CATEGORII DOCUMENTE |
Bulgara | Ceha slovaca | Croata | Engleza | Estona | Finlandeza | Franceza |
Germana | Italiana | Letona | Lituaniana | Maghiara | Olandeza | Poloneza |
Sarba | Slovena | Spaniola | Suedeza | Turca | Ucraineana |
DOCUMENTE SIMILARE |
|
Relacja z Kamerunu
Zdjæcia na stronie misji: www.misja-kamerun-pl
Piàtek 4 lipca
Wieczór godzina 21, sprzæt dla Darka nie nadszedù nie mogæ zùapaã kontaktu telefonicznego. Nie podnosi sùuchawki. Zaczynam pakowaã to, co mam, z rosnàca obawa, ze czegoú mi braknie, motor z modelu RWD-5, Lipol, regulator, jeszcze ùadowarka E-sky. Zaczynam rozbieraã mój samolot, zastanawiajàc siæ, co jeszcze bædæ potrzebowaù na miejscu, jeszcze taúma klejàca, zùàczki. Do tego wszystkie dary dla misji, które odebraùem, sprzæt elektroniczny, úpiwory dla dzieciaków, czæúci do auta,. Nie mogæ tego upchnàã, stale mi zostaje sterta. O wadze nie wspomnæ.. Lista jest dùuga, w koñcu ùadowarki i zasilacze pakuje do torby na pasku od spodni, Koùo aparatu fotograficznego. Sprawdzam wagæ, karton 27kg, plecak 18, torba na pasku 4 kg. Masakra. Testuje dzwiganie, nogi lekko siæ uginaja. Sprawdzam w lustrze czy mogæ to niesc i sprawiac wrazenie ze jest lekkie, bo do samolotu mogæ wniesc 10kg.. O 1.30 Koñczæ pakowanie i idæ spaã. Nie mogæ zasnàã. Godz. 4.00 odjazd na lotnisko, na miejscu oczekiwana acz niepoýàdana atrakcja, 210 zù opùaty za nadbagaý.. Lot do Londynu spokojny, làdowanie bujano-slizgane, ujdzie. Na lotnisku udaje mi siæ szybko znaleêã wózek i ten mój 27-kilogramowy karton, przewieêã w poszukiwaniu autobusu do Hitrow. Czekam chyba z godzinæ, walczàc ze zjeýdýajàcym z krawæýnika wózkiem, którego gabaryt nie pozwala siæ swobodnie przemieszczaã, i blokuje cala szerokoúã przystanku autobusowego. Po przyjeêdzie autobusu, kolejne utrudnienie, nie mogæ kloca wcisnàã do luku bagaýowego, kierowca i pasaýerowie patrzà na mnie z niesmakiem. Hmm, sami tego chcieliúcie, wywalam ich bagaýe na chodnik, ùaduje swój karton, a potem z groêna i zdeterminowana mina upycham ich bagaý po bokach kartonu. Wewnàtrz wita mnie pomruk dezaprobaty, ale nikt nie podnosi wzroku. Siadam. Mam to gdzieú. Teraz na Hitrow, musze czegoú siæ napiã, zjeúã, a przede wszystkim przepakowaã tego kloca na dwa mniejsze. Szukam na lotnisku noýa, nie ma w ýadnym barze. Hmm bieda, udaje siæ na pizze, niestety noýa nie udaje siæ sprywatyzowaã. Uýywam dowodu osobistego. Dziaùa wyúmienicie. Potem odprawa bagaýu, i juý jasny radosny i lekki biegnæ do samolotu z jednym plecaczkiem.. No nie tak od razu, bo siæ ýabojad uparù ze mogæ miæã tylko 20 kg bagaýu, i chce sto dolarów, w koñcu zaczyna kapowaã i daje sobie spokój. Làdowanie, sùabe, skakane. Spodziewam siæ na lotnisku cos zjeúã, wypiã, kupiã na drogæ. Poraýka i rozczarowanie Lotnisko De Gaulle, monumentalny pomnik- koszmar pasaýera, kilometry korytarzy, ciàgi ruchomych schodów i chodników, prowadzàce do nikàd, kolejka jeýdýàca pomiædzy terminalami, do której nie moýna trafiã. Pusto, gùucho, cicho Sùychaã tylko szum ruchomych schodów, odbijajàcy siæ echem w pustych korytarzach, ýywego ducha, sklepy pozamykane, kilka automatów z napojami Próbuje spaã na siedzàco na metalowym krzeseùku, obok pary nieszczæúliwców z Japonii.. Nadchodzi ranek, zaczynam kràýyã w poszukiwaniu sklepu, lub baru, jest czynny od 5.00, Proponujà sandwicze, taaa, otwierajà o 5.30, Jest kawa i croissanty, sandwicze bædà po 12 Ale jaja. Kupuje kawæ, zjadam pól paczki ciastek kupionych w Londynie. Czekam na otwarcie terminala do Duali. Na bezcùowym flaszka whisky do plecaka i do samolotu. Tam dadzà cos do jedzenia W samolocie czarno, gùoúno, zimno. Klimatyzacja na ful, dobrze ze mam skarpetki i dùugie spodnie. Jest chyba ze 14 stopni.. Mamy opóênienie, co chwila wchodzà jacyú czarni z wielkimi torbami i próbujà je lokowaã w lukach. Jak to jest ýe mnie sprawdzajà wielkoúã bagaýu, a czarnych to nie obowiàzuje??? Na koniec, tuz przed odlotem, wpada maùýeñstwo, on biaùy przygùup, widzæ po pysku ze opóêniony w rozwoju, ona czarna, gruba przekupa, 25 toreb i pies, próbuje wciàgnàã caùy samolot w upychanie tych toboùków, w koñcu jej stary siada na jednej torbie, a druga kùadzie sobie pod nogi. Próbuje jà wepchnàã pod moje. Patrzæ mu w oczy i uýywajàc piæknego francuskiego 'R' szepcze: „wypierdalaj mi z tym.” Zrozumiaù za pierwszym razem Jakiý ten polski jæzyk bogaty, ileý treúci przekazuje samym brzmieniem zgùosek.. Dalej juý spokojnie, úpiæ, budzæ siæ jem, úpiæ, trzæsæ siæ z zimna. Wyzywam stewardesæ ze nie jestem pingwinem, nic nie daje To znaczy daje mi dodatkowy koc Ale to ten koc nic nie daje. Do obiadku ciasto z zakalcem. Interesujàce, bardzo lubiæ zakalec, a mojej babci udawaù siæ tylko raz do roku, a piekùa raz, dwa razy w tygodniu, a tu proszæ, ja mam zakalec, sàsiad ma zakalec, ta mila czarnula i jej mama, teý niebiaùa, màý, Hmm. Niesùychane, jak im siæ to udaje? Zjadùem ciastko i czekam na upragniona kawæ.. Widzæ juý na poczàtku samolotu wózek z napojami Zamykam na chwile oczy. Otwieram, nie ma wózka, nie ma kawy, nawet filiýankæ mi zabrali Przespaùem.. làdujemy W Douali Dookoùa las tropikalny, palmy, pinie, jakieú inne drzewa, szaro, deszczowo.. Ponuro.. No tak jest wieczór, godzina 17.30, Za pól godziny zajdzie sùonce.. Jest budynek lotniska, przypomina proradziecki biurowiec, opuszczony przed laty, zaniedbany, nie remontowany, w úrodku wyglàda tak samo.. Ciepùo, duszno, wilgotno.. Dùuga kolejka do odprawy paszportowej, ýóùte ksiàýeczki Szukam moich przyjacióù, którzy po mnie wyjechali.. Trochæ nerwowo siæ rozglàdam, w obawie, ze jak siæ nie znajda, przyjdzie mi odzieraã te kartony z warstw folii przy kontroli celnej Ale sà, dwie dziewczyny i chùopak, z daleka widzæ ze to oni, nim jeszcze przeczytaùem kartkæ, która trzymali. Na kartce napisane moje nazwisko, fantazyjnie przekræcone. Witamy siæ ciepùo. Doùàcza do nich jeszcze dwóch cwaniaków, maja przeprowadziã mnie przez cùo. Czekamy na bagaýe, ale koñca tego czekania nie widaã.. Atmosfera na lotnisku przyjemna, úcisk gwar, przepychanie, ale przepraszam, na kaýdym kroku. Z czeluúci podziemi dworca wynurzajà siæ setki walizek, maùe i duýe, biaùe i czarne, a moich kartonów nie ma. Tùumacze sobie ýe, poniewaý jadæ z Londynu, to byùy ùadowane jako pierwsze, i wyjada ostatnie. Ale to wcale nie zmniejsza napiæcia towarzyszàcego oczekiwaniu. Mogà przecieý nie wyjechaã wcale.. Tak tez jest w istocie. Ukazujà siæ moje dwa kartony, caùe i zdrowe! Jeszcze tylko odprawa celna, do odprawy dùuga kolejà. I tutaj wùàczyù siæ do akcji 'znajomy celnika' daù w ùapæ policjantowi pilnujàcemu porzàdku w kolejce, ten zùamaù szyk kolejki, zrobiùo siæ zamieszanie, a my przebiegliúmy wzdùuý kolejki, ja pierwszy z kartonem na plecach, dalej reszta. Celnicy zaczæli krzyczeã.. Co to za bagaýe, przyúpieszyùem kroku, byle na zewnàtrz budynku, biaùego goniã nie bædà. Ot i wszystko.. Teraz dopiero WITAJ KAMERUNIE. Jest ciepùo, parno, zapada zmrok, upaùu nie ma. Dobrze ze mam dùugie spodnie, buty i skarpetki, tym bardziej ze repelent przeciw komarom jest w bagaýu gùównym. Szukamy taxi. Jest, stare rozklekotane japoñskie, kartony ledwo siæ mieszczà w bagaýniku, jedziemy w szóstkæ, 3 osoby z przodu 3 z tylu. Odwozimy 'celnika' do domu, potem na postój autobusów do Yaunde. Bus jest 'afrykañski' stary minibusik, pakujemy bagaý do góry, pokrzykuje ýeby ostroýnie, ale plecaka boje siæ tam daã, jest w nim wielki reflektor.. Trzymam go przez caùy czas na kolanach, nie czuje nóg, a jedziemy 4 godziny Masakra. Tym bardziej ze nic nie jedliúmy A na kaýdym postoju, obnoúni sprzedawcy proponujà przysmaki, pieczone miæsko z czegoútam, orzeszki arachidowe, gotowany maniok w liúciach, w koñcu jest hotel, ciepùa woda, rozcinam karton i wyjmuje repelent, bioræ prysznic, piskam siæ nim i idæ spaã, na razie gùodny. Rano miùa pobudka, úniadanko, drzemik, buùeczki, goràca woda i mleko w proszku do herbaty, jak to uýyã? Kawy brak, jem to, co jest, wylizuje drzem, w koñcu nie wiadomo, kiedy nastæpny posiùek. Ùapiemy taksówkæ i jazda na 'dworzec autobusowy' tym razem jest to caùa ulica, zastawiona autobusami, kaýdy ma napisane, dokàd jedzie. Przed samochodem bijatyka tragarzy o nasz bagaý, mowie grzecznie ze maja spadaã, skutkuje. Bierzemy kartony i ùadujemy na busa, tym razem jestem màdrzejszy i plecak tez ùaduje do góry, bioræ tylko, DEEt, latarkæ, i aparat do maùego worka. Rozglàdam siæ po dworcu.. Teraz juý na spokojnie. Zgieùk handlarzy obnoúnych, bagaýowych. Ùadujemy siæ do autobusu, mamy miejsca na koñcu wiec musimy siæ przedrzeã na koniec, przechodzàc po siedzeniach do tylu. Czekamy na zapeùnienie autobusu. W koñcu po godzinie ruszamy, autobusik powoli przedziera siæ przez gwarne i peùne klaksonowego zgiùku przedmieúcia Yaunde, sklepiki, muzyka, bary, zapachy przeróýne.. Motocykle i samochody.. Mkniemy za miasto, szeroka asfaltowa droga. Asfalt towarzyszyã nam bædzie jeszcze 140 km, potem juý polna droga, im dalej od Yaunde tym droga staje siæ bardziej czerwona, i bardziej dziurawa. Wszædobylski pyl wpycha siæ wszædzie, w nos i w uszy, i za koszule, i bóg jeden wie gdzie jeszcze. Co bardziej zapobiegliwe kobiety zakùadajà weùniane czapki dla ochrony swoich wymyúlnych fryzur.. Po wielogodzinnej jeêdzie, w koncu postój. W niby dworcu autobusowym. Ot po prostu plac, otoczony murem, dookoùa nædzne budy z jedzeniem, obnoúni sprzedawcy róýnoúci, kilka autobusów, jeszcze nædzniejszych od naszego. Jeden w naprawie, kilku umorusanych mechaników walczy z zapieczona úrubà. Nie mam odwgi nic zjeúã, zresztà jestem tak podekscytowany i zaskoczony natùokiem wraýeñ, ýe nie myúlæ o niczym. Pstrykam kilka fotek, ale jakoú nie mam úmiaùoúci robiã tego nachalnie.. Ruszamy, jeszcze przed nami ze 200 km, czerwonego wyboistego traktu. Tuz przed Bertoui kontrola drogowa, chùopaki cos dùugo zwlekajà z tym moim paszportem, podejrzewam, ýe wzorem swoich ukraiñskich kolegów na kolacje chcà zarobiã Nie ode mnie,Wychodzæ z autobusu, ýeby zobaczyã, co siæ dzieje, ale zdàýyli siæ namyúleã, oddali paszport. Jesteúmy na miejscu.. Dùugo na to czekaùem. U ojca Darka na parafii, skromnie, schludnie, czysto i szczerze. Wieczorny obiadek, ugotowany, jak wszystko tutaj, na trzech kamieniach na ognisku. Dziú przysmaki, mùoda antylopa, sypki maniok, liúcie jakieú tam gotowane, wyborne. Antylopka delikatna jak cielæcina. Spaã. Ale najpierw prysznic, ýeby spùukaã z siebie to czerwone paskudztwo. I tu lekkie zaskoczenie, mamy tylko zimnà wodæ heh, no trudno, i tak juý bædzie do koñca mojego pobytu. W nocy obudziù mnie deszcz, wùaúciwie nie deszcz, a huk spadajàcych z niebios ton wody. Widaã tez byùo bùyski, ale grzmoty zagùuszyù huk spadajàcych kropel deszczu. Nie sùychaã telefonu, kroków, spùuczki w toalecie. Nie mogæ zasnà, leýe przysùuchujàc siæ ýywioùowi. Jest 5, zasypiam, budzæ siæ ok. 8, pada nadal, ale tak 'normalnie', choã nadal to ulewa. Idæ siæ ogoliã, zarost mam rudy, mimo ze wieczorem braùem prysznic.. To ta wszædobylska afrykañska glinka. Dziú dalszy ciàg rozpakowywania i segregowania przywiezionych rzeczy. Darkowi nie zapala auto, naciàgam paski, skrobie klemy przy akumulatorze, zakùadam dodatkowe reflektory, chodzi caùy dzieñ. W miædzyczasie okoùo poùudnia deszcz przestaje padaã, wychodzi sùonce, jest naprawdæ bardzo przyjemnie, choã nie upalnie.. Dziú zabiùem pierwszego komara, dotychczas ýadnego nie widziaùem. Wúciekle atakowaù moje kolano, ubiùem gada i pobiegùem wypsikaã siæ Deete-m. Ciekawe, co dziú na obiad, pewnie osioù, którego Darek poszedù koùo poùudnia ubiã z dubeltówki. Pogoda teraz zrobiùa siæ przeúliczna, sùoneczko, delikatne obùoki, trawa zielona. Znalazùem w ogrodzie drzewo cytrynowe cytryny wielkie jak garapefruity, jest tez avocado, ale jeszcze nie dojrzale. Poczekamy, moýe zdàýa, bo wielkoúcià juý mi pasujà na jadalne.. Na kolacje jednak KARP. Prawdziwy karp, rzeczny, nie to nasze hodowlane tùuste úcierwo. Zapiekany na ognisku, smakuje wyúmienicie, do tego maniok w liúciu bananowca, i ostra przyprawa - piemeont. Bardzo dobre, na deserek przysmaki, znaczy siæ úlimaki. Úlimaki, jak úlimaki, trochæ gumiaste, ale jadalne, moýna jeúã, tylko, po co? Tym bardziej ze sà w tym ostrym sosie paprykowym, pali niemiùosiernie.. Dzieciaki miaùy na kolacje sypki maniok i warzywa, zjadùem z nimi, trochæ, da siæ zjeúã. Po kolacji zakupy w mieúcie, najwiækszy dom towarowy w Bertoui. Szkoda gadaã, bida. No i zrobiùa siæ 21.30 Czas spùukaã z siebie pyl caùego dnia i mykaã spaã. W nocy znowu padaùo, choã deszcz nie byù tak intensywny, to jednak zebraùo siæ trochæ wody na podùodze w ùazience. Budzi mnie úpiew ptaków, za oknem Agawa, jakieú kolorowe krzaki i kwiaty, z lewej cytryna i avocado, a dalej 2 mangowce.
Wstaùem o 7.30. O. Darek juý nie spal, zaprasza do zrobienia úniadania. Potem wpraszam siæ na komputer, robiæ zalægùa pocztæ, wysyùam sprawozdanie z pierwszej czæúci podroýy. O. Darek jedzie zaùatwiã sprawy szkoùy, ja zostaje przy Internecie, z mocnym postanowieniem, ze gdzieú siæ ruszæ, nie bædæ tu caùy czas surfowaù. Idæ do sierociñca, zaniosæ spodnie do prania, bo coú za mocno zmieniùy kolor z zielonych na czerwone. Rozglàdam siæ po obejúciu, coú milo pachnie z kuchni, trzeba siæ zainteresowaã. Zagaduje kucharkæ, co to? Daje mi spróbowaã, jakieú takie maùe, miæso wyglàda jak woùowina, smakuje jak nutria niezùe.. Przychodzi Manka, úmieje siæ ze waran, eee tam zaraz waran, jakiú maùy, z Komodo to nie byù na pewno. Niezùy w smaku. Waran to waran, nie ma, co grymasiã, zjem jeszcze ùapkæ, skoro nalegajà, bo jadùem przed chwila i za specjalnie gùodny nie jestem. Mañka bierze spodnie do prania, przynosi zdjæcia z jej pobytu w Polsce, cholera, ona zna wiæcej sùów po polsku niý. ja po francusku. Przyjeýdýa Darek z jej mæýem, zostaje a my z Manka wsiadamy i jedziemy do jej siostry w odwiedziny. To tu niedaleko w Bertoui. Wypijamy piwo w czymú, co tu uchodzi za przydroýny pub. A w rzeczywistoúci jest to drewniana buda wielkoúci budki z lodami, z tarasem wielkoúci przystanku tramwajowego Piwo ok. Wypijamy i jedziemy do nich do domu. Na podwórku dzieci, ýadne nie widziaùo jeszcze biaùego, jedno pùacze, drugie mi siæ uwaýnie przyglàda, potem zaprzyjaênia. Najpierw podaje mi rækæ, potem wùazi na kolana. Reszta dzieci stoi nieco dalej. Chùopak schodzi z kolan i idzie do nich, coú im tùumaczy i wyjaúnia. Teraz to on jest teraz kozak, siedziaù biaùemu na kolanach. No no Dobra starczy tego czas do domu na kolacje.
Kolacja, maniok, fasola z sosem z Piemontem, ostro! Ojojoj! Ale dajemy rade.. Na deser mango, aý cieknie po brodzie, takiego w europie nie jadùem. Manka pasie mnie kukurydzà, a potem podsuwa kawaùki miæska z maùpy i ogona warana, co zostaù od poùudnia. Juý nie mogæ.. Jest 8.30, Juý ciemno. Bioræ w kieszeñ 2 mangi i zmykam do domu, mam dosyã, jestem peùny. Jeszcze tylko prysznic i do ùóýeczka spaã..
Budzæ siæ o 6.30 Psy biegajà w ogrodzeniu, deszcz nie pada, wiatru nie ma. Kreci mnie w ýoùàdku, po wczorajszej uczcie. Wstaje, zjadam 2 mangi od wczoraj. Psy juý chyba zamkniæte, witam chùopaka, który przyszedù zamknàã psy.
Dziú nieodwoùalnie muszæ wymieniã pieniàdze, przypominam o tym Darkowi. Ok, pojedziecie po osùy, na wieú, to po drodze wymienicie. Jedziemy po te osùy chyba ze 100 km, do miejscowoúci o swojskiej nazwie Mbelembeke, krajobraz byù uprzejmy siæ nieco zmieniã, zrobiùo siæ pagórkowato, wioski nieco biedniejsze widzæ stado krów zebu. O kurcze rogi maja jak bawoùy, strach siæ baã Jedziemy obok wielkiej obùej skaùy, wùaúciwie to obùy kamieñ gigantycznych rozmiarów, do tego wysoki. Zupeùnie jak Eyers Rock w Australii, tylko mniejsza. W nastæpnej wsi leýy kilka wielkich kamieni, wiækszych od domów. Jedziemy dalej, co chwila kontrole policji, czy wojska, blokada na drodze, ale nas nie sprawdzajà tylko ciæýarówki. Jedziemy dalej. W koñcu zjeýdýamy z asfaltu w busz, jeszcze kawaùek pod góre, biedne zabudowania i jesteúmy. Ùadujemy 3 osùy, nie jest lekko, ale dajemy rade. Wszystko oczywiúcie w tempie typowo afrykañskim. Najpierw trzeba je poszuuuukac, potem zaaaagonic, a potem zaaalaaadooowaaac. Niedaleko znajduje drzewo mangowe, wielkie jak kasztan, dorodne, peùne owocu. Manka próbuje stràcaã tyczka, co dojrzalsze, ja wùaýæ na gore, mimo ze wydaje mi siæ trochæ kruche. Do góry obùaýà mnie mrówki, kàsajà jak zwariowane, boli jak nigdy, zæby maja jak chomiki, otrzepuje siæ i zùaýæ. Mangi starczy dla wszystkich. Zaczynam poýeraã, przy szóstym Manka siæ úmieje, przy ósmej robi wielkie oczy, przy 10 ja robie wielkie oczy i wysiadam. Juý nie mogæ. Wszædzie mam mango, na rækach, na ustach, na czole, jakiú litoúciwy dzieciak przynosi czajnik z woda. Myjæ siæ, wyglàdam znowu jak czùowiek.. Mango zaczyna mi trochæ bulgotaã w brzuchu, ale nic trzeba byã dzielnym, pewnie siæ uùoýy. Wracamy, po drodze w jednej z wiosek zatrzymujemy siæ na targu. Mañka kupuje jakieú miæso pieczone na ogniu, takie wàskie paseczki, dajà do spróbowania, w sumie, trochæ jak boczek. Ja tez bioræ, do jajecznicy zamiast boczku siæ nada. Kupujemy jeszcze dwa wædzone ogony. Wracamy do Bertoui.
Idziemy polataã modelem samolotu. Lata piæknie, Darek filmuje, dzieciaki towarzysza, cieszà siæ jak zwariowane, jest fajnie. Polatali – wyùadowali akumulatory samolotu - wracamy, Darek idzie odprawiã msze, a ja zrobiæ przepierkæ delikatniejszych rzeczy. Resztæ zaniosæ Mañce. Ciekawe co na obiad dzisiaj. Wyjaúniùo siæ, Maniok, antylopa z liúãmi w smarkowatym sosie. To tez lubiæ jak siæ okazaùo. Ýycie czùowieka zaskakuje, co dnia dowiaduje siæ jakie sà jego nowe ulubione potrawy.. Spaã juý 21(*) úrodek nocy. W miædzyczasie poszedùem do przychodni, do sióstr, wziàùem w koñcu tabletki przeciw malarii.
*W okolicach równika, gdzie teraz jesteúmy, sùonce przez caùy rok zachodzi ok godz. 18, a wschodzi ok 6.00, i tak przez caùy rok. 12 Godzin dnia i 12 nocy.
Rano.. Cisza, zero deszczu, nic nie kapie z dachu, dziwne. W koñcu jest to pora roku zwana „maùa deszczowa”. No trudno, nie chce padaã to nie, bez ùaski. Ja wstaje, prædziutkie ubierano, zàbki, siusiu, raczki i podwórko. Sùyszæ turkot maszyny do szycia, mowie „Bonjour” i zaglàdam przez drzwi, nic, zaglàdam bardziej, tez nic, Hmm, myúlæ sobie dziwne, ale zaglàdam jeszcze bardziej a tam gùuchoniema Epi szyje na maszynie przywiezionej przeze mnie z kraju. Widzi mnie, wita siæ, ok. Úniadanko, jajecznica na „boczku” kupionym wczoraj. No boczek to moýe nie jest ale bardziej pasuje do jajecznicy niý wczorajsze parówki.. Do tego kawusia po polsku, prawdziwa, sypana, z bùotem na dnie Mhm. Samolot, montujemy kameræ, to znaczy mój aparat, trochæ taúmy klejàcej i ciæýki siæ zrobiù. Ledwo siæ wznosi, Ale potem lot jest juý ok. Làdowanie nieêle. Wracamy do domu. Mæska decyzja „platforma” musi miæã wiæcej mocy. Czas wiec uruchomiã napæd który wziàùem z kraju. Motor Turnigy, regler 35A pakiet 1700mAh. Idæ do warsztatu i na úmietnik, rozejrzeã siæ za jakimú materiaùem na loýe silnika. Jest pùaskownik aluminiowy, 2 otwory, 2 wkræty. Trochæ taúmy klejàcej, 20 minut, napæd jest. Idziemy lataã. Nie, zmiana planu, Manka z mæýem jada na targowisko, ja obowiàzkowo z nimi. Targowisko, ma chyba z 5 hektarów, gwar, tùok úcisk, uliczki, úcieýki, wózki, tragarze, nawoùywania.. Szok-tùok. Sprzedawcy zachwalajà, krzyczà, co chwila ktoú jedzie taczka, albo wózkiem, ciasne mijanki. Mañka kupuje jakieú liúcie i patyki, wracamy, po drodze muszæ kupiã wodæ i chleb. Wpadamy wiec na chwile do, he he he, marketu, kupuje jeszcze droýdýówki dla wszystkich. W domu dokañczam model, idæ do sierociñca zanieúã rzeczy do prania. Akurat dobrze trafiùem, robi pranie. Pralki brak, pierze siæ w dwóch wiadrach, proszku, betonowych schodach, do tego 2 ræce i robota aý furczy.. Siadam i siæ zamyúlam. Spodobaù mi siæ ten stan wiæc zamyúliùem siæ na dùuýej. Przychodzi kucharka, uúmiecha siæ i coú pyta, oczywiúcie po francusku Psia jucha, a ja akurat po francusku nie komprompa, ale czy to moja wina ze oni tu ani szprechen, ani spik, ani gawariat, a ja te jæzyki owszem i proszæ bardzo, a komprompa to ja nie koniecznie? Dobra, odeszùa, ale wraca za chwile, niesie 4 deski. Cholera, to uwædzone zwierzæta, duýy szczur, dwie leúne úwinki i pancernik. Wszystkie owædzone w dymie, podpieczone lekko, przekrojone na póù, przez grzbiet i rozwiniæte na pùasko. Tak ze przypominajà sækata deskæ. Pyta na co mam apetyt. Chwila zastanowienia, a niech tam pancernika poprosimy. Mañka skoñczyùa pranie przynosi jakieú pieczone coú tam do jedzenia, owoce znaczy siæ.. Skóra jak mango, konsystencja avocado, smak lekko kwaúny.
Przyszedù Darek, idziemy lataã. Nowy silnik, nowy pakiet.
Pierwszy lot poraýka, korkociàg z dwóch metrów. Zmieniam kàt zamocowania silnika. Startujæ na pól gazu, przepada, ale ratuje sytuacje, podciàgam go wysokoúcià, jest niestabilny, ma tendencje do zwalania siæ na skrzydùo. Wznosi siæ zdecydowanie. Trymuje stery. Wyùàczam motor, trymuje jeszcze raz. Jest nerwowy, ale juý daje siæ sterowaã. Nisko nad drzewni dostaje turbulencje, spada, bez strat. Idziemy naùadowaã pakiet. Wracamy, startuje, juý spokojniej, oddaje stery Darkowi, latamy do znudzenia (pakiet 1700mAh), làdujemy na niewyczerpanym pakiecie. Làdowanie nieco trudniejsze niý fabrycznym.
Darek idzie odprawiã msze, ja zaùatwiam zalegùe SMSy, brak kartek pocztowych trzeba jakoú znajomym zrekompensowaã. Kolacja nieco spóêniona, Mañka z mæýem byli na spotkaniu szczepu. Pancernik ok, szkoda ze skórka nie jest chrupiàca
Zrobiùa
siæ 22, czas spaã. Bon
nuit
Budzæ siæ, haùas, psy cykady, ptaki, to te ýóùte wróble.. Ciæýkie deszczowe chmury wiszà nad nami, powietrze aý ciæýkie od wilgoci. Ciæýkie krople rosy spùywajà po liúciach i kapià na ziemie.
Úniadanko.
Darek proponuje ýeby zabraã z naszego modelu wszelkie zmiany. Powróciã do konfiguracji wyjúciowej. Chce lataã sam, bez kamery, ýeby nauczyã siæ lataã. Sùuszne. Dla wprawy, on rozmontowuje samolot, ja wklejam foty na forum. Idziemy lataã. Darek startuje, przewrotka, trymujemy model, drugi start, powoli wyciàga w gore, chybotliwie, ale szczæúliwie. Hæ hæ, samorodny talent, lata aý do skoñczenia pkietu akumulatorów làduje. Bædzie z niego pilot.. Juý jest
Koniec latania. Trzeba jechaã po drewno do lasu. Bierzemy Toyote, jedziemy, najpierw polna droga, 3 kontrole policji, potem w las. Jedziemy wúród wysokich krzaków, traw, wprost do lasu, w nim polana, zaroúniæta maniokiem, orzeszkami arachidowymi, palmy bananowe, papaje, i sterta drewna do zabrania. Chùopaki ùadujà drewno. My z Manka idziemy czegoú na przekàskæ, znajdujemy dwie papaje, i orzeszki ziemne. Papaja ok, orzeszków surowych nie lubiæ. Robimy dwa kursy. Siedzimy pijemy piwo, na przekàskæ dostajemy kukurydze, i pieczonego melona, a wùaúciwie dynie, smakuje jak mùode ziemniaki. To ma byã gùodna Afryka? Tutaj wszystko jest jadalne.. Czekam na kolacje. Wracamy do domu, Darek daje mi do mojej celi laptopa. Pisze dziennik podroýy.. Dobra, starczy. Idæ zobaczyã do sierociñca.
Nie pamiætam co byùo dalej, pewnie obiadek i spaã.
13.07 Niedziela.
O 9.00 Msza, wiæc golæ siæ rano. Úniadanko.
Msza O, no nie do opisania, úpiewy, przebieg, instrumenty, rewelacja. Uczta dla duszy i ciaùa.
Reszta niedzieli upùywa nam na zaùatwieniu biletów kolejowych do WAZA, parku narodowego.
No i tyle, siedzæ i pisze ten post.
Poranek, jak poranek, nic siæ nie dzieje, Kolo poùudnia zabieramy siæ za uzdrawianie sprzætu nagùaúniajàcego. Robi siæ z tego mnóstwo problemów i tajemniczych awarii. Brak instrukcji czy schematu.. W koñcu kiedy udaje mi siæ to wszystko ogarnàã, nadchodzi koszmar radiowca. Sprzæt nie chce dziaùaã mimo iý poszczególne elementy sprawne, awaria siæ przemieszcza, jest zawsze nie tam gdzie sprawdzam.. Kabel ma 3 czæúci, dowolne dwie poùàczone ze sobà dziaùajà, trzy juý nie chcà. Tràce kolejne pól godziny. Wykonuje kilka zaklæã lutownica i udaje siæ wygnaã demona.. Odpalam dziaùa, rozùàczam wszystko, ùàcze jeszcze raz, dziaùa. Uff.
Przekàska, zgùodniaùem.. Zimne piwo, w peùni zasùuýone, orzeszki ziemne których tysiàce jeszcze wczoraj suszy siæ na podwórku, do tego avocado, a potem mango, wiedzà ze nie odmowie, nawet do piwa.. A na koniec raczy mnie butelka mleczno – biaùego palmowego wina, nie piùem jeszcze, sùodkie, dobre. Nie wiem czy mój ýoùàdek to wytrzyma, ale niech tam jeszcze szklaneczkæ poproszæ.
Godzina 17, jedziemy po zamówione bilety kolejowe z Belabo do Ngaundere. Wyjazd dziú o 21. Kupuje jeszcze bagietki i wodæ na drogæ jadæ siæ pakowaã. Jedna koszula 2 pary gatek, dùugie spodnie i úpiwór, na wszelki wypadek. Jedziemy na dworzec, wsiadamy w autobusik do Belabo, najbliýszej od Bertoui stacji kolejowej. W Kamerunie jest jedna linia kolejowa, prowadzi ze stolicy, do Maroui, miejscowoúci w gùæbi ùadu. Autobusik niczego sobie, siedzenia nawet w miaræ, gdyby nie to za na 4 fotelach siedzi siæ w piàtkæ, byùoby ok. Ale to juý taki miejscowy zwyczaj, wszystko ùaduje siæ do oporu, a potem jeszcze trochæ Belabo, dworzec jak w Pcimiu Dolnym, przepraszam Pcim za porównanie, noc, trochæ chùodno, idziemy do poczekalni, pachnàco i peùno. Wynosimy siæ na dwór, tam, stragany, owoce, ryby i mæsko z grilla, przy straganach ludzie úpiàcy na ziemi. Wokóù tego kràýà sprzedawcy ze „straganami” na gùowach, owoce, buty, zegarki, ciuchy, pasta do zæbów, chusteczki. Wiækszoúã do dzieci, tak na oko od 6 roku ýycia, Jest 12 w nocy, dzieci siedzà, bawià siæ, tañczà, pracujà, przede wszystkim pracujà. Pracujàce dzieci w Afryce spotkasz na kaýdym kroku, sprzedajà, gotujà, myjà sprzàtajà, noszà wodæ i drewno, dêwigajà na swoich maùych gùówkach pewnie poùowe towaru sprzedawanego w Afryce. Nadchodzi wiadomoúã ze pociàg jest opóêniony, i przyjedzie moýe o czwartej, potem okazuje siæ to nieprawdà, jest o pierwszej. Zgieùk i tumult, mamy miejsca 1 klasy, bædziemy mieli siedzàce, úpieszà siæ ci do klasy drugiej, kto pierwszy ten lepszy.. Z przodu lokomotywa spalinowa, trochæ pognieciona, wagony no.. Moýe byã. Wpychamy siæ do úrodka.. Zaskoczenie, fotele, czysto, toaleta tez posprzàtana.. Europa, nawet lepiej, bo co pól godziny sprzàtajà toalety Tuu tuu, jedziemy, drzemie do úwitu, za oknem zmiana krajobrazu, busz ustæpuje miejsca sawannie, pierwsze baobaby, krowy zebu, rzeki wijàce siæ raz po tej, raz po tamtej stronie torów, niektóre peùne wody inne suche, puste piaszczyste koryta. Wioseczki mniejsze, blaszane dachy ustàpiùy miejsca tym ze strzechy, pojawiajà siæ okràgùe „murzyñskie chaty” jakie znam z filmów. Przyszedù konduktor, bilety sprawdziù, wywaliù kilku gapowiczów. Jedziemy dalej, coraz wilgotniej, coraz wyýej, pociàg caùy czas pnie siæ w gore. Coraz wiæcej trawy za oknami, kwitnà baobaby. Jesteúmy na miejscu. Wysiadamy, biegniemy szukaã autobusu do Maura, walczymy w kolejce, bædzie o 13, potem idziemy na miasto.
Bilety
Kupno biletu w Kamerunie nie jest sprawa tak prosta jak by siæ nam wydawaùo, zresztà kupno biletu nie gwarantuje odbycia podroýy.. Miejsc w autobusie jest 35, a chætnych zwykle znacznie wiæcej.. Trzeba siæ dopchaã do okienka, uýywajàc metody lokciowo-kolanowej. Kiedy jesteú juý szczæúliwym posiadaczem biletu, trzeba czekaã pod autobusem, obierajàc pozycje dogodna do ataku na drzwi. Najpierw ùadowane sà bagaýe na dach, potem wpuszcza siæ podróýnych. W Jaundere, mamy dogodna pozycje do ataku, na wprost drzwi, ja po prawej stronie, Achille po lewej, z prawej próbuje siæ wepchnàã jakiú chudy ýylasty, mùodzian. I teraz nastæpuje bùyskawiczna akcja, blokuje go prawa ræka, chwytajàc siæ ramy drzwi na poziomie jego twarzy, on próbuje obejúcia doùem, ale przewiduje to i szybko stawiam nogæ na schodach. Nadziewa siæ czoùem na moje kolano.. Odskakuje zaskoczony, czyszczàc przy okazji prawa flankæ. I teraz finisz, lewa ræka powtarzam ruch prawej, chwytam za framugæ drzwi, blokujàc ewentualny atak z lewej, lewym kolanem wpycham Aschilla do úrodka, stawiam nogæ na stopniu, i Juý po walce, teraz spokojnie i leniwie moýna zajàc miejsce. Bierzemy najlepsze, w ostanim rzædzie, na koñcu autobusu. Po lewej stronie walka trwa jednak nadal, ýoùnierz próbuje przez okno wsadziã trójkæ dzieci, i zajàc caùy rzàd, nic z tego trzy tægie jejmoúcie, matka z córkami, zajmujà miejsca obok niego, nie zazdroszczæ, one zajmujà, kaýda po póùtorej miejsca.. Walka jednak stopniowo ustaje. Pyskówka przechodzi w kùutnie, potem w zazartà dyskusje, a potem stopniowo ucicha.. Jedziemy. Autobus wlecze siæ niemiùosiernie, mijamy pasmo górskich serpentyn, widoki zapierajà dech w piersiach, jedziemy w niziny, sawanna, okràgùe chaùupy kryte strzecha, stada afrykañskich, póùdzikich krów, tyùek boli, kozy pasàce siæ przy drodze, dzieci przy studni, bardziej boli, samotne kopce wzgórz wyrastajàce z równiny, tyùka juý nie czuje. 21 Garua, postój kolacja, do Maura, jeszcze 3 godziny, obiecujemy sobie hotel, prysznic, spanko do poùudnia.. Jedziemy, kierowca fajans, droga w remoncie, jedziemy wyboistym poboczem, ciemno, wielkie kaùuýe na drodze, wleczemy siæ. Co chwila wyprzedzajà nas inne busiki a po chwili ich úwiatùa niknà gdzieú w dali. Koniec drogi, zatrzymujemy siæ. Przed nami caùa szerokoúã „jezdni” zablokowana przez przeùadowanà ciæýarówkæ. Z pækniætym resorem, niebezpiecznie przechylona, stoi blokujàc skutecznie przejazd. Wysiadamy, zostaje paræ osób z dzieãmi. Kierowca próbuje wjechaã na skarpæ, ale autobus jest przeùadowany, ma peùny bagaýnik dachowy. W rezultacie przewraca siæ i zsuwa z drogi. Krzyk lament, wyciàgam latarkæ, wùaýæ na busa, wyciàgamy kierowcæ, przez tylna szybæ wychodzi reszta pasaýerów, nikomu nic siæ nie staùo. Bagaýe porozrzucane po drodze, nurkuje do autobusu po plecaki, sà, zginæùa gdzieú woda, a wùaúnie 5 minut temu miàùem siæ napiã, nurkuje, jest! Sytuacja siæ powoli normuje, ludzie zebrali bagaýe, siadaj na skraju drogi. Drugi autobus jedzie juý do nas, bædzie moýe za 2 godziny, moýe za 4 Samochody, które zatrzymaùy siæ ýeby pomoc, powoli odjeýdýajà. Powoli gasnà latarki, cichnà rozmowy, dzieci zasypiajà, ludzie rozkùadajà maty, leýa i drzemià. Siadam na poboczu, pisze dziennik. Gaszæ latarkæ, szaruga, niebo peùne gwiazd, wyraênie na niebie bùyszczy krzyý poùudnia, zarysy bagaýy i ludzi, ciche rozmowy, cykady, wielkie biaùe nietoperze, cisza przerywana przez silnik przejeýdýajàcej droga ciæýarówki.
Powrót, przeciwieñstwo podroýy „tam”, autobus szybko pomyka, jesteúmy na miejscu o 16, kupujemy bilety na pociàg, jemy obiad, wsiadamy (jest punktualnie) jedziemy do Belabo, wielki ksiæýyc zaglàda nam w okna pociàgu, potem skrywa siæ we mgle. Zaczyna padaã. W Belabo mamy natychmiast autobus do Bertoui. 2.20 W nocy. Rekord 21 godzin. Prysznic, golenie spaã..
Nie pamiætam co robiùem pewnie naprawiaùem, jak co dzieñ. Potem robiùem latawiec dzieciom. Nie byùo listewek, ciàùem z dechy 5x40cm, ræczna pilarka.. Latawiec malajski, do tego ogon, jak trzeba. Nadal mam biegunkæ.
20.07Niedziela
Nic szczególnego, úniadanko, potem msza, znów pokaz kultury afrykañskiej, úpiewy w koúciele i taniec-gestykulacja. Przepiækne widowisko. Tak jak poprzednio uczta dla duszy i ciaùa, nie ma co opisywaã, trzeba przyjechaã i przeýyã
Po mszy Darek chce pokazaã parafianom samolot, idziemy na lotnisko, latam nad gùowami, dzieciaki siæ cieszà. Reszta niedzieli spokojna, chcemy puszczaã latawiec, a tu bieda wiatru nie ma. Coú mnie ýoùàdek muli od powrotu z póùnocy.
21.07 Poniedziaùek
Przyjechali ministranci na kolonie, tnæ materace do spania, naprawiam úwiatùo w izbie. Wstawiamy ùóýka. Dzieciaki pomagajà. Meczy mnie ýoùàdek, trochæ mi siæ w gùowie kreci.
Dzieciaki zùapaùy pancernika, bædzie jutro na obiad, wsadzamy go na noc do beczki ýeby nie uciekù.
22.07 Wtorek
Pancernik uciekù w nocy, nigdzie go nie ma. Bædziemy znowu antylopæ jeúã. Idæ do lekarza, badajà mi krew, coú tam we mnie ýyje. Chcà jeszcze kaù do badania. Delikatnie tùumaczæ, ýe w tym rzadkim, co siæ ze mnie, no wiecie, to raczej kaùu nie bædzie.. Dostaje lekarstwa, pomaga od razu, jestem jak nowy. Darek wymyúliù ze musimy sfilmowaã dom z powietrza, przy pomocy modelu, z lotniska jest za daleko, samolot jak punkcik, boje siæ lataã tak daleko. Do tego miaùa sùuýyã ta nieszczæsna platforma RC-CAM, której nie ma. Wpadù na pomyúl ze wystartujemy z lotniska, i pojedziemy samochodem w pobliýe domu. Ryzykowne. Wysokie drzewa, linia 15kV, ale raz siæ ýyje. Opracowujemy krotko trasæ lotu, ýeby nie straciã z oczu pùatowca. Mocuje mój aparat, lecimy, ciæýki start, ale nabiera wysokoúci systematycznie, Darek prowadzi Toyote, ja stojæ na pace i steruje. Udaùo siæ, robiæ kilka rundek nad domem, koúcioùem, kaplicà i domem sióstr zakonnych, sierociñcem. Mamy wracaã na lotnisko, ale widzæ ze pràd siæ koñczy. Tu do làdowania jest maciupeñka ùàczka. Z lewej koúcióù, z prawej pùot. 12X40m. Dramatyczna decyzja, udaùo siæ. Oglàdamy film, jest super. Idziemy na kolacje, w trakcie jedzenia pancernik przylazù, sam.. Znaczy siæ jutrzejszy obiad dotarù.. Miùo z jego strony.
Komputer spano.
Norma zàbki, úniadanko, siusiu, raczki. Dziú juý nieodwoùalnie trzeba rozebraã drzwi w toyocie, bo okno siæ ciæýko otwiera. Obiecaùem ýe zrobiæ. Rozbebeszam, smaruje, prostuje drzwi wygiæte po wypadku, chodzi jak zùoto. Pakuje swoje pamiàtki do katona, nie mam ýadnej walizki, pojadæ z kartonem jak kloszard.. Tak zresztà przyjechaùem. Robiæ znowu úwiatùo, bo wysiadùo, jadæ do miasta po wodæ i coú na úniadanie.
Potem motyki trzeba osadziã i miotùy. Siæ zrobi. Idziemy z Mañka na pole manioku nakopaã, trochæ siæ szwendamy po okolicy. Paræ fotek. Ùadnie tu, rzeczka wije siæ wúród traw i drzew, dookoùa palmy. Naprawdæ ùadnie.
Obiadek zalegùy pancernik (znacie go - kolega spóênialski) z maniokiem, zimne piwo.. Tak to moýna ýyã..
Spaã
Mówiùem Mañce ze nie jadùem jeszcze wæza. Przejæùa siæ, pojechaùa na rynek i znalazùa. Ùadna sztuka. Pewnie koùo metra, albo lepiej. Grubas. Ciekawe jak to smakuje. Ùadna skóra.. Darek mæczy siæ z pompa do wody, coú nie chce zaciàgnàã wody, pyta, czy siæ znam. Nie wiem, jak zobaczæ to siæ dowiem czy siæ znam. Okazaùo siæ jednak ze siæ znam, przed pompa byùa nieszczelna instalacja i ùapaùo powietrze. Distahl daù radæ. Pompa chodzi ze wæýe wyrywa. Coú siæ tùucze po blaszanym dachu, jak by kabel ktoú wlókù.. Wychodzæ z pokoju, a to maùa jaszczurka. Mañka sobie wùosy przedùuýa, przyszùy 4 koleýanki, wplatajà jej w tego jeýa pasemka. Ale dùubanina. Szeúc. godzin póêniej, sà w poùowie roboty. Na rano pewnie zdàýa.. Kolacja wàý Rewelacja, dostaùy mi siæ ýeberka, nie ma co opisywaã, zamawiacie bilety, niebo w gæbie, soczyste delikatne, grama tùuszczu.. I co tyle, nic siæ nie dzieje, bioræ lekarstwa, choã juý siæ czuje normalnie. I spaã
No i nadszedù czas powrotu, pomny ciæýkiego przeýycia, i ciæýkiej próby jakà dla moich poúladków byù autobus z Jaunde, postanowiùem jechaã pociàgiem. W zwiàzku z tym wystàpiùa koniecznoúã zakupu biletu kolejowego z Belaba do Jaunde. Okazaùo siæ to niestety niemoýliwe, gdyý w kasie biletowej Bertoui zostaù tylko jeden, zamawiam, podobno bædà do odebrania w Belabo. Ok. Kolacja, ýegnam siæ z wszystkimi, ýal trochæ jechaã, ale w perspektywie gora-wulkan Mt. Cameroun, i dawna stolica Buea.
Darek odwozi nas na autobus do Belabo, wsiadamy, jedziemy, czekamy na pociàg, spóêniony godzinæ, wchodzimy na peron, do wagonu. Zgroza, pociàg przepeùniony, peùne przejúcia i korytarze, Aschill idzie do przodu w nadziei ze gdzieú bædà miejsca siedzàce.. Nie ma szans, musimy siæ zadomowiã tu gdzie jesteúmy. Wpycham mój karton w nisze miedzy úciana i fotelem, tak na oko 45cm, wpycham go max gùàb i siadam w tej niszy. Jest w miaræ komfortowo, przynajmniej nikt mnie nie potràca, na korytarz wystajà mi tylko nogi. Drzemie trochæ, on stojà. Budzæ siæ stojà nadal.. Ciekawe jak dùugo tak wytrzymajà.. Zapadam w drzemkæ. Za 3 przebudzeniem siedzà, Aschill jest trochæ za duýy, blokuje cale przejúcie, zamieniamy siæ miejscami. Wyciàgam siæ jak dùugi, na boczku z moim workiem pod gùowa, zasypiam. Budzi mnie ból w boku, to zebra robià mi siæ kwadratowe w miejscu styku z podùoga. Nie rady, trzeba wstaã. Siusiu, i tu jest problem, do toalety mam 15 metrów, ale musze minàã z 10 osób úpiàcych w przeróýnych pozach lezaco-siedzacych. Stawiam ostroýnie nogi, moýliwie staram siæ nie potràcaã úpiàcych, nie nadepnàã na ýadna rækæ. Dochodzæ do drzwi, które tarasuje úpiàcy za nimi wojak. Budzæ go. Uff. Wracam. Jest lepiej, nabraùem wprawy. Juý przetestowaùem wszystkie znane mi sposoby i pozycje siedzenia, ba, nawet wymyúliùem kilka nowych. Niestety, moje 4 litery bolà mnie w kaýdej Rozmyúlam o wszystkim ýeby zapomnieã o bólu. Ciekawe, gùówna linia kolejowa to jedna nitka torów, wiæc jadàce w przeciwnych kierunkach pociàgi mijajà siæ na gùówniejszych stacjach. W caùym kraju obowiàzuje ruch prawostronny, ale pociàgi mijajà siæ z lewej. Ciekawe pewnie pozostaùoúã po Anglikach – budowniczych kolei. Na koñcu wagonu siedzi biaùa dziewczyna. To zadki tutaj widok, biaùych jak na lekarstwo. Turystka, ma aparat, robi zdjæcia, ciekawe zkàd jedzie. Ùapie kontakt wzrokowy, uúmiecham siæ. Nic, ýadnej reakcj. No tak, pewnie francuska, nie pogadamy sobie. Te buraki nigdy nie mówià dzieñ. dobry, nie odpowiadajà, nie uúmiechajà siæ do siebie i odwracajà siæ tyùem kiedy na nich patrzysz. Wszyscy turyúci siæ pozdrawiajà, uúmiechajà siæ do siebie, wymieniajà poglàdy, gdzie byli, po co, jak ùatwiej dojechaã. Oprócz Francuzów. Kij w oko. Duala, obok kolejowego dworca jest autobusowy, wyrywanie walizek, autobus, do Yaunde, jedziemy. Za trzy godziny stolica, Yaunde przygnæbiajàcy moloch tùum zgieùk, korki, bezùadny ruch samochodów na ulicach, tysiàce motorowerów przemieszczajàcych siæ bezùadnie poúród aut. Smród spalin pomieszanych z wilgocià. Smog. Samochody, poobijane ze wszystkich stron, porozbijane lampy, bez zderzaków, wyklepane byùa jak, pogiæte jak puszki po piwie. Taksówka przedziera siæ przez úcianæ motorowerów, wúciekle tràbiàc to na nich, to na pieszych to na inne samochody. Jedziemy do Buea. Wydostajemy siæ z miasta, haùas cichnie, rzeka, wodospad elektrowni wodnej, zatoka i port morski, rozlewiska rzeki, z daleka widaã wulkanu, spowity ciæýkimi ciemnymi chmurami. Aby spojrzeã na szczyt trzeba wysoko zadrzeã gùowæ. Piæknie. To nasz cel, jutro postaram siæ go zdobyã. Dojeýdýamy do granicy miasta, zmiana taksówki na „miejskà’, hotel u podnóýa góry. Standard hotelu robotniczego z gùæbokiej komuny, ale co wymagaã za 25zù od osoby.. Ale co nam trzeba, ùóýko, ciepùa woda i juý. W hotelu jest „restauracja” skùadajàca siæ z jednej kucharki i kelnera. Zamawiamy obiad, przygotowanie trwa 45 minut. Zamówiùem kuræ, chyba poszli jà kupiã. Ale nam siæ nie spieszy, 18 zmierzcha, robi siæ chùodniej i wilgotniej. Mgùa zaczyna schodziã z góry, gæsta jak mleko. Widaã jak wàskimi stoýkami sàczy siæ pomiædzy drzewami i przecieka przez pagórki niczym woda w wodospadach. Zalega w doùach i rowach, szczelnie otula wszystko. Nie widaã juý lasu, potem ginà we mgle okoliczne domy, niknà ich úwiatùa, zapada cisza. Stùumione dêwiæki samochodów przejeýdýajàcych wolno szosa, úwiat zapadù siæ w mglisty puch. Nie ma pràdu, jest mi wszystko jedno mam latarkæ. Tutaj w Kamerunie wyùàczenia pràdu sà rzeczà codzienna, niewielka iloúã elektrowni powoduje staùy niedobór. A to z kolei skutkuje planowym wyùàczaniem dostaw energii do poszczególnych dzielnic czy miasteczek. Idæ wziàã prysznic, i tu wylania siæ pewien problem. Nie ma prysznica, jest wanna, ale nie ma korka, jest ciepùa i zimna woda ale.. Osobno, na wzór angielski, osobne krany. Odkræcam ciepùa wódæ, po chwili leci wrzàtek, zimna, lód.. Przeszukuje w ùazience wszystkie kàty, jest miska i nabierak do wody. No tak. Teraz wszystko jasne. Mam juý doúwiadczenie, jak u Darka nie byùo wody, to dostaùem wiaderko zimnej wody i kubeczek. Wczeúniej nie wiedziaùem ze w 8 litrach wody moýna siæ umyã caùy ùàcznie z gùowa i jeszcze zostanie. Ýycie nas zaskakuje niejednokrotnie.. Otwieram szeroko okno ýeby wygoniã z pokoju wilgotny zaduch. Komarów nie ma wiec zostawiæ balkon otwarty na noc. Lekarstwa, spaã. Noc, cykady, ptaki, stùumione szczekanie psów w oddali. Jakieú kroki na dole, popiskuje nietoperz. Nocny ptak zaczàù swoje trele.
Budzi mnie pianie koguta, bydle pieje co 10 sekund. Úniadanie „kontynentalne”. Woùamy przewodnika, wymyúla oczywiúcie cenæ z kosmosu. Sprowadzamy go powoli na ziemie, bo z tej wysokoúci mógùby siæ potùuc gdybyúmy sprowadzili go na ziemie zbyt szybko. Idziemy. Ciàgle w gore, omlet ze úniadania ciàýy mi jak oùów. Ciæýkie powietrze, peùne wilgoci, ciæýko oddychaã. Paùac prezydencki, prefektura policji, koszary, poczta, pomnik cesarza Wilhelma, wszystko zabytki z czasów kolonialnych. Przed budynkiem poczty „angielska” skrzynka na listy, ma 100 lat Zachowaùy siæ na niej resztki farby. Idziemy wyýej, wchodzimy w tropikalny las, duszno jak w piekle, omlet ciàýy coraz bardziej, przewodnik wyrywa do przodu, kolka. Wùàczam „bieg terenowy” , maùe kroki, powoli, a stale nie zatrzymuje siæ nie daje podpuszczaã przewodnikowi. Idæ swoim tempem. Dochodzimy do pierwszego schroniska, opuszczona i nie remontowana od lat buda, zapomniana przez ludzi. Siadam, pije wódæ. Przewodnik pyta czy wracamy. Ýartujesz, idziemy do drugiego schroniska. Zaskoczony, aha wiec o to chodziùo, ýebym siæ wykoñczyù. Êle trafiùeú kolego. Idziemy dalej, ja dalej swoim tempem, przewodnik za mnà. Jest bardziej stromo, ale wychodzimy z lasu, jest mniej wilgoci. Powietrze jakby stràciùa swoja wagæ, oddycha siæ lekko i przyjemnie. Wchodzæ na pierwsze wzniesieni z jæzora zastygùej lawy. Drzemie pod pokrywa trawy. Przewodnik strajkuje, zostaù w tyle z 50 metrów i coú mi krzyczy. Podobno umowa byùa do skraju lasu.. Pyta siæ czy mam coú do jedzenia. Hæ hæ, mowie mu za na 6 godzin w góry nie bioræ jedzenia, po co? Facet chce wracaã, ja wùaúciwie teý, do szczytu nie dojdæ, jesteúmy powyýej chmur wiec wyýej ùadniejszych widoków nie bædzie. Dobra przyjacielu, opuúcisz 30% to idziemy w doù, nie opuúcisz to zasuwaj do góry. Pæka, mam 4 tysiàce w kieszeni. Ale mi siæ trafiù, „najlepszy przewodnik w okolicy” Schodzæ szybko na dol. nie oglàdajàc siæ na niego, robiæ siæ gùodny, a poza tym nadchodzà ciæýkie czarne chmury. Sà na razie pode mnà, kiedy siæ w nie zanurzam, zaczyna padaã, potem laã, potem oberwanie chmury. Idæ coraz szybciej, ýeby nie przemoknàã. Za chwile zwalniam, nie ma siæ po co úpieszyã, wùaúnie pierwsze struýki wody zaczæùy mi ciec po wewnætrznej krawædzi ud. Bardziej juý nie zmoknæ. Spacerkiem dochodzæ do hotelu idæ siæ przebraã, wracajàc na dol. spotykam sprzàtaczkæ podàýajàca ze szmata korytem strumienia który ciekù po schodach za moja sprawa. Uúmiecham siæ do niej przepraszajàco. Úmieje siæ. Pada do wieczora, od wieczora do rana leje, a potem poùudnia znowu tylko pada.
Wszædzie tony wody. Úniadanie, Kolo poùudnia przestaje padaã. To znaczy wùaúciwie nie przestaje, deszcz staje siæ bardzo ýadki, krople sà tej samej ponadnormalnej wielkoúci, tylko padajà co 2 metry. Idziemy na spacer, idziemy ulicami, przy których stojà kolonialne domy mieszkalne. Wszystkie zaniedbane, rozpadajàce siæ. Dziurawe dachy. Gdzieniegdzie na brukowanych podwórkach pasa siæ kury. Dawne trawniki , odgrodzone jeszcze krawæýnikami, stojà dorodnà kukurydzà lub maniokiem, wúród zdziczaùych krzewów roúnie czasem kokos czy bananowiec. Wracamy, wynosimy siæ z pokoi. Mamy sporo czasu do odlotu samolotu, idziemy na piwo do baru. Potem ùapiemy taksówkæ do Duali, jedziemy do rodziców Achilla. Przesympatyczni. Lotnisko, stracha miaùem juý od poùudnia. Najbardziej o odprawæ celna, czy nie bædà kazali odpakowywaã karton, jak rozbebeszà to bædzie problem to zùoýyã. Poza tym wiozæ maniok, a jedzenia wywoziã nie wolno. Przygotowuje 10 tys. na ùapówkæ. No masz, celnik baba, o ùapówce zapomnij, pyta co wiozæ, pamiàtki, tam-tam, marakasy, i ciuchy, zaczynam siæ rozkræcaã, úmieje siæ opowiadam jakieú bzdury, zagaduje. Wypisuje deklaracje, kasuje 5 tys. koszty odprawy. Na koniec kaýe otworzyã karton. Udaje ze nie sùyszæ, úmieje siæ, mowie ze Rumsiki, Yaunde, Beuea, krowy zebu, ze dziewczyny sà tu mile i pracowite, ze to cudowny kraj, pyszne jedzenie, ze jej màý to szczæúciarz Jeszcze raz mnie prosi ýebym otworzyù karton, ale juý tak bez przekonania, miækkim gùosem. Macham ræka ze nie warto, ze nie bædziemy siæ teraz takimi pierdoùami zajmowaã, lekcewaýàco kopie karton. Umawiam siæ ze jak przyjadæ w styczniu to ona pokaýe mi Yaunde. Ýe chætnie bym jeszcze tutaj postaù i pogadaù, ale siæ úpieszæ na samolot. Úciskam dùonie, ýegnam siæ serdecznie, macham jej na poýegnanie, uúmiech jak banan przyklejony na twarzy, pot na plecach i skroniach. Wrzucam karton na plecy i z uúmiechem na twarzy wycofuje siæ, nie przestajàc jej kiwaã. Uff. No. Jeszcze tylko 10 tysiæcy za niewiadomoco, bo inaczej nie wpuszcza mnie do samolotu. A ja nie mam juý kasy, szukam Achilla, nie ma go nigdzie, jest bankomat, muszæ przejúã koùo celniczki, przyklejam uúmiech. Ciekaw jestem co jeszcze siæ wydarzy, czuje przez skore ze to nie koniec przygód. Samolot Samolot oczywiúcie spóêniony godzinæ. Czarnoskórzy pasaýerowie leniwie zajmujà miejsca. Lecimy, zasypiam, obiad, úpiæ, picie úpiæ, rano Paryý, CDG, moloch, miotam siæ nie mogàc zrozumieã tych oznaczeñ. Sà strzaùki w która stronæ do autobusu, a nie ma strzaùki „to tu”, w rezultacie mijam przystanek autobusowy, potem wracam, po strzaùkach z powrotem. Koszmar. Nie wiem która godzina, mijam znowu, pytam siæ 3 razy, na caùym lotnisku nie mogæ znaleêã zegarka. W koñcu znajdujæ w kawiarni. Jadæ na Orly, dùugie czekanie, trochæ úpiæ. Sprywatyzowaùem poduszkæ z samolotu, jest na czym oprzeã gùowæ. W koñcu odprawa bagaýu, uwolniony od ciæýaru idæ niespiesznie umyã raczki, potem coú zjeúã, a potem znowu do toalety. Wychodzæ i sùyszæ „ Pan XXX, pasaýer lotu do Londynu, ostatnie wezwanie do wejúcia na pokùad. Kejkum kejkum! Pomyliùem godziny myúlaùem ze wylot jest o 13.25, A byù o 13.10, Jest 13.20, Biegnæ do bramki, potem do rækawa, zamkniæty, w lewo, schodki w dol., 2 pietra, forsuje rozsuwane drzwi i wbiegam na pùytæ lotniska, w odlegùoúci 100 metrów stoi mój samolot, silniki odpalone, przystawione takie prowizoryczne schodki, takie wàskie, w drzwiach stoi steward i trzyma za klamkæ, a pilot kiwa mi ýebym siæ poúpieszyù. Proszæ pañstwa co to byù za finisz
Londyn. Przez ten maniok boje siæ odprawy, z Angolami nie ma ýartów. Zupeùnie niepotrzebnie siæ baùem. Nie bædzie odprawy celnej bo mój bagaý zaginàù. Skùadam reklamacje, maja szukaã. Nosi mnie, wszystkie pamiàtki tam byùy. Jadæ do centrum, do Muzeum Historii Naturalnej. Potem chce pojechaã na Hitrow, z kàd mam autobus do lotniska w Luton. Narasta we mnie zùoúã, przypominam sobie ze naleýy mi siæ kasa na zakup kosmetyków i najpotrzebniejszych rzeczy. Wracam na lotnisko, próbujà mnie spùawiã, nie daje siæ, zadam kasy na kosmetyki i ciuchy, w koñcu przynoszà mi zestaw: kosmetyczkæ Air France z caùym zestawem kosmetyków i talon na kawæ. Mowie ze nie chce kawy, jak bædæ chciaù to sobie sam kupie. Pani dokùada talon na obiad. , Dzwoni do Paryýa, przynosi mi koszulkæ air france, krótkie spodenki, czapeczkæ, teraz negocjujemy wysokoúã kwoty która mi zrefundujà, jak sobie zrobiæ zakupy. I w tym piæknym momencie wjeýdýa wózek, a na wózku mój karton. Pani siæ uúmiecha, zgarnia wszystkie prezenty, cieszy siæ ze wszystko skoñczyùo siæ dobrze. Karton przyleciaù nastæpnym samolotem. Szkoda, urwaùbym jeszcze z 50 Euro, a tak dostaùem tylko talon obiadowy na 10Euro. Dobre i to, starcza na pizze i kawæ. Jadæ na Hitrow, rano na lotnisko Luton oglàdam karton. Kurcze on siæ zrobiù jakiú taki miækki i maùo kwadratowy. Zaczynam siæ obawiaã o rzeczy w nim siæ znajdujàce. Samolocik, zasypiam po starcie, budzæ siæ nad Poznaniem, steward zbiera od ludzi kubeczki, znowu przespaùem ýarcie. I juý, miùe powitanie na lotnisku, autobusik, dom..
Koniec przygody.
Politica de confidentialitate | Termeni si conditii de utilizare |
Vizualizari: 1974
Importanta:
Termeni si conditii de utilizare | Contact
© SCRIGROUP 2025 . All rights reserved