegfried roześmiał się.
- Zaszkodzić nie może.
Cameron nalał drinka. Szef ochrony był muskularnym mężczyzną z gęstą brodą i bulwiastym, czerwonym nosem. Miał silne skłonności do alkoholu wszelkiego rodzaju, chociaż szkocka brandy była ze zrozumiałych względów ulubionym napitkiem. Podał koniakówkę Bertramowi i wrócił na swoje miejsce i do swojego kieliszka.
- Normalnie, kiedy jestem wzywany telefonicznie w środku nocy, chodzi o natychmiastową pomoc medyczną dla zwierząt - powiedział Bertram. Spróbował brandy i głęboko odetchnął. - Tym razem jednak mam wrażenie, że chodzi o coś całkiem innego.
- W rzeczy samej - potwierdził Siegfried. - Przede wszystkim muszę cię pochwalić. Twoje dzisiejsze ostrzeżenie co do Kevina Marshalla okazało się trafne i w samą porę. Poprosiłem Camerona, żeby Marokańczycy mieli na niego oko. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Wieczorem on, Melanie Becket i jedna z pielęgniarek, które przyjeżdżają z pacjentami, pojechali na plażę łączącą ląd z Isla Francesca.
- O do cholery! - zaklął Bertram. - Dostali się na wyspę?
- Nie. Jedynie próbowali kombinować coś z tratwą. Po drodze zatrzymali się jeszcze w wiosce i rozmawiali z Alphonse'em Kimbą.
- To mnie już naprawdę wkurza! - wykrzyknął Bertram. - Nie ścierpię, żeby ktokolwiek zbliżał się do wyspy, i nie życzę sobie żadnych rozmów z tym Pigmejem.
- Ani ja - przytaknął Siegfried.
- Gdzie są teraz? - zapytał Bertram.
- Puściliśmy ich do domu. Ale przedtem porządnie nastraszyliśmy. Nie sądzę, aby chciało im się robić coś podobnego drugi raz, przynajmniej na razie.
- To nie jest sytuacja, której życzyłbym sobie najbardziej! - Bertram wyraził swe niezadowolenie. - Nie dość, że muszę się martwić o bonobo żyjące w dwóch grupach, to na dodatek oni.
- Oni są znacznie gorsi niż małpy podzielone na dwie grupy - stwierdził Siegfried.
- Obie sprawy są niebezpieczne. Obie mogą potencjalnie zagrozić realizacji programu, a niewykluczone, że przerwać go całkowicie. Sądzę, że mój pomysł z umieszczeniem wszystkich zwierząt w klatkach w centrum weterynaryjnym powinien zostać poważnie rozpatrzony. Mam odpowiednie klatki. Trudne by to nie było, a poza tym nie byłoby kłopotu z odławianiem potrzebnych osobników.
Od pierwszej chwili, kiedy Bertram zorientował się, że bonobo żyją w dwóch oddzielnych grupach, myślał, że najlepiej będzie zebrać zwierzęta i umieścić je w oddzielnych klatkach, gdzie łatwiej poddawałyby się obserwacji. Spotkał się jednak z twardym sprzeciwem Siegfrieda. Wówczas Bertram rozważał nawet możliwość skontaktowania się za plecami Siegfrieda z szefem w Cambridge, w Massachusetts, lecz ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu. Robiąc tak, mógł nieopatrznie wśród szefostwa GenSys wzbudzić obawy o bezpieczną realizację programu z bonobo.
- Nie dyskutujemy tej kwestii! - odparł dobitnie Siegfried. - Jeszcze nie zrezygnowaliśmy z utrzymywania ich w odosobnieniu na wyspie. Zdecydujemy inaczej, jeżeli okaże się, że tak będzie najlepiej. Ciągle się nad tym zastanawiam. Jednak w związku z tym epizodem z Kevinem Marshallem, martwi mnie most.
- Dlaczego? Jest zamknięty - zdziwił się Bertram.
- Gdzie są klucze?
- W moim biurze.
- Powinny być tutaj, w głównym sejfie. Większość twojego personelu ma dostęp do biura, w tym także Melanie Becket.
- Może masz rację - zgodził się Bertram.
- Cieszę się, że podzielasz moje zdanie. W takim razie chciałbym, żebyś je wziął. Ile ich jest?
- Dokładnie nie pamiętam. Cztery czy pięć.
- Chcę je tu mieć - powiedział Siegfried.
- Dobra - zgodził się Bertram. - Nie widzę problemu.
- Doskonale - odpowiedział Siegfried i spuścił nogi z biurka. Wstał. - Chodźmy. Pojadę z tobą.
- Chcesz jechać teraz? - zapytał z niedowierzaniem Bertram.
- Po co odkładać do jutra coś, co można zrobić dziś? - odpowiedział pytaniem Siegfried. - Czy to nie wy, Amerykanie, często powtarzacie to powiedzenie? Wiem, że jeśli zabezpieczymy klucze, lepiej będzie mi się spało w nocy.
- Chcesz, żebym także jechał z wami? - zapytał Cameron.
- Niekoniecznie. Jestem pewny, że sami doskonale sobie poradzimy.
Kevin spoglądał na własne odbicie w dużym lustrze wiszącym na końcu szeregu szafek w męskiej przebieralni.
Kłopot z przebraniem polegał na tym, że małe ubranie było zbyt małe, a średnie nieco za duże. Musiał podwinąć rękawy i wywinąć mankiety przy nogawkach.
- Co ty na miłość boską tu robisz tak długo? - zapytała Melanie, uchylając drzwi do męskiej szatni.
- Już idę - odparł Kevin. Zamknął szafkę, w której zostawił swoje ubranie, i szybko wyszedł na korytarz.
- A mi się wydawało, że to kobiety tracą mnóstwo czasu na przebieranie - rzuciła Melanie.
- Nie mogłem zdecydować, jaki rozmiar będzie najlepszy.
- Czy wchodził ktoś, kiedy byłeś w szatni? - zapytała.
- Ani żywej duszy - odparł.
- To dobrze. U nas też nikogo. Chodźmy!
Melanie skinęła ręką, aby poszli za nią na piętro.
- Żeby dostać się stąd do administracji, musimy przejść przez jeden z oddziałów szpitala weterynaryjnego. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli ominiemy główną część z izbą przyjęć nagłych wypadków i posterunkiem ochrony. Tam jest zawsze spory ruch. Pójdziemy więc na piętro i przejdziemy przez oddział zapłodnień. Gdyby ktoś pytał, będę mogła powiedzieć, że sprawdzam, co z moimi pacjentami.
- Uspokójmy się - powiedziała Candace.
Przeszli korytarz na parterze i weszli na piętro. Wychodząc na główny korytarz, spotkali pierwszego pracownika centrum weterynaryjnego. Nawet jeżeli mężczyzna uznał, że obecność Kevina i Candace w tym miejscu w środku nocy była czymś nienormalnym, nie dał po sobie tego poznać. Minął ich z lekkim skinieniem.
- To było proste - powiedziała Candace.
- To dzięki ubraniom - stwierdziła Melanie.
Skręcili w lewo, przeszli przez duże, podwójne drzwi i znaleźli się w jasno oświetlonym, wąskim korytarzu z licznymi, nieopisanymi drzwiami. Melanie uchyliła jedne z nich i wsunęła głowę do środka. Po chwili po cichu zamknęła drzwi.
- To jeden z moich pacjentów. Gorylica, która jest niemal gotowa do pobrania komórki jajowej. Stają się dość wrzaskliwe, kiedy osiągają poziom hormonów niezbędny dla nas, ale teraz śpi zdrowo.
- Mogę popatrzeć? - zapytała Candace.
- Tak sądzę. Ale bądź cicho i nie wykonuj żadnych gwałtownych ruchów.
Candace przytaknęła. Melanie otworzyła drzwi i wślizgnęła się do środka. Candace wsunęła się za nią. Kevin został przy drzwiach i trzymał je otwarte.
- Czy nie powinniśmy raczej zrobić tego, po co tu przyszliśmy? - zapytał szeptem.
Melanie przyłożyła palec do ust.
W sali stały cztery duże klatki, ale tylko jedna była zajęta. Na posłaniu ze słomy spał duży goryl. Oświetlenie z lampy pod sufitem było tak przyćmione, że panował półmrok.
Candace, chcąc lepiej widzieć, pochyliła się do przodu i delikatnie dotknęła prętów klatki. Nigdy przedtem nie była tak blisko goryla. Gdyby nachyliła się jeszcze bardziej, mogłaby dotknąć potężnego zwierzęcia.
Z szybkością, o którą trudno byłoby ją podejrzewać, obudzona gorylica przyskoczyła do prętów. W następnej sekundzie uderzyła pięściami w podłogę niczym w bęben i wrzasnęła.
Candace w odpowiedzi także krzyknęła ze strachu i błyskawicznie oderwała się od klatki. Melanie złapała ją.
- W porządku - uspokoiła koleżankę.
Małpa po raz drugi zbliżyła się do prętów. Zamachnęła się łapą pełną ekskrementów i rzuciła zawartością w ścianę.
Melanie wyprowadziła Candace z sali, a Kevin zamknął drzwi.
- Bardzo przepraszam - powiedziała Melanie do Candace. Jasna cera dziewczyny była bledsza niż zwykle. - Dobrze się czujesz?
- Chyba tak - odpowiedziała zapytana. Obejrzała swoje ubranie.
- Lekkie napięcie przedmiesiączkowe - stwierdziła Melanie. - Mam nadzieję, że nie trafiła w ciebie, co?
- Zdaje się, że nie. - Candace sprawdziła włosy, przeczesując je palcami.
- Weźmy już klucze - przynaglał Kevin. - Kusimy los.
Przeszli przez cały oddział zapłodnień in vitro, minęli kolejne drzwi wahadłowe i weszli do sporych rozmiarów sali, podzielonej na boksy. W każdym znajdowało się kilka klatek. Prawie wszystkie były zajęte przez młode zwierzęta różnych gatunków.
- To oddział pediatryczny - szepnęła Melanie. - Zachowujcie się po prostu normalnie.
Pracowało tu czworo ludzi. Ubrani byli w chirurgiczne fartuchy, na szyjach zawieszone mieli stetoskopy. Sprawiali wrażenie przyjaźnie nastawionych, ale zapracowanych i pochłoniętych swoimi zajęciami, cała trójka mogła więc przejść spokojnie, wymieniając jedynie kilka zdawkowych uśmiechów i skinień głową.
Po minięciu następnych drzwi wahadłowych i krótkiego korytarza dotarli do ciężkich, zamkniętych drzwi ognioodpornych. Do ich otwarcia Melanie musiała użyć karty magnetycznej.
- No i jesteśmy! - szepnęła, kiedy drzwi zamknęły się za nimi po cichu. Po krzątaninie, której świadkami byli przed chwilą, cisza i ciemność, jakie ich otoczyły, były niemal absolutne. - Oto dział administracyjny. Klatka schodowa jest przed nami po lewej stronie. Trzymajcie się mnie.
W ciemności zapanowało lekkie zamieszanie, zanim Candace położyła swoją dłoń na ramieniu Melanie, a Kevin swoją na ramieniu Candace.
- Idziemy! - zdecydowała Melanie.
Ostrożnie ruszyła przed siebie korytarzem, wolną ręką wodząc po ścianie. Pozostali poszli za przewodniczką. Stopniowo oczy przyzwyczajały się do ciemności i w chwili, kiedy dotarli do drzwi prowadzących na klatkę schodową, dostrzegli blade smużki światła przenikające przez szpary.
Na schodach było względnie jasno. Na każdym piętrze przez duże okno wpadało światło księżyca.
Dzięki oszklonym drzwiom wejściowym przejście przez hol na parterze było o wiele łatwiejsze niż przez korytarz na piętrze.
Melanie podprowadziła ich pod biuro Bertrama.
- Czas na próbę ogniową - powiedziała i spróbowała otworzyć zamek swoją kartą magnetyczną.
Usłyszeli natychmiastowe, jednoznaczne kliknięcie. Drzwi stały otworem.
- Bez problemów - stwierdziła z buńczucznym optymizmem.
Weszli do środka i znowu ogarnęła ich ciemność. Jedynie blady blask księżyca oświetlał sąsiednie pomieszczenie, do którego drzwi były otwarte na oścież.
- Co teraz? - zapytał Kevin. - W takich ciemnościach niczego nie znajdziemy.
- Racja - przytaknęła Melanie. Przesunęła się ku ścianie, żeby znaleźć włącznik światła. Gdy tylko dotknęła go palcem, w pokoju zrobiło się jasno.
Przez chwilę mrugali szybko powiekami.
- No i nastąpiła przerażająca jasność - powiedziała Melanie.
- Mam nadzieję, że nie obudzi to Marokańczyków mieszkających po przeciwnej stronie ulicy - odezwał się z obawą Kevin.
- Nawet nie żartuj na ten temat - odparła Melanie. Weszła do drugiego pomieszczenia i tu także zapaliła światło.
Kevin z Candace dołączyli do niej. Znaleźli się w biurze Bertrama.
- Powinniśmy postępować metodycznie - powiedziała Melanie. - Ja zajmę się biurkiem. Candace, ty sprawdź w szufladach z dokumentami, a Kevin może byś wrócił do tamtego pokoju i miał oko na korytarz. Dasz znać, gdyby ktoś się pojawił.
- Świetny pomysł - odparł.
Przy warsztatach Siegfried skręcił w lewo i przyspieszył na drodze prowadzącej do centrum weterynaryjnego. Jechali jego nową toyotą landcruiser. Samochód odpowiednio przerobiono, tak że mógł prowadzić jedną ręką.
- Czy Cameron podejrzewa, dlaczego jesteśmy tak wyczuleni na bezpieczeństwo Isla Francesca? - zapytał Bertram.
- Nie, zupełnie nie - odparł Siegfried.
- A pytał?
- Nie, to nie ten typ człowieka. Wykonuje rozkazy. Nie pyta, po co.
- A może mu powiedzieć i zaproponować mały udział? Mógłby okazać się wielce pożyteczny - zaproponował Bertram.
- Z mojej części nie zamierzam rezygnować! - stwierdził Siegfried. - Nawet mi tego nie proponuj. Poza tym Cameron i bez tego jest użyteczny. Zrobi wszystko, co mu każę.
- Najbardziej niepokoi mnie w tej historii z Kevinem Marshallem to, że mógł coś nagadać kobietom. Nie chciałbym, żeby i one zaczęły roztrząsać ten problem. Jeżeli to się wydostanie na zewnątrz, tylko patrzeć, jak zlecą się tu nieproszone chmary obrońców praw zwierząt. GenSys zamknie cały program, zanim zdążysz mrugnąć.
- Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić? - zapytał Siegfried. - Mogę zaaranżować zniknięcie całej trójki.
Bertram spojrzał na Siegfrieda i poczuł, jak dreszcz przechodzi mu po plecach. Wiedział, że ten człowiek nie żartuje.
- Nie, to by było jeszcze gorsze. - Patrzył przed siebie na drogę. - Przyjechaliby z kraju i rozpoczęli dochodzenie. Powtarzam ci, myślę, że powinniśmy szybko wziąć bonobo z wyspy, pozamykać je w klatkach, które mam u siebie, i tam je trzymać. Pewne jak śmierć, że w centrum weterynaryjnym nie będą używać ognia.
- Do cholery z tym, nie! - sapnął Siegfried. - Zwierzaki zostaną na wyspie. Jeśli je tu sprowadzisz, nie uda się niczego utrzymać w tajemnicy. Nawet jeżeli nie używają ognia, to po kłopotach, jakie mieliśmy podczas ostatniego odłowu, wiemy, że to małe, chytre sukinsyny. Poza tym mogą zacząć robić coś równie niesamowitego. Pracownicy zaczną gadać. Znajdziemy się w jeszcze większych kłopotach.
Bertram westchnął i zdenerwowany przeczesał siwe włosy drżącą dłonią. Niechętnie musiał przyznać sam przed sobą, że w tym, co mówił Siegfried, było sporo racji. Mimo wszystko nadal uważał, że zwierzęta należy przenieść i trzymać odizolowane jedno od drugiego.
- Jutro porozmawiam z Raymondem Lyonsem. Próbowałem połączyć się z nim wcześniej. Uznałem, że skoro przedtem rozmawiał z nim Kevin Marshall, to i my możemy zapoznać się z jego opinią. Koniec końców, cała operacja jest jego dziełem. Chce umknąć trudności nie mniej niż my.
- Prawda - przyznał Bertram.
- Powiedz mi, jeśli to prawda, że małpy używają ognia, jak to robią? Ciągle sądzisz, że pochodzi on z pioruna?
- Nie jestem pewien. Mógłby pochodzić od uderzenia pioruna. Ale z drugiej strony udało im się ukraść skrzynkę z narzędziami, linę i inne przedmioty, kiedy na wyspie przebywała ekipa budująca most. Nikt nawet nie pomyślał o możliwości kradzieży. W skrzynce nie było niczego niebezpiecznego. W każdym razie zapałki też mogły jakoś zdobyć. Oczywiście nie mam zielonego pojęcia, jak mogłyby się nauczyć z nich korzystać.
- Właśnie coś mi podpowiedziałeś. Może opowiemy Kevinowi i tym babkom, że na wyspie w zeszłym tygodniu była ekipa sprawdzająca jakieś urządzenia i dowiedzieliśmy się, że to właśnie oni rozniecili ogień.
- Psiakrew, dobry pomysł! - pochwalił Bertram. - To ma sens. Może rozważaliśmy nawet przerzucenie mostu nad Rio Diviso.
- Czemu, u diabła, wcześniej o tym nie pomyśleliśmy? - zapytał sam siebie Siegfried. - To takie oczywiste.
Światła samochodu oświetliły pierwsze zabudowania centrum weterynaryjnego.
- Gdzie mam zaparkować? - zapytał Siegfried.
- Podjedź od frontu. Możesz poczekać w wozie. Za sekundę wracam.
Siegfried zdjął nogę z gazu i zaczął hamować.
- O do diabła! - zawołał Bertram.
- Co się stało?
- W moim gabinecie pali się światło.
- To wygląda obiecująco - powiedziała Candace, wyciągając z górnej szuflady sporych rozmiarów teczkę. Była granatowa, zamknięta elastyczną taśmą, a w górnym prawym rogu widniał napis: ISLA FRANCESCA.
Melanie zostawiła szufladę w biurku, którą właśnie przeszukiwała, i podeszła do Candace. Z drugiego pokoju wszedł nawet Kevin i także się zbliżył.
Candace otworzyła teczkę i wysypała zawartość na stolik przy biblioteczce. Znaleźli elektroniczne diagramy, wydruki komputerowe i wiele map. Była także duża, pękata, szara koperta z napisem MOST STEVENSON.
- Jesteśmy w domu - powiedziała zadowolona Candace. Otworzyła kopertę, włożyła rękę i wyciągnęła pięć identycznie wyglądających kluczy spiętych jednym kółkiem.
- Voila - stwierdziła Melanie. Wzięła kółko i zaczęła odłączać jeden z kluczy.
Kevin przeglądał mapy; największą uwagę przyciągnęła mapa konturowa z wieloma szczegółowo oznaczonymi detalami. Częściowo ją rozwinął, gdy kątem oka dostrzegł przez żaluzje blask reflektorów samochodowych. Podszedł do okna i wyjrzał ostrożnie na zewnątrz.
- Rany! - jęknął. - To samochód Siegfrieda.
- Szybko! - zakomenderowała Melanie. - Wkładamy wszystko z powrotem do szuflady.
Melanie i Candace w pośpiechu wrzuciły wszystko do teczki, tę włożyły na miejsce do szuflady i zamknęły ją. W tej samej chwili usłyszały odgłos gwałtownie otwieranych drzwi frontowych.
- Tędy! - szepnęła przestraszona Melanie i wskazała na drzwi za biurkiem Błyskawicznie opuścili gabinet. Kiedy Kevin zamykał za sobą drzwi, usłyszał pchnięte zdecydowanym ruchem drzwi do pierwszego pomieszczenia.
Weszli do jednego z gabinetów lekarskich Bertrama. Wyłożony był białymi kafelkami, a na środku stał stalowy stół do badań. Tak jak w biurze Bertrama tu także okno zasłonięte było żaluzjami. Wpadało przez nie akurat tyle światła, że mogli bezpiecznie przesuwać się powoli w stronę drzwi prowadzących na korytarz. Niestety, Kevin niechcący potrącił nogą metalowe wiadro stojące przy stole. Wiadro uderzyło o nogę stołu. W panującej dookoła ciszy odgłos zabrzmiał jak gong w wesołym miasteczku. Melanie zareagowała na hałas szybkim otwarciem drzwi na korytarz i ucieczką w stronę klatki schodowej. Candace biegła za nią. Kevin, wybiegając z gabinetu, usłyszał jeszcze otwierane z trzaskiem drzwi biura Bertrama. Nie miał pojęcia, czy został rozpoznany, czy nie.
Melanie biegła po schodach tak szybko, jak tylko pozwalało na to blade światło księżyca. Za sobą słyszała Candace i Kevina. Na końcu schodów zwolniła i po omacku skierowała się do drzwi. Otworzyła je, chociaż zabrało to nieco czasu. Usłyszała nad głową trzask otwieranych drzwi na klatkę schodową i zaraz potem tupot nóg na metalowych stopniach.
U podstawy schodów znowu znaleźli się w całkowitych ciemnościach. Jedynie zarys blado świecącego prostokąta w pewnej odległości stał się drogowskazem. Trzymając się jedno drugiego, ruszyli w tę stronę. Dopiero kiedy podeszli zupełnie blisko, zorientowali się, że stoją przed drzwiami ewakuacyjnymi, a świeci ich obramowanie, aby w razie potrzeby ułatwić dotarcie do nich. Melanie musiała je otworzyć kartą.
Za wyjściem ewakuacyjnym znaleźli jasno oświetlony korytarz. Ruszyli biegiem. Melanie ostro zahamowała w połowie drogi i pchnęła przyjaciół w bok do wąskiego przejścia. Otworzyła drzwi oznaczone napisem PATOLOGIA.
- Do środka - zakomenderowała. Bez słowa zastosowali się do polecenia.
Melanie zamknęła za sobą drzwi, blokując je dodatkowo zasuwą. Stali w przedsionku, z którego wchodziło się do dwóch sal autopsyjnych. Było tu kilka umywalek, biurka i ogromne, hermetyczne drzwi prowadzące do chłodni.
- Po co tu wchodziliśmy? - zapytał Kevin głosem, w którym brzmiała panika. - Teraz jesteśmy w pułapce.
- Nie całkiem - odpowiedziała zadyszana Melanie. - Tędy. - Skinęła ręką, żeby poszli za nią za róg. Ku swemu zaskoczeniu Kevin zobaczył windę. Melanie wcisnęła przycisk i w odpowiedzi usłyszeli zgrzyt ruszającej maszynerii. W tej samej chwili wskaźnik pięter zapalił się i pokazał, że winda zjeżdża z drugiego piętra.
- Szybciej! - błagała Melanie, jakby mogła w ten sposób przynaglić urządzenie. Jak zwykle w wypadku wind towarowych, ta również jeździła nieprzyzwoicie wolno. Mijała pierwsze piętro, kiedy drzwi wejściowe zatrzeszczały i usłyszeli stłumione okrzyki.
Spojrzeli na siebie z przerażeniem w oczach.
- Będą tu za kilka sekund. Czy jest stąd jakieś inne wyjście? - zapytał Kevin.
Melanie zaprzeczyła głową.
- Tylko winda.
- Musimy się ukryć - stwierdził Kevin.
- Może chłodnia? - zasugerowała Candace.
Nie tracąc czasu na dyskusję, podbiegli do wielkiej lodówki. Kevin otworzył drzwi. Zimna mgła okryła podłogę przy wejściu cienką warstwą szronu. Pierwsza weszła Candace, za nią Melanie i Kevin, który pociągnął drzwi. Zamek głośno zaskoczył.
Pomieszczenie było kwadratowe, o boku mniej więcej sześciu, może siedmiu metrów. Od podłogi do sufitu sięgały stalowe półki, tworząc na środku coś na kształt metalowej wyspy. Na półkach leżały korpusy licznych naczelnych. Najbardziej imponujący był potężny, srebrzysty samiec goryla leżący na środkowej półce regału wypełnionego eksponatami. Pomieszczenie oświetlały żarówki zamknięte w odratowanych, hermetycznie zamykanych kloszach, podwieszonych pod sufitem w przejściach dookoła centralnie usytuowanych półek.
Trójka uciekinierów instynktownie okrążyła regały i przycupnęła za nimi. Ciężkie oddechy zamieniały się w mgiełkę. W pomieszczeniu panował prawdziwy chłód. Mimo to zapach przesycony amoniakiem nie był przyjemny, choć do zniesienia.
Otoczeni przez grube ściany nie mogli usłyszeć żadnych odgłosów z zewnątrz, nawet zgrzytów windy towarowej. Aż do chwili, w której nieomylnie rozpoznali dźwięk otwieranych drzwi do chłodni.
Słysząc to, Kevin miał wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi. Przygotowując się na spotkanie w cztery oczy z szyderczo uśmiechniętą twarzą Siegfrieda, podniósł powoli głowę, aby zerknąć ponad ciałem martwego goryla. Ku swemu zaskoczeniu odkrył, że to nie Siegfried. Dwóch mężczyzn w służbowych kombinezonach wniosło ciało martwego szympansa.
Bez słowa położyli małpę na półce na prawo od drzwi i zaraz wyszli. Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, Kevin spojrzał w dół na Melanie i głośno wypuścił powietrze.
- To musi być najgorszy dzień mojego życia.
- Jeszcze się nie skończył - odparła Melanie. - Musimy znaleźć jakieś wyjście. No, ale mamy, czego chcieliśmy.
Otworzyła zaciśniętą dłoń. Trzymała w niej klucz. Światło błysnęło na jego srebrzystej powierzchni. Kevin spojrzał na swoją rękę. Nie zdając sobie z tego sprawy, cały czas ściskał w niej mapę topograficzną Isla Francesca.
Bertram włączył światło w korytarzu, kiedy wyszedł z klatki schodowej. Wszedł na piętro do oddziału pediatrycznego. Zapytał personel, czy ktoś tędy przechodził. Odpowiedź brzmiała 'nie'.
Po wejściu do gabinetu także zapalił światło. W drzwiach biura stanął Siegfried.
- No i? - zapytał.
- Nie wiem, czy ktoś tu był, czy nie. - Spojrzał na metalowe wiadro, które nie stało na swoim zwykłym miejscu tuż pod krawędzią stołu.
- Widziałeś kogoś? - zapytał Siegfried.
- Nie. - Pokręcił bezradnie głową. - Może woźny zostawił włączone światło.
- No cóż, to tylko potęguje moją chęć zabezpieczenia kluczy - stwierdził Siegfried.
Bertram skinął. Stopą przyciągnął wiadro na swoje miejsce. Zgasił światło w gabinecie i wrócił za Siegfriedem do biura.
Podszedł do szafki z dokumentami, otworzył górną szufladę i wyjął teczkę ISLA FRANCESCA. Otworzył ją i zajrzał do środka.
- O co chodzi? - zapytał Siegfried.
Bertram zawahał się. Jako człowiek niezwykle pedantyczny nie potrafił sobie wyobrazić, aby mógł wrzucić wszystko do teczki tak przypadkowo. Bojąc się najgorszego, z ulgą sięgnął po kopertę MOST STEVENSON i wyczuł w niej zgrubienie kółka z kluczami.
ROZDZIAŁ 12
5 marca 1997 roku godzina 18.45
Nowy Jork
- Co za cholera - klnął Jack. Wpatrywał się w okular mikroskopu, analizując pewien szczególny preparat, i to już od około pół godziny. Chet próbował nawet z nim o tym porozmawiać, ale w końcu dał za wygraną. Kiedy Jack się na czymś skoncentrował, nie było sposobu odwrócić jego uwagi.
- Cieszę się, że się dobrze bawisz - powiedział Chet. Wstał i zbierając się do wyjścia, sięgnął po teczkę.
Jack wyprostował się i pokręcił głową.
- Wszystko w tej sprawie jest pokręcone. - Spojrzał na Cheta i ze zdziwieniem zauważył, że przyjaciel wkłada palto. - O, wychodzisz?
- A owszem. Przez ostatnie piętnaście minut starałem się nawet powiedzieć 'cześć'.
- Zanim pójdziesz, rzuć jeszcze na to okiem - poprosił Jack. Wskazał na swój mikroskop i odsunął się od biurka, robiąc koledze miejsce.
Chet zastanowił się. Spojrzał na zegarek. O siódmej zaczynał się trening aerobiku. Miał oko na jedną dziewczynę, która zawsze przychodziła punktualnie. Tak bardzo mu na niej zależało, że zapisał się na gimnastykę. Jednak dziewczyna była w o wiele lepszej kondycji niż on i pod koniec zajęć zawsze był zbyt zadyszany, aby zdecydować się na rozmowę.
- No, dalej, chłopie. Uracz mnie swoją bezcenną opinią.
Chet odłożył teczkę, pochylił się nad mikroskopem i spojrzał na preparat. Jack nie dał mu żadnych wyjaśnień. Sam musiał odkryć, co ma przed sobą.
- Więc cały czas wpatrywałeś się w te zamrożone fragmenty wątroby - powiedział po chwili.
- Tak, zapewniały mi rozrywkę przez całe popołudnie - przyznał Jack.
- Dlaczego nie poczekasz na fachowo utrwalone preparaty? Te mrożone dają przecież dość ograniczone możliwości analizy - zauważył Chet.
- Poprosiłem Maureen, żeby dostarczyła je, jak tylko będą gotowe. Tymczasem korzystam z tego, co mam. Co sądzisz o obszarze zaznaczonym?
Chet poprawił ostrość obrazu. Trudność z tak zamrożonymi preparatami polegała między innymi na tym, że były grube i struktura komórki wydawała się dość zamazana.
- Powiedziałbym, że wygląda jak ziarnina - stwierdził Chet.
Ziarnina była wynikiem przewlekłego zapalenia śródkomórkowego.
- Też tak pomyślałem - przyznał Jack. - Teraz przesuń się nieco w prawo. Zobaczysz fragment wątroby. Co tam dostrzegasz?
Chet zrobił, jak mu kazano. Jednocześnie pomyślał, że spóźni się na gimnastykę i nie znajdzie miejsca w sali. Jego instruktorka należała do najbardziej lubianych.
- Widzę coś, co wygląda na dużą, zabliźnioną torbiel.
- Czy przypomina ci to coś znajomego?
- Nie, raczej nie. Prawdę powiedziawszy, wygląda dość tajemniczo.
- No właśnie. Pozwól, że zapytam cię jeszcze o coś.
Chet podniósł głowę znad mikroskopu i popatrzył na kolegę. Jack zmarszczył czoło. Najwyraźniej był w kropce.
- Czy tak powinna wyglądać wątroba po stosunkowo świeżym przeszczepie?
- Do diabła, nie! - kategorycznie stwierdził Chet. - Można by oczekiwać śladów nawet ostrego zapalenia, ale nie ziarniny. Szczególnie, jeżeli zabieg wykonano dość ordynarnie, co może sugerować pokryta bliznami powierzchnia torbieli.
Jack westchnął.
- Serdecznie dziękuję! Zaczynałem już wątpić we własną diagnozę. To budujące usłyszeć, że doszedłeś do takich samych wniosków.
- Puk, puk! - dobiegł ich uszu czyjś głos.
Odwrócili głowy i zobaczyli w drzwiach Teda Lyncha, kierownika laboratorium DNA. Był postawnym mężczyzną, mógł się równać nawet z Calvinem Washingtonem. Zanim ukończył Princetown, grał na pozycji obrońcy w drużynie futbolowej.
- Jack, mam dla ciebie wyniki, ale obawiam się, że to nie to, co chciałbyś usłyszeć, więc przyszedłem osobiście. Wiem, że spodziewałeś się informacji o dawcy przeszczepionej wątroby, a tymczasem test DQ alfa wykazał, że to własna wątroba pacjenta.
Jack wyrzucił ręce w górę.
- Poddaję się! - oznajmił zrezygnowany.
- Ale ciągle jeszcze był cień szansy, że mamy jednak do czynienia z transplantacją - od razu dodał Ted. - Istnieje dwadzieścia jeden możliwych genotypów sekwencji DQ alfa i test zawodzi w rozpoznaniu około siedmiu procent. Poszedłem więc dalej i wykonałem test ABO na grupę krwi w chromosomie dziewiątym i także wszystko doskonale pasuje. Biorąc pod uwagę wyniki obu badań, szansa, że to nie jest wątroba pacjenta, pozostaje znikoma.
- Jestem załamany - oświadczył Jack. Splótł palce i położył dłonie na głowie. - Rozmawiałem już nawet ze znajomym chirurgiem i zapytałem, czy ślady szwów na żyłach i tętnicy wątrobowej mogą oznaczać jakiś inny zabieg niż przeszczep i odpowiedział, że w żadnym wypadku.
- Cóż mogę powiedzieć? - odezwał się Ted. - Oczywiście, dla ciebie mógłbym nieco pokombinować z wynikami - roześmiał się, a Jack uczynił ruch, jakby chciał pokazać, gdzie ma taką przysługę.
Nagle rozległ się ostry dzwonek telefonu. Jack skinął na Teda, aby jeszcze nie odchodził, podniósł słuchawkę i dość grubiańsko zapytał:
- No?
- Wychodzę stąd - powiedział Chet i przecisnął się obok Teda.
Jack słuchał uważnie. Powoli jego oblicze zmieniało wyraz, przechodząc od irytacji do zainteresowania. Skinął kilka razy, patrząc przy tym na Teda. Uniósł palec i szepnął do niego:
- Jedną chwileczkę. Tak, oczywiście - powiedział do słuchawki. - Jeżeli UNOS sugeruje, żebyśmy sprawdzili w Europie, zróbmy tak. - Spojrzał na zegarek. - Oczywiście, tam jest teraz po północy, ale zrób, co możesz. - Odłożył słuchawkę. - Dzwonił Bart Arnold. Zaprzągłem cały wydział do poszukiwania śladów tajemniczej transplantacji.
- Co to jest UNOS? - zapytał Ted.
- Państwowy Bank Organów do Transplantacji.
- Jakieś dobre wieści?
- Nic. Bez rezultatu. Bart sprawdził wszystkie duże centra zajmujące się przeszczepami.
- Może to nie był przeszczep. Daję ci słowo, że prawdopodobieństwo zgrania, jakie potwierdziły oba testy, jest naprawdę minimalne.
- Jestem przekonany, że mamy do czynienia z transplantacją. Nie ma żadnych powodów do wycinania człowiekowi wątroby i wszywania jej z powrotem.
- Jesteś pewny?
- Całkowicie - odparł Jack.
- Zdaje się, że ten przypadek cię wciągnął - zauważył Ted.
Jack zaśmiał się szyderczo.
- Postanowiłem rozwikłać tajemnicę bez względu na skutki, jakie to wywoła. Jeżeli nie dam rady, stracę cały szacunek do siebie. Nie zdarza się przecież tak wiele transplantacji wątroby. Albo rozwikłam sprawę, albo rzucę wszystko w diabły.
- Rozumiem. Powiem ci, co ja bym zrobił. Skorzystałbym z polimarkerów i porównał obszary w obrębie chromosomów czwartego, szóstego, siódmego, dziewiątego, jedenastego i dziewiętnastego. Szansa zgodności jest jak jeden do wielu miliardów. I dla własnego spokoju, przebadam DQ alfa wątroby i pacjenta i spróbuję dowiedzieć się, jak mogłoby dojść do zgodności.
- Będę wdzięczny za wszystko, co zrobisz w tej sprawie - powiedział Jack.
- Zacznę jeszcze dzisiaj wieczorem. W ten sposób wyniki będą już jutro.
- Równy z ciebie gość! - stwierdził Jack i wyciągnął rękę.
Ted przybił piątkę i poszedł do siebie na górę.
Jack wyłączył lampkę pod mikroskopem. Czuł, jakby preparat żartował sobie z niego. Tak długo wpatrywał się w okular mikroskopu, że rozbolały go oczy.
Siedział za biurkiem przez kilka chwil, wpatrując się w leżące przed nim w nieładzie teczki innych, niezałatwionych przypadków. Nawet ostrożnie szacując, było tego jakieś dwadzieścia pięć, trzydzieści spraw. Więcej niż zwykle. Papierkowa robota nigdy nie należała do mocnych stron zawodowej aktywności Jacka, a stawało się jeszcze gorzej, gdy wpadał w sieci jakiejś szczególnie zagmatwanej historii.
Klnąc pod nosem ze złości na swoją bezradność, wstał od biurka i sięgnął po kurtkę, wiszącą na wieszaku przymocowanym do drzwi. Siedział i rozmyślał tak długo, jak długo dał radę. Teraz, żeby dać umysłowi odpoczynek, potrzebował wysiłku fizycznego, więc boisko koszykówki w pobliżu domu stało się jego celem.
Widok Nowego Jorku z mostu Waszyngtona zapierał dech w piersiach. Franco Ponti spróbował odwrócić głowę, żeby w całości docenić jego piękno, ale wobec panującego tu ruchu ulicznego okazało się to trudne. Siedział za kierownicą skradzionego forda sedana. Jechał do Englewood w New Jersey. Obok niego siedział Angelo Facciolo. Patrzył przed siebie. Obaj mężczyźni mieli rękawiczki.
- Popatrz w lewo. Co za widok. Te wszystkie światła. Widać stąd całą tę niesamowitą wyspę, nawet Statuę Wolności.
- Tak, już to widziałem - odpowiedział markotnie Angelo.
- Co z tobą? Zachowujesz się, jakby cię coś ugryzło.
- Nie lubię takiej roboty. Przypomina mi się, jak Cerino wpadł w szał i wysłał mnie i Tony'ego Ruggeria przez całe cholerne miasto, żebyśmy wykonali taką samą gównianą robotę. Powinniśmy trzymać się swojego, robić interesy z normalnymi ludźmi.
- Vinnie Dominick to nie Pauli Cerino. A poza tym, cóż złego w zarobieniu kilku dolców ekstra?
- Forsa może być. Nie podoba mi się tylko to ryzyko.
- O czym ty mówisz? Nie ma żadnego ryzyka. Jesteśmy zawodowcami. Niczego nie będziemy ryzykować.
- Zdarzają się niespodzianki, a jeżeli o mnie chodzi, niespodzianki zawsze się pojawiają.
Franco spojrzał na rysujący się w mdłym świetle profil pokrytej bliznami twarzy swojego towarzysza. Z całą pewnością Angelo był śmiertelnie poważny.
- O czym ty gadasz? - zapytał.
- O tym, że ta Laurie Montgomery jest wplątana w sprawę. Mam przez nią koszmary. Tony i ja próbowaliśmy ją zlikwidować i nie udało się. Zupełnie jakby chronił ją sam Bóg.
Mimo powagi Angela Franco roześmiał się.
- Ta Montgomery może czuć się zaszczycona, że ktoś z twoją reputacją miewa przez nią koszmarne sny. To śmieszne.
- Nie widzę w tym nic zabawnego - stwierdził Angelo.
- Nie wkurzaj się na mnie. Poza tym ona nie jest wplątana w to, co mamy akurat teraz zrobić.
- To względne. Powiedziała Vinniemu Amendoli, że traktuje sprawę jako osobistą i musi się dowiedzieć, w jaki sposób ciało Franconiego mogło zniknąć z kostnicy.
- No i jak zamierza to zrobić? - zapytał Franco. - A jeżeli dojdzie do najgorszego, wyślemy Freddiego Capusa i Richiego Hernsa i zajmą się mokrą robotą. Wyciągasz zbyt pochopne wnioski.
- O, czyżby? Nie znasz tej baby. To jedyna w swoim rodzaju upierdliwa dziwka.
- Dobra, dobra! - odpowiedział z rezygnacją Franco. - Chcesz się zamartwiać, twoja sprawa.
Kiedy znaleźli się po drugiej stronie mostu, w New Jersey, Franco skręcił w prawo w międzystanową Palisades Parkway. Franco, widząc, że Angelo dalej siedzi naburmuszony, sięgnął do radia i wybrał stację nadającą 'stare dobre przeboje'. Podkręcił głośność i zaczął razem z Neilem Diamondem śpiewać Sweet Caroline.
Przy drugim refrenie Angelo pochylił się i wyłączył radio.
- Wygrałeś - powiedział. - Obiecuję się uśmiechać, jeśli tylko przestaniesz śpiewać.
- Nie podoba ci się ta piosenka? - zapytał Franco, jakby poczuł się dotknięty. - Wywołuje u mnie słodkie wspomnienia. - Mlasnął ze smakiem ustami. - Pamiętam, jak radziłem sobie z Marią Provolone.
- Nie zamierzam jej tknąć - Angelo roześmiał się wbrew sobie. Cenił sobie współpracę z Pontim. Franco był zawodowcem. Miał także poczucie humoru, którego jemu brakowało, o czym doskonale wiedział.
Franco zjechał w Palisades Avenue, minął Route 9 W i skierował się na zachód wzdłuż wzgórza do Englewood. Otoczenie szybko zmieniało swój wygląd: firmowe bary z fast food i stacje obsługi ustępowały podmiejskim restauracjom o wyższym poziomie.
- Masz pod ręką mapę i adres? - zapytał Franco.
- Mam - odpowiedział Angelo, wyciągnął mapę i skierował na nią światło. - Szukamy Overlook Place. Będzie po lewej.
Overlook Place okazała się łatwa do odnalezienia - już pięć minut później jechali wijącą się ulicą wysadzaną drzewami. Trawniki wznoszące się po obu stronach ku bogatym, wielkim domom, wyglądały jak starannie utrzymane tory na polu golfowym.
- Możesz sobie wyobrazić mieszkanie w takim miejscu? - pytał Franco i kręcił z niedowierzaniem głową. - Do diabła, nie trafiłbym na ulicę od drzwi wejściowych.
- Nie podoba mi się. Za spokojnie. Jesteśmy wystawieni jak kaczki.
- Daj już spokój z tym krakaniem. Przecież mamy jedynie rozpoznać teren. Jakiego numeru szukamy?
Angelo sprawdził na skrawku papieru trzymanym w dłoni.
- Overlook Place numer osiem.
- To znaczy, że dom jest po lewej. - W tej chwili przejeżdżali obok dwunastki.
Kilka chwil później Franco zwolnił i zjechał na prawo. Obaj przyjrzeli się serpentynie podjazdu wyznaczonego latarniami i prowadzącego do potężnej bryły domu zbudowanego w stylu Tudorów, osłoniętego kurtyną wysokich sosen. W większości okien paliło się światło. Cała posesja była wielkości boiska futbolowego.
- Wygląda jak pieprzona forteca - stwierdził Angelo.
- Muszę przyznać, że nie tego się spodziewałem - dodał Franco.
- No i co robimy? Nie możemy tak tu siedzieć. Odkąd się zatrzymaliśmy, nie widziałem ani jednego samochodu.
Franco wrzucił bieg. Zdawał sobie sprawę, że Angelo ma rację. Nie mogli tu czekać. Bez wątpienia ktoś zauważyłby ich obecność, nabrał podejrzeń i zawiadomił policję. Minęli już jeden z tych głupich posterunków Sąsiedzkiej Ochrony i widzieli mężczyznę z opaską na rękawie.
- Dowiedzmy się czegoś więcej o tej szesnastoletniej podfruwajce - zaproponował Angelo. - No, gdzie chodzi do szkoły, co lubi robić, jakich ma przyjaciół. Nie możemy ryzykować wejścia do domu. Absolutnie.
Franco mruknął na zgodę. Kiedy miał już wcisnąć gaz, zobaczył postać wychodzącą z domu. Z tej odległości nie potrafił jednak powiedzieć, czy to chłopak, czy dziewczyna.
- Ktoś wyszedł - powiedział.
- Zauważyłem - odparł Angelo.
Obaj mężczyźni patrzyli, jak osoba schodzi po kilku kamiennych stopniach i idzie podjazdem w stronę ulicy.
- Ktokolwiek to jest, z pewnością jest gruby - zauważył Franco.
- Mają też psa - dodał Angelo.
- Święta Panienko, przecież to ta dziewczyna - zawołał po kilku sekundach zaskoczony Franco.
- Nie wierzę. Naprawdę sądzisz, że to Cindy Carlson? Nie jestem przyzwyczajony do tego, że wszystko idzie tak łatwo.
Zdumieni śledzili wzrokiem zbliżającą się dziewczynę, jakby szła im na spotkanie. Tuż przed nią biegł mały, karmelowy pudel z krótkim, sterczącym ogonkiem z pomponem na końcu.
- Co powinniśmy teraz zrobić? - zapytał Franco. Nie oczekiwał odpowiedzi, po prostu głośno myślał.
- Może zagramy gliny? - zasugerował Angelo. - Jak jestem z Tonym, to zawsze działa.
- Niezła myśl. - Franco odwrócił się do partnera i wyciągnął rękę. - Daj mi swoją odznakę policyjną.
Angelo sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął odznakę schowaną w czymś, co przypominało portfel.
- Na razie zostań w wozie. Nie ma co jej straszyć tą twoją pokancerowaną gębą.
- Dziękuję za komplement - odparł kwaśno Angelo. Aż do przesady dbał o swój wygląd, by zrekompensować fatalnie oszpeconą twarz, jednak na próżno. Pokrywały ją blizny po dziecięcej ospie, młodzieńczym trądziku i poparzeniach, którym uległ pięć lat temu w eksplozji. Jak na ironię, wywołała ją właśnie Laurie Montgomery.
- Och, nie bądź taki wrażliwy - Franco drażnił się z nim. Chwycił dłonią za kark Angela. - Wiesz, że cię kochamy, pomimo że wyglądasz jak bohater prawdziwego horroru.
Angelo odepchnął rękę Franca. Tylko dwóm osobom pozwalał na robienie aluzji do swojej twarzy: Francowi i bossowi, Vinniemu Dominickowi. Ale to wcale nie znaczyło, że mu się takie żarty podobają.
Dziewczyna dochodziła już do ulicy. Ubrana była w różową, długą kurtkę narciarską, przypominającą okrycia Eskimosów, przez co wyglądała na jeszcze grubszą. Twarz miała pyzatą, z lekkim trądzikiem, włosy proste, uczesane z grzywką i przedziałkiem.
- Czy nie przypomina trochę Marii Provolone? - zapytał Angelo, chcąc chociaż trochę odgryźć się Francowi.
- Bardzo śmieszne - skomentował przyjaciel. Otworzył drzwi i wysiadł z samochodu.
- Przepraszam! - zagadnął tak słodko, jak potrafił. Głos miał zachrypnięty od papierosów, które palił od ósmego roku życia. - Czy ty nie jesteś czasami słynną Cindy Carłson?
- Może - odparła nastolatka. - A kto pyta? - Stanęła tuż przyjezdni, na końcu podjazdu. Piesek tymczasem zatrzymał się przy słupie bramy i podniósł łapę.
- Jesteśmy z policji - Franco przedstawił siebie i kolegę w samochodzie. Wyciągnął odznakę i tak ją odsłonił, że padające z ulicznej lampy światło zamigotało na wyszlifowanej powierzchni. - Prowadzimy śledztwo w sprawie kilku chłopaków z okolicy i mamy nadzieję, że może zdołasz nam pomóc.
- Naprawdę? - zapytała Cindy.
- Jasne. Proszę, podejdźmy, żeby kolega mógł z tobą porozmawiać.
Cindy spojrzała w lewo i w prawo, chociaż od pięciu minut ulicą nie przejechał żaden samochód. Przeszła przez jezdnię, ciągnąc za sobą psa, który postanowił obwąchać przydrożny wiąz.
Franco przesunął się tak, że Cindy mogła się schylić i zajrzeć przez okno do wnętrza samochodu i zobaczyć Angela. Zanim ktokolwiek zdołał coś powiedzieć, popchnął dziewczynę. Wpadła do środka, głową naprzód. Zwinnym ruchem wykręcił rękę porwanej, a nogą odegnał pudla.
Wcisnął się na przednie siedzenie, przyciskając dziewczynę do Angela. Wrzucił bieg, wcisnął gaz i odjechali.
Laurie zaskoczyła samą siebie. Zamiast biec do domu i obejrzeć taśmę z Franconim, zajęła się papierkową robotą. Pracując wydajnie, załatwiła naprawdę sporą część dokumentacji. Całkiem wysoki stos teczek leżący w narożniku biurka stanowił satysfakcjonującą gratyfikację za wysiłek.
Przysunęła tacę z preparatami mikroskopowymi i przystąpiła do analizy ostatniej sprawy. Wszystko miała już skompletowane, pozostały tylko te badania. Kiedy spojrzała w okular mikroskopu, ktoś zapukał w drzwi. Okazało się, że to Lou Soldano.
- Co tu robisz tak późno? - zapytał zaskoczony. Usiadł ciężko na krześle stojącym obok biurka Laurie. Nie wykonał najmniejszego gestu, by zdjąć prochowiec czy zsunięty na tył głowy kapelusz.
Laurie spojrzała na zegarek.
- Rety! Nie miałam pojęcia, która godzina!
- Przejeżdżając przez Queensborough Bridge, próbowałem się z tobą połączyć, a ponieważ w domu cię nie było, postanowiłem zajrzeć tutaj. Coś mi mówiło, że zastanę cię jeszcze w pracy. Wiesz, chyba za ciężko pracujesz.
- I kto to mówi! - odparła z sarkazmem. - Popatrz na siebie! Kiedy po raz ostatni się wyspałeś? No, oczywiście nie mówię o czujnej drzemce przy biurku.
- Porozmawiajmy o przyjemniejszych rzeczach - zaproponował Lou. - Może byśmy tak poszli coś przekąsić? Muszę jeszcze wskoczyć do komendy i jakąś godzinkę poświęcić na zaplanowanie dalszej pracy i rozkazy, ale potem z ochotą poszedłbym w jakieś przyjemne miejsce. Dzieciaki są z ciotką, niech jej Bóg błogosławi. Co powiesz na włoską kuchnię?
- Jesteś pewny, że masz ochotę na restaurację? - zapytała. Worki pod oczami prawie zlewały się z policzkami. Zarost wyglądał na nie golony od dłuższego czasu.
- Muszę coś zjeść. Zamierzasz jeszcze długo pracować?
- Już kończę. Ostatni przypadek. Zajmie mi może z pół godziny.
- Ty też musisz coś przegryźć.
- Jest jakiś postęp w sprawie Franconiego? - zapytała. Lou głośno wypuścił powietrze z płuc. Był wyraźnie poirytowany.
- Żałuję, ale nie. Problem w tym, że jak się od razu nie złapie odpowiedniego tropu, to w przypadku takich gangsterów, ślady mogą znikać szybko. W każdym razie przełomu w śledztwie, na który liczyłem, nie mamy.
- Przykro mi.
- Dzięki. A co u ciebie? Masz jakieś nowe pomysły na wyjaśnienie zniknięcia Franconiego?
- U nas trop wydaje się równie zimny jak u was. Calvin nawet mnie zbeształ za to, że niepokoję dokuczliwymi pytaniami pracowników z nocnej zmiany. A ja jedynie porozmawiałem z technikiem. Obawiam się, że kierownictwo chce zatuszować całą sprawę.
- Więc Jack miał rację, sugerując, żebyś sobie darowała tę historię.
- Zdaje się, że tak - przyznała niechętnie. - Ale nie mów mu tego.
- Chciałbym, żeby komisarz też zamierzał zatuszować sprawę. Cholera, może mnie to kosztować degradację.
- Szczerze powiedziawszy, coś mi wpadło do głowy. Jeden z domów pogrzebowych, które odbierały zwłoki tamtej nocy, nazywa się Spoletto. Z Ozone Park. Nazwa była mi jakoś znajoma. Wtedy przypomniałam sobie z tamtej sprawy z Cerinem jedno z bardziej przerażających morderstw na młodym gangsterze. Dokonano go właśnie tam. Twoim zdaniem to zwykły zbieg okoliczności, że właśnie oni odbierali zwłoki w nocy, kiedy zginęło ciało Franconiego?
- Tak - odparł Lou. - I powiem ci dlaczego. Znam ten zakład, bo od lat walczę ze zorganizowaną przestępczością w Queens. To przypadkowe i niewinne powiązanie z Domem Pogrzebowym Spoletto i nowojorskim światem przestępczym przez małżeństwo. Zresztą to nie ta rodzina. Franconiego zabili ludzie Vaccarro, nie Lucia.
- Ach tak. Cóż, tak tylko skojarzyłam.
- Nigdy nie lekceważę twoich uwag. Twoja pamięć mi imponuje. Nie jestem pewien, czy sam bym wpadł na taki ślad. Zostawmy to na razie. Co z kolacją?
- Jeśli jesteś tak zmęczony, jak wyglądasz, to może zrobimy sobie spaghetti u mnie? - zaproponowała Laurie, Lou i Laurie od lat byli dobrymi przyjaciółmi. Przy okazji sprawy Cerina nawiązali krótki romans, ale nie udało się. Postanowili zostać przyjaciółmi. Od tamtej pory często urządzali sobie wspólne kolacje.
- Nie sprawi ci to kłopotu? - Myśl o wyciągnięciu nóg na wygodnej kanapie u Laurie wydawała się obietnicą raju.
- Ależ skąd - zapewniła. - Właściwie nawet tak wolę. Mam w lodówce sos i jakieś sałatki.
- Świetnie! Kupię chianti. Zadzwonię, kiedy będę wyjeżdżał z komendy.
- Znakomicie.
Po wyjściu Lou Laurie wróciła do mikroskopu. Jednak wizyta przyjaciela rozproszyła jej koncentrację i znowu wróciła myślami do Franconiego. Poza tym była już zmęczona wpatrywaniem się w preparaty mikroskopowe. Oparła się wygodnie i przetarła oczy.
- Do diabła z tym! - mruknęła. Westchnęła i spojrzała na sufit, z którego tu i ówdzie zwisały pajęczyny. Ile razy zadawała sobie pytanie, jak ciało mogło opuścić kostnicę niezauważone, tyle razy cierpiała prawdziwe katusze. Miała też poczucie winy, że nie potrafi pomóc Lou.
Wstała, narzuciła płaszcz, zatrzasnęła teczkę i wyszła z biura. Nie opuściła jednak kostnicy. Wręcz przeciwnie, postanowiła zejść na dół z kolejną wizytą. Dręczyło ją jeszcze jedno pytanie, które zapomniała zadać technikowi z wieczornej zmiany z poprzedniego dnia, Marvinowi Fletcherowi.
Zastała go przy biurku, zajętego wypisywaniem formularzy niezbędnych do wydawania zwłok zgodnie z wieczornym planem. Marvin był jednym z najwyżej cenionych przez Laurie współpracowników. Był na dziennej zmianie tuż przed tragicznym zamordowaniem Bruce'a Pomowskiego w czasie sprawy Cerina. Po tamtym wydarzeniu przeszedł na wieczorne zmiany. To był awans, gdyż technicy dzienni ponosili sporą odpowiedzialność, a praca w nocy była o wiele spokojniejsza.
- Cześć, Laurie! Co cię sprowadza? - zapytał, gdy kątem oka dostrzegł niespodziewanego gościa. Marvin był przystojnym, czarnoskórym mężczyzną, z cerą tak idealną, jakiej Laurie nie widziała jeszcze u nikogo innego. Jego skóra zdawała się błyszczeć, jakby jakieś światło rozświetlało ją od wewnątrz.
Przez chwilkę poplotkowała z nim, zajmując się jakimiś mało ważnymi informacjami, zanim przeszła do właściwej sprawy.
- Marvin, muszę cię o coś zapytać, ale nie chciałabym, żebyś poczuł się atakowany. - Laurie nie mogła zapomnieć reakcji Mike'a Passana, a nie chciała, aby Marvin również poskarżył się Calvinowi.
- O co?
- O Franconiego. Chciałam się dowiedzieć, dlaczego nie zrobiłeś wieczorem rentgena.
- Co ty mówisz? - zapytał zaskoczony Marvin.
- To, co usłyszałeś. W teczce denata nie było wyników prześwietlenia, nie znalazłam też kliszy, kiedy zajrzałam tu po zniknięciu ciała.
- Zrobiłem prześwietlenie. - Poczuł się dotknięty, że Laurie mogła posądzić go o podobne zaniedbanie. - Zawsze robię prześwietlenie zwłok, kiedy je przywożą, chyba że któryś z patologów nie życzy sobie tego w danej chwili.
- No to w takim razie gdzie są zdjęcia i filmy?
- Nie mam pojęcia co się stało ze zdjęciami, ale filmy Bingham je wziął.
- Bingham wziął filmy? - zapytała Laurie. Chociaż wyglądało to dziwnie, domyśliła się, że Bingham pewnie zamierzał wykonać autopsję następnego ranka.
- Powiedział mi, że zabiera to do siebie. Co miałem zrobić, powiedzieć szefowi, że nie wolno zabierać filmów? Nigdy! Nie temu mądrali.
- Jasne, oczywiście - odparła Laurie bez przekonania. Zamyśliła się. To była niespodzianka. Zdjęcia rentgenowskie zwłok Franconiego istnieją! Oczywiście bez ciała niewiele to znaczyło, jednak zastanawiało Laurie, dlaczego nie została o tym poinformowana. Z drugiej jednak strony od zniknięcia ciała nie widziała się z Binghamem.
- No cóż, cieszę się, że porozmawialiśmy - powiedziała Laurie, otrząsając się z chwilowego zamyślenia. - Przepraszam za podejrzenie, że nie zrobiłeś zdjęć.
- Zapomniane - odparł Marvin.
Laurie miała już zamiar wyjść, kiedy pomyślała jeszcze o Domu Pogrzebowym Spoletto. Ot tak, na wszelki wypadek zapytała o niego Marvina.
Wzruszył ramionami.
- Co byś chciała wiedzieć? Niewiele mogę powiedzieć. Nigdy tam nie byłem, no wiesz, co mam na myśli.
- Jacy są ci ludzie, którzy do nas przyjeżdżają?
- Zwyczajni - odparł, ponownie wzruszając ramionami. - Widziałem ich chyba ze dwa razy. No, właściwie nie wiem, co chciałabyś usłyszeć.
Laurie skinęła głową.
- To było niemądre pytanie. Sama nie wiem, czego chciałam się dowiedzieć.
Wyszła z kostnicy przez wyjście prowadzące na podjazd, a stąd na Trzydziestą Ulicę. Miała wrażenie, że w przypadku Franconiego nic nie działo się według utartych schematów.
Gdy ruszyła spacerem w dół Pierwszej Avenue, coś jeszcze przyszło jej do głowy. Nagle wizyta w Domu Pogrzebowym Spoletto wydawała się wielce sensownym posunięciem. Przez sekundę zawahała się, rozważając pomysł, po czym podeszła do krawężnika, aby zatrzymać taksówkę.
- Dokąd pani sobie życzy? - zapytał taksówkarz. Laurie przeczytała z licencji, że nazywa się Michael Neuman.
- Wie pan, gdzie jest Ozone Park? - spytała.
- Jasne, w Queens - odrzekł Michael. Był starszym mężczyzną, zdaniem Laurie po sześćdziesiątce. Siedział na grubej poduszce z pianki, której spory kawał wystawał z boku. Oparcie miał zrobione z drewnianych listewek.
- Ile czasu zabierze nam dojechanie tam? - zapytała. Gdyby miało to trwać godzinę czy dłużej, zrezygnowałaby.
Michael zrobił tajemniczą minę, ściągając usta, i pomyślał chwilę.
- Niedługo - powiedział bez przekonania. - Ruchu wielkiego nie ma. Dopiero co byłem na lotnisku Kennedy'ego.
- Jedziemy - zdecydowała.
Jak Michael obiecał, jechali szybko, szczególnie gdy znaleźli się na autostradzie Van Wyck. Laurie dowiedziała się, że Michael prowadzi taksówkę już ponad trzydzieści lat. Okazał się człowiekiem gadatliwym i przywiązanym do swego zdania, który do tego roztaczał wokół siebie ojcowski urok.
- Wie pan gdzie w Ozone Park jest Gold Road?
Miała szczęście trafić na doświadczonego taksówkarza. Adres zakładu Spoletto pamiętała z notatnika w biurze kostnicy. Nazwa ulicy dobrze określała interes, który prowadzono w zakładzie
- Gold Road - powtórzył Michael. - Żaden problem. To przedłużenie Osiemdziesiątej Dziewiątej Ulicy. Czego pani szuka?
- Domu Pogrzebowego Spoletto.
- Będziemy tam w mgnieniu oka - obiecał.
Laurie rozsiadła się wygodnie i z zadowoleniem jednym uchem słuchała nie kończącego się potoku słów kierowcy. Przez moment szczęście zdawało się być po jej stronie. Zdecydowała się odwiedzić dom pogrzebowy, ponieważ sądziła, że Jack nie ma racji. Zakład miał powiązania ze światem przestępczym i chociaż chodziło o inną rodzinę, jak utrzymywał Lou, fakt, że istniały takie związki, wzbudzał podejrzenia Laurie.
Zgodnie z przyrzeczeniem Michael nadspodziewanie szybko zajechał pod wykładany białymi płytkami dom z trzema oknami wystawowymi, który stał w otoczeniu budynków z cegły. Dach nad szerokim gankiem podtrzymywały kolumny w stylu greckim.
Na trawniku niewiele większym od znaczka pocztowego, stał neon z napisem 'Dom Pogrzebowy Spoletto, zakład rodzinny z dwupokoleniową tradycją'.
Firma była w pełnym ruchu. Światła paliły się we wszystkich oknach. Kilku mężczyzn z cygarami stało na ganku. Innych widać było przez okna na parterze.
Michael miał już zamiar skasować licznik, gdy Laurie go powstrzymała.
- Mógłby pan na mnie poczekać? Nie zabierze mi to więcej niż kilka minut, a złapanie tutaj taksówki może okazać się trudne.
- Jasne, proszę pani. Czekam.
- Mogę zostawić teczkę? Nie ma w niej niczego wartościowego - zapewniła Laurie.
- To nie ma znaczenia, będzie tu bezpieczna - zgodził się.
Laurie wyszła z wozu i ruszyła w stronę zakładu. Była podenerwowana. Wydawało jej się, że to wczoraj, a nie pięć lat temu doktor Dick Katzenburg przedstawiał sprawę na środowej popołudniowej konferencji. Młody, dwudziestokilkuletni mężczyzna został żywcem zabalsamowany w Domu Pogrzebowym Spoletto, kiedy okazało się, że jest zamieszany w oblanie twarzy Cerina kwasem z akumulatora.
Po plecach przeszedł jej dreszcz, ale zmusiła się i weszła na stopnie. Nigdy nie uwolniła się do końca od zmory, która nawiedzała ją po tamtych wydarzeniach.
Mężczyźni palący cygara zignorowali ją. Przez zamknięte drzwi frontowe dobiegała łagodna, spokojna muzyka organowa. Laurie nacisnęła klamkę. Drzwi były otwarte, więc weszła do środka.
Oprócz muzyki nie słychać było innych dźwięków. Podłogi przykrywały grube dywany. W holu stała grupa ludzi, ale rozmawiali bardzo cichym szeptem.
Po lewej stronie była wystawa trumien i urn. Po prawej znajdował się pokój, w którym na składanych krzesłach siedzieli ludzie. Pod ścianą przed nimi, na łożu z kwiatów stała odkryta trumna.
- W czym mogę pomóc? - zapytał cichy głos.
Podszedł do niej chudy mężczyzna w jej wieku. Twarz miał ascetyczną, malował się na niej smutek. Biała koszula kontrastowała z czernią stroju. Bez wątpienia należał do personelu. Dla Laurie był żywym wcieleniem jej wyobrażenia o purytańskim kaznodziei.
- Czy szanowna pani przyszła może pożegnać Jonathana Dibartola? - zapytał mężczyzna.
- Nie. Franka Gleasona.
- Przepraszam? - zapytał mężczyzna, jakby nie zrozumiał.
Laurie powtórzyła nazwisko. Zapadła chwila milczenia.
- Pani godność?
- Doktor Laurie Montgomery.
- Jedną chwileczkę, jeśli pani pozwoli - powiedział mężczyzna i dosłownie zniknął.
Laurie przyjrzała się żałobnikom. Z tym obliczem śmierci zetknęła się tylko raz. Kiedy miała piętnaście lat, jej dziewiętnastoletni brat zmarł z przedawkowania. To było przerażające doświadczenie, szczególnie, że to właśnie ona go znalazła.
- Doktor Montgomery - głos był łagodny i pełen obłudy. - Jestem Anthony Spoletto. Jak zrozumiałem, przyszła pani pożegnać świętej pamięci Franka Gleasona.
- Rzeczywiście - potwierdziła Laurie. Spoglądała na kolejnego mężczyznę ubranego na czarno. Był otyły i służalczy jak ton jego głosu. W łagodnym świetle czoło mężczyzny błyszczało.
- Obawiam się, że to będzie niemożliwe - powiedział.
- Dzwoniłam dzisiaj i zostałam poinformowana, że zwłoki zostały wystawione - odparła.
- Tak, oczywiście. Ale to było po południu. Na życzenie rodziny od szesnastej do osiemnastej. Później zwłoki zostały wyniesione.
- Rozumiem - powiedziała zakłopotana. Nie miała żadnego konkretnego planu i pożegnanie Franka Gleasona było jedynym pretekstem. Teraz, kiedy okazało się, że nie może zobaczyć ciała, nie wiedziała, co robić.
- Może pozwoli mi pan chociaż wpisać się do księgi kondolencyjnej - zapytała.
- Obawiam się, że i to nie jest możliwe. Rodzina już ją zabrała.
- Cóż, w takim razie myślę, że to wszystko - stwierdziła, rozkładając bezradnie ręce.
- Niestety, chyba tak.
- Czy wie pan, kiedy ma się odbyć pogrzeb?
- W tej chwili jeszcze nie.
- Dziękuję panu.
- Bardzo proszę. - Odprowadził Laurie do drzwi i otworzył je przed nią.
Laurie wyszła i wsiadła do taksówki.
- Teraz dokąd? - zapytał Michael.
Podała swój adres przy Dziewiętnastej Ulicy i kiedy auto ruszało, pochyliła się do przodu, patrząc przez okno w stronę zakładu pogrzebowego. Wycieczka okazała się stratą czasu. Ale czy na pewno? Po krótkiej rozmowie ze Spolettem zorientowała się, że mężczyzna poci się, mimo że temperatura wewnątrz była raczej niska, żeby nie powiedzieć, iż panował tam chłód. Podrapała się w głowę, zastanawiając się, czy to coś znaczy, czy trafiła w kolejny ślepy zaułek.
- To był przyjaciel? - zapytał kierowca.
- Kto taki? - odpowiedziała pytaniem.
- Zmarły.
- Nie bardzo - powiedziała, śmiejąc się wesoło.
- Rozumiem, co ma pani na myśli - stwierdził, spoglądając równocześnie na odbicie Laurie we wstecznym lusterku. - W dzisiejszych czasach stosunki między ludźmi są bardzo skomplikowane. I powiem pani, dlaczego tak
Laurie uśmiechnęła się i rozsiadła, aby wysłuchać kolejnej tyrady. Uwielbiała filozofujących taksówkarzy, a Michael był wśród nich prawdziwym Platonem.
Kiedy samochód zajechał przed budynek, zobaczyła w foyer znajomą postać. Lou Soldano stał oparty o skrzynki pocztowe; w ręku ściskał butelkę wina. Laurie zapłaciła Michaelowi należność ze sporym napiwkiem i szybko wysiadła.
- Przepraszam - przywitała przyjaciela. - Zdawało mi się, że miałeś zadzwonić przed przyjazdem.
Lou zamrugał, jakby właśnie się obudził.
- Dzwoniłem - powiedział po krótkim kaszlu. - Porozmawiałem z twoją automatyczną sekretarką. Zostawiłem jej wiadomość, że jadę.
Otwierając wewnętrzne drzwi, Laurie zerknęła na zegarek. Wyprawa, jak się spodziewała, zajęła jej niewiele ponad godzinę.
- Myślałem, że zostaniesz w pracy najwyżej przez pół godziny - przypomniał Lou.
- Nie pracowałam. - Wcisnęła przycisk, żeby sprowadzić windę. - Wybrałam się na przejażdżkę do Domu Pogrzebowego Spoletto.
Lou zmarszczył brwi.
- Tylko się na mnie nie wściekaj.
Wsiedli do windy.
- I co odkryłaś? Franconi spoczywa u nich w spokoju? - zapytał sarkastycznie.
- Nie zamierzam w ogóle z tobą rozmawiać, jeśli nie zmienisz tonu - odparła urażona.
- W porządku, przepraszam.
- Niczego nie odkryłam - przyznała. - Ciało, które poszłam obejrzeć, zostało tymczasem zabrane z pokoju pożegnań. Rodzina pozwoliła je wystawiać tylko do godziny osiemnastej.
Kiedy Laurie otwierała drzwi, Lou skłonił się uprzejmie w stronę Debry Engler, która jak zwykle uchyliła zamknięte na łańcuch drzwi i podglądała gości sąsiadki.
- Jednak szef zakładu zachowywał się trochę podejrzanie. Przynajmniej tak mi się zdaje.
- To znaczy jak? - zapytał Lou, gdy znaleźli się w mieszkaniu Laurie.
Z sypialni przybiegł Tom i zaczął się ocierać o nogi swej pani. Położyła teczkę na małym stoliku w kształcie półksiężyca, pochyliła się i podrapała kota za uchem.
- Pocił się, kiedy z nim rozmawiałam.
Lou zdejmował prochowiec, ale kiedy usłyszał, co powiedziała, zastygł w połowie ruchu.
- To wszystko? Pocił się?
- Właśnie, pocił się - przytaknęła. Wiedziała, co Lou myśli, miał to wypisane na twarzy.
- Czy zaczął się pocić po tym, jak zadałaś mu trudne i oskarżające pytania o Franconiego? Czy też zaczął się pocić jeszcze przed rozmową z tobą?
- Przed - wyznała uczciwie.
Lou wywrócił oczami.
- O rety! Kolejne wcielenie Sherlocka Holmesa. Może powinnaś się wziąć za moją robotę? Nie mam takiej intuicji i zdolności dedukcyjnych!
- Obiecałeś, że nie będziesz tak ze mną rozmawiać - przypomniała mu Laurie.
- Nigdy nie obiecywałem - zaprzeczył.
- No dobrze, to była strata czasu. Zróbmy kolację. Umieram z głodu.
Lou przełożył butelkę wina z jednej ręki do drugiej, aby do końca wyzwolić ramię z prochowca. Zamachnął się przy tym tak nieszczęśliwie, że zrzucił ze stolika teczkę Laurie. Uderzenie o podłogę zwolniło sprężynowy zatrzask i z teczki wysypała się zawartość. Hałas przeraził kota, który desperacko starał się wyminąć niespodziewane przeszkody na wypolerowanej podłodze i szybko zniknął w sypialni.
- Ależ ze mnie niezdara. Przepraszam! - Schylił się, żeby pozbierać dokumenty, długopisy, płytki z preparatami mikroskopowymi i inne drobiazgi i włożyć je do teczki, gdy zjawiła się Laurie.
- Może lepiej będzie, jeśli sobie usiądziesz - zaproponowała ze śmiechem.
- Nie, nalegam - odparł.
Kiedy już pozbierali większość przedmiotów i włożyli do teczki, Lou podniósł kasetę wideo.
- A to co? Twoje ulubione filmy dla dorosłych?
- Tyle o ile - odpowiedziała.
Odwrócił ją w dłoni i przeczytał etykietkę.
- Zabójstwo Franconiego? CNN przysłało ci to ot tak sobie?
Laurie wyprostowała się.
- Nie. Prosiłam ich o to. Chciałam obejrzeć film i skonfrontować go z wynikami autopsji. Pomyślałam, że ciekawe może być sprawdzenie, jak pewne są badania sądowe.
- Pozwolisz, że rzucę na to okiem? - zapytał Lou.
- Ależ oczywiście. Nie widziałeś filmu w telewizji?
- Tak jak wszyscy. Jednak obejrzenie tego na wideo może okazać się interesujące.
- Dziwię się, że nie macie kopii w komendzie.
- A wiesz, że może i mamy. W każdym razie nie widziałem.
- Człowieku, to nie twój wieczór - Warren zakpił z Jacka. - Za bardzo się postarzałeś.
Kiedy Jack zjawił się na boisku, zdecydował, że obojętnie z kim mu przyjdzie zagrać, musi wygrać. Za długo się naczekał na wejście do gry, żeby mogło być inaczej. Niestety, nie udało się. Jack przegrał wszystkie mecze, ale musiało się tak stać, bo Warren i Spit znaleźli się w jednej drużynie, a kiedy grali razem, byli niepokonani. Wygrali wszystkie gry włącznie z ostatnią, którą zwieńczyło proste, szybkie podanie i łatwe punkty zdobyte spod kosza przez Spita.
Jack podszedł do bocznej linii na gumowych nogach. Dał z siebie wszystko i czuł, że pot leje mu się po plecach. Zdjął ręcznik z furtki, na której powiesił go przed meczem, i przetarł twarz. Czuł, jak serce kołacze mu w piersiach.
- No dalej, człowieku! - Warren wołał kpiącym tonem z drugiego końca boiska. Nieprzerwanie kozłował piłkę między nogami do przodu i do tyłu. - Jeszcze jedna przebieżka. Damy ci wygrać.
- Tak, jasne! - krzyknął Jack. - Nigdy nikomu nie pozwoliłeś wygrać. Jestem wypompowany.
Warren podszedł powoli, zahaczył jednym palcem o siatkę ogrodzenia i wsparł się na niej.
- Co z twoją małą? Natalie wierci mi dziurę w brzuchu, od ostatniego spotkania ciągle o was pyta, wiesz, o czym mówię?
Jack popatrzył na wyrzeźbioną twarz Warrena. Warren nawet nie był spocony, oddech też miał równy, w ogóle nie wyglądał na zmęczonego. A przecież już grał, kiedy Jack zjawił się na boisku. Jedynym dowodem wysiłku był mały, mokry trójkąt na przodzie koszulki.
- Możesz zapewnić Natalie, że Laurie ma się dobrze. Wzięliśmy po prostu małe wakacje od siebie. Bardziej z mojego powodu. Chciałem nieco ochłodzić sprawy.
- Kapuję - Warren wyraził zrozumienie dla słów Jacka.
- Zeszłej nocy rozmawialiśmy. Sprawy zdają się przybierać lepszy obrót. W każdym razie pytała o ciebie i Natalie, więc nie zostaliście zapomniani.
Warren skinął.
- Na pewno masz dość na dzisiaj, czy chcesz jeszcze raz spróbować?
- Mam dość.
- Trzymaj się, człowieku - powiedział Warren, odepchnął się od ogrodzenia i krzyknął w stronę kolegów: - Do roboty, dupki!
Jack z konsternacją pokręcił głową, widząc Warrena biegnącego lekkim truchtem. Jego wigor mógł budzić zazdrość. Warren naprawdę nie czuł zmęczenia.
Jack naciągnął bluzę i poszedł do domu. Nie wygrał ani jednej gry i chociaż na boisku było to przygniatające i frustrujące, teraz nie miało większego znaczenia. Wysiłek fizyczny oczyścił jego umysł; przez półtorej godziny mógł nie myśleć o pracy.
Ale nie przeszedł nawet na drugą stronę Sto Szóstej Ulicy, kiedy dręcząca tajemnica 'topielca' zaczęła go znowu niepokoić. Idąc po zaśmieconych schodach, zastanawiał się, czy to możliwe, że Ted pomylił się przy testach DNA. Im głębiej się zastanawiał, tym bardziej był przekonany, że ofiara przeszła transplantację.
Kiedy minął drugie piętro, usłyszał uporczywy dźwięk dzwonka swojego telefonu. Wiedział, że to u niego, bo mieszkająca naprzeciwko Denise, samotna matka wychowująca dwójkę dzieci, nie miała telefonu.
Czując ból w mięśniach, z pewnym wysiłkiem pokonał biegiem ostatnie pół piętra. W pośpiechu niezgrabnie starał się otworzyć kluczem drzwi. Kiedy przekraczał próg mieszkania, usłyszał automatyczną sekretarkę. Z trudem uwierzył, że mówi jego własnym głosem.
Podbiegł do aparatu i podniósł słuchawkę, przerywając samemu sobie w pół zdania.
- Halo - sapnął zdyszany. Po dziewięćdziesięciu minutach nieprzerwanej gry w koszykówkę bieg po schodach doprowadził go niemal do utraty przytomności.
- Tylko mi nie mów, że dopiero co wróciłeś z boiska - usłyszał głos Laurie. - Dochodzi dziewiąta, a to byłoby niezgodne z twoim rozkładem zajęć.
- Zjawiłem się w domu dopiero o siódmej trzydzieści - wyjaśnił między jednym a drugim oddechem. Wytarł twarz, z której pot kapał kroplami na podłogę.
- To znaczy, że jeszcze nie jadłeś - wywnioskowała.
- Trafiłaś w dziesiątkę.
- Wpadł do mnie Lou i mamy zamiar zrobić sobie spaghetti i sałatkę. Może byś do nas dołączył?
- Nie chciałbym zakłócać spotkania - odparł prowokująco. Równocześnie jednak poczuł lekkie ukłucie zazdrości. Wiedział o krótkim romansie Lou z Laurie i mimowolnie pomyślał, czy nie zaczynają czegoś od nowa. Zdawał sobie sprawę, że nie ma prawa do podobnych uczuć, szczególnie biorąc pod uwagę jego ambiwalentny stosunek do bliższego wiązania się z jakąkolwiek kobietą. Po stracie rodziny nie był pewny, czy chciałby się narażać na przeżywanie podobnego bólu. Jednocześnie przyznawał się do odczuwania samotności i przyjemności jaką czerpał z obcowania z Laurie.
- Nie zakłócisz żadnego spotkania - zapewniła go Laurie. - To bardzo zwyczajna kolacja. Ale mamy coś, co chcieliśmy ci pokazać. Coś, co może cię zaskoczy, a nawet sprowokuje do wymierzenia sobie samemu kopniaka w siedzenie. Jak się pewnie domyślasz, jesteśmy bardzo podekscytowani.
- Tak? - odpowiedział pytająco Jack. Zaschło mu w ustach. Słyszał w tle śmiech Lou, więc dodał dwa do dwóch i domyślił się, co chcą mu pokazać; to musiał być pierścionek! Lou z pewnością się oświadczył!
- Przyjedziesz? - zapytała Laurie.
- Jest już późno. Muszę wziąć prysznic.
- No, ty stary konowale - odezwał się Lou, który przejął słuchawkę od Laurie. - Zbieraj swój tyłek i przyjeżdżaj. Laurie i ja wręcz umieramy z niecierpliwości, żeby ci to pokazać.
- Dobra - odpowiedział Jack z rezygnacją. - Wskoczę pod prysznic i będę za jakieś czterdzieści minut.
- Do zobaczenia, stary - rzucił Lou.
Jack odwiesił słuchawkę. 'Stary?' - mruknął pod nosem. To nie brzmiało normalnie jak na Lou. Musiał być w siódmym niebie.
- Powiedz, co mogłabym zrobić, żeby cię rozweselić - powiedziała Darlene. Miała na sobie seksowne jedwabne body od Victoria's Secret, lecz Raymond nawet tego nie zauważył.
Leżał na tapczanie z workiem lodu na głowie i zamkniętymi oczami.
- Na pewno nie chcesz nic zjeść? - zapytała. Była wysoką kobietą, miała około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, jasne, tlenione włosy i ponętne ciało. Miała dwadzieścia sześć lat, jak oboje żartowali, była o połowę młodsza od niego. Zanim Raymond spotkał ją w 'Auction House', przytulnym barze na East Side, pracowała jako modelka.
Powoli zdjął worek z głowy i spojrzał w stronę Darlene. Jej pełne życia krągłości wywoływały w nim wyłącznie irytację.
- Żołądek mam w gardle - odparł spokojnie. - Nie chce mi się jeść. Czy to tak trudno zrozumieć?
- Nie rozumiem, dlaczego się złościsz. - Darlene obstawała przy swoim. - Miałeś telefon od lekarki z Los Angeles, która postanowiła dołączyć do załogi, a to oznacza, że niedługo wśród klientów zjawią się gwiazdy filmowe. Moim zdaniem powinniśmy to uczcić.
Raymond znowu położył worek na głowie i zamknął oczy.
- Nie chodzi o problemy związane z interesem. Tu wszystko gra jak w zegarku. To te nieoczekiwane komplikacje, najpierw Franconi, teraz znowu Kevin Marshall. - O Cindy Carłson nie zamierzał wspominać. Prawdę powiedziawszy, starał się nawet o niej nie myśleć.
- Dlaczego ciągle martwisz się o Franconiego? Tym problemem przecież ktoś się już zajął.
- Słuchaj - Raymond starał się zachować spokój - może byłoby lepiej, gdybyś poszła sobie pooglądać telewizję i pozwoliła mi cierpieć w samotności.
- To może chociaż tosta albo jakieś pieczywo? - zapytała Darlene.
- Zostaw mnie w spokoju! - wrzasnął Raymond. Usiadł i ścisnął w dłoni worek z lodem. Oczy niemal wyszły mu z orbit, twarz płonęła.
- Dobrze, już dobrze, doskonale wiem, kiedy nie jestem potrzebna. - Darlene wydęła wargi. Kiedy wychodziła z pokoju, zadzwonił telefon. Odwróciła się do Raymonda i zapytała: - Chcesz, żebym odebrała?
Skinął głową. Kazał jej odebrać w gabinecie i powiedzieć, że nie wie, gdzie on może się teraz znajdować, bo nie miał ochoty z nikim rozmawiać.
Darlene przyjęła polecenie i poszła do gabinetu. Raymond głęboko odetchnął i znowu przyłożył worek z lodem. Wyciągnął się i spróbował zrelaksować. Gdy już prawie poczuł, że wraca do życia, dziewczyna wróciła.
- To nie telefon, tylko domofon - poinformowała. - Na dole jest jakiś człowiek i chce się z tobą zobaczyć. Nazywa się Franco Ponti i mówi, że to ważne. Powiedziałam, że muszę sprawdzić, czy jesteś u siebie. Co mam odpowiedzieć?
Raymond usiadł. Ogarnął go niepokój. Przez chwilę nie potrafił skojarzyć nazwiska, ale czuł, że nie zwiastuje niczego dobrego. Nagle przypomniał sobie. To był jeden z ludzi Vinniego Dominicka, z którym gangster przyszedł do jego domu.
- Więc? - zapytała Darlene.
Raymond głośno przełknął ślinę.
- Porozmawiam z nim. - Sięgnął za kanapę i podniósł drugą słuchawkę domofonu. Starał się, żeby jego 'halo' zabrzmiało pewnie i autorytatywnie.
- Sie masz, doktorze - bezceremonialnie przywitał go Franco. - Byłbym bardzo rozczarowany, gdybym cię nie zastał w domu.
- Właśnie zamierzałem się położyć spać. Jest już raczej późno jak na wizyty.
- Serdecznie przepraszamy za porę, ale Angelo Facciolo i ja mamy coś, co chcielibyśmy panu pokazać.
- Czy nie możemy tego odłożyć do jutra? Powiedzmy między dziewiątą a dziesiątą.
- To nie może czekać. No dalej, doktorze! Nie kuś losu. Specjalnym życzeniem Vinniego Dominicka było, żebyś się osobiście zapoznał z jakością świadczonych przez nas usług.
Raymond gwałtownie próbował wymyślić jakąś wymówkę, żeby nie schodzić na dół, ale przy tym bólu głowy wysiłek nie przyniósł żadnych rezultatów.
- Dwie minutki, tylko o tyle proszę - powiedział Franco.
- Jestem strasznie zmęczony. Obawiam się, że
- Zamknij się, doktorku, i posłuchaj: masz zejść tu na dół albo zrobi ci się bardzo przykro. Mam nadzieję, że wyrażam się dość jasno.
- Tak, schodzę - poddał się, widząc, że nie uniknie spotkania. Nie był taki naiwny, żeby sądzić, iż Dominick lub jego ludzie rzucają pogróżki na wiatr. - Zaraz będę.
Poszedł do garderoby, zdjął z wieszaka płaszcz i zarzucił na ramiona.
Darlene była zaskoczona.
- Wychodzisz?
- Wygląda na to, że nie mam wielkiego wyboru. Chyba mogę się cieszyć, że nie chcą wejść na górę.
Kiedy znalazł się w windzie, spróbował się uspokoić, ale nie było to łatwe, tym bardziej że ból głowy jeszcze się wzmógł. Ta nieoczekiwana i nie chciana wizyta sprawiła, że czuł się nieznośnie. Nie miał pojęcia, co ci ludzie chcą mu pokazać, chociaż domyślał się, że musi to mieć jakiś związek z tym, jak załatwili sprawę Cindy Carlson.
- Dobry wieczór, doktorze - powiedział Franco, kiedy Raymond wyszedł z budynku. - Przepraszam, że sprawiamy tyle kłopotu.
- Nie przedłużajmy niepotrzebnie - odparł Raymond. Starał się być bardziej pewny siebie, niż rzeczywiście był.
- Będzie krótko i uroczo, wierz mi. Jeśli nie masz nic przeciwko - powiedział i wskazał na ulicę w stronę zaparkowanego tuż przy hydrancie forda sedana. Angelo ni to siedział, ni stał oparty o bagażnik i palił papierosa.
Raymond podszedł za Frankiem do samochodu. Angelo wyprostował się i odsunął na bok.
- Chcielibyśmy, żebyś zerknął na momencik do bagażnika - powiedział Franco. Podszedł do wozu od tyłu i kluczykiem otworzył pokrywę. - Zbliż się, żeby lepiej widzieć. Światło nie jest najlepsze.
Raymond stanął między fordem a zaparkowanym za nim kolejnym samochodem, dosłownie centymetry od pokrywy bagażnika, kiedy Franco ją podniósł.
W następnej sekundzie Raymond poczuł, jak serce przestaje mu bić. W chwili kiedy stanął przed nim upiorny widok martwego ciała Cindy Carlson zwiniętego w bagażniku, błysnęło ostre światło.
Raymond cofnął się gwałtownie. Zrobiło mu się niedobrze na samo wspomnienie nalanej, porcelanowej twarzy dziewczyny, która wbiła mu się w pamięć, i niespodziewanego błysku, w którym natychmiast rozpoznał flesz polaroidu.
Franco zamknął bagażnik i otrzepał dłonie.
- Jak wyszło zdjęcie? - zapytał Angela.
- Trzeba poczekać minutkę - odparł drugi z gangsterów, trzymając zdjęcie za narożnik. Czekał, aż ukaże się sfotografowany obraz.
- Jeszcze tylko sekundkę - powiedział Franco do Raymonda.
Raymond mimowolnie jęknął pod nosem, wzrokiem szaleńczo przeczesywał okolice, aby się upewnić, czy nikt poza nim nie zauważył ciała w samochodzie.
- Dobrze wygląda - stwierdził Angelo i wręczył fotografię Francowi, który spojrzał na nią i zgodził się. Wyciągnął zdjęcie tak, żeby i Raymond mógł się przypatrzyć.
- Powiedziałbym, że to twój lepszy profil - zauważył Franco.
Raymond ciężko przełykał. Zdjęcie tak samo dobrze pokazywało jego ciężkie przerażenie, jak i ciało martwej dziewczyny.
Franco schował fotkę do kieszeni.
- No, to by było na tyle, doktorze. Mówiłem, że nie zabierzemy wiele czasu.
- Po co to zrobiliście? - zapytał Raymond łamiącym się głosem.
- To był pomysł Vinniego - wyjaśnił Franco. - Pomyślał, że dobrze by było mieć dowód przysługi, którą ci oddał, tak na wszelki wypadek.
- Na jaki wypadek?
Franco rozłożył ręce.
- Przecież mówię, na wszelki wypadek.
Franco i Angelo wsiedli do samochodu, a Raymond wrócił na chodnik. Patrzył, aż ford dojechał do skrzyżowania i zniknął za narożnikiem.
- Dobry Boże! - mruknął. Odwrócił się i na chwiejnych nogach ruszył w stronę domu. Ile razy udało mu się rozwiązać jeden problem, natychmiast stawał przed nim następny.
Prysznic wrócił Jackowi utracone siły. Laurie nic nie mówiła o rowerze, postanowił więc skorzystać z tego środka transportu. Ruszył na południe w niezłym tempie. Pamiętając przykre doświadczenia sprzed roku, trzymał się Central Park West aż do Columbus Circle. Tu skręcił w Pięćdziesiątą Dziewiątą Ulicę i dojechał do Park Avenue. O tej porze była zupełnie pusta, więc jechał nią aż do ulicy, przy której mieszkała Laurie. Zabezpieczył rower całą kolekcją kłódek i podszedł do drzwi. Zanim nacisnął dzwonek, zastanowił się przez chwilę, co najlepiej powiedzieć i jak się zachowywać.
Laurie przywitała go w drzwiach z szerokim uśmiechem na ustach. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć objęła go za szyję i serdecznie uściskała. W drugiej ręce trzymała butelkę wina.
- Aha - powiedziała, robiąc krok w tył. Przyjrzała się jego rozwianym włosom. - Zapomniałam o rowerze. Nie mów mi, że przyjechałeś na nim.
Jack przybrał minę winowajcy.
- No tak, to do ciebie podobne. - Pomogła mu zdjąć kurtkę.
Jack zobaczył Lou siedzącego na kanapie. Uśmiech miał taki, że mógł rywalizować z Kotem z Cheshire. Laurie chwyciła Jacka za rękę i pociągnęła do pokoju.
- Najpierw chcesz niespodziankę, czy wolisz przedtem zjeść? - zapytała.
- Niech będzie niespodzianka - zdecydował.
- Dobra - rzucił Lou, wstał z kanapy i podszedł do telewizora.
Laurie nakazała Jackowi usiąść na miejscu, które właśnie zwolnił Lou.
- Chcesz kieliszek wina?
Skinął. Był zaskoczony. Nie widział żadnego pierścionka, a Lou najwyraźniej zajęty był pilotem od magnetowidu. Laurie zniknęła w kuchni, ale szybko wróciła z winem.
- Nie wiem, jak to działa - powiedział Lou. - W domu córka obsługuje takie rzeczy.
Laurie wzięła od niego pilota i kazała mu najpierw włączyć telewizor.
Jack upił mały łyk wina. Nie było wiele lepsze od tego, które przyniósł poprzedniego wieczoru.
Laurie i Lou usiedli obok Jacka na kanapie. Jack popatrzył na nich, ale wyraźnie go ignorowali. Bez wątpienia mieli ochotę na oglądanie telewizji.
- Co z tą niespodzianką? - zapytał.
- Tylko patrz - Laurie wskazała na zaśnieżony ekran telewizora.
Jeszcze bardziej zaskoczony zaczął wpatrywać się w ekran. Nagle zabrzmiała muzyka i pojawiło się logo CNN, a zaraz potem z restauracji na Manhattanie wyszedł otyły mężczyzna. Jack rozpoznał 'Positano'. Mężczyzna znajdował się w otoczeniu grupy ludzi.
- Może powinnam podkręcić głos? - zapytała Laurie.
- Nie, to niepotrzebne - uznał Lou.
Jack obejrzał film. Kiedy było po wszystkim, spojrzał pytająco na Laurie i Lou. Oboje uśmiechali się szczerze i szeroko.
- O co wam chodzi? - zapytał. - Ile wina wypiliście?
- Wiesz, co przed chwilą obejrzałeś? - spytała Laurie.
- Wyglądało, jakby ktoś został zastrzelony.
- To był Carlo Franconi. Z niczym ci się nie kojarzy to, co zobaczyłeś?
- Ze starymi filmami, jak zabili Lee Harveya Oswalda.
- Pokaż mu to jeszcze raz - zaproponował Lou.
Jack obejrzał film po raz drugi. Swoją uwagę podzielił między obraz z taśmy a obserwację zachowania dwójki przyjaciół. Oboje byli pochłonięci filmem.
Po zakończonej projekcji Laurie odwróciła się w stronę Jacka i zapytała:
- I?
Wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia, co chcielibyście ode mnie usłyszeć.
- Pozwól, że fragment obejrzymy raz jeszcze, ale w zwolnionym tempie - powiedziała Laurie. Wybrała moment, kiedy Franconi próbował wsiąść do limuzyny. Puściła taśmę niemal klatka po klatce i zatrzymała dokładnie w chwili, gdy został postrzelony. Podeszła do telewizora i palcem wskazała na kark mężczyzny. - Tu weszła kula - powiedziała. Przesunęła taśmę do momentu, w którym ofiara padła na prawy bok.
- A niech to! - rzucił zaskoczony Jack. - Mój 'topielec' może być Carlem Franconim.
Laurie odwróciła się na pięcie i stanęła tyłem do telewizora. Oczy jej błyszczały.
- O to chodzi! - powiedziała triumfalnie. - Oczywiście nie dowiedliśmy tego jeszcze, ale z usytuowania ran wlotowych i drogi pocisków w ciele 'topielca' wynika, że można na to postawić pięć dolarów.
- Ho, ho! Mogę przyjąć zakład o pięć dolarów, ale pozwól przypomnieć, że to sto procent więcej niż kiedykolwiek zaryzykowałaś w mojej obecności - skomentował Jack.
- Jestem pewna tego, co mówię - powiedziała Laurie.
- Laurie niezwykle szybko kojarzy różne rzeczy - zauważył Lou. - Podobieństwa wychwytuje w mgnieniu oka. Zawsze sprawia, że czuję się przy niej głupio.
- Wynoś się stąd! - zawołała i dała przyjacielowi lekkiego kuksańca.
- Czy to jest ta niespodzianka, o której chcieliście mi powiedzieć? - Jack zapytał ostrożnie. Nie chciał, by nadzieje okazały się płonne.
- Tak. A co się stało? Nie jesteś tak podekscytowany odkryciem jak my? - spytała zaskoczona Laurie.
Jack roześmiał się z ulgą.
- Ależ szaleję z radości!
- Nigdy nie wiem, kiedy mówisz poważnie. - Wyczuła w odpowiedzi szczyptę sarkazmu tak charakterystycznego dla Jacka.
- To najlepsza wiadomość, jaką usłyszałem od wielu dni. Może tygodni - odparł.
- Wystarczy. Żebyśmy tylko nie przedobrzyli - powiedziała i wyłączyła telewizor i magnetowid. - Dość niespodzianek, zabierzmy się za jedzenie.
W czasie kolacji zastanawiali się, dlaczego nikt wcześniej nie wpadł na to, że okaleczone zwłoki wyłowione z wody to Carlo Franconi.
- Według mnie miał rany, których, jak sądziłam, Franconi mieć nie mógł - stwierdziła Laurie. - Poza tym zmyliło mnie to, że ciało wyłowili w pobliżu Coney Island. Gdyby znaleźli je w East River, to co innego, ale tak
- Myślę, że zmyliło mnie to samo - przyznał Jack. - No a kiedy odkryłem, że rany zadano po śmierci, całą moją uwagę zaprzątnęła sprawa wątroby. Ale, ale. Lou, czy Franconi przechodził transplantację wątroby?
- Nic o tym nie wiem. Chorował od wielu lat, jednak osobiście nigdy nie poznałem diagnozy. Nic też nie słyszałem o transplantacji wątroby.
- Jeżeli nie miał transplantacji, to 'topielec' nie jest Franconim - Jack stwierdził kategorycznie. - Chociaż laboratorium DNA bardzo ciężko pracuje, żeby to potwierdzić, osobiście jestem całkiem pewny, że wątroba została przeszczepiona.
- Co jeszcze musielibyście zrobić, aby upewnić się, że mamy jednak do czynienia z Carlem Franconim? - zapytał Lou.
- Powinniśmy zbadać próbkę krwi jego matki - odpowiedziała Laurie. - Porównując mitochondrialne DNA, które wszyscy dziedziczymy wyłącznie po matce, na sto procent będziemy mogli powiedzieć, czy mamy Franconiego. Jestem pewna, że matka się zgodzi, skoro była jedyną osobą, która dobrowolnie zgłosiła się do identyfikacji.
- Szkoda, że nie zrobiono prześwietlenia zaraz po przyjęciu Franconiego. Mogłoby pomóc - zauważył Jack.
- Zrobiono! - stwierdziła z podnieceniem Laurie. - Odkryłam to dziś wieczorem. Marvin je wykonał.
- To gdzie, u diabła, podziały się zdjęcia?
- Marvin twierdzi, że Bingham je zabrał. Muszą się znajdować u niego w biurze.
- W takim razie sugeruję mały najazd na Zakład Medycyny Sądowej - zaproponował Jack. - Bardzo bym chciał poważnie zabrać się do sprawy.
- Biuro Binghama będzie zamknięte - przypomniała Laurie.
- Moim zdaniem sytuacja wymaga twórczego zachowania - odparł Jack.
- Amen - przytaknął Lou. - To może być przełom, na który czekałem.
Zaraz po zjedzeniu i posprzątaniu kuchni, co na własne żądanie zrobili wspólnie Jack i Lou, zamówili taksówkę i we trójkę udali się do kostnicy.
- Mój Boże! - zawołał Marvin, widząc Laurie i Jacka. Rzadko się zdarzało, by dwóch patologów naraz odwiedzało kostnicę wieczorem. - Czy mamy do czynienia z klęską żywiołową?
- Gdzie są portierzy? - zapytał Jack.
- Ostatnio widziałem ich w portierni. Poważnie, co się dzieje?
- Kryzys osobowości - odpalił Jack.
Poprowadził całą trójkę do sali autopsyjnej i z hałasem otworzył drzwi. Marvin miał rację. Obaj portierzy byli zajęci polerowaniem lastryko, z którego wykonano posadzkę głównego holu.
- Spodziewam się, chłopcy, że macie klucze do gabinetu szefa - powiedział Jack.
- Tak, pewnie - odpowiedział Daryl Foster. Daryl pracował w Zakładzie Medycyny Sądowej od trzydziestu lat. Przy nim Jim O'Donnel był względnie nowym pracownikiem.
- Musimy tam wejść. Mógłby nam pan otworzyć?
Daryl zawahał się.
- Szef jest bardzo wrażliwy na punkcie wpuszczania obcych do jego biura - odparł.
- Biorę odpowiedzialność na siebie - zaoferował się Jack. - To sytuacja nadzwyczajna. Poza tym jest z nami porucznik Lou Soldano z komendy policji, który do minimum ograniczy niebezpieczeństwo kradzieży.
- Bo ja wiem - zastanawiał się Daryl. Najwyraźniej nie czuł się w tej sytuacji najlepiej, poczucia humoru Jacka raczej także nie akceptował.
- W takim razie niech mi pan da klucz - zaproponował Jack. - Sam otworzę, a pan nie będzie w to wplątany.
Z widoczną ulgą Daryl odłączył dwa klucze od swojego pęku i wręczył je Jackowi.
- Ten jest do sekretariatu, a ten do gabinetu - objaśnił.
- Zwrócę je za pięć minut - obiecał Jack.
Daryl nie odpowiedział.
- Ten biedny człowiek wydawał się zastraszony - zauważył Lou, kiedy weszli do windy.
- Gdy Jack wyrusza na wyprawę, miej się na baczności - wtrąciła Laurie.
- Biurokracja mnie irytuje - oznajmił Jack. - Nie ma żadnych powodów, żeby zdjęcia rentgenowskie przechowywane były w biurze szefa.
Jack najpierw otworzył drzwi do sekretariatu, potem do gabinetu Binghama i zapalił światło.
Pokój był duży. Pomiędzy oknem po lewej i sporym stołem po prawej stronie stało duże biurko. Przybory naukowe, w tym także tablica i podświetlany pulpit do analizy zdjęć rentgenowskich znajdowały się przed stołem.
- Gdzie powinniśmy szukać? - zapytała Laurie.
- Miałem nadzieję, że będą na podświetlanym pulpicie, ale tu ich nie widzę. W takim razie ja zajmę się biurkiem i szafką z dokumentami, a ty przeszukaj pozostałe miejsca.
- Dobra - zgodziła się Laurie.
- Co ja mam robić? - spytał Lou.
- Ty tylko stój i obserwuj, czy niczego nie kradniemy - zadrwił Jack.
Jack wysunął kilka szuflad z teczkami, ale szybko je zamknął. Zdjęcie całego ciała musiało być w dużej kopercie, a taką niełatwo schować.
- To wygląda obiecująco - odezwała się Laurie po chwili szukania. W szufladzie pod podświetlanym pulpitem znalazła sporą porcję zdjęć rentgenowskich. Wyjęła wszystkie koperty na pulpit i zaczęła przeglądać nazwiska. Znalazła Franconiego, wyjęła kopertę, a pozostałe odłożyła na miejsce.
Wracając na dół, Jack wziął po drodze prześwietlenia swojego 'topielca' i z dwiema dużymi kopertami skierował się do sali autopsyjnej. Oddał Darylowi klucze i podziękował. Portier ledwo skinął.
- No, to do dzieła, proszę państwa! - zapowiedział przedstawienie, zbliżając się do podświetlanego pulpitu. - Nadszedł moment krytyczny. - Wpiął zdjęcie Franconiego, a obok zdjęcie zdekapitowanego ciała wyłowionego z oceanu.
- I co wy na to? - zapytał po chwili. - Jestem Laurie winien pięć dolarów!
Kiedy Jack wręczył pieniądze, Laurie wydała okrzyk triumfu. Lou drapał się po głowie i w końcu podszedł do pulpitu, aby lepiej przypatrzyć się zdjęciom.
- Skąd wiecie po jednym rzucie okiem?
Jack wskazał na wielopunktowe zacienienia kul otoczonych masą śrutu na zdjęciach nie zidentyfikowanego trupa i zwrócił uwagę na analogiczne plamy na zdjęciu Franconiego. Następnie wskazał na identycznie zrośnięty obojczyk na obu zdjęciach.
- Wspaniale - stwierdził Lou i zatarł ręce z entuzjazmem niemal równym temu, który zaprezentowała Laurie. - Teraz, kiedy mamy corpus delicti, będziemy mogli nieco się posunąć w sprawie.
- A ja wreszcie zdołam wyjaśnić, co, u diabła, stało się z jego wątrobą - dodał Jack.
- Z taką masą forsy urządzę sobie wielkie kupowanie - powiedziała Laurie, całując pięciodolarowy banknot. - Ale najpierw muszę się dowiedzieć, jak i dlaczego ciało wywędrowało od nas za pierwszym razem.
Pomimo zażycia dwóch tabletek nasennych Raymond nie mógł zasnąć, i po cichu, żeby nie zbudzić Darlene, zsunął się z łóżka. Nie żeby się szczególnie nią przejmował. Darlene miała zresztą tak mocny sen, że sufit mógłby się zwalić, a nie ruszyłaby się.
Poszedł do kuchni. Zapalił światło. Nie był głodny, lecz uznał, że odrobina ciepłego mleka może uspokoić jego roztrzęsiony żołądek. Od czasu, gdy zobaczył tamten okropny widok w bagażniku forda, paliła go straszna zgaga. Zażył maalox, pepcid AC w końcu pepto-bismol. Nic nie pomogło.
Raymond nie poruszał się swobodnie w kuchni, przede wszystkim nie wiedział, gdzie co jest schowane. W efekcie stracił trochę czasu, zanim podgrzał mleko i znalazł odpowiednie naczynie. Kiedy już nalał mleko do szklanki, zabrał ją do gabinetu i usiadł za biurkiem.
Po kilku łykach zorientował się, że jest już piętnaście po trzeciej nad ranem. Mimo szumu w głowie wywołanego tabletkami łatwo wyliczył, że w Strefie jest teraz po godzinie dziewiątej, dobry czas na rozmowę z Siegfriedem Spallekiem.
Połączenie było niemal natychmiastowe. O tej godzinie łącza z Ameryką były minimalnie obciążone. Aurielo odpowiedział szybko i natychmiast połączył go z szefem.
- Wcześnie wstałeś - przywitał go Siegfried. - Chciałem zadzwonić do ciebie za jakieś cztery, pięć godzin.
- Nie mogłem spać - wyjaśnił Raymond. - Co się u was dzieje? Jaki masz problem z Kevinem Marshallem?
- Myślę, że już po kłopocie - oświadczył Siegfried. Streścił pokrótce, co wydarzyło się w Strefie, pochwalił przy tym Bertrama Edwardsa za ostrzeżenie, dzięki któremu można było śledzić Marshalla. Powiedział, że Kevin i jego przyjaciółki zostali tak nastraszeni, że z pewnością nawet nie pomyślą o zbliżaniu się do wyspy.
- O jakich przyjaciółkach mówisz? Przecież Kevin zawsze był samotnikiem.
- Poszedł tam z technologiem z reprodukcji i pielęgniarką z chirurgii. Szczerze powiem, że i nas to zaskoczyło, bo rzeczywiście cały czas był takim marabutem, czy jak to wy, Amerykanie, mówicie, człowiekiem społecznie nieprzystosowanym.
- Odludkiem? - powiedział Raymond.
- No właśnie.
- I przypuszczam, że powodem wizyty na wyspie był ten ogień, który go tak bardzo niepokoił?
- Tak utrzymuje Bertram. Ale Bertram ma też dobry pomysł. Powiemy Kevinowi, że ogień rozpalają robotnicy, którzy budują most nad rzeką dzielącą wyspę na dwie części.
- Ale nie robią tego - stwierdził Raymond.
- Oczywiście, że nie - przyznał Siegfried. - Ostatnią robotą, jaką robiliśmy, była platforma do podnoszonego mostu łączącego wyspę ze stałym lądem. Oczywiście Bertram wysłał tam paru ludzi, żeby przewieźć kilkaset klatek.
- Pierwsze słyszę o jakichś klatkach na wyspie. O czym ty znowu mówisz?
- Bertram nalega na porzucenie pomysłu z trzymaniem małp w izolacji na wyspie. Uważa, że powinniśmy przetransportować bonobo do centrum weterynaryjnego i jakoś je ukryć.
- Chcę, żeby zostały na wyspie - Raymond podniósł głos. - Taka była umowa z GenSys. Mogą zamknąć cały program, jeżeli małpy znajdą się w centrum. Paranoicznie boją się rozgłosu.
- Wiem. To właśnie powiedziałem Bertramowi. Rozumie, ale na wszelki wypadek chciał tam przetransportować klatki. Nie widziałem w tym niczego niebezpiecznego. Właściwie to nawet dobrze być przygotowanym na niespodzianki.
Raymond nerwowo przeczesał palcami włosy. Nie chciał słuchać o żadnych 'niespodziankach'.
- Dzwoniłem, żeby cię zapytać, jak twoim zdaniem powinniśmy postąpić z Kevinem i kobietami - zapytał Siegfried. - Ale od tamtej pory nastraszyliśmy ich zdrowo, wymyśliliśmy historyjkę z ogniem i sądzę, że wszystko mamy pod kontrolą.
- Ale nie dostali się na wyspę, prawda?
- Nie, zbliżyli się tylko do miejsca, z którego przewozimy pożywienie małpom.
- Nie życzę sobie, żeby ktokolwiek tam się zbliżał.
- Rozumiem - zapewnił Siegfried. - Z powodów, o których już mówiłem, nie sądzę, żeby Kevin tam wrócił. Ale by mieć całkowitą pewność, wyślę w okolice mostu grupę Marokańczyków i oddział żołnierzy gwinejskich, co, mam nadzieję, przyjmiesz z aprobatą.
- Może być - odparł Raymond. - Ale powiedz mi, co ty sądzisz na temat dymu z wyspy, zakładając, że Kevin ma rację?
- Ja? Nie interesuje mnie, co te małpy wyprawiają, dopóki tam pozostają i są zdrowe. Czy ciebie to niepokoi?
- Nie, w najmniejszym stopniu.
- Może powinniśmy posłać im kilka piłek do nogi - zażartował Siegfried. - To bym im pewnie zapewniło jakąś rozrywkę. - Roześmiał się serdecznie.
- Nie wydaje mi się, żeby to był powód do żartów - powiedział poirytowany Raymond. Nie lubił Siegfrieda, chociaż doceniał sprawność, z jaką prowadził całe przedsięwzięcie. Potrafił sobie wyobrazić szefa, otoczonego całą tą wypchaną menażerią i czaszkami stojącymi przed nim na biurku.
- Kiedy przyjedziesz po pacjenta? Mówiłem już, że ma się doskonale i jest gotowy do powrotu.
- To świetnie. Zadzwonię do Cambridge i jak tylko będą mieli wolny samolot, przylatujemy. Myślę, że zabierze to dzień, najwyżej dwa.
- Daj znać - poprosił Siegfried. - Przyjadę po ciebie do Bata.
Raymond odłożył słuchawkę i odetchnął z ulgą. Cieszył się, że zadzwonił do Afryki, ponieważ niepokój trapiący go od wielu godzin miał swoje źródło między innymi w poprzednim telefonie Siegfrieda i enigmatycznej informacji o kłopotach z Kevinem. Dobrze było wiedzieć, że kryzys został zażegnany. Pomyślał nawet, że gdyby udało mu się wyrzucić z umysłu przygnębiające wspomnienie leżącej w bagażniku Cindy Carlson, to poczułby się znowu tak dobrze jak kiedyś.
ROZDZIAŁ 13
6 marca 1997 roku godzina 12.00
Cogo, Gwinea Równikowa
Kevin całkowicie stracił poczucie czasu. Od kilku godzin siedział wpatrzony w ekran komputera. Nagłe pukanie zburzyło jego koncentrację. Wstał od biurka i poszedł otworzyć drzwi. Z radością ujrzał Melanie, która, nie zwlekając, wślizgnęła się do gabinetu. Miała ze sobą dużą papierową torbę.
- Gdzie się podziali twoi technicy? - spytała.
- Dałem im wolny dzień. W żaden sposób nie potrafiłem się dzisiaj skupić na pracy, więc kazałem im się cieszyć słońcem. Mieliśmy strasznie długą porę deszczową, która wróci do nas, zanim się obrócimy.
- Gdzie jest Candace? - zapytała Melanie, odkładając pakunek na laboratoryjny blat.
- Nie wiem. Nie widziałem się z nią ani nie rozmawiałem, odkąd rano rozstaliśmy się przed szpitalem.
To była długa noc. Po spędzeniu około godziny w lodówce, Melanie namówiła ich do przejścia do dyżurki, którą zajmowała w centrum weterynaryjnym. Pozostali w niej do rana, drzemiąc na zmianę. Kiedy zaczęli się zjawiać pracownicy, wszyscy troje wmieszali się niepostrzeżenie między nich i bez incydentów zdołali wrócić do Cogo.
- Wiesz, jak można się z nią skontaktować?
- Podejrzewam, że wystarczy zadzwonić do szpitala i poprosić o przywołanie - zasugerował Kevin. - Chyba że jest w swoim pokoju, w zajeździe, co biorąc pod uwagę dobre samopoczucie Horace'a Winchestera, jest wielce prawdopodobne. - Zajazdem nazywano w Strefie kwatery dla personelu przyjeżdżającego z pacjentami. Pokoje zostały wydzielone w kompleksie szpitalno-laboratoryjnym.
- Racja - zgodziła się Melanie. Podniosła słuchawkę i poprosiła centralę o połączenie z pokojem Candace. Dziewczyna odpowiedziała po trzecim sygnale. Z głosu jasno wynikało, że spała.
- Idę z Kevinem na wyspę - powiedziała bez wstępów Melanie. - Chcesz się przyłączyć czy wolisz tu zostać?
- O czym ty mówisz? - wtrącił zdenerwowany Kevin. Melanie kiwnęła w jego stronę, żeby był cicho.
- Kiedy? - zapytała Candace.
- Jak tylko się tu zjawisz. Jesteśmy w laboratorium Kevina.
- To mi zabierze jakieś pół godziny. Muszę wziąć prysznic.
- Czekamy - odpowiedziała Melanie i odłożyła słuchawkę.
- Melanie, czyś ty zwariowała? Musi upłynąć nieco czasu, zanim znowu zaryzykujemy wyprawę na wyspę - zaprotestował Kevin.
- Ta dziewczyna tak nie uważa - powiedziała Melanie, wskazując na siebie palcem. - Im szybciej tam pójdziemy, tym lepiej. Jeżeli Bertram odkryje, że zginął klucz, zmieni zamek, i znajdziemy się w punkcie wyjścia. Poza tym, jak powiedziałam w nocy, uważają nas za ciężko przestraszonych. Jeżeli pójdziemy teraz, to unikniemy spotkania ze strażnikami, których na pewno jeszcze nie wystawili.
- Nie wydaje mi się, żebym miał na to ochotę.
- Och, naprawdę? - zapytała lekceważącym tonem. - Hej, przecież to ty wywołałeś całe zamieszanie, w które jesteśmy teraz wplątani. Zaczęło się od twoich obaw, a teraz ja także jestem zaniepokojona. Dzisiaj rano widziałam pewne dowody pośrednio potwierdzające nasze podejrzenia.
- Co takiego?
- Weszłam do części zamkniętej, w której trzymamy bonobo w centrum. Upewniłam się, że nikt mnie nie zauważył, więc nie masz powodów do obaw. Straciłam godzinę, ale udało mi się znaleźć matkę z jednym z naszych małych bonobo.
- I? - zapytał Kevin, chociaż nie był pewny, czy chce usłyszeć resztę.
- Przez cały czas, gdy tam byłam, małe chodziło na tylnych kończynach tak jak ty czy ja. - Oczy Melanie rozbłysły uczuciem graniczącym ze złością. - Istoty tak się zachowujące zwykliśmy nazywać dwunożnymi.
Kevin skinął głową i spojrzał w drugą stronę. Napięcie Melanie odbierało mu odwagę, a jej słowa potwierdzały najgorsze przypuszczenia.
- Musimy się na sto procent przekonać, jak jest naprawdę. A możemy to zrobić tylko w jeden sposób: idąc tam - podsumowała Melanie.
Kevin znowu skinął głową.
- Przygotowałam kilka kanapek - wskazała na papierową torbę. - Wyobraź sobie, że jedziemy na piknik.
- Ja również odkryłem dziś rano coś niepokojącego. Pozwól, że ci zademonstruję. - Przysunął taboret do komputera. Poprosił Melanie, żeby usiadła, a sam zajął swoje miejsce. Uderzył w kilka klawiszy i na ekranie pojawiła się mapa Isla Francesca. - Nakazałem komputerowi kontrolować przez kilka godzin aktywność wszystkich siedemdziesięciu trzech bonobo. Następnie skondensowałem dane tak, że mogłem obserwować ich aktywność w przyspieszonym tempie - wyjaśnił. - Popatrz co z tego wyszło.
Kliknął myszką, żeby rozpocząć wyświetlanie pożądanego obrazu. Liczne czerwone punkty błyskawicznie wytyczyły skomplikowany wzór geometryczny. Zabrało to jedynie kilka sekund.
- Wygląda, jakby kura nabazgrała pazurem - stwierdziła Melanie.
- Jeśli nie liczyć tych dwóch punktów - zwrócił uwagę Kevin.
- Najwyraźniej te dwa nie ruszały się za dużo.
- No właśnie. Oznaczone są numerami sześćdziesiąt i sześćdziesiąt siedem. - Kevin sięgnął po mapę topograficzną wyspy, którą wyniósł niechcący z gabinetu Bertrama. - Wyrysowałem marszrutę małpy numer sześćdziesiąt. Zmierzała prosto na południe w stronę Lago Hippo. Według mapy nie ma tam drzew.
- Jakie jest twoje wyjaśnienie?
- Poczekaj. Potem wybrałem fragment siatki, uzyskując obraz kwadratu wyspy, w którym zlokalizowałem numer sześćdziesiąt. Wydzieliłem kwadrat o boku około piętnastu metrów. Popatrz, co się stało.
Znowu kliknął po uprzednim wybraniu opcji. Jeszcze raz czerwony punkt reprezentujący bonobo numer sześćdziesiąt pojawił się na ekranie.
- W ogóle się nie rusza - zauważyła Melanie.
- Obawiam się, że nie - przytaknął Kevin.
- Sądzisz, że śpi?
- O tej porze? A poza tym nawet we śnie powinien się poruszać. Zastosowana skala pozwoliłaby to zobaczyć. System jest wystarczająco czuły.
- Jeśli nie śpi, to co robi?
Kevin wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Może znalazł sposób na pozbycie się nadajnika.
- O tym nie pomyślałam. To straszne podejrzenie.
- Oprócz tego przychodzi mi do głowy, tylko jedno rozwiązanie: śmierć bonobo.
- Myślę, że to możliwe. Ale wydaje się mało prawdopodobne. To młode, nadzwyczajnie zdrowe zwierzęta. Upewniliśmy się o tym. Do tego przebywają w środowisku pozbawionym naturalnych wrogów, a pożywienia mają pod dostatkiem.
Kevin westchnął.
- Cokolwiek to jest, jest niepokojące i jeżeli dostaniemy się tam, musimy to sprawdzić.
- Ciekawe, czy Bertram o tym wie? Ogólnie rzecz biorąc, nie wróży to dobrze całemu programowi - stwierdziła Melanie.
- Myślę, że powinienem mu powiedzieć.
- Poczekajmy z tym do czasu, aż wrócimy z wyspy.
- Oczywiście - zgodził się Kevin.
- Odkryłeś coś jeszcze, korzystając z tego programu?
- Tak. Poważnie umocniłem się w moich podejrzeniach co do wykorzystywania przez bonobo jaskiń. Zobacz.
Kevin zmienił współrzędne geograficzne i przeniósł się na skalisty grzbiet wyspy. Teraz poprosił komputer o wykazanie trasy aktywności jego własnego duplikatu, małpy oznaczonej numerem jeden.
Melanie śledziła uważnie drogę czerwonego punktu, który nagle znikł. Po chwili znowu pojawił się w tym samym miejscu i przeszedł kawałek. Następnie ta sama sekwencja zdarzeń powtórzyła się po raz trzeci.
- Zdaje się, że muszę się zgodzić - stwierdziła Melanie. - Wygląda to tak, jakby twój bonobo wchodził i wychodził z jaskini.
- Kiedy tam będziemy, powinniśmy chyba dobrze się przyjrzeć naszym duplikatom. Są najstarsze, więc jeżeli któreś z transgenicznych bonobo zachowują się jak hominidy, to powinny to być te.
Melanie przytaknęła.
- Skóra mi cierpnie na myśl, że mam zobaczyć moją małpę. Ale nie będziemy mieli tam za dużo czasu. A biorąc pod uwagę, że wyspa ma dwanaście mil kwadratowych, niezwykle trudno będzie znaleźć określoną istotę.
- Mylisz się. Mam przyrząd, którego używają do odławiania zwierząt. - Wstał od komputera i podszedł do biurka. Kiedy wrócił, trzymał w ręku przyrząd do lokalizacji małp otrzymany od Bertrama. Pokazał aparat Melanie i objaśnił jego działanie. Była pod wrażeniem.
- Gdzie ona się podziewa? - spytała, spoglądając na zegarek. - Chciałam dostać się na wyspę w porze lunchu.
- Czy Siegfried rozmawiał z tobą dziś rano?
- Nie. Był u mnie Bertram. Wyglądał na naprawdę wściekłego, powiedział, że go rozczarowałam. Możesz sobie wyobrazić? Co to ma znaczyć, że mnie wyrzuca, czy jak?
- Czy w jakikolwiek sposób próbował wyjaśnić pochodzenie dymu, który widziałem?
- Ach, tak. Szedł jak po sznurku. Powiedział, że ludzie Siegfrieda wykonywali jakieś prace na wyspie i palili śmieci. Twierdził, że to działo się poza jego wiedzą.
- Z pewnością - skomentował Kevin. - Siegfried rozmawiał ze mną zaraz po dziewiątej. Opowiedział mi tę samą historyjkę. Powiedział nawet, że rozmawiał z doktorem Lyonsem, który był bardzo rozczarowany naszym zachowaniem.
- Pewnie się popłakałeś? - powiedziała Melanie. - Nie sądzę, aby mówił prawdę o ekipie pracującej na wyspie.
- Jasne, że kłamał - powiedziała Melanie z przekonaniem. - Bertram położył nacisk na to, że musi wiedzieć na bieżąco o wszystkim, co dotyczy wyspy. Człowiek zaczyna się zastanawiać, co oni sobie o nas myślą. Czy taki Bertram sądzi, że urodziłam się wczoraj?
Kevin wstał i wyraźnie podenerwowany podszedł do okna. Popatrzył na odległą wyspę.
- Co znowu? - zapytała Melanie.
- Siegfried - odpowiedział i spojrzał na koleżankę. - To jego ostrzeżenie o tutejszym prawie, które zastosuje wobec nas. Przypomniał, że wejście na wyspę może zostać potraktowane jako wystąpienie przeciwko państwu. Nie sądzisz, że powinniśmy potraktować to poważnie?
- Rany boskie, nie!
- Skąd ta pewność? Mnie Siegfried naprawdę przeraża.
- Mnie też by przeraził, gdybym była mieszkanką Gwinei Równikowej. Ale my nie jesteśmy obywatelami tego państwa. Jesteśmy Amerykanami. Dopóki jesteśmy w Strefie, stare dobre prawo amerykańskie ma nas pod swoją ochroną. Najgorsze, co mogą nam zrobić, to wylać z roboty. I jak powiedziałam zeszłej nocy, nie jestem pewna, czy nie przyjęłabym tego z ulgą. W tej chwili Manhattan wydaje mi się fajnym miejscem.
- Żałuję, że nie jestem równie pewny siebie jak ty - przyznał Kevin.
- Czy podczas pracy z komputerem uzyskałeś informacje potwierdzające podział bonobo na dwie grupy?
Skinął twierdząco głową.
- Większa grupa pozostaje stale w pobliżu jaskiń. Składa się głównie ze starszych egzemplarzy, w tym z naszych dwóch. Druga trzyma się lasu po północnej stronie Rio Diviso. Żyją w niej głównie młodsze małpy, chociaż trzecia z najstarszych jest z nimi również. To duplikat Raymonda Lyonsa.
- Bardzo dziwne.
- Cześć wam - rzuciła Candace na powitanie, wchodząc bez pukania. - Zmieściłam się w czasie? Nawet nie wysuszyłam sobie włosów. Jej podkręcone zwykle włosy były mokre i zaczesane prosto do tyłu od samego czoła.
- Jesteś w samą porę - uspokoiła ją Melanie. - Ty jedna okazałaś się dość mądra, żeby się wyspać. Muszę przyznać, że jestem wyczerpana.
- Czy Siegfried Spallek próbował się z tobą kontaktować? - zapytał Kevin.
- Około dziewiątej trzydzieści. Wyrwał mnie z głębokiego snu. Mam nadzieję, że zachowałam się rozsądnie.
- Co mówił?
- Właściwie był bardzo miły. Nawet przeprosił za wydarżenia poprzedniej nocy. Wyjaśnił także pochodzenie dymu nad wyspą. Powiedział, że to robotnicy palili śmieci.
- Nam powiedziano to samo - wyjaśnił Kevin.
- Co sądzicie? - zapytała Candace.
- Nie kupiliśmy tego - odparła Melanie. - Za bardzo pasuje.
- Też tak przypuszczam - zgodziła się Candace.
Melanie chwyciła torbę.
- No to zaczynajmy przedstawienie - powiedziała.
- Masz klucz? - zapytał Kevin, biorąc przyrządy do lokalizacji zwierząt.
- Oczywiście, że mam.
Melanie powiedziała jeszcze Candace, że przygotowała dla wszystkich lunch.
- Świetnie! Zgłodniałam.
- Poczekajcie sekundę! - Kevin zatrzymał się tuż przed schodami. - Coś mi przyszło do głowy. Wczoraj musieli nas śledzić. Tylko w taki sposób mogli nas zaskoczyć. Oczywiście to znaczy, że tak naprawdę mnie śledzili, bo tylko ja rozmawiałem z Bertramem Edwardsem o dymie nad wyspą.
- Celna uwaga - zgodziła się Melanie.
Spojrzeli po sobie.
- To co teraz zrobimy? - zapytała Candace. - Chyba nie chcemy, żeby nas ktoś śledził.
- Przede wszystkim nie możemy jechać moim samochodem - stwierdził Kevin. - Melanie, gdzie stoi twój? Jest sucho, więc powinniśmy poradzić sobie bez napędu na cztery koła.
- Na dole, na parkingu. Przyjechałam tutaj prosto z centrum weterynaryjnego.
- Jechał ktoś za tobą?
- Nie wiem. Nie oglądałam się.
- Hmmm - zastanowił się Kevin. - Jeśli zamierzają kogoś śledzić, to na pewno mnie. Tak sądzę. Melanie, zejdź na dół, wsiądź do auta i jedź do domu.
- A co wy zrobicie?
- Przez piwnice prowadzi przejście, którym można dojść prosto do elektrowni. Posiedź w domu pięć minut i przyjedź po nas pod elektrownię. Boczne drzwi wychodzą wprost na parking. Wiesz, o czym mówię?
- Wydaje mi się, że tak.
- W porządku. W takim razie tam się spotkamy - zdecydował Kevin.
Rozstali się na parterze, skąd Melanie wyszła wprost na południowy skwar, a Candace z Kevinem zeszli szybko do piwnicy.
Po piętnastominutowym marszu Candace ze zdziwieniem zauważyła, że podziemne korytarze są bardzo rozległe.
- Cała energia elektryczna pochodzi z tego samego źródła. Korytarze łączą wszystkie główne budynki. Jedynie centrum weterynaryjne ma własną siłownię.
- Można się tutaj zgubić.
- Sam się zgubiłem - przyznał Kevin. - I to kilka razy. Ale w czasie pory deszczowej uznałem, że te przejścia są bardzo przydatne. Jest w nich sucho i chłodno.
Gdy przechodzili obok elektrowni, poczuli wibracje pochodzące od pracujących turbin. Po metalowych stopniach wspięli się do drzwi. Natychmiast po wyjściu na parking, Melanie, której wóz stał zaparkowany pod drzewem, podjechała i zabrała ich.
Kevin wsiadł do tyłu, więc Candace mogła usiąść obok Melanie. Nie zwlekając ani sekundy, ruszyli przed siebie. Klimatyzacja działała znakomicie, pokonując upał i stuprocentową wilgotność.
- Widziałaś coś niepokojącego? - spytał Kevin.
- Nic a nic. Jeździłam trochę w kółko, udając, że załatwiam jakieś sprawy. Nikt za mną nie jechał. Jestem pewna na dziewięćdziesiąt dziewięć procent.
Kevin spoglądał przez tylną szybę hondy Melanie w stronę oddalającej się elektrowni, aż za zakrętem zniknęła z pola widzenia. Nie dostrzegł żadnych ludzi, nie gonił ich żaden samochód.
- Według mnie wygląda nieźle - powiedział. Położył się na tylnym siedzeniu, żeby nikt go nie zauważył.
Melanie objechała miasto od północy. Candace tymczasem zabrała się za kanapki.
- Niezłe - stwierdziła, jedząc tuńczyka na pełnoziarnistym pieczywie.
- Przygotowałam je w naszej stołówce w centrum - powiedziała Melanie. - Na dole w torbie są napoje.
- Chcesz, Kevin?
- Chętnie.
Candace podała mu między siedzeniami kanapkę i sok.
Szybko znaleźli się na drodze prowadzącej na wschód w stronę wioski. Ze swojej perspektywy Kevin widział tylko oplatane lianami szczyty rosnących wzdłuż drogi drzew i skrawki czystego błękitu przebijające się między konarami. Po tak wielu miesiącach zachmurzonego, deszczowego nieba, przyjemnie było teraz oglądać słońce.
- Jedzie ktoś za nami? - zapytał po jakimś czasie.
Melanie zerknęła w lusterko.
- Nie widzę żadnego samochodu.
Na drodze nie było w ogóle ruchu, ani do wioski, ani z powrotem. Mijali natomiast wiele kobiet wędrujących skrajem drogi. Większość dźwigała na głowach tobołki.
Kiedy minęli parking przed wiejskim sklepem i wjechali na ścieżkę prowadzącą w stronę wyspy, Kevin usiadł normalnie. Nie bał się już, że ktoś go zauważy. Jednak co kilka minut odwracał się i rozglądał dokładnie, czy nikt ich nie śledzi. Nie przyznawał się przed kobietami, ale był kłębkiem nerwów.
- Wkrótce powinniśmy dojechać do pniaka, na którym tak gwałtownie podskoczyliśmy w nocy - ostrzegł Kevin.
- Nie trafiliśmy na niego, kiedy nas wieźli z powrotem. Musieli go usunąć - zauważyła Melanie.
- Masz rację - przytaknął. Zaimponowało mu, że zapamiętała taki drobiazg. Po strzelaninie wszystkie szczegóły minionej nocy zatarły się w jego pamięci.
Kiedy stwierdził, że są już blisko, pochylił się do przodu, aby przyjrzeć się okolicy przez przednią szybę. Pomimo południowego słońca możliwość dostrzeżenia czegokolwiek w rozciągającej się po obu stronach drogi dżungli nie była większa niż w porze wieczornej. Niewiele światła przedzierało się przez gęstwinę zarośli, zupełnie jakby jechali w tunelu.
Zatrzymali się na polanie. Po lewej stronie stał garaż, a po prawej zauważyli przecinkę prowadzącą na brzeg i do mostu.
- Mam dojechać aż do mostu? - zapytała Melanie.
Zdenerwowanie Kevina rosło. Ślepy zaułek niepokoił go.
Zastanowił się, czy powinien podjechać aż do brzegu, ale doszedł do wniosku, że będą mieli za mało miejsca, żeby zawrócić, i będą musieli wyjechać na wstecznym biegu.
- Moim zdaniem powinniśmy tu zaparkować. Ale najpierw zawróć.
Spodziewał się sprzeciwu, ale Melanie tylko jęknęła i wykonała manewr. Pominęli milczeniem to, że będą musieli przejść przez miejsce, w którym ich ostrzelano. Zawróciła na trzy razy.
- No dobra, jesteśmy - powiedziała beztrosko i zaciągnęła ręczny hamulec. Próbowała podtrzymywać wszystkich na duchu. Byli wyraźnie spięci.
- Przyszło mi do głowy coś, co wam się nie spodoba - odezwał się Kevin.
- O co chodzi? - spytała Melanie, spoglądając na odbicie Kevina w lusterku.
- Może powinienem sam podejść po cichu do mostu i rozejrzeć się, czy nie ma nikogo w pobliżu? - zasugerował.
- Na przykład kogo? - zapytała Melanie, chociaż sama także czuła, że nie chciałaby znowu znaleźć się w niepożądanym towarzystwie.
Kevin wziął głęboki oddech, aby dodać sobie odwagi i wysiadł.
- Kogokolwiek. Powiedzmy Alphonse'a Kimby. - Szybkim, krótkim ruchem podciągnął spodnie i ruszył przed siebie.
Ścieżka prowadząca do wody była tak obrośnięta roślinnością, że bardziej przypominała tunel niż używaną drogę. Już na początku skręcała w prawo. Korony drzew nie przepuszczały wiele światła. Rośliny rosnące pośrodku drogi były tak wysokie, że trakt przypominał raczej dwie równolegle wijące się ścieżki.
Kevin pokonał pierwszy zakręt i zatrzymał się. Nie mógł się mylić. Odgłos szybkich kroków na suchej ziemi mieszał się ze szczękiem metalu uderzającego o metal. Żołądek podszedł mu do gardła. Przed nim droga skręcała w lewo. Wstrzymał oddech. W następnej sekundzie zauważył ubranych w polowe mundury żołnierzy gwinejskich wychodzących zza zakrętu i zmierzających w jego stronę. Wszyscy byli uzbrojeni.
Kevin obrócił się na pięcie i pognał z powrotem tak szybko jak chyba nigdy w życiu. Kiedy wybiegł na polanę, zawołał do Melanie, żeby natychmiast ruszała. Dobiegł do wozu, otworzył tylne drzwi i wręcz zanurkował do wnętrza. Melanie próbowała uruchomić silnik.
- Co się stało?!
- Żołnierze! Cały oddział!
Silnik zachłysnął się i zaskoczył. W tej samej chwili żołnierze wysypali się na polanę. Jeden z nich krzyknął coś w chwili, kiedy Melanie wcisnęła gaz.
Mały samochód skoczył do przodu, a Melanie ledwo opanowała kierownicę. Rozległ się strzał i tylna szyba rozsypała się na milion kawałeczków. Kevin uderzył o oparcie tylnego siedzenia. Candace krzyknęła, gdy szyba tuż obok niej także się rozsypała.
Za polaną droga skręcała w lewo. Melanie udało się utrzymać samochód na ścieżce i teraz przycisnęła gaz do dechy. Przejechali prawie siedemdziesiąt metrów, kiedy znowu usłyszeli odległe strzały. Kiedy brali następny zakręt, kule śmignęły obok wozu.
- Dobry Boże! - jęknął Kevin, siadając i otrzepując ubranie z okruchów szkła.
- Teraz naprawdę się wściekłam - stwierdziła Melanie. - Kule przeleciały tuż nad naszymi głowami. Popatrzcie na tył samochodu!
- Ja mam dość - odpowiedział Kevin. - Zawsze bałem się tych żołnierzy, a teraz już wiem dlaczego.
- Zdaje mi się, że klucz do mostu nie przyda nam się na wiele. To bardzo przykra wiadomość, zważywszy na to, ile wysiłku kosztowało nas jego zdobycie - zauważyła Candace.
- Cholernie irytujące - zgodziła się Melanie. - Musimy w takim razie postąpić według planu awaryjnego.
- Ja idę się wyspać - oświadczył Kevin. Nie mógł zrozumieć tych kobiet. Wydawały się zupełnie pozbawione strachu. Położył dłoń na sercu - waliło tak jak nigdy dotąd w całym jego życiu.
ROZDZIAŁ 14
6 marca 1997 roku godzina 6.45
Nowy Jork
Jack nacisnął na pedały i bez zwalniania przejechał na zielonym świetle całe skrzyżowanie Pierwszej Avenue z Trzydziestą Ulicą. Skręcił w stronę kostnicy i nie zwolnił aż do ostatniej chwili. Kilka sekund później rower stał już zabezpieczony kłódkami, a Jack zmierzał do biura Janice Jaeger, która pełniła w nocy dyżur wywiadowcy.
Jack był pełen zapału. Po ostatecznym zidentyfikowaniu 'topielca' jako Carla Franconiego nie spał wiele. W nocy dzwonił do Janice i w końcu ubłagał ją, żeby zdobyła wszystkie dokumenty Franconiego z Manhattan General Hospital. Wcześniej ustalono, że był tam leczony. Poprosił ją także o sprawdzenie na biurku Barta Arnolda numerów telefonu do europejskich banków organów do transplantacji. Z powodu sześciogodzinnej różnicy w czasie zaczął dzwonić do nich po trzeciej nad ranem. Najpierw zainteresowała go Europejska Fundacja Transplantacji z Holandii, ale że nie mieli żadnych danych na temat Carla Franconiego jako biorcy wątroby, zaczął wydzwaniać po wszystkich organizacjach, których numery otrzymał. Były wśród nich instytuty i organizacje z Francji, Anglii, Włoch, Szwecji, Węgier i Hiszpanii. Nikt nie słyszał o Carlu Franconim. Na dodatek większość rozmówców zwróciła uwagę na to, że raczej nie przekazuje się organów do transplantacji obcokrajowcom, gdyż w każdym kraju jest długa lista własnych obywateli oczekujących na przeszczep.
Przespał się kilka godzin, ale obudziła go rosnąca ciekawość. Nie mógł już zasnąć, więc postanowił pojechać wcześniej do pracy i przejrzeć zgromadzone przez Janice materiały.
- Daję słowo, jesteś naprawdę napalony - przywitała go Janice.
- To jeden z tych przypadków, które czynią tę pracę zabawną. Co znalazłaś w MGH?
- Mnóstwo materiałów. W ostatnim roku przebywał u nich wielokrotnie. Głównie z powodu zapalenia wątroby i marskości wątroby.
- Ach, więc trop staje się wyraźniejszy. Kiedy był tam po raz ostatni?
- Jakieś dwa miesiące temu. Ale nie chodziło o transplantację. Jest o tym wzmianka, ale jeżeli ją przeszedł, to nie w tym szpitalu. - Wręczyła Jackowi grubą teczkę.
Odebrał ją z uśmiechem.
- Zdaje się, że mam zapewnioną lekturę na kilka godzin.
- Według mnie jest tam sporo powtórzeń.
- Co mówi jego lekarz? Miał jakiegoś stałego lekarza?
- Leczył go doktor Daniel Levitz. Ma gabinet na Piątej Avenue między Sześćdziesiątą Czwartą a Sześćdziesiątą Piątą Ulicą. Numer masz napisany na odwrocie teczki.
- Jesteś niezastąpiona - pochwalił Jack.
- Pracuję najlepiej jak potrafię - odparła z uśmiechem. - Europejczycy pomogli w czymś?
- Kompletnie chybiony strzał - przyznał. - Niech Bart zadzwoni do mnie, gdy tylko się zjawi. Musimy jeszcze raz skontaktować się z krajowymi organizacjami, skoro wiemy już, o kogo chodzi.
- Jeżeli nie przyjdzie do mojego wyjścia, zostawię mu na biurku wiadomość.
Idąc przez korytarz, Jack gwizdał. Już czuł błogi smak kawy, którą zaraz miał wypić. Ale kiedy wszedł do pokoju lekarzy, stwierdził, że jest zbyt wcześnie. Vinnie Amendola dopiero ją przyrządzał.
- Pośpiesz się z kawą - powiedział, kładąc ciężką teczkę na stoliku, przy którym Vinnie zwykle czytał poranną prasę. - Mamy dziś sytuację nadzwyczajną.
Vinnie nie zareagował, co nie było u niego typowe.
- Nadal masz zły humor? - zapytał kolegę.
Vinnie dalej nie odpowiadał, ale Jacka pochłonęło już co innego. Dostrzegł nagłówek w gazecie Vinniego: ODNALEZIONO CIAŁO FRANCONIEGO. Pod nagłówkiem nieco mniejszą czcionką napisano: Ciało Carla Franconiego leżało w miejskiej kostnicy całą dobę, zanim zdołano je zidentyfikować.
Jack usiadł, żeby przeczytać artykuł. Jak zwykle napisany był w sarkastycznym tonie i sugerował, że patolodzy z Zakładu Medycyny Sądowej to niezguły. Zastanowiło go, że dziennikarz miał dość informacji na napisanie artykułu, ale nie był łaskaw się pofatygować, aby się dowiedzieć, że trup nie miał głowy ani rąk, co dość poważnie utrudniało jego identyfikację. Nie wspominał także o ranach postrzałowych zadanych po śmierci.
Vinnie zaparzył kawę, podszedł do stołu i stanął obok, podczas gdy Jack czytał. Niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Kiedy wreszcie Jack spojrzał na niego, Vinnie powiedział:
- Nie masz nic przeciwko temu, żebym zabrał swoją gazetę?
- Czytałeś? - zapytał Jack, uderzając dłonią w artykuł o Franconim.
- Ta, czytał.
Jack zrezygnował z pokusy poprawienia jego fatalnej angielszczyzny. Zamiast tego spytał:
- I co? Zaskoczony? Czy wczoraj, kiedy robiliśmy autopsję, przeszło ci przez głowę, że to może być zaginione ciało Franconiego?
- Nie, a powinno?
- Nie mówię, że powinno. Pytam tylko, czy ci przyszło do głowy.
- Nie - odpowiedział Vinnie. - Oddaj gazetę! Dlaczego nie kupisz sobie własnej? Zawsze czytasz moją.
Jack wstał i podał gazetę koledze. Zabrał ze stołu teczkę i powiedział:
- Ostatnio jesteś wyraźnie nie w sosie. Może powinieneś wziąć sobie wolne. Jak tak dalej pójdzie, szybko staniesz się zgryźliwym starcem.
- Przynajmniej nie jestem dusigroszem - powiedział Vinnie. Rozłożył gazetę i uporządkował pomieszane przez Jacka strony.
Jack podszedł do ekspresu i nalał sobie pełen kubek. Zabrał go do biurka, przy którym szef zmiany ustalał zawsze harmonogram prac na dany dzień. Popijając kawę małymi łykami, zaczął przeglądać materiały dotyczące Franconiego. Na początek chciał uzyskać podstawowe dane, więc czytał karty wypisu ze szpitala z krótkim opisem choroby. Tak jak wspomniała Janice, chodziło głównie o dolegliwości związane z zapaleniem wątroby, którego nabawił się podczas pobytu w Neapolu, we Włoszech.
Laurie przyjechała jako druga. Jeszcze zanim zdjęła płaszcz, zapytała Jacka, czy czytał poranną gazetę albo słuchał wiadomości. Powiedział, że czytał 'Post'.
- To twoja robota? - zapytała, przewieszając płaszcz przez poręcz krzesła.
- O czym mówisz?
- O przecieku do prasy, że zidentyfikowaliśmy ciało Franconiego.
Jack zaśmiał się z niedowierzania.
- Dziwię się, że mnie o to pytasz. Po co miałbym to robić?
- Nie wiem, ale wczoraj byłeś taki poruszony odkryciem. Nie czuję urazy. Byłam tylko zaskoczona, widząc, że prasa już o tym pisze.
- Ja także. Może to Lou?
- Myślę, że w takim wypadku byłabym jeszcze bardziej zaskoczona.
- Dlaczego ja? - Z tonu Jacka mogło wynikać, że czuje się dotknięty niesłusznym podejrzeniem.
- W zeszłym roku wygadałeś się o tej historii z dżumą.
- Przecież to była zupełnie inna sytuacja. Wtedy chodziło o uratowanie ludzi.
- Dobra, nie wściekaj się. - Chcąc zmienić temat, zapytała: - Co mamy na dzisiaj?
- Nie przyglądałem się - odparł Jack. - Ale teczek jest niewiele i miałbym w związku z tym prośbę. Jeśli to możliwe, chciałbym mieć dzisiaj dzień na papierkową robotę, a ściślej biorąc, na poszukiwania.
Laurie schyliła się i przejrzała teczki.
- Tylko dziesięć przypadków, nie ma sprawy - zgodziła się. - Myślę, że sama też przeprowadzę tylko jedną autopsję. Teraz, kiedy mamy z powrotem ciało Franconiego, jestem jeszcze bardziej zainteresowana odkryciem, jak opuściło nas za pierwszym razem. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonana, że ktoś od nas maczał w tym palce.
Rozległ się trzask i głośne przekleństwa. Oboje z Laurie spojrzeli na Vinniego, który podskoczył na równe nogi. Rozlał kawę na całe biurko, ochlapując sobie przy tym spodnie.
- Uważaj na Vinniego. Znów jest w złym nastroju - Jack ostrzegł Laurie.
- Vinnie, wszystko w porządku? - zawołała Laurie.
- Nic się nie stało - zapewnił. Na sztywnych nogach podszedł do stolika z ekspresem, żeby wziąć kilka papierowych ręczników.
- Nie bardzo rozumiem, dlaczego odnalezienie ciała Franconiego jeszcze bardziej pobudziło twoją ciekawość? - spytał Jack.
- Głównie z powodu tego, co odkryłeś w czasie autopsji. Najpierw sądziłam, że ktokolwiek wykradł ciało, zrobił to z czystej chęci dokuczenia zmarłemu, powiedzmy, że zabójca nie chciał pozwolić na normalny pochówek czy coś takiego. Ale teraz wygląda na to, że wykradziono zwłoki, żeby zniszczyć wątrobę. To zastanawiające. Początkowo uważałam, że odkrycie, w jaki sposób wyniesiono zwłoki, jest swego rodzaju wyzwaniem. Teraz jednak uważam, że jeśli dowiemy się, jak ciało zniknęło, dowiemy się również, kto mu w tym pomógł i dlaczego.
- Zaczynam rozumieć, co Lou miał na myśli, gdy powiedział, że twoja zdolność kojarzenia sprawia, że czuje się głupio. Cały czas sądziłem, że 'dlaczego' jest ważniejsze od 'jak'. Z tego, co mówisz, wynika jednak, że to sprawa względna.
- No właśnie. 'Jak' doprowadzi nas do 'kto', a 'kto' odpowie na pytanie 'dlaczego'.
- I podejrzewasz, że któryś z naszych pracowników jest w to wmieszany? - zapytał Jack.
- Obawiam się, że tak. Nie wyobrażam sobie, jak mogli wynieść ciało bez pomocy z wewnątrz. Ciągle jednak nie mam pojęcia, jak to się mogło odbyć.
Po telefonie do Siegfrieda umysł Raymonda nie mógł już dłużej opierać się środkom nasennym krążącym coraz szybciej we krwi. Przespał twardo cały poranek. Dopiero odsłonięcie zasłon przez Darlene i potok dziennego światła przywróciły mu świadomość. Była ósma rano. O tej godzinie kazał się obudzić.
- Czujesz się lepiej, kochanie? - spytała Darlene. Pomogła Raymondowi usiąść i poprawiła mu poduszkę pod plecami.
- Owszem - przytaknął, chociaż ciągle szumiało mu w głowie od tabletek.
- Przygotowałam twoje ulubione śniadanie. - Wzięła z komody wyplataną z trzciny tacę. Przyniosła ją do łóżka i położyła na nogach Raymonda.
Przyjrzał się dokładnie jej zawartości. Świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy, dwa plasterki bekonu, omlet z jednego jajka, tost i ciepła kawa. Z boku leżała gazeta.
- No i jak? - zapytała z dumą.
- Doskonale.
Pochylił się i pocałował ją.
- Zawołaj, jeśli będziesz chciał więcej kawy - powiedziała i wyszła z sypialni.
Z dziecięcą przyjemnością posmarował tost masłem i wziął łyk soku. Jeśli o niego chodziło, nie potrafił sobie wyobrazić niczego równie cudownego jak zapach kawy i bekonu wczesnym rankiem.
Ugryzł równocześnie kawałek bekonu i odrobinę omletu. Delektując się tą mieszanką smaków, sięgnął po gazetę, otworzył ją i rzucił okiem na nagłówki.
Zakrztusił się i zakasłał, wypluwając przy tym jedzenie. Łapiąc oddech, kaszlał tak mocno, że zrzucił z łóżka tacę. Całe śniadanie wylądowało na dywanie.
Darlene wbiegła do pokoju i stanęła jak wryta, załamując ręce, podczas gdy Raymond, czerwony jak pomidor, walczył z atakiem kaszlu.
- Wody! - wykrztusił wreszcie.
Darlene zniknęła w łazience i w jednej chwili wróciła ze szklanką wody. Raymond złapał ją chciwie, ale upił tylko mały łyk.
- Dobrze się czujesz? Może mam zadzwonić po pogotowie?
- Wpadło nie do tej dziurki - odparł zachrypniętym głosem i wskazał na jabłko Adama.
Przez pięć minut dochodził do siebie. Gardło miał obolałe, a głos szorstki. Darlene tymczasem posprzątała resztki śniadania oprócz plam z kawy na białym dywanie.
- Przeglądałaś gazetę? - zapytał.
Zaprzeczyła, więc Raymond pokazał jej tytułową stronę.
- O rety - szepnęła.
- O rety! - powtórzył sarkastycznie. - A ty jeszcze się zastanawiasz, dlaczego nadal mnie niepokoi sprawa Franconiego! - Ze złością zmiął gazetę.
- Co teraz zamierzasz?
- Myślę, że muszę jeszcze raz zobaczyć się z Vinniem Dominickiem. Obiecał mi, że ciało zniknie. Spartaczył robotę!
Zadzwonił telefon i Raymond aż podskoczył.
- Chcesz, żebym odebrała?
Skinął głową. Zastanawiał się, kto może dzwonić tak wcześnie.
Darlene podniosła słuchawkę, powiedziała 'halo', po którym nastąpiło kilka przytaknięć. Przykryła mikrofon dłonią i powiedziała:
- To doktor Waller Anderson - rzekła z uśmiechem. - Chce się włączyć do interesu.
Raymond odetchnął z ulgą. Do tej chwili nawet nie zdawał sobie sprawy, że wstrzymuje oddech.
- Powiedz, że się cieszymy i że oddzwonię do niego później.
Darlene przekazała, co jej kazał, i odłożyła słuchawkę.
- Wreszcie jakaś dobra wiadomość - stwierdziła.
Raymond potarł czoło i jęknął.
- Żeby wszystko szło równie dobrze jak interes.
Telefon znowu zadzwonił. Raymond gestem kazał Darlene odebrać. Po chwili uśmiech zwiędł na jej ustach. Znowu zakryła mikrofon dłonią i poinformowała, że dzwoni Taylor Cabot.
Raymond przełknął z trudem. W podrażnionym przed chwilą gardle nagle mu zaschło. Wziął łyk wody i sięgnął po słuchawkę.
- Tak? Słucham pana - odezwał się. Głos miał ciągle chropowaty.
- Dzwonię z samochodu - powiedział Taylor. - Nie będę więc się rozwodził. Ale właśnie zostałem poinformowany o tym, że kłopot, który uznałem za rozwiązany, powrócił. To, co mówiłem wcześniej na ten temat, ciągle obowiązuje. Mam nadzieję, że rozumie mnie pan.
- Oczywiście, sir - wykrztusił Raymond. - Będę - Zamilkł. Odjął słuchawkę od ucha i spojrzał na nią zaskoczony. Taylor przerwał połączenie. - Tego mi było trzeba - powiedział do Darlene, oddając jej słuchawkę. - Kolejna groźba zamknięcia programu.
Spuścił nogi z łóżka. Kiedy wstawał i wkładał szlafrok, czuł jeszcze resztki wczorajszego bólu głowy.
- Muszę znaleźć numer do Vinniego Dominicka. Potrzebuję jeszcze jednego cudu.
Przed ósmą Laurie i inni znaleźli się na parterze przy stołach autopsyjnych. Jack pozostał u siebie i czytał informacje o Carlu Franconim. Kiedy zorientował się, która godzina, postanowił sprawdzić, dlaczego Bart Arnold nie przyszedł do pracy. Zdziwił się więc, gdy zobaczył go w biurze.
- Czy Janice nie rozmawiała z tobą dziś rano? - zapytał. Jack i Bart byli zaprzyjaźnieni, więc Jack mógł bez ceregieli wejść do pokoju i usiąść na krześle.
- Przyszedłem ledwie przed kwadransem. Janice już nie było.
- Nie znalazłeś informacji na biurku?
Bart popatrzył na biurko, przesunął kilka papierów. Jego biurko do złudzenia przypominało biurko Jacka. Znalazł notatkę i przeczytał na głos: 'Ważne! Zadzwoń natychmiast do Jacka Stapletona'. Podpisano 'Janice'.
- Przepraszam! W końcu jednak znalazłbym ją - uśmiechnął się słabo, wiedząc, że to żadna odpowiedź.
- Domyślam się, że słyszałeś już o ostatecznym zidentyfikowaniu mojego 'topielca' jako Carla Franconiego.
- Tak, słyszałem - przyznał Bart.
- A to znaczy, że musimy wrócić do poszukiwań w UNOS i innych centrach i sprawdzić jeszcze raz transplantacje wątroby, tym razem z nazwiskiem pacjenta.
- To o wiele łatwiejsze niż prosić ich, żeby sprawdzili, czy któryś z ich pacjentów z przeszczepem wątroby ostatnio zginął. Skoro mam już wszystkie telefony pod ręką, uwinę się w mgnieniu oka.
- Sporą część nocy spędziłem na wydzwanianiu do europejskich organizacji zajmujących się usługami transplantacyjnymi. Wynik negatywny - poinformował Jack.
- Rozmawiałeś z Eurotransplantem w Holandii?
- Od nich zacząłem. Nie mają żadnego Franconiego.
- To z dużą pewnością możemy stwierdzić, że nie przechodził transplantacji w Europie. Eurotransplant prowadzi archiwum dotyczące zabiegów w całej Europie.
- Następną sprawą, którą chciałbym załatwić, jest wysłanie kogoś do matki Franconiego i poproszenie jej o próbkę krwi. Ted Lynch potrzebuje jej, żeby skonfrontować mitochondrialne DNA z DNA 'topielca'. W ten sposób definitywnie potwierdzi identyfikację. Niech nasz człowiek spyta ją także, czyjej syn przeszedł transplantację wątroby. Ciekawe, co ona ma na ten temat do powiedzenia.
Bart zapisywał sugestie Jacka na karteczce.
- Coś jeszcze? - spytał.
- Myślę, że na razie wystarczy. Janice powiedziała, że lekarzem Franconiego był Daniel Levitz. Czy kiedykolwiek miałeś z nim do czynienia?
- Jeśli to ten Levitz z Piątej Avenue, to owszem, miałem.
- Jakie odniosłeś wrażenie?
- Ekskluzywny gabinet dla zamożnych klientów. Jeśli potrafię to ocenić, jest dobrym internistą. Świadczy usługi wielu przestępczym rodzinom, więc nic dziwnego, że wśród jego pacjentów był także Franconi.
- Różnych rodzin? Nawet tych, które się nawzajem zwalczają? - zapytał Jack.
- Dziwne, nie? - odpowiedział Bart. - Dla recepcjonistki musi to być jeden wielki i nieustający ból głowy, kiedy zabiera się do umawiania wizyt. Wyobrażasz sobie, że w tym samym czasie w poczekalni czeka dwóch mafioso z ochroniarzami?
- Życie bywa dziwniejsze niż fikcja - zauważył Jack.
- Chcesz, żebym poszedł do Levitza i wyciągnął z niego jakieś informacje o Franconim?
- Myślę, że zrobię to osobiście - zdecydował Jack. - Mam takie wewnętrzne przeczucie, że w czasie rozmowy z panem doktorem to, co nie zostanie powiedziane, będzie miało większe znaczenie od tego, co mi powie. Ty się skoncentruj na wyjaśnieniu, gdzie przeszedł transplantację. To powinna być kluczowa informacja w tym wypadku. Kto wie, może dzięki temu wszystko się wyjaśni.
- Bardzo proszę! - zagrzmiał nad ich głowami mocny głos. Obaj, Jack i Bart, odwrócili się i podnieśli wzrok. Otwór drzwi był dosłownie wypełniony potężną postacią doktora Calvina Washingtona, zastępcy szefa.
- Wszędzie cię szukam, Stapleton - oznajmił Calvin. - Chodź! Szef chce cię widzieć.
Jack mrugnął do Barta, zanim wstał.
- Pewnie chodzi o kolejną nagrodę, którymi szef mnie ostatnio tak szczodrze obdarowuje.
- Na twoim miejscu bardziej bym uważał na to, co mówię - upomniał go Calvin. - Jeszcze raz udało ci się wkurzyć starego.
Jack poszedł z Calvinem do działu administracyjnego. Zanim weszli do sekretariatu, Jack rzucił okiem w stronę poczekalni. Siedziało w niej znacznie więcej dziennikarzy niż zwykle.
- Stało się coś? - zapytał Jack
- Jakbym musiał ci mówić - warknął Calvin.
Jack nie zrozumiał, ale nie miał okazji zadać drugiego pytania. Calvin pytał już panią Sanford, sekretarkę Binghama, czy mogą wejść do gabinetu szefa.
Okazało się, że muszą zaczekać, więc Jack został poproszony o zajęcie miejsca na kanapie naprzeciwko biurka pani Sanford. Oczywiście była tak samo poirytowana jak jej szef i obdarzyła Jacka kilkoma nieprzyjemnymi spojrzeniami. Poczuł się jak szkolny urwis czekający na rozmowę z dyrektorem. Calvin tymczasem zniknął w swoim gabinecie i załatwiał jakieś sprawy przez telefon.
Mając jakie takie pojęcie, o co szef może się wściekać, Jack starał się ułożyć sobie odpowiednie wyjaśnienie. Niestety nic mu nie przychodziło do głowy. Koniec końców mógł do rana poczekać na zdjęcia rentgenowskie Franconiego.
- Teraz może pan wejść - odezwała się pani Sanford, nie odrywając wzroku od maszyny do pisania. Zauważyła, że lampka kontrolna na jej aparacie telefonicznym zgasła, co oznaczało, że szef skończył rozmowę.
Jack wszedł do gabinetu i poczuł typowe déja vu. Rok temu podczas serii zakażeń chorobami śmiertelnymi, udało się Jackowi wyprowadzić szefa z nerwów. Kilkakrotnie starli się ze sobą.
- Wchodź i siadaj - zaczął ostro Bingham.
Jack usiadł przed biurkiem szefa. Bingham znacznie się postarzał w ciągu ostatnich kilku lat. Wyglądał na znacznie starszego niż sześćdziesiąt trzy lata. Spoglądał na Jacka przez okulary w drucianej oprawce. Pomimo że twarz mu płonęła, oczy miał jak zawsze wyraziste i inteligentne.
- Już myślałem, że zacząłeś się do nas dopasowywać, a tu nagle to - powiedział Bingham.
Jack nie odpowiedział. Uznał, że najlepiej się nie odzywać, dopóki nie usłyszy konkretnego pytania.
- Czy mógłbym w końcu dowiedzieć się dlaczego? - Bingham zapytał swoim stanowczym, głębokim i ochrypłym głosem.
Jack wzruszył ramionami.
- Ciekawość. Byłem niezwykle podekscytowany i nie potrafiłem zaczekać.
- Ciekawość! - wrzasnął Bingham. - To samo beznadziejne wytłumaczenie co w zeszłym roku, kiedy zlekceważyłeś moje polecenie i poszedłeś do Manhattan General Hospital.
- Przynajmniej jestem konsekwentny - odparł Jack.
Bingham jęknął.
- A ponadto impertynencki. Jak widzę, tak naprawdę niewiele się zmieniłeś.
- Nieco lepiej gram w kosza.
Jack usłyszał odgłos otwieranych drzwi. Odwrócił się i zobaczył wchodzącego do pokoju Calvina. Założył ręce na piersi i stanął z boku niczym strażnik w haremie.
- Nie mogę z nim dojść do ładu - Bingham poskarżył się Calvinowi, jakby Jacka nie było już w pokoju. - Wydaje mi się, że gwarantowałeś jego poprawę.
- Bo tak było aż do tego zdarzenia. - Calvin spojrzał na winowajcę. - A najbardziej mnie wkurza to, że doskonale wiesz, iż wiadomości od nas wychodzą okresowo albo przez doktora Binghama, albo przez komórkę do spraw kontaktów z środkami masowego przekazu! Wy, gaduły z patologii, nie macie prawa rozpowiadać nikomu o niczym. Prawda jest taka, że nasza praca bywa czasami wyjątkowo upolityczniana, a w związku z ostatnimi kłopotami nie potrzebujemy jeszcze złej prasy.
- Czas dla drużyny przeciwnej - wtrącił Jack. - Coś tu nie jest w porządku. Nie jestem pewny, czy rozmawiamy tym samym językiem.
- Możesz to powtórzyć jeszcze raz - zapewnił go Bingham.
- Miałem na myśli to, że nie rozmawiamy na ten sam temat. Kiedy tu wszedłem, sądziłem, że zostałem postawiony na dywaniku, bo naciągnąłem portiera i wziąłem od niego klucz do pańskiego biura, szperałem tutaj i znalazłem zdjęcie Franconiego.
- Do diabła, nie! - krzyknął Bingham. Wyciągnął palec wskazujący w stronę nosa Jacka. - Jesteś tu, bo przekazałeś informację o odnalezieniu w kostnicy zwłok Franconiego po tym, jak zostały stąd wykradzione. Myślisz, że pomożesz w ten sposób swojej karierze?
- Chwileczkę - zaprotestował Jack. - Po pierwsze nie bardzo dbam o robienie jakiejś tam kariery. Po drugie nie jestem odpowiedzialny za przedostanie się tej historii do mediów.
- Nie jesteś? - zapytał Bingham.
- Z pewnością nie chcesz zasugerować, że odpowiedzialna jest Laurie Montgomery? - dodał Calvin.
- W żadnym razie. Ale to również nie byłem ja. Prawdę powiedziawszy, nawet nie myślę o tym jak o jakiejś historii do opowiadania.
- Media jednak mają inne odczucia, podobnie zresztą i burmistrz - zauważył Bingham. - Dwukrotnie dzisiaj dzwonił do mnie i pytał co za cyrki sobie tu urządzamy. Sprawa Franconiego stawia nas w wyjątkowo złym świetle w oczach całego miasta, szczególnie jeśli wiadomości o tym, co się tu dzieje, zaskakują nawet nas samych.
- Nocne wędrówki zwłok Franconiego z kostnicy i do kostnicy nie są tu najważniejsze. Naprawdę chodzi o prawdopodobną transplantację wątroby, o której nikt nic nie wie, której nie można potwierdzić testami na DNA i którą ktoś bardzo chce ukryć.
Bingham spojrzał na Calvina, ale ten tylko uniósł ręce w geście poddania się.
- Pierwsze słyszę o tym wszystkim - przyznał się.
Jack szybko streścił wyniki swojej autopsji i opowiedział o kłopotach Teda Lyncha z analizą DNA.
- To wariactwo - powiedział Bingham. Zdjął okulary i przetarł zmęczone oczy. - To również brzmi niedobrze, zważywszy, że chciałem całą sprawę Franconiego zatuszować. Jeżeli w tej teorii o rzekomej i potajemnej transplantacji jest coś prawdziwego, to nie uda mi się.
- Dzisiaj będę wiedział więcej. Prosiłem Barta Arnolda o kontakt ze wszystkimi centrami transplantacji w kraju, John DeVries zajmuje się oznaczeniem ciał odpornościowych, Maureen O'Conner z histologii bada próbki, a Ted bada sześć chromosomów za pomocą polimarkerów, co ostatecznie potwierdzi prawdę, jakakolwiek by była. Jeszcze dzisiejszego popołudnia będziemy wiedzieli na sto procent, czy przeszczep miał miejsce, a jeśli tak, zapewne dowiemy się również gdzie.
Bingham pochylił się nad biurkiem w stronę Jacka.
- I jest pan pewny, że nie przekazał żadnych informacji do mediów?
- Słowo harcerza - odpowiedział Jack, podnosząc palce jak do przysięgi.
- W porządku, przepraszam - powiedział Bingham. - Ale, Stapleton, trzymaj to wszystko dla siebie. I nie drażnij nikogo pod słońcem, żebym nie zaczął odbierać telefonów z narzekaniami na twoje zachowanie. Z wyjątkowym talentem potrafisz zaleźć człowiekowi za skórę. Na koniec obiecaj, że nic nie przedostanie się do mediów, zanim trafi do mnie. Zrozumiałeś?
- Jasne jak słońce - odparł Jack.
Jackowi rzadko udawało się znaleźć odpowiednią wymówkę i dosiąść roweru w ciągu dnia, z tym większą więc przyjemnością pedałował teraz w górę Pierwszą Avenue, aby odwiedzić doktora Levitza. Co prawda słońce nie świeciło, ale temperatura oscylowała wokół dziesięciu stopni, co zwiastowało nadchodzącą wiosnę. Dla Jacka wiosna była najlepszą porą roku w Nowym Jorku.
Po bezpiecznym przymocowaniu roweru do znaku zakazu parkowania, Jack wszedł do prywatnej przychodni doktora Levitza. Najpierw zadzwonił, aby się upewnić, czy doktor jest u siebie, ale nie umówił się na spotkanie. Czuł, że zaskoczenie będzie bardziej owocne. Jeżeli Franconi miał przeszczep, było coś tajemniczego wokół całej historii.
- Pańskie nazwisko? - zapytała siwowłosa recepcjonistka. Wyglądała na prawdziwą matronę.
Jack błysnął swoją odznaką lekarza Zakładu Medycyny Sądowej. Jej lśniąca powierzchnia i oficjalny wygląd wprawiały większość ludzi w zakłopotanie, gdyż sądzili, że to odznaka policyjna. W takich razach Jack nie starał się wyjaśniać różnicy. Odznaka jeszcze nigdy go nie zawiodła.
- Muszę się widzieć z panem doktorem - oznajmił Jack, chowając do kieszeni odznakę. - Im szybciej, tym lepiej.
Kiedy recepcjonistka odzyskała głos, zapytała Jacka jeszcze raz o nazwisko. Przedstawił się, lecz nie chcąc zdradzić profesji, pominął 'doktor' przy nazwisku.
Kobieta bez zwłoki odsunęła krzesło, wstała i zniknęła w głębi korytarza.
Jack przyjrzał się pomieszczeniu. Było duże i elegancko urządzone. Nie wyglądało jak zwykła poczekalnia, jaką Jack miał w swoim gabinecie, kiedy był jeszcze samodzielnie praktykującym okulistą. Było to jeszcze, zanim musiał się przekwalifikować z powodu inwazji wielkich kompani medycznych. Jack myślał o tym jak o poprzednim wcieleniu, i w pewnym sensie tak było. W poczekalni siedziało pięciu dobrze ubranych ludzi. Nie przerywając przeglądania magazynów, wszyscy skrycie obserwowali Jacka. Kiedy głośno przewracali strony, Jack wyczuwał wyraźnie atmosferę irytacji, jakby wiedzieli, że zburzy harmonogram i zmusi ich do dłuższego czekania na wizytę. Pozostało mu mieć nadzieję, że żaden z pacjentów nie był kryminalistą, który w owej niedogodności znalazłby wystarczający powód do zemsty.
Recepcjonistka wróciła i z pełnym zakłopotania wyrazem twarzy usłużnie zaprowadziła Jacka do prywatnego biura doktora Levitza. Gdy tylko wszedł do środka, zamknęła za nim drzwi.
Doktora Levitza nie było w pokoju. Jack usiadł na jednym z dwóch krzeseł stojących przed biurkiem i rozejrzał się wokół siebie. Na ścianach wisiały typowe w takich miejscach dyplomy i świadectwa, zdjęcia rodzinne, a na biurku leżał stos nie czytanych czasopism medycznych. Wszystko to zdawało się Jackowi znajome, wywołało w nim dziwny dreszcz. Z obecnego, wygodnego punktu widzenia zastanawiał się jak mógł tak długo tkwić w podobnie ograniczonym świecie.
Doktor Daniel Levitz wszedł do gabinetu przez drugie drzwi. Ubrany był w biały fartuch, w kieszeni miał pełno długopisów, z szyi zwisał mu stetoskop. W porównaniu z muskularnym, szerokim w ramionach, liczącym ponad metr osiemdziesiąt wzrostu Jackiem, doktor Levitz wydawał się człowiekiem małym, prawie kruchym.
Jack natychmiast zauważył nerwowy tik mężczyzny, lekkie wykręcanie głowy z równoczesnym podrzucaniem jej. Jednak Levitz nie zdradził się niczym, że sytuacja w jakikolwiek sposób go niepokoi. Mocno uścisnął dłoń Jacka i prawie zniknął za ogromnym biurkiem.
- Jestem bardzo zajęty - stwierdził. - Ale dla policji oczywiście zawsze mam czas.
- Nie jestem z policji - oświadczył Jack. - Jestem doktor Stapleton z Biura Głównego Inspektora Zakładu Medycyny Sądowej dla Miasta Nowy Jork.
Doktorowi Levitzowi drgnęła głowa i nerwowo poruszył rzadkimi wąsami. Z trudem przełknął ślinę.
- Och - powiedział.
- Chciałbym krótko porozmawiać z panem o jednym z pańskich pacjentów.
- Sprawy moich pacjentów są poufne.
- Rzecz jasna - uśmiechnął się Jack. - Tak się sprawy mają, dopóki pacjent nie umrze i nie trafi do Zakładu Medycyny Sądowej. Widzi pan, chcę zapytać o pana Carla Franconiego.
Jack dostrzegł kilka kolejnych nerwowych tików i pomyślał, że to wielkie szczęście, iż jego rozmówca jest internistą, a nie neurochirurgiem.
- Mimo wszystko respektuję prywatność moich pacjentów.
- Z etycznego punktu widzenia mogę zrozumieć pańskie podejście, jednak muszę panu przypomnieć, że my, lekarze z Biura Głównego Inspektora Zakładu Medycyny Sądowej dla Miasta Nowy Jork, mamy prawo wezwać do stawienia się przed sądem pod groźbą kary. Więc dlaczego nie mielibyśmy porozmawiać? Kto wie, może w ten sposób uda nam się wyjaśnić pewne sprawy.
- Co chciałby pan wiedzieć? - zapytał.
- Z karty chorobowej pana Franconiego wyciągniętej ze szpitala dowiedziałem się, że cierpiał on od dawna na kłopoty związane z wątrobą, które doprowadziły do marskości.
Doktor Levitz skinął potakująco. Przy tym kilka razy zadrżało wyraźnie jego prawe ramię. Jack poczekał, aż te mimowolne drgania miną.
- Przechodząc wprost do rzeczy, podstawowe pytanie brzmi, czy pan Franconi przeszedł operację transplantacji wątroby, czy nie.
W pierwszej chwili doktor Levitz nic nie powiedział. Jedynie nerwowo podrygiwał. Jack postanowił poczekać, aż lekarz się uspokoi.
- Nic mi nie wiadomo o transplantacji wątroby - odpowiedział w końcu zapytany.
- Kiedy widział się pan z nim po raz ostatni?
Doktor Levitz podniósł słuchawkę i poprosił jedną z asystentek o przyniesienie karty Carla Franconiego.
- To nie potrwa długo - zapewnił Jacka.
- W jednej z opinii sprzed trzech lat, znalazłem ją wśród szpitalnych dokumentów, napisał pan, że transplantacja będzie nieodzowna. Przypomina pan sobie?
- Nie bardzo. Ale poważnie martwiłem się pogarszającym się stanem jego zdrowia oraz tym, że nie udało mu się przestać pić.
- Nigdy później nie wspomniał pan o tym. Bardzo mnie to zaskoczyło wobec wykazywanego przez badania funkcji wątroby stałego pogarszania się stanu zdrowia pacjenta w kolejnych latach.
- Lekarz może zrobić jedynie tyle, na ile pozwala mu pacjent.
Drzwi do gabinetu otworzyły się i pokorna recepcjonistka przyniosła grubą teczkę. Bez słowa położyła ją na biurku i wyszła.
Doktor Levitz wziął kartotekę Franconiego i rzucił okiem na ostatni zapis, po czym powiedział, że widział się z pacjentem w zeszłym miesiącu.
- Jaki był powód wizyty?
- Infekcja górnych dróg oddechowych. Zapisałem antybiotyki. Pomogły.
- Badał go pan?
- Oczywiście! - odpowiedział doktor Levitz z oburzeniem. - Zawsze badam swoich pacjentów.
- Był po transplantacji?
- No cóż, nie badałem całego ciała. Badałem tylko zgodnie z objawami i sugestiami pacjenta.
- Nie sprawdził pan jego wątroby, znając historię choroby?
- Nawet jeżeli badałem, nie zapisałem tego.
- Przeprowadził pan jakieś badania krwi dla sprawdzenia funkcji wątroby?
- Tylko bilirubinę.
- Dlaczego tylko bilirubinę?
- Przedtem miał żółtaczkę. Jego stan znacznie się poprawił, ale chciałem to mieć udokumentowane.
- Jaki był wynik?
- W dopuszczalnych granicach.
- Więc poza górnymi drogami oddechowymi miał się całkiem dobrze - stwierdził Jack.
- Tak, sądzę, że można tak powiedzieć.
- Prawie cud - zauważył Jack. - Tym bardziej, że jak pan powiedział, nie zamierzał zrezygnować z alkoholu.
- Może w końcu przestał. Przecież, cokolwiek by sądzić, ludzie czasami się zmieniają.
- Nie miałby pan nic przeciwko temu, żebym spojrzał do kartoteki? - spytał Jack.
- Owszem, miałbym - odparł Levitz. - Już złamałem moje zasady etyczne co do poufności danych pacjenta. Jeżeli chce pan tę kartotekę, będzie musiał pan uzyskać nakaz sądowy. Przykro mi. Nie zamierzam przeszkadzać, ale
- Ależ wszystko w porządku - powiedział przyjaźnie Jack i wstał. - Poinformuję biuro prokuratora stanowego o pańskiej sugestii. Tymczasem dziękuję za poświęcony czas i jeśli pan pozwoli, na pewno zechcę z panem jeszcze porozmawiać. Sądzę, że w niedalekiej przyszłości. Jest coś dziwnego w tym przypadku i mam zamiar dotrzeć do sedna sprawy.
Jack uśmiechał się do siebie, kiedy zdejmował kłódki zabezpieczające rower. Było oczywiste, że doktor Levitz wie więcej niż chce powiedzieć. Jak dużo, tego Jack nie wiedział, ale bez wątpienia podsycało to tylko jego zaintrygowanie. Miał jakieś wewnętrzne przeczucie, że to najbardziej interesująca sprawa w jego karierze patologa sądowego, a może i w całym życiu.
Wrócił do kostnicy, rower zostawił tam gdzie zwykle, wjechał windą na swoje piętro, zdjął kurtkę, zostawił ją w pokoju i bez zwłoki poszedł do laboratorium DNA. Jednak Ted nie był jeszcze gotów.
- Potrzebuję jeszcze dwóch godzin - oświadczył. - Zadzwonię do ciebie! Nie musisz przychodzić.
Rozczarowany, ale nie zniechęcony, Jack zszedł piętro niżej do histologii i sprawdził, co słychać w dziale badań mikroskopowych w sprawie oznaczonej już nazwiskiem Franconiego.
- Mój Boże! - jęknęła Maureen. - Czego się spodziewasz, cudu? Oglądam twoje próbki, ale i tak będziesz miał dużo szczęścia, jeżeli wyniki dostaniesz dzisiaj.
Ciągle nie tracąc nadziei i utrzymując w ryzach ciekawość, zjechał windą na pierwsze piętro i odszukał w laboratorium Johna DeVriesa.
- Oznaczenia na cyklosporiny A i FK506 nie są łatwe - stwierdził John. - Poza tym zostawiamy to na razie, jak jest. Nie oczekujesz chyba ekstrausług z tym budżetem, z jakim muszę pracować.
- Rozumiem - odparł Jack. Wyszedł z laboratorium. Wiedział, że John jest drażliwy i skory do wybuchów, a gdy już do nich dochodzi, potrafi przyjmować postawę pasywno-agresywną. W takim wypadku Jack mógłby tygodniami czekać na wyniki.
Zszedł kolejne piętro, poszedł do biura Barta Arnolda i błagał go o jakiekolwiek informacje, zanim odwiedzi inne miejsca.
- Wykonałem mnóstwo telefonów. Ale wiesz, jak to jest w takich razach. Nigdy nie możesz zastać potrzebnej osoby. Zostawiłem więc pełno pytań z prośbą o oddzwonienie.
- Psiakrew - zaklął pod nosem Jack. - Czuję się jak nastolatka w nowej sukience, czekająca na zaproszenie do tańca.
- Przykro mi. Jeżeli to cię pocieszy, udało nam się dostać próbkę krwi matki Franconiego. Mają ją już w laboratorium DNA.
- Czy matka potwierdziła, że syn miał transplantację wątroby?
- Mówi, że pojechał do uzdrowiska i wrócił niczym nowy człowiek.
- Może powiedziała, dokąd pojechał?
- Nie wiedziała. Przynajmniej tak powiedziała naszej wywiadowczym, a ona twierdzi, że matka mówiła prawdę.
Jack skinął i wstał z krzesła.
- Tego oczekiwałem. Otrzymanie od matki szczerej i poufnej informacji byłoby zbyt łatwe.
- Będę cię informował na bieżąco, jak tylko zaczną oddzwaniać - obiecał Bart.
- Dzięki.
Sfrustrowany chwilowym niepowodzeniem wrócił do pokoju lekarzy. Pomyślał, że może odrobina kawy postawi go na nogi. Zaskoczył go widok porucznika Lou Soldano nalewającego sobie kawy do kubka.
- Aha. Złapany na gorącym uczynku - przywitał go Lou.
Jack przyjrzał się detektywowi z wydziału zabójstw. Wyglądał lepiej niż w ostatnich dniach. Nie tylko górny guzik koszuli miał zapięty, ale nawet krawat znalazł się na właściwym miejscu, do tego przyzwoicie związany. Jakby tego było mało, Lou był ogolony i uczesany.
- Wyglądasz dzisiaj prawie jak człowiek - skomentował Jack.
- I tak się czuję - odparł Lou. - Przespałem pierwszą noc od wielu dni. Gdzie Laurie?
- Podejrzewam, że przy autopsji.
- Muszę ją jeszcze raz poklepać za to skojarzenie z 'topielcem'. W komendzie wszyscy wierzą, że to będzie przełom w sprawie. Już dostaliśmy kilka tropów od naszych informatorów, bo gazety wzbudziły wiele plotek na ulicy, szczególnie w Queens.
- Laurie i ja byliśmy zaskoczeni, widząc poranną prasę. Stało się to znacznie szybciej, niż oczekiwaliśmy. Wiesz może, kto mógł być źródłem tych informacji?
- Ja - odrzekł niewinnie Lou. - Ale byłem ostrożny i nie podałem żadnych detali, jedynie to, że ciało zostało zidentyfikowane. Dlaczego, macie jakiś problem?
- Nie. Tylko Bingham prawie wyleciał w powietrze, a ja zostałem postawiony w stan oskarżenia.
- O rety, przepraszam. Nie przyszło mi do głowy, że mogę sprawić wam kłopot. Chyba powinienem to przedtem skonsultować z wami. Mam wobec was dług.
- Zapomnij. To już załatwione. - Jack nalał sobie kawy, wsypał cukru i dolał śmietanki.
- W każdym razie na ulicy wywołaliśmy pożądany efekt - stwierdził Lou. - No i już dowiedzieliśmy się paru ważnych rzeczy. Ci, którzy go zastrzelili, to bez wątpienia nie byli ci sami, którzy potem wykradli ciało i okaleczyli je.
- Nie dziwi mnie to - przyznał Jack.
- Nie? - zdziwił się Lou. - Myślałem, że byliście zgodni w opiniach. Przynajmniej Laurie tak mówiła.
- Teraz Laurie uważa, że ci, którzy zabrali stąd ciało, chcieli ukryć przed światem fakt, że Franconi przeszedł transplantację wątroby. Ja ciągle skłaniam się do tezy o próbie uniemożliwienia identyfikacji.
- Czyżby - powiedział zamyślony detektyw, popijając kawę małymi łykami. - Według mnie to nie ma sensu. Widzisz, jesteśmy z pewnych powodów pewni, że ciało zostało zabrane na polecenie rodziny Lucia, bezpośrednich rywali Vaccarro, którzy, jak podejrzewamy, zastrzelili Franconiego.
- Jasna cholera! - wykrzyknął Jack. - Jesteś tego pewny?
- Raczej tak. Informator, który przekazał te dane, jest dość wiarygodny. Oczywiście nie mamy żadnych nazwisk. To ta frustrująca część sprawy.
- Świadomość, że zorganizowana przestępczość wmieszała się w to, jest przerażająca - stwierdził Jack. - To oznacza również, że ludzie rodziny Lucia są jakoś wplątani w sprawę transplantacji organów. Jeżeli to nie przeszkadza ci spać, to znaczy, że nic już nie przeszkodzi.
- Uspokój się! - krzyknął Raymond do słuchawki. W chwili, gdy miał już wyjść z mieszkania, zadzwonił telefon. Kiedy okazało się, że to doktor Daniel Levitz, wziął słuchawkę do ręki.
- Nie mów mi, żebym się uspokoił! - odpowiedział równie podniesionym głosem Levitz. - Czytałeś gazety. Wiesz, że mają ciało Franconiego! I już był u mnie lekarz z sądówki, jakiś doktor Stapleton, i chciał oglądać kartotekę Franconiego.
- Chyba mu jej nie dałeś, co?
- Jasne, że nie! - sapnął rozzłoszczony Daniel. - Ale wprost oświadczył, że może ją uzyskać nakazem sądowym. Mówię ci, ten facet był bardzo bezpośredni i natarczywy i przyrzekł dotrzeć do sedna sprawy. Podejrzewa, że Franconi miał transplantację. Wprost mnie o to zapytał.
- Czy w twoich kartotekach są jakieś wzmianki o transplantacji albo naszym programie? - zapytał Raymond.
- Nie, w tej kwestii zastosowałem się ściśle do twoich sugestii. Ale jeżeli ktoś zajrzy do kartoteki, na pewno się zdziwi. Przecież leczyłem go od lat i jego stan zdrowia był dokładnie opisany. I nagle wszystkie funkcje wątroby są normalnie wypełniane, bez jakiegokolwiek wyjaśnienia! Nawet bez komentarza. Mówię ci, zaczną zadawać pytania, a ja nie jestem pewny, czy poradzę sobie z odpowiedziami. Jestem poważnie zaniepokojony. Żałuję, że dałem się w to wszystko wplątać.
- Nie dajmy się ponieść emocjom - powiedział Raymond ze spokojem, którego jednak tak naprawdę nie odczuwał. - Nie ma sposobu, żeby ten Stapleton dotarł do samego dna sprawy. Nasze obawy związane z autopsją były czysto hipotetyczne i wynikały z nieprawdopodobnie małej szansy, że ktoś z ilorazem inteligencji równym Einsteinowi byłby w stanie odkryć źródło transplantu. To się nie zdarzy. Ale doceniam, że poinformowałeś mnie o wizycie Stapletona. Kiedy zadzwoniłeś, właśnie wychodziłem na spotkanie z Vinniem Dominickiem. Z jego możliwościami będzie w stanie zająć się wszystkim. W końcu, gdyby się bliżej przyjrzeć obecnej sytuacji, to w pewnym stopniu sam ponosi odpowiedzialność za komplikacje.
Odłożył słuchawkę tak szybko, jak tylko mógł. Uspokajanie doktora Levitza w najmniejszym stopniu nie uciszyło jego własnego niepokoju. Poinformował Darlene, co ma powiedzieć, gdyby przypadkiem Taylor Cabot zadzwonił jeszcze raz, i wyszedł z mieszkania. Złapał taksówkę na rogu Madison i Sześćdziesiątej Czwartej Ulicy i poinstruował kierowcę, jak dojechać na Corona Avenue w Elmhurst.
Sceneria w 'Restauracji Neapolitańskiej' była dokładnie taka sama jak poprzedniego dnia, może tylko doszedł zapach kilkuset spalonych od tego czasu papierosów. Vinnie Dominick siedział przy tym samym stoliku, a jego ulubieni goryle na tych samych stołkach przy barze. Otyły, zarośnięty barman jak wtedy zajęty był czyszczeniem szkła.
Raymond nie tracił czasu. Odsunął ciężką, czerwoną aksamitną zasłonę wiszącą za drzwiami, podszedł do stolika Vinniego i bez zaproszenia usiadł. Rzucił na stolik gazetę i starannie ją wygładził.
Vinnie nonszalancko rzucił okiem na nagłówki.
- Jak widać, problem nadal jest - zauważył Raymond. - Obiecaliście, że ciało zniknie. Najwyraźniej spartaczyliście robotę.
Vinnie wziął papierosa, zaciągnął się głęboko i wypuścił w górę strużkę dymu.
- Doktorze - zaczął. - Nie przestaje mnie pan zadziwiać. Albo ma pan nerwy ze stali, albo jest pan kompletnie szalony. Nie toleruję takiego braku szacunku nawet u najbardziej zaufanych ludzi. Albo cofnie pan słowa, które właśnie pan powiedział, albo wstanie pan i zniknie stąd, zanim naprawdę się zdenerwuję.
Raymond ciężko przełknął ślinę i wsunął palec za kołnierzyk, żeby go nieco poluźnić. Przypomniał sobie, z kim rozmawia, i dreszcz przeszedł mu po krzyżu. Jedno małe skinienie Vinniego Dominicka i mogą znaleźć jego zwłoki w East River.
- Przepraszam - powiedział potulnie. - Nie jestem sobą. Jestem bardzo zdenerwowany. Ledwie zdążyłem przeczytać tytuły w prasie, a już zadzwonił do mnie dyrektor z GenSys, grożąc zamknięciem całego programu. Miałem też telefon od lekarza Franconiego. Mówił, że nękał go jeden z patologów sądowych, jakiś Jack Stapleton, i pytał o kartotekę Franconiego.
- Angelo! - zawołał Vinnie. - Podejdź tu!
Powłócząc nogami, Angelo podszedł do stolika. Vinnie spytał, czy zna doktora Stapletona z kostnicy, ale Angelo zaprzeczył.
- Nigdy go nie widziałem. Ale Vinnie Amendola wspominał o nim dziś rano przez telefon. Powiedział, że ten Stapleton jest napalony na Franconiego, bo Franconi to jego przypadek.
- Jak pan widzi, ja też odebrałem kilka telefonów - odparł Vinnie. - Dzwonił Amendola, który ciągle się boi, bo pomógł nam wynieść ciało Franconiego. Dzwonił też brat mojej żony. Prowadzi dom pogrzebowy i to oni wywieź ciało. Zdaje się, że odwiedziła ich Laurie Montgomery i wypytywała o nieistniejące zwłoki.
- Przykro mi, że wszystko zaczyna się tak źle układać - powiedział Raymond.
- Panu i mnie również. Prawdę powiedziawszy, nie mam pojęcia, skąd wzięli to ciało. Wiedzieliśmy, że nie zakopiemy zbyt głęboko, bo ziemia w Westchester jest jeszcze za twarda, więc wyrzuciliśmy go daleko od Coney Island prosto do oceanu.
- Najwyraźniej coś poszło nie tak. Co możemy zrobić, biorąc pod uwagę istniejące okoliczności? - zapytał Raymond.
- Skoro ciało zostało zidentyfikowane, nic nie możemy zrobić. Vinnie Amendola powiedział Angelowi, że wykonali już autopsję. Więc z tym koniec.
Raymond ciężko westchnął i potarł głowę. Ból wyraźnie się wzmagał.
- Ale chwileczkę, doktorze. Chcę pana jeszcze o czymś zapewnić. Kiedy się dowiedziałem, że powodem, dla którego należy uniknąć autopsji, jest wątroba, kazałem ją Angelowi zniszczyć.
Raymond podniósł głowę. Promyk nadziei pojawił się nad horyzontem.
- Jak to zrobiliście? - spytał.
- Strzałem. Rozstrzelaliśmy ją w cholerę. Została całkiem zniszczona jak zresztą wszystkie bebechy. Zgadza się Angelo?
Angelo przytaknął.
- Cały zapas amunicji z remingtona. Kichy faceta wyglądały jak hamburger.
- Więc nie ma pan się o co tak bardzo martwić, doktorze - zauważył Vinnie.
- Jeżeli wątroba została całkowicie zniszczona, dlaczego Stapleton pytał, czy Franconi przeszedł transplantację?
- Pytał? - zdziwił się Vinnie.
- Pytał wprost doktora Levitza.
Vinnie wzruszył ramionami.
- Musiał na to wpaść w jakiś inny sposób. W każdym razie nasz problem skupia się teraz na dwóch osobach: na Jacku Stapletonie i Laurie Montgomery.
Raymond uniósł pytająco brwi.
- Jak już kiedyś mówiłem, gdyby nie chodziło o Vinniego juniora i jego chorą nerkę, nigdy bym się nie wplątał w tę sprawę. Odkąd skorzystałem z pomocy szwagra, stało się to także moim problemem. Skoro go w to wmieszałem, nie mogę zostawić teraz zawieszonego w niepewności, rozumie pan, co mam na myśli? No więc, myślę tak. Wyślę Angela i Franca do tych dwojga lekarzy i niech zadbają o sprawy. Co ty na to, Angelo?
Raymond z nadzieją spojrzał na Angela, który uśmiechnął się po raz pierwszy, od kiedy się poznali. Nie był to pełny uśmiech, bo blizny unieruchomiły częściowo mięśnie twarzy, ale i tak był to uśmiech.
- Od pięciu lat czekam na spotkanie z Laurie Montgomery - rzucił.
- Spodziewam się - odparł Vinnie. - Możesz dostać ich adresy od Vinniego Amendoli?
- Jestem pewny, że z radością wystawi nam Stapletona - stwierdził Angelo. - On chyba jak nikt inny chce, żeby powietrze się oczyściło. A co do Laurie Montgomery, to znam jej adres.
Vinnie zgasił papierosa i uniósł brwi, spoglądając w stronę Raymonda.
- Tak więc, doktorze, co pan sądzi o pomyśle, żeby Angelo i Franco odwiedzili tych wścibskich lekarzy sądowych i przekonali ich, aby zaczęli patrzeć na tę sprawę z naszego punktu widzenia? Muszą uwierzyć, że są powodem naszego poważnego zakłopotania, jeśli rozumie pan, co mam na myśli. - Mrugnął okiem i na ustach pojawił mu się szczególny uśmieszek.
Raymond także lekko się uśmiechnął, z ulgą.
- Chyba nie ma lepszego rozwiązania. - Wstał zza stołu. - Dziękuję, panie Dominick. Jestem wielce zobowiązany i jeszcze raz przepraszam za mój nieprzemyślany wybuch na początku rozmowy.
- Chwileczkę, doktorze. Musimy jeszcze uzgodnić formę rekompensaty.
- Sądziłem, że zostanie to dopisane do poprzedniego rachunku i pokryte zgodnie z wcześniejszym ustaleniem. - Raymond starał się mówić jak biznesmen, nie obrażając rozmówcy. - Przecież ciało Franconiego nie miało się już pojawić.
- Nie widzę tego w ten sposób - stwierdził Vinnie. - To ekstrarobota. Skoro odstąpił pan już od honorarium, obawiam się, że będziemy musieli porozmawiać o moim wpisowym. Co pan powie na dwadzieścia tysięcy? To ładna, okrągła sumka.
Raymond poczuł się urażony, ale zdołał utrzymać nerwy na wodzy i nie odpowiedział od razu. Poza tym pamiętał, co stało się ostatnim razem, kiedy próbował się targować z gangsterem: cena się podwoiła.
- Zebranie takiej kwoty może zabrać mi trochę czasu - powiedział po chwili.
- W porządku. W takim razie uzgodniliśmy całą rzecz. Jeśli o mnie chodzi, wyślę Angela i Franca natychmiast.
- Znakomicie - powiedział Raymond i wyszedł.
- Mówisz poważnie? - Angelo zwrócił się do Vinniego.
- Obawiam się, że tak. Zdaje się, że to nie był dobry pomysł wciągać w sprawę szwagra, chociaż wtedy nie mieliśmy wielkiego wyboru. Tak czy siak, muszę uporządkować sprawy, bo inaczej żona urwie mi jaja. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że doktor zapłaci mi za robotę, którą i tak musiałbym wykonać.
- Kiedy mamy się zająć tą dwójką? - zapytał Angelo.
- Im szybciej, tym lepiej. Właściwie moglibyście załatwić to dziś w nocy - zdecydował Vinnie Dominick.
MIT - Massachusetts Institute of Technology
MRJ - magnetyczny rezonans jądrowy
MHC (ang.) - major histocompatibility complex, czyli główny układ zgodności tkankowej
Mowa o wydarzeniach opisanych w książce tego samego autora pt. Zaraza
Politica de confidentialitate | Termeni si conditii de utilizare |
Vizualizari: 965
Importanta:
Termeni si conditii de utilizare | Contact
© SCRIGROUP 2024 . All rights reserved